- W empik go
Stalowa kurtyna - ebook
Stalowa kurtyna - ebook
Zakrojone na wielką skalę manewry wojskowe na Białorusi „Zachód 2009” stały się początkiem inwazji na Polskę. Niespodziewany atak, poprzedzony akcjami dywersyjnymi na gruncie politycznym i wojskowym, stawia naszą armię w równie trudnej sytuacji, jak wojska hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem w 1610 roku. Okazuje się, że słowa słynnego wodza sprzed czterystu lat cały czas są aktualne: Nadzieja w męstwie, ratunek w zwycięstwie!
Vladimir Wolff przedstawił śmiałą wizję współczesnego konfliktu zbrojnego rodem ze sztabowych map zimnowojennych strategów. Z tą tylko różnicą, że teraz Polacy znajdują się po drugiej stronie żelaznej kurtyny…
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62730-24-7 |
Rozmiar pliku: | 992 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Siły Zbrojne RP
kpr. Jan Bocian, ps. Góral – żołnierz 1 Pułku Specjalnego
gen. Gralczyk – dowódca lotnictwa
chor. Groński – instruktor skoków spadochronowych
mjr Jan Grot – dowódca obrony Białegostoku
por. Artur Gulbiński – oddział specjalny GROM
płk Mariusz Jaworski – dowódca 16 Brygady Zmechanizowanej
ps. Mecenas – żołnierz 1 Pułku Specjalnego
płk Płoński – szef Agencji Wywiadu
sierż. Rawski – żołnierz 1 Pułku Specjalnego
gen. Mieczysław Rudnicki – zwierzchnik armii
por. Sławczyński – pilot F-16
mjr Adam Sokołowski – pilot F-16
gen. Maurycy Sulik – zastępca Rudnickiego
kpt. Szawłowski – dowódca kompanii przeciwlotniczej
kpr. Tomasz Szczepański, ps. Szczepan – żołnierz 1 Pułku Specjalnego
kpr. Andrzej Wirski – żołnierz 1 Pułku Specjalnego
kpt. Ignacy Wroński – pracownik Agencji Wywiadu
mjr Zatorski – oficer operacyjny 1 Pułku Specjalnego
Jan Bernatowicz – dyrektor Departamentu Polityki Wschodniej w MSZ
Bogdan Czerski – młodszy brat Jarosława, kolega Macieja Kosińskiego
Jarosław Czerski – starszy brat Bogdana, kolega Macieja Kosińskiego
Maciej Kosiński, ps. Tygrys – kolega Andrzeja Wirskiego
Joachim Kurski – zamachowiec
wiceminister Adam Moraczewski – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji
Krystyna Nowicka – koleżanka Agaty Wirskiej, narzeczona Marka Tarnowskiego
Marek Tarnowski – asystent Jana Bernatowicza, kolega Andrzeja Wirskiego
Stanisław Waryński – kolega Macieja Kosińskiego
kom. Janusz Wasilewski – Policja Państwowa
Weronika – koleżanka Agaty Wirskiej, narzeczona Andrzeja Wirskiego
Agata Wirska – siostra Andrzeja Wirskiego
dr Piotr Zaremba – lekarz szpitala wojskowego w Żaganiu
BIAŁORUSINI
Armia Republiki Białorusi
mjr Aksjonow – siły specjalne
kpt. Mykoła Aleksandrow – pilot Mi-24
gen. lejtnant Mychajło Burmak – wojska wewnętrzne RB
gen. Igor Dawydow – szef sztabu
kpt. Daniło Granin – 2 Batalion 5 Brygady Strzelców Zmotoryzowanych
ppłk Greczko – zastępca gen. płk. Konstantina Panina
minister Ignatiew – Ministerstwo Obrony RB
płk Janczyszyn – dowódca 38 Gwardyjskiej Samodzielnej Brygady
Powietrzno-Manewrowej
mjr Kuzniecow – prowadzący klucz uderzeniowy „Albatros” – lotnictwo
gen. płk Konstatin Panin – szef wywiadu wojskowego
płk Tołstoj – dowódca batalionu pancernego 1 Brygady Zmechanizowanej
kpt. Uładzimir Uwarow – siły specjalne
gen. Aleksander Zoszczenko – dowódca 1 Brygady Zmechanizowanej
sierż. Ihor Żeleźniak – dowódca czołgu T-80 z 1 Brygady Zmechanizowanej
mjr Ilja Arbatow – KGB w Mohylewie
Katajew – szef KGB
płk Wasyl Łazarow – dowódca Milicyjnego Oddziału Specjalnego Przeznaczenia „Ałmaz”
dr Iwan Sierow – dyrektor elektrowni w Mohylewie
mjr Borys Wojnowicz – agent KGB
AMERYKANIE
gen. Harold Anderson – szef Kolegium Połączonych Sztabów
kpt. William Ellroy – Siły Powietrzne USA – pilot
płk Agnus MacCoy – Siły Powietrzne USA
kpt. Juan Martinez – Siły Powietrzne USA – pilot
kpt. Bill Romney – Siły Powietrzne USA – pilot
gen. Wilson – Siły Specjalne Armii USA – oficer łącznikowy
Gary Craig – doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych ds. bezpieczeństwa narodowego
Larry Osborne – Narodowa Agencja Bezpieczeństwa – analityk wywiadu
ROSJANIE
Wiktor Aleksandrowicz Fadiejew – ambasador Federacji Rosyjskiej na Białorusi
kpt. Fiłatow – Marynarka Wojenna Federacji Rosyjskiej – dowódca okrętu podwodnego „Sankt Petersburg”Dla doktora Iwana Sierowa miał to być spokojny wieczorny dyżur. Jego stare Żiguli posuwało się wolno w zapadających ciemnościach.
