- W empik go
Stadnina Apley Towers. Tom 1. Pierwsze zawody - ebook
Stadnina Apley Towers. Tom 1. Pierwsze zawody - ebook
W jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, u wybrzeży Oceanu Indyjskiego, znajduje się Apley Towers – szkółka jeździecka, w której dwie przyjaciółki odkrywają siebie i dowiadują się, co jest najważniejsze w życiu. Kaela i Trixie nazywają Apley Towers swoją Nibylandią. Tu rozbrzmiewa śmiech, rozkwita przyjaźń, a nauka to nie przykry obowiązek, lecz przyjemność. Kiedy jednak dziewczynki przyjmują na siebie coraz więcej zobowiązań, z którymi z coraz większym trudem sobie radzą, okazuje się, że będą musiały dokonać pewnych wyborów. Czy to zaważy na ich przyjaźni? Czy przyjaciółki będą musiały pożegnać się z Apley Towers? Czy wreszcie przypomną sobie, co jest naprawdę ważne, i czy zrozumieją, że przeciwności pojawiają się po to, by je przezwyciężać? W podjęciu decyzji pomoże im trzeźwe spojrzenie nastolatki z drugiego końca świata. Seria „Stadnina Apley Towers” nominowana była do nagrody dla najlepszego debiutu roku People’s Book Prize.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8233-814-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okolica przypominała jej angielskie lasy, takie jak te, wśród których spędziła dzieciństwo. Wiedziała jednak, że to szaleństwo. Przekonała się już, boleśnie, że Republika Południowej Afryki nie jest jej ojczyzną.
– Wszystkie stajnie są w dobrym stanie. Wystarczy je tylko odmalować – stwierdził mężczyzna.
Nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu. Czy to możliwe, że po wszystkim, co ostatnio przeszła, jakimś cudem udało jej się znaleźć tak urocze miejsce?
– Ale na pewno to wszystko jest wliczone w cenę? Cała ziemia? – zapytała ostrożnie, przyglądając się sennym łąkom.
– Tak, proszę pani, wszystko jest wliczone – odpowiedział mężczyzna, po czym dodał z wahaniem: – Pani nie stąd, prawda?
– Nie – odpowiedziała z nutką smutku w głosie. – Jestem z Anglii. Do Afryki przyjechałam z mężem… Byłym mężem. – Poprawiła się szybko.
– Co chce pani zrobić z tą całą ziemią?
– Będzie tu szkoła jazdy konnej – ożywiła się. – Zawsze o tym marzyłam.
Już to widziała oczyma wyobraźni: padok, trzy ujeżdżalnie, siodlarnia, a w oddali niewielki domek otoczony olbrzymimi dębami. To będzie jej własny mały raj, ukryty przed światem, tylko jej. Wyobrażała sobie, jak to miejsce zaczyna tętnić życiem, jak wokół rozbrzmiewa szczery, radosny śmiech. Druga szansa na szczęście… Tak, potrafiła to sobie wyobrazić.
– Biorę!
– Wspaniale. Może więc wejdźmy do środka i dopełnijmy formalności?
Gdy podeszła bliżej, wydała z siebie pełen zaskoczenia okrzyk.
– Dwa kominy! Wyglądają jak górujące po obu stronach wieżyczki.
– Niezmiernie mi się podoba pani akcent – zachichotał mężczyzna. – Z której części Anglii pani pochodzi?
– Shropshire. Wychowałam się w maleńkiej wiosce – Apley. To miejsce przypomina mi trochę tamte lasy.
– Ma pani nazwę dla tej swojej szkoły?
Obrzuciła wzrokiem posiadłość, która już niebawem miała stać się jej własnym rajem.
– Apley Towers – powiedziała z przekonaniem. – To będzie moje Apley Towers.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dziesięć lat później
Kaela Willoughby lekkim krokiem szła wąską polną dróżką, a żwir głośno chrzęścił pod jej stopami. Obejrzała się przez ramię na odcinek, który pokonała, zastanawiając się przy tym, ile to już razy przemierzyła to pół mili wiodące z domu do stajni.
– Pewnie coś koło tysiąca – szepnęła, jakby rozmawiała z wiatrem. – Czyli mam już aż tysiąc dni? Zobaczmy, czternaście lat i pięć miesięcy daje…
Zmrużyła oczy, próbując dostrzec w myślach szereg cyfr. Zmarszczyła brwi i spojrzała pod nogi – cień odwzajemnił jej spojrzenie. Roześmiała się cicho.