Doktor Sierow nie był bynajmniej doktorem medycyny, ale fizyki i od trzech lat pełnił funkcję naczelnego dyrektora elektrowni pod Mohylewem i przylegającego do niej ośrodka badawczego. Jego obecność na wieczornym dyżurze nie była konieczna, jednak trudności, które trzeba było pokonać przy okazji kolejnej inwestycji, wymagały i od niego większego zaangażowania.
Za dwa tygodnie miano uruchomić dodatkowy blok energetyczny i do tego czasu większość pracowników pozostawała w stałej dyspozycji. Próby, testy i symulacje pochłaniały resztki wolnych godzin, jakie mieli inżynierowie i technicy zajmujący się projektem.
Sierow zatrzymał samochód przed głównym wjazdem na teren elektrowni, czekając, aż umundurowany strażnik podniesie zagradzający drogę szlaban. Kwestie bezpieczeństwa i dyscypliny pracy były na terenie zakładów poważnie traktowane. Ani on, ani jego syn, pełniący funkcję głównego inżyniera, nie musieli zawracać sobie głowy służbowymi formalnościami, za to reszta pracowników przechodziła przez sito kontroli przy każdym wejściu i wyjściu z kombinatu.
Następnym przystankiem na jego drodze był jedyny w okolicy biurowiec. Stalowo-szklana konstrukcja swoje najlepsze dni miała już za sobą. Z zewnątrz nie było jeszcze tak źle, ale za to środek budynku dopraszał się o szybki remont. Jednak pieniędzy na odnowienie, czy chociażby odświeżenie, brakowało. Brakowało ich też na dużo poważniejsze naprawy. Działo się tak w całym kraju. Białoruś izolowana na międzynarodowej scenie politycznej, mająca za partnera jedynie życzliwą jej Rosję, musiała szukać coraz bardziej egzotycznych sojuszników.
Wchodząc po schodach do znajdującego się na pierwszym piętrze gabinetu, pomyślał o Aleksym, swoim synu znajdującym się teraz w centralnej dyspozytorni. Jego zmiana dobiegała końca i lada chwila można się go było spodziewać w dyrektorskim gabinecie.
Zerknąwszy na zegarek, Sierow uśmiechnął się do siebie. Choć Aleksy nie zachowywał się jak chodzący ideał, dla niego był wszystkim. Wcześnie owdowiały ojciec pozwalał mu na wszelkie wybryki i zachcianki. Od poważniejszych wyskoków chronił go swoją wysoką pozycją w lokalnej administracji. Miało to jednak taki skutek, że Aleksy okazywał swoją pogardę ojcu i wszystkim dokoła.
Ciężkie drewniane drzwi otworzył kluczem noszonym stale przy sobie i zagłębił się w czeluściach gabinetu. Drewniane biurko i regały z książkami z jednej strony, biegnące przez całą długość pokoju okno z widokiem na podległą mu placówkę z drugiej strony i prostokątny stół konferencyjny na dziesięć osób dopełniały obrazu jego biura.
Opadł na fotel i sięgnął do szafki. Butelka stolicznej powinna na razie ukoić jego nerwy. Kieliszek stuknął o blat biurka. Prawa dłoń Sierowa chwyciła butelkę, lewa zaczęła odkręcać metalową nakrętkę, kiedy nagła eksplozja rozjaśniła nocne niebo za oknem, cisnęła dyrektorem w bok, wprost w otwarte drzwiczki biurka. Potężnie huknął o nie głową, nabijając sobie guza i łamiąc nos.
Na zewnątrz chórem ryknęły syreny alarmowe. Ich przeciągłe wycie przetoczyło się nad całym terenem elektrowni. Wybuch, który rzucił Sierowem jak marionetką, sprawił, że w budynku wyleciały wszystkie okna, siejąc ostrymi jak brzytwa odłamkami. Na szczęście dla niego większość szkła przyjęło na siebie sfatygowane biurko.
Świadomość nagłego zagrożenia dotarła do spanikowanego mózgu. Wycierając twarz z potu i kropel krwi z rozbitego nosa, dyrektor wstał i podszedł do futryny, z której sterczały resztki rozbitych szyb. Nad jedną z głównych hal zakładów unosił się gęsty czarny dym. Poniżej białe i czerwone płomienie trawiły ściany. Dachu nigdzie nie było widać i dopiero po chwili zauważył resztki stalowych kratownic odrzuconych siłą podmuchu kilkadziesiąt metrów dalej. Lekko odetchnął. W powietrze wyleciała nie dyspozytornia ani nie generatory, tylko jeden z baraków, gdzie przechowywano butle z tlenem i acetylenem oraz aparaturę spawalniczą przeznaczoną do bieżących napraw.
Drzwi za jego plecami trzasnęły i do gabinetu wbiegł jeden z techników. Ubrany w biały kitel i laboratoryjny czepek, wyglądał na przerażonego. Trzęsły mu się ręce, a głos miał bełkotliwy.
– Widział pan to, widział pan to, dyrektorze?!
Sierow chrząknął i splunął czerwoną flegmą.
– Proszę się uspokoić. Lepiej będzie, jak postaracie się zorganizować jakiś punkt opatrunkowy, będą chyba poszkodowani.
– Kiedy ja jestem spokojny!
Akurat! On sam był zdziwiony własnym opanowaniem. A może to szok spowodowany uderzeniem? Do diabła z tym, musi przecież zająć się ratowaniem swojego kombinatu.
– Nie wiecie, gdzie jest mój syn? – zapytał, jakby chciał odgonić dręczące go wątpliwości.
Technik spazmatycznie łapał powietrze jak pływak po ustanowieniu rekordu basenu.
– Jakieś piętnaście minut temu wychodził z dyspozytorni – wysapał. – Później już go nie widziałem.
Wybuch rozszedł się echem po okolicy. Z dala odpowiedział mu jęk syren zakładowej straży pożarnej zdążającej na miejsce katastrofy. Sierow przecisnął się obok technika i zbiegł na dół. Ciągle był tu szefem i lepiej będzie, jeśli osobiście pokieruje akcją ratunkową.
SIEDZIBA KOMITETU BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO, MOHYLEW – BIAŁORUŚ
12 godzin później
Major KGB Ilja Arbatow zasiadł do pisania raportu. Jak zwykle najpierw długopisem na brudno.
To, co uda mu się spłodzić, sekretarka przepisze już na komputerze. Sięgnął po długopis. Ręka zawisła nad białą kartką papieru i opadła na blat biurka. Arbatow westchnął. Kiedy w nocy przybył na miejsce wypadku, strażakom udało się już opanować główne źródło ognia. Pożar doszczętnie strawił dwie hale. Znacznemu uszkodzeniu uległy też znajdujące się zaraz za nimi słupy wysokiego napięcia i kondensatory. Naprawa potrwa jak nic dwa miesiące. Dobrze, że jest lato. W czasie zimy równałoby się to prawdziwej katastrofie. A wszystko przez...
Major westchnął ponownie i spojrzał na stojącą na biurku fotografię w stylizowanej ramce.
Dwaj uśmiechnięci, na oko siedmioletni malcy popatrzyli na niego. Jednym z nich był jego syn, który parę dni po zrobieniu tego zdjęcia utonął w Dnieprze. Małą rączką obejmował swojego najlepszego przyjaciela Aleksa. Wakacje sprzed dwudziestu lat.
A dziś ten dureń Aleksy, chcąc zespawać ramę swojego cholernego roweru, wziął się do roboty razem z równie jak on pijanym spawaczem. Efekt: trzech ludzi ciężko poparzonych, z dymem poszło... no, nieważne, ile milionów rubli. Dobrze chociaż, że Aleksowi nic się nie stało. Błagalne spojrzenie jego ojca, a prywatnie kompana od kieliszka, też zrobiło swoje. Kiedy odjeżdżał, powiedział tylko Iwanowi, że niczego nie jest w stanie obiecać. Ciekawe, jak ma z tego wybrnąć?