– Och, poddaję się, nie mam zielonego pojęcia. Dlatego nie jestem matematyczką. W życiu jest wiele znacznie ciekawszych rzeczy do zrobienia. – Jej własny cień wydawał się przyzywać ją do stajni. Powinna się pospieszyć. Uśmiechnęła się do siebie i ruszyła dalej. – Na przykład jazda konna!
Na ścieżce przed nią tańczyły na wietrze białe nasiona dmuchawców. Podążyła za nimi, rzucając dobre słowo w stronę każdego, które mijała.
Południowoafrykańskie słońce aż parzyło, powietrze było parne i wilgotne.
– W lecie zawsze najgoręcej jest właśnie w styczniu – wyjaśniła swojemu cieniowi.
W oddali, za drewnianym płotem, oczom Kaeli ukazała się stajnia. Wokół padoku leniwie latały chmary końskich much, a klacze i wałachy usiłowały je odgonić, machając długimi, silnymi ogonami. Upał męczył okrutnie wszystkich w stajni – tak ludzi, jak i konie. Ludzie jednak nie mieli tyle szczęścia, co odpoczywające zwierzęta. Praca nigdy się nie kończyła. Zawsze były sterty gnoju do rozrzucenia, konie do oporządzenia, osprzęt do wyczyszczenia, coś do naprawy oraz pasza i siano, które trzeba było porozkładać. Stajenni na zmianę zanurzali głowy pod kranami, żeby się ochłodzić. W tym upale stały zapas chłodnej wody był niezbędny. Jeden ze stajennych przeszedł właśnie przez całą długość stajni, wrzucając do wiader z wodą kostki lodu. Kaela zauważyła, że sam żuł jedną, aby się schłodzić. Stajnie wyglądały spokojnie, ale wiedziała, że to chwilowe. Z daleka mogło się wydawać, że panuje tam porządek i niezmącony spokój. Z bliska – to było zupełnie co innego.
Gdy tylko przeszła przez bramę prowadzącą do Apley Towers, dała się porwać wszechobecnemu chaosowi. Wśród jeźdźców – w przeważającej mierze dziewcząt, z których zresztą większość nie wyrosła jeszcze z wieku dziecięcego – panował wesoły harmider. Co chwilę któraś wybuchała śmiechem albo wydawała z siebie okrzyk paniki. Szaleństwo konne ogarniało wszystkich. Panował hałas, lecz nie było w tym nic niezwykłego. Dla Kaeli było to już normą.
Wymijając osiołka Jeremy’ego, który za główny cel przyjął uganianie się za wyjeżdżającymi z parkingu autami, dotarła wreszcie do samej stajni. Przemknęła przez tłum dziewczynek w kaskach jeździeckich i poklepała lekko psa, z nadzieją, że ten przestanie szczekać. Niewiele to jednak pomogło.
Kochała Apley. Choć praca była ciężka, nigdy nie miała dość przebywania tutaj. Wendy Oberon, instruktorka i właścicielka szkoły i całej posiadłości, zawsze powtarzała, że na każdą godzinę w siodle przypadają dwie w stajni. Kaela potraktowała to bardzo poważnie i zawsze zjawiała się na godzinę przed lekcją, żeby zrobić to, co do niej należy. Dzisiejszy dzień nie stanowił wyjątku.
– Panno Willoughby – zaczął Joseph, jeden ze stajennych, prowadząc dwa konie – jak minął pierwszy dzień nowego roku szkolnego? Czyż warto było się tak pieklić wczoraj?
– W dalszym ciągu uważam, że mój but sam się zdjął i przeleciał przez padok.
– A pewnie! – przytaknął Joseph, chichocząc lekko.
– Poza tym, owszem, miałam powód, żeby się pieklić. Sześć tygodni wolnego, żeby cieszyć się latem i Bożym Narodzeniem, i znowu powrót do klasy. Jak ja mam znaleźć czas na pisanie i jazdy? Szekspir nigdy nie miał takich problemów.
– Ano nie miał. – Stajenny wyprowadził konie.
Kaela uśmiechnęła się do niego i kiedy Joseph zniknął z zasięgu wzroku, ruszyła w kierunku siodlarni. Wzięła stamtąd twarde zgrzebło i podeszła do jednego z czekających koni.