W końcu zaczął pisać:
Wstępne wyniki prowadzonego śledztwa pozwalają przypuszczać, że jest to akt sabotażu mający osłabić nasz kraj. Pewne dowody wskazują, że za wszystkim stali agenci ościennego kraju, który w ostatnim okresie wiele razy krytykował nasz rząd i administrację. Dlatego też proponuję...ZALEW ZEGRZYŃSKI – POLSKA
24 maja, godzina 11:51
Tego ciepłego, wręcz letniego dnia nad Zalewem Zegrzyńskim panował nieznośny tłok. Piękna pogoda i aura zbliżających się wakacji zachęciły niezliczonych mieszkańców Warszawy, by choć przez weekend odpocząć od trudów pracy w stolicy. Na wodzie widać było dziesiątki żaglówek, które zapobiegliwi właściciele przygotowywali już od tygodni. Zatłoczone parkingi i drogi dojazdowe wyraźnie irytowały kierowców chcących jak najszybciej dostać się na upragnioną plażę, jednak od strony Legionowa i Radzymina wciąż przybywało zmotoryzowanych Hunów.
Na niewielkiej śródleśnej polanie, opodal szosy łączącej Wyszków z Serockiem, biwakowała grupa warszawskich maturzystów. Osiem kolorowych chińskich namiotów ustawionych w okrąg wyraźnie odcinało się od ciemnozielonej ściany lasu, która nie zdążyła jeszcze spłowieć zmęczona przeciągającym się upałem i suszą. Pośród obozowiska walały się resztki garderoby oraz butelki po piwie i tanim winie, widoczna oznaka, że przebywająca tu młodzież pracowicie spędziła wieczór. Nad obozem rozlegało się potężne chrapanie dobiegające z czerwonego namiotu. Można było pomyśleć, że w środku śpi nie człowiek, tylko grizli, gdyby nie wystające z namiotu owłosione łydki w jadowicie zielonych skarpetkach, których nie ubrałby żaden niedźwiedź.
Ukryte w odosobnieniu obozowisko nie dla wszystkich było tajemnicą. Nad przesieką, pośród gęstego młodnika dał się słyszeć głośny warkot motocyklowego silnika. Podskakując na wertepach i korzeniach, zza zakrętu wyjechało sportowe Kawasaki prowadzone przez młodego blondyna. Pewna siebie mina i opadająca grzywka nad ciemnymi oczyma sprawiały wrażenie, że jej właściciel jest człowiekiem wyjątkowo zdecydowanym, by nie rzec – butnym. I tylko błąkający się na wargach uśmieszek przeczył pierwszemu wrażeniu.
Motor prowadzony sprawną ręką zatrzymał się obok wypalonego kręgu ogniska. Mimo sporego hałasu poczynionego przez motocyklistę nikt ze śpiących w namiotach nie poruszył się nawet w swoim legowisku. Widać nocna balanga bardzo wszystkich wyczerpała. Roztrącając nogą w wysokim sznurowanym bucie leżące dookoła butelki, chłopak podszedł do czerwonego namiotu.
– Ej, Tygrys, wstawaj! – dla poparcia wezwania ciężki but trafił w kostkę śpiącego. Chrapanie momentalnie ustało.
– Spieprzaj, palancie! – nosiciel zielonych skarpetek nie był zbyt przyjaźnie nastawiony do świata.
– Już dwunasta, a wy się wałkonicie – blondyn chyba nie lubił łatwo się poddawać.
– Andrzej, to ty?
– Spodziewałeś się jeszcze kogoś?
Ciało w zielonych skarpetkach z wyraźnym oporem zwinęło się, przeformowało i po chwili z namiotu wysunęła się zaspana i ziewająca sylwetka Tygrysa.
– Jak było? Noo... Pewnie ciężko?
Po tym pytaniu błędny wzrok Tygrysa przesunął się po obozowisku, wyraźnie czegoś szukając.
– A! Tuś mi! – niedoceniona wieczorem butelka wody mineralnej nagle zyskała uznanie. Tygrys wstał i poczłapał po nią. Dopiero teraz można było przekonać się, jakim jest rosłym chłopakiem. Metr dziewięćdziesiąt pięć wzrostu i rozwinięta muskulatura dawały mu przewagę na boisku amatorskiej koszykówki, którą zapamiętale uprawiał. Fryzura na zapałkę i odstające uszy dopełniały sylwetki sportowca.
Głośna rozmowa obu kolegów przywróciła też do życia mieszkańców sąsiednich namiotów.
– Cześć, braciszku – dał się słyszeć cichy głos zza pleców Andrzeja. – Co w domu?
– Staruszkowie wybywają na urlop. Będziemy mieli wolną chatę. Przynajmniej na razie, bo później przecież wyjeżdżam.
– Więc jednak dostałeś się!!?? – siostra Andrzeja Wirskiego, Agata, szybko domyśliła się znaczenia tego „później”.
– Chłopie, wiesz, że masz przesrane i że te twoje plany tylko opóźnią studia? – do rozmowy ponownie włączył się Tygrys.
– A ty co? Za parę dni egzaminy na polibudę, wyśniona robotyka czeka, a ty mordujesz szare komórki gorzałą! – odparł ze złością Wirski.
– Nie wkurzaj się. Zresztą dobrze ci tak. Ale dostaniesz w dupę! He, he!! – I Tygrys wydarł się na cały głos: – Wiecie co?! Mamy nowego obrońcę ojczyzny! Ten patałach dostał się do Lublińca.
Zdumione miny kolegów i zachwycone spojrzenia koleżanek mile połechtały Wirskiego. Miał wstąpić do 1 Pułku Specjalnego. Prawie od zawsze było to jego marzeniem, które teraz właśnie miało się ziścić. Wierny kibic warszawskiej Legii, wraz z Tygrysem i resztą paczki od paru lat chodził na wszystkie mecze, a właściwie na to, co po nich następowało. Tygrys ze swoim wzrostem i atletyczną budową świetnie dawał sobie radę w niejednej ustawce, ale Wirski, niższy od kumpla o dobre pół głowy, takim mocarzem nie był, wszelkie braki musiał nadrabiać szybkością i sprytem. Zaowocowało to paroletnim treningiem w osiedlowej sekcji taekwondo, gdzie uczęszczał kilka razy w tygodniu. Kres ulicznym bijatykom położyła dopiero pałka policjanta z oddziałów prewencji, która skutecznie wyperswadowała mu dalsze awantury.
Zresztą w tym czasie pasją Wirskiego, ku zdumieniu reszty rodziny, stało się wojsko. Brak tradycji rodzinnych w niczym mu nie przeszkadzał. Ojciec lekarz, matka prawniczka i może tylko siostra wyjdzie na ludzi – tak w skrócie charakteryzował swoją średnio zamożną rodzinę z Wilanowa przyszły spadkobierca polskich rycerzy.
Sam Tygrys, czyli Maciek Kosiński, był racjonalistą twardo stąpającym po ziemi. Zamiłowanie do sportu było tylko jedną z jego rozlicznych pasji. Znacznie bardziej serio traktował elektronikę, stąd pomysł studiowania robotyki.
Tymczasem reszta towarzystwa rozsiadła się wokół gazowej kuchenki, czekając niecierpliwie na pierwszy łyk kawy. Oprócz dwójki przyjaciół i siostry Andrzeja było tam jeszcze dwanaścioro osób, w większości szkolni koledzy Andrzeja i Maćka, ale i znalazło się kilka ich dziewczyn.
Wśród nich uwagę zwracała wysoka szatynka – Weronika – najlepsza koleżanka Agaty. Znały się jeszcze ze szkoły podstawowej i od tamtej pory były nierozłączne. O tym, że Weronika skrycie podkochuje się w Andrzeju, wiedzieli wszyscy prócz niego samego. On wciąż był na etapie kobiety idealnej, Catheriny Zeta-Jones, i Weronikę traktował tylko jak przyjaciółkę siostry.
Siedząca obok nich Krysia Nowicka była najspokojniejszą i najcichszą osobą, jaką można sobie wyobrazić. Drobna i opanowana stanowiła prawdziwą podporę domu małego dziecka w Zielonce pod Warszawą, dokąd dojeżdżała w każdej wolnej chwili. Jej jedyną pasją były dzieci. Starsza od Agaty i Andrzeja, miała dwadzieścia dwa lata i studiowała na trzecim roku pedagogiki. Wcześnie osierocona przez matkę, do Warszawy przyjechała z Tarnowa, gdzie nadal mieszkał jej ojciec. Jego kolejarska emerytura ledwo zapewniała córce skromne życie w stolicy do czasu, gdy spotkała ona Marka Tarnowskiego.
W zawarciu tej znajomości pomógł dramatyczny skądinąd przypadek. Oczekującą na przystanku autobusowym Krysię spostrzegło trzech mocno podpitych dresiarzy z pobliskiego blokowiska. Ich niewybredne zaczepki sprowokowały zdecydowaną reakcję stojącego opodal dryblasa w skórzanej kurcie. Obaj blokersi nie mogli wiedzieć, że od dwóch lat był on bokserskim mistrzem Warszawy w wadze średniej. Konfrontacja była wyjątkowo krótka, bo z głuchym stęknięciem jeden po drugim wylądowali twarzą na chodniku. To spotkanie odmieniło oboje młodych.