Dopóki ktoś nie powierzył jej ważniejszych zadań, zajmowała się po prostu szczotkowaniem. Tak to właśnie działało. Nigdy nie było wiadomo, czy jakiś rozhisteryzowany, przepracowany dorosły nie pojawi się nagle z listą mało klarownych żądań. Kaela weszła do boksu Rhapsody’ego i zamaszystymi ruchami zaczęła wyczesywać kurz z jego grzbietu. Na całym świecie nie istniał przyjemniejszy odgłos. Zrobiła głęboki wdech i westchnęła błogo.
– Kaelo – zawołał jakiś głos, wyrywając ją z rozmarzenia.
Obejrzawszy się, dostrzegła Wendy. Jej na ogół schludnie ułożone włosy były teraz rozwiane, a makijaż zaczynał spływać z twarzy. Choć mieszkała tu już od ponad szesnastu lat, w dalszym ciągu nie przywykła do upałów.
– Tak?
– Wiem, że to prośba na ostatnią chwilę, ale czy nie poprowadziłabyś zajęć dla początkujących? – Wendy uśmiechnęła się błagalnie.
– Oczywiście!
Właścicielka odetchnęła z wyraźną ulgą.
– Nic przesadnie wymagającego, po prostu dopilnuj, żeby dziewczynki trochę potrenowały.
– Nie wymęczę ich, obiecuję.
– Dzięki, Kae, ratujesz mi życie. Wiedziałam, że będę mogła ci je powierzyć – rzuciła, po czym oddaliła się szybkim krokiem.
Kaela rozpromieniła się z dumy i wróciła do szczotkowania. Już słyszała, jak stajenni szykują konie na lekcję dla najmłodszych. Znała kolejne czynności tak dobrze, że potrafiła rozpoznać każdą z nich, kierując się wyłącznie odgłosami.
Na przestrzeni lat Apley Towers stało się jakby przedłużeniem jej samej – to, co działo się w stajni, dotykało także i ją.
– Cześć, Kae! – rzucił Derrick, główny stajenny, odwieszając siodło Rhapsody’ego na wieszak koło drzwi i przerzucając przezeń wodze. – Jak tam pierwszy dzień w szkole? Trudno uwierzyć, że przerwa bożonarodzeniowa skończyła się tak szybko.
– Nooo. Mam wrażenie, że wakacje zaczęły się raptem tydzień temu.
Cofnęła się myślami do poranka. Najpierw budzik zadzwonił za wcześnie, a później nieznośny upał ostro dawał się we znaki, kiedy siedząc w klasie, po raz setny słuchała, jak należy obłożyć książki i zeszyty. Co roku ta sama śpiewka, aż do znudzenia.
Na samo wspomnienie ledwo powstrzymała się od przewrócenia oczami.
– Było w porządku – odpowiedziała w końcu. – Tylko ciężko wrócić do codziennej harówy po sześciu tygodniach wolnego. Ale przynajmniej nie mieliśmy nic zadane. – W każdym razie tak jej się wydawało.
– Słyszałem, że będziesz uczyć maluchy. Chcesz wziąć Rhapsody’ego i pójść z nim na ujeżdżalnię?
– Tak – potwierdziła, łapiąc siodło i ogłowie.
Gdy Rhapsody był już osiodłany, Kaela ruszyła z nim na ujeżdżalnię dla początkujących. Po drodze minęła wszystkie konie najmłodszych adeptów jeździectwa. Przygotowano ich osiem, co oznaczało pełną grupę. Chłód stajni poszedł w zapomnienie, a koński spokój skończył się, gdy tylko Kaela dotarła na ujeżdżalnię. Żar lał się z nieba, promienie słońca paliły skórę mimo ubrania.
Kaela potarła piekący kark. Próbowała zignorować hałas dobiegający ze stajni.
Tę część terenu szkoły podzielono na trzy oddzielne ujeżdżalnie. Pierwsza, dla początkujących, była kwadratowa, w środku zaś nie miała nic poza drągami do jazdy w kłusie. Druga, dla średniozaawansowanych – prostokątna, ze zwykłymi metrowymi przeszkodami oraz innymi, jakie może napotkać jeździec na tym etapie. Ostatnia stanowiła swoistą pułapkę z kombinacją dwumetrowych przeszkód, rowów, z pniami, beczkami, słupkami, gumowymi oponami i wszystkim, co tylko można wykorzystać, żeby sprawdzić umiejętności zaawansowanych jeźdźców.