Rodzina Tarnowskich jak na polskie warunki była wyjątkowo zamożna. Co prawda, majątek wielu pokoleń właścicieli licznych nieruchomości w Warszawie poważnie ucierpiał w czasie wojny, a i półwiecze PRL-u też ich nie rozpieszczało, to jednak już w latach dziewięćdziesiątych szybko wrócił do dawnego splendoru.
Wśród młodzieży bawiącej się nad zalewem Marek Tarnowski był kimś wyjątkowym. Właśnie skończył dwadzieścia pięć lat i najbliższe lata postanowił przeznaczyć na karierę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Biegle posługiwał się rosyjskim, angielskim i francuskim, studia lingwistyczne ukończył z wyróżnieniem. Urzeczony Dalekim Wschodem już widział się na jakiejś egzotycznej placówce, oczywiście jako ambasador. Na początku czekał go jednak staż w warszawskiej centrali.
Patrząc na siedzącą obok parę, odnosiło się wrażenie, że żywiołowość Marka znalazła chwilowe ukojenie w cichym porcie, jaki stworzyła dlań Krysia.
Po drugiej stronie kuchenki uwagę przykuwało dwóch braci Czerskich: mały i starszy Jarek oraz trochę od niego wyższy i młodszy Bogdan. Jarek był zapalonym komiksiarzem. Uzdolniony plastycznie od jakiegoś czasu starał się stworzyć coś więcej niż tylko pojedyncze rysunki. Bogdan zaś był urodzonym mechanikiem. Od dzieciństwa przesiadywał w garażu z ojcem naprawiającym kolejne samochody, a że nie miał ochoty na jakieś tam studia, za dwa tygodnie miał się zgłosić do pracy w jednym z warsztatów niedaleko Stadionu Dziesięciolecia.
– O matko, co ja takiego zrobiłem, by dostać na śniadanie mleko?! – głos Stasia Waryńskiego, wiecznego komedianta, zagłuszył nagle gwar rozmów.
– Możesz dostać jeszcze sałatę – dobiła go Weronika, kontrolująca sytuację przy kuchence. Zabrakło jej wody, więc postanowiła zagrzać trochę mleka, które dostało się do pełnych piwa i wina bagaży chyba przez pomyłkę.
– Nie jestem cielakiem ani królikiem. Chcę mięsa, mięsa, mięsa!
– Jest tylko konserwa turystyczna. Mięso zjedliście na kolację. Jeśli chcesz się przejść do wsi i zrobić zakupy... – głos Weroniki stawał się coraz słodszy.
– Geniusze nie odżywiają się konserwą...
– ...tylko piwem – energiczny Jarek ruszył do namiotu, po drodze przeliczając drobne.
– Po co iść, jak można jechać. Andrzej, dawaj kluczyki!
– Zdurniałeś? Jeszcze wóda w tobie bulgocze. Sam pojadę, tylko dajcie jakiś plecak – Wirski ani na chwilę nie chciał rozstać się ze swoją maszyną. Kupił ją za niewielkie pieniądze na motobazarze, ale dla niego była bezcenna.
– Pojadę z tobą – Weronika poderwała się z ziemi i otrzepała spodnie.
– Chciałem jechać sam – zgrzytnął zębami Andrzej, wyraźnie niezadowolony.
– Proooszę, mam coś do kupienia w drogerii – błagalne spojrzenie dziewczyny poskromiłoby syberyjskiego tygrysa, ale nie Wirskiego.
– To będzie ciężki dzień – westchnął. Usłyszała to tylko Agata i posłała bratu spojrzenie pełne wyrzutu.
BAZA LOTNICZA NELLIS, NEVADA – USA
7 czerwca, godzina 10:05
Pył przywiany przez wiatr z pustyni wciskał się wszędzie. Jego drobiny przeszkadzały w pracy, odpoczynku, nawet w jedzeniu, bo wszystko trzeszczało i zgrzytało w zębach. Wysiłki personelu kantyny i oficerów dyżurnych, próbujących utrzymać bazę w nieskalanej czystości, spełzały na niczym. Ziarenka piasku wciskały się nawet do butelkowanej wody, więc i przy gaszeniu pragnienia trzeba było uważać.
Pył i kurz przeszkadzały zawsze i wszędzie, lecz to były tylko drobne niedogodności, które baza w pełni rekompensowała trzysta sześćdziesięcioma pięknymi i lotnymi dniami w roku.