Kaela spojrzała na stoły okalające ujeżdżalnię: zmęczone matki siedziały przy nich, przyglądając się biegającym między końmi córkom. Na ten widok zawsze robiło jej się smutno. Jej matki nigdy tam nie było.
Szybko odsunęła od siebie tę myśl i weszła na ujeżdżalnię, gdzie czekało osiem dziewczynek, pięć tłuściutkich kucyków i trzy równie utuczone konie. Dziewczynki próbowały wsunąć małe stopy w wysokie strzemiona, ale te, którym w ogóle się to udało, nie były wystarczająco silne, żeby chwycić siodło i podciągnąć się na grzbiet wierzchowca. Derrick pospieszył między konie, po kolei podnosząc dzieci i dopasowując im strzemiona na odpowiednią długość. Kaela ruszyła, by mu pomóc, ale zatrzymała się, gdy tylko dostrzegła nastolatka o brązowych włosach. W szkolnym mundurku, między dwoma kucykami, stał _on_.
– Bart! Skąd wiesz aż tyle o jeździectwie? – zapytała jedna z uczennic.
– Ponieważ jeżdżę, odkąd skończyłem roczek. Czyli już piętnaście lat.
Podniósł ostatnią z dziewczynek i zaczął dopasowywać jej strzemiona.
– To bardzo długo – stwierdziła poważnie.
– Tak to jest, gdy ma się matkę, która jest właścicielką stajni.
Uśmiechnął się do maluchów, a potem zauważył Kaelę. Uniósł brwi, a ona rozpromieniła się w jednej chwili.
– Mama powiedziała, że przyda ci się dzisiaj pomoc.
Kaela przez chwilę nie mogła wydusić ani słowa, więc tylko skinęła głową. Zachwycał ją akcent Barta, szczególnie to, w jaki sposób wymawiał słowo „mama”. Zawsze, kiedy o niej mówił, Kaela czuła, jak coś ściska ją w żołądku. Rozczulające brzmienie tego słowa w jego ustach tylko przypominało o tym, jak wyjątkowym chłopcem jest Bart. Niczym biała róża w ogrodzie pełnym czerwonych kwiatów.
– W porządku, piękna panno Kae, dziewczynki są już twoje. Miłej lekcji, maluchy! – uśmiechnął się do nich Derrick.
– Dziękujemy! – odpowiedziały chórem.
Bart uśmiechnął się, poklepał lekko dwa stojące najbliżej kucyki i podszedł do Kaeli. Uniósł dłoń, by przybić piątkę. Niemal nadludzkim wysiłkiem Kaela też podniosła rękę i na parę sekund ich dłonie się zetknęły.
Jej własny cień wydawał się rechotać pod stopami. Zignorowała to i poleciła uczennicom, by ruszyły.
Uczenie początkujących było łatwe – wystarczyło pilnować, żeby dziewczynki jechały stępem, ćwiczyły równowagę, trochę pokłusowały. Nic przesadnie skomplikowanego, choć ostatni kwadrans każdych zajęć poświęcony był nieco trudniejszym próbom. Te uczennice, które były już wystarczająco dobre, miały szansę stawić czoła nowym wyzwaniom, inne natomiast dobrze się bawiły, obserwując.
Krótko po tym, gdy na znak młodej instruktorki wszystkie dziewczynki puściły wodze i pokiwały się lekko z boku na bok, nie wypadając przy tym z siodła, do uszu Kaeli dobiegł jakiś raban od strony stajni. Odwróciła się akurat w chwili, gdy Beatrix King, jej najlepsza przyjaciółka, upuściła na ziemię trzy niesione przez siebie siodła.
Widok ten nie zaskoczył Kaeli. Często widywała Trixie taszczącą przez całą długość stajni po trzy siodła, cztery ogłowia, dwa palcaty i co tam jeszcze była akurat w stanie zmieścić w dłoniach. Trixie w końcu zauważyła Kaelę i pomachała do niej radośnie. Przyjaciółka w odpowiedzi roześmiała się i odwzajemniła gest.
– Przygotowujesz konie dla średniozaawansowanych? – zawołała.
– Nie, jadę właśnie do Nibylandii!
– Któregoś dnia doigrasz się za te swoje odzywki, zobaczysz!
– Spoko, do tego czasu będę w Nibylandii! – Trixie znów się roześmiała i zniknęła w boksie.