Dla odciętych od panującego na zewnątrz czterdziestostopniowego żaru ludzi klimatyzowana sala odpraw była prawdziwym wybawieniem. Skupieni na słowach oficera prowadzącego odprawę pospiesznie notowali.
– Only in English! – głos pułkownika Agnusa MacCoya zagrzmiał w rozległej sali, wyraźnie podkreślając wagę, jaką przykładał do tego szczegółu.
Siedzący obok speszonego porucznika Sławczyńskiego major Adam Sokołowski tylko westchnął. Choć najlepsi z najlepszych, wyselekcjonowani do zaawansowanego szkolenia, polscy piloci wciąż popełniali szkolne błędy. Było ich tylko sześciu, nie mogli sobie pozwolić na jakiekolwiek uchybienia i bylejakość. O pobycie tu tysiące lotników na świecie nie mogło nawet marzyć.
– Cele znajdują się w kwadracie 49‒11. Stanowiska rakiet ziemia-powietrze oraz radary ostrzegawcze są tutaj – laserowy wskaźnik pułkownika przesunął się po dużej mapie wyświetlanej na ścianie. – Nalotu dokonujecie parami na wysokości trzystu metrów. Radary i wyrzutnie to cele dla 52 Skrzydła Myśliwców Taktycznych. Musicie więc skoordynować swoje działania.
Dzisiejsze ćwiczenia były wyjątkowo ważne. Polscy piloci mieli współdziałać z amerykańską jednostką wyspecjalizowaną w niszczeniu radarów – była to swoista nobilitacja. Zadanie przełamania obrony, które miały wykonać dwa amerykańskie myśliwce, oraz późniejszy nalot polskich F-16 musiały być dopracowane w każdym calu. Jakiekolwiek błędy groziły niewykonaniem zadania i kompromitacją w oczach pułkownika MacCoya.
Opuszczający salę odpraw obrońcy nieba nad Wisłą wyglądali na przejętych, nawet major Sokołowski, choć był weteranem działań na Jastrzębiach, jak nazwano polskie F-16. Czterdziestoletni łodzianin był już w drugiej turze pilotów szkolonych w Tucson w Arizonie. Po powrocie do kraju pełnił funkcję zastępcy dowódcy eskadry w 1 Pułku Lotnictwa Myśliwskiego. Po trzech latach znów nadarzyła się okazja podszlifowania umiejętności, z której ochoczo skorzystał, i tak znalazł się w bazie Nellis na specjalistycznym kursie.
Podchodząc do ustawionych na pasie samolotów, major pozwolił sobie na lekki uśmiech. Dobrze znane, smukłe sylwetki Fighting Falconów kryły w swoim wnętrzu cuda współczesnej elektroniki. Wchodząc po drabince do kabiny, dojrzał porucznika Sławczyńskiego machającego doń z kokpitu drugiej maszyny. Młody pilot, prawie chłopak, miał być jego skrzydłowym w trakcie nalotu.
Kiedy założył hełm, usłyszał w słuchawkach operatora na stanowisku dowodzenia.
– Próba radia. Potwierdzić.
– Jeden – odezwał się Sokołowski.
– Dwa – mruknął Sławczyński.
Pozostali piloci tworzący następne dwie pary wykazywali więcej entuzjazmu.
– Zrozumiałem. Jest piękny, słoneczny dzień. Wiatr z kierunku zachodniego, dwadzieścia węzłów. Zaczynajcie.
Pierwsze dwa samoloty podkołowały na główny pas, z którego miały wystartować. Piloci włączyli dopalacze i wciskani w fotele poderwali ośmiotonowe maszyny z ziemi, szybko nabierając wysokości. Do wykonania dzisiejszego zadania każdy F-16 został uzbrojony w siedem naprowadzanych laserowo bomb burzących GBU 12 Paverway II podwieszanych pod skrzydłami. Plan działania był stosunkowo prosty, wprawy wymagało za to współdziałanie z parą samolotów mających unicestwić stację radarową.
Przy prędkości dziewięciuset kilometrów na godzinę obie maszyny szybko zbliżyły się do celu.
– Dwójka, ściśnij szyk. Jesteś zbyt daleko – spokojne pouczenie Sokołowskiego trochę rozładowało panujące w grupie napięcie.
– Jedynka, patrz, ale przygrzmocili – nieregulaminowa odzywka Sławczyńskiego dotyczyła pary amerykańskich myśliwców.
– Jeszcze nie skończyli, więc bardziej się skoncentruj – rozkazał Sokołowski. – Uwaga! Zwrot na północ i schodzimy na siedemdziesiąt pięć metrów.
– Na ziemi czysto – zameldował prowadzący parę amerykańskich maszyn. – Możecie schodzić do celu.
Ziemia z wysokości siedemdziesięciu pięciu metrów była tylko burą smugą.
– Jest namiar. Uwaga, teraz!
Samolotem lekko szarpnęło, kiedy bomby oderwały się od kadłuba i poszybowały ku celowi. Po chwili zrzutowisko pokryło się dymem i kłębami pyłu.
– Chyba nieźle? Jak pan myśli, majorze? – Sławczyński był wyraźnie zafrasowany.
– Cel zniszczony w sześćdziesięciu pięciu procentach. Mogło być lepiej – obserwatorzy na ziemi byli bardzo dokładni i obiektywni. Nie pozostawiali miejsca na żadne przypuszczenia.
– Wracamy do domu. Później zobaczymy, jak poradziła sobie reszta – zniechęcenie młodego pilota udzieliło się też majorowi.
Zawracając znad celu, zauważyli podchodzącą do ataku druga parę. Wyglądało na to, że poradziła sobie znacznie lepiej.
Kierując się wskazówkami kontroli lotów, cała szóstka polskich samolotów szybko i sprawnie wylądowała. Wokół maszyn od razu zaroiło się od mechaników i służb pomocniczych, a mniej lub bardziej zadowoleni piloci udali się na wspólną analizę realizacji zadania. Niezmordowany MacCoy już na nich czekał.
CENTRALA WYWIADU WOJSKOWEGO, MIŃSK – BIAŁORUŚ
9 czerwca, godzina 10:22
Szeroka asfaltowa aleja ciągnąca się od bramy wejściowej wiodła wzdłuż rzędów szarych koszarowych bloków do wielkiego placu apelowego. Za nim rozciągał się park techniczny, dla stacjonującego tu pułku artylerii rakietowej, oraz tor przeszkód.
Wielki kompleks koszarowy pozostawiony w spadku po armii sowieckiej mieścił także inne jednostki. Na prawo od pułku rakietowego stacjonowała brygada pontonowo-mostowa wraz ze swoim zapleczem. Magazyny broni umiejscowione w betonowych bunkrach oraz zbiorniki paliw należące do obu formacji były najlepiej strzeżonymi punktami w całym kompleksie.
Niedaleko nich znajdował się dwupiętrowy budynek. Wiodącą do niego wąską betonową ścieżką dochodziło się do wartowni, gdzie za szlabanem pomalowanym w czerwono-białe pasy spacerowało dwóch wartowników. W jedną i drugą stronę rozchodziły się betonowe płoty przykryte kłębami drutu kolczastego.
Właśnie tutaj, ukryta wśród innych jednostek, miała swoją siedzibę centrala wywiadu wojskowego – oczy i uszy białoruskiej armii. Aby dostać się do środka, nie wystarczyło okazać ważnej przepustki rosłemu wartownikowi dyżurującemu na zewnątrz. Dopiero młody lejtnant pełniący służbę w przestronnym holu był prawdziwym cerberem pilnującym dostępu do najważniejszych wojskowych tajemnic. Dwa telefony ustawione na biurku i przycisk pod nim, który można było uruchomić kolanem, mogły w parę sekund odciąć budynek od zewnątrz i sprowadzić pluton specnazu.
Za biurkiem po obu stronach ciągnęły się korytarze wyłożone czerwonymi dywanami, wiodące do zamykanych na szyfr pokojów.
Najważniejszy gabinet znajdował się na piętrze. Miał ściany wyłożone ciemną dębową boazerią, równie ciemne, ciężkie dębowe meble i służył szefowi wywiadu wojskowego, generałowi pułkownikowi Konstantinowi Paninowi.
Panin, niewysoki, niepozorny, o stalowoszarych krótkich włosach, stał w rozpiętej mundurowej kurtce obszytej kilkoma rzędami barwnych baretek. Wyglądał w niej jak jeden ze stalinowskich przodowników pracy uwiecznionych w marmurze. Nawet spojrzenie miał podobnie nieruchome. Akurat tkwiło w przyniesionym chwilę wcześniej raporcie:
...służący podniesieniu gotowości bojowej polskiej armii. Szereg reform zainicjowanych w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęło przynosić wymierne korzyści...
...pozyskanie od USA samolotu wielozadaniowego F-16. Służące do tej pory w polskim lotnictwie samoloty MiG-29 zmodernizowano poprzez zamontowanie nowocześniejszej awioniki i przystosowanie do współdziałania z siłami NATO. Razem z pozostającymi jeszcze na służbie sześćdziesięcioma samolotami Su-22 daje to sto trzydzieści maszyn. Choć