Kaela z powrotem skupiła się na lekcji. Dziewczynki kłusowały wokół niej bez większych problemów.
– Michelle, opuść pięty. Kirsten, wysiedź dwa takty, anglezujesz na złą nogę. Shanaedo, trzymaj się łydkami, a nie kolanami i usiądź głębiej w siodle. Jane, jesteś zbyt sztywna. Rozluźnij się, bo inaczej niechcący wypchniesz konia do galopu.
Jazda konna nie należy do łatwych aktywności. Trzeba pamiętać o tylu rzeczach naraz, tyle jest do zrobienia. Dziwne, że ktokolwiek w ogóle czerpie z tego przyjemność!
– Co robi Jeremy? – zawołała nagle Jane, spoglądając z niepokojem gdzieś ponad ramieniem Kaeli.
Instruktorka spojrzała w tym samym kierunku i, ku własnemu zdumieniu, dostrzegła osiołka truchtającego, jak gdyby nigdy nic, za ostatnim z koni.
– Chyba dołączył do naszej lekcji – roześmiała się.
– Pewnie zabrakło mu akurat samochodów, za którymi mógłby się pouganiać – stwierdziła jedna z dziewczynek.
Maluchy chichotały i piszczały, gdy osiołek bez jeźdźca je dogonił.
– Głupi osioł – rzuciła Kaela pod nosem.
Rozbawione dziewczynki nie koncentrowały się na tym, co robią, przez co którejś mogła stać się krzywda.
– Zjeżdżaj mi stąd, ty głupiutki staruszku! – zawołał Derrick.
Siedział na koniu przeznaczonym dla zaawansowanych jeźdźców. Dołączył do grupy i zrównawszy się z Jeremym, za pomocą własnego palcatu przegonił zwierzę z ujeżdżalni. Osiołek przeskoczył przez płot niemal tak wysoki jak on sam.
– Mógłby skakać na zawodach! – zawołała rozbawiona Kaela.
– Taaak, kto by pomyślał – stwierdził Derrick. – Powinniśmy zacząć wykorzystywać te jego talenty.
Na swoim olbrzymim wierzchowcu przeskoczył przez ten sam płot i odciągnął Jeremy’ego na bezpieczną odległość.
Kiedy zajęcia dobiegały końca, Kaela poleciła dwóm najlepszym adeptkom, by ruszyły galopem. Reszta miała już zsiadać z koni. Instruktora obserwowała, jak tamte objeżdżają ujeżdżalnię. Obie twarzyczki rozjaśniły się promiennym uśmiechem. Dziewczynki podskakiwały trochę w siodłach, ale poza tym szło im coraz lepiej.
– Hej! Ściśnijcie konia łydkami i siądźcie głębiej w siodle! – zawołała, jednak dziewczynki nadal podskakiwały. – Galop ma być płynny. Ruszajcie miednicą, rytmicznie, razem z koniem.
Nadal nie przyniosło to pożądanego rezultatu. Następnym razem będzie musiała z nimi nad tym popracować.
Teraz, gdy zajęcia już się skończyły, na ujeżdżalnię weszli stajenni, żeby rozstępować konie. Robili tak po każdej lekcji, żeby zwierzęta mogły ostygnąć i się nie pochorowały. Potem pomagali dziewczynkom odprowadzić konie, na których się uczyły.
Kaela pobiegła do boksów, wiedząc, że niebawem rozpoczną się jej własne zajęcia.
– Hej, Trixie, dla odmiany nabrałaś za dużo siodeł, co? – zapytała, stając obok przyjaciółki.
– Och, wprost przeciwnie. Za mało. Gdybym miała więcej, łatwiej by mi było zachować równowagę – odpowiedziała Trixie z uśmiechem.
– Jasne. Czy wszystkie konie są już gotowe?
– Tak, wszystkie oprócz Cichego Ognia – odparła, poprawiając pasek podgardlany u własnego wierzchowca.
– Świetnie. Zaraz wracam – rzuciła Kaela i zniknęła w siodlarni, żeby przynieść siodło i ogłowie Cichego.
– Wiesz, że nikt go nie siodła tylko dlatego, że jest wysoki na siedemnaście dłoni i prawie tak samo szeroki – zawołała za nią Trixie, wystawiając głowę z boksu. – Zbyt wysoki, by dało się go osiodłać bez taboretu i zbyt szeroki, by można było założyć popręg, nie zasapawszy się do cna – perorowała dalej, gdy przyjaciółka krzątała się w tę i z powrotem.
– Uwielbiam wyzwania – rzuciła Kaela, po czym przywitała się czule z koniem. – Cześć, staruszku. – Rozpaczliwie potrzebował szczotkowania. Jego czarna, wpadająca w granat sierść była aż brązowa od pyłu. – Po lekcji cię wyczyszczę.
Kaela zaczęła go siodłać tak szybko, jak tylko mogła. Słyszała już, jak inne zwierzęta wbiegają na ujeżdżalnię. Na szczęście gdy przyszła, zostawiła swój kask jeździecki naprzeciwko boksu Cichego Ognia. Złapała go, wyprowadziła konia ze stajni i poprowadziła na ujeżdżalnię.
Teraz przy stołach nie było już zatroskanych matek. Większość traciła zainteresowanie po kilku latach przyglądania się, jak konie chodzą w kółko, więc na grupie średniozaawansowanej nie ciążyła presja licznej widowni.
Trixie już dosiadła konia – jechała na kasztanowym wałachu o imieniu Wolny Muł. Nikt prócz niej nie potrafił sprawić, by puścił się cwałem. Jak tego dokonywała, stanowiło kompletną zagadkę nawet dla niej samej. Kaela również szybko wspięła się na swojego konia, poprawiła strzemiona i zaczęła przygotowywać się do zajęć.
Godzinę później kuśtykała z powrotem do stajni.
– Moje biedne łydki! – jęknęła.
– I moje biedne siedzenie! – zawtórowała jej Trixie.
– Gdybym chciała jeździć bez strzemion, pojechałabym na oklep – jęknął jeszcze inny głos.
Wendy poleciła swojej grupie wyjąć nogi ze strzemion i przez całą godzinę jeździć bez nich.
– Przypomnijcie mi później, że mam napisać skargę. – Zaczęła narzekać kolejna dziewczyna, ostrożnie zsiadając z konia.
Tylko dzięki ogromnej determinacji Kaela była w stanie dotrzymać obietnicy danej Cichemu Ogniowi. Rozsiodłała go drżącymi rękami i zaczęła szczotkować. Nogi miała jak z waty. Była wyczerpana, a wciąż jeszcze musiała wrócić do domu, obłożyć książki i zeszyty. Cichutki głosik w jej głowie pytał, co takiego by się stało, gdyby wbrew regulaminowi tego nie zrobiła. Czy usłyszałaby to samo kazanie po raz sto pierwszy?
Najpierw skończyła Trixie, jej koń był mniejszy. Złapała kopystkę i pospieszyła z pomocą przyjaciółce. Pracowały w milczeniu, oszczędzając siły na powrót do domu. Ale zanim skończyły, do boksu weszła Wendy.
– Dziewczęta, mogę z wami zamienić kilka słów? – zapytała.
Najwyraźniej poddała się w nierównej walce i zmyła makijaż. Jak na ironię, powoli robiło się już chłodniej, więc teraz pewnie by się trzymał.
– Oczywiście – odpowiedziały chórem.
– Wyjeżdżam jutro na kilka dni do Kapsztadu. Podczas mojej nieobecności Bart i Derrick zajmą się stajnią, ale nie dadzą rady ze wszystkim. Poradzicie sobie przez kilka dni z maluchami?
– My? – zapytała Kaela. – Naprawdę?
– Tak. Derrick ma zbyt wiele na głowie, żeby mógł jeszcze uczyć, a ponieważ Bart będzie musiał wracać ze szkoły sam, bo przecież nie będę miała jak go odbierać, może nie zdążyć na czas. We dwie powinnyście dać radę. To będzie przecież tylko taka powtórka z dzisiaj. – Wendy uśmiechnęła się do nich z nadzieją.
Przez twarz Trixie przemknął cień. Nigdy nie brała na siebie więcej, niż było to absolutnie konieczne. Ale Kaela, jak zawsze, zignorowała ją.
– Jasne, z przyjemnością! – wykrzyknęła, zanim Trixie zdążyła choć pomyśleć o sprzeciwie.
– Wielkie dzięki. Jesteście niezastąpione. Dobrze, biegnijcie już do domu, zanim rodzice zaczną się o was martwić.
Przyjaciółki skończyły szczotkowanie, pożegnały się ze wszystkimi w stajni i rozeszły każda w swoją stronę, nie rozmawiając o prośbie, z którą zwróciła się do nich Wendy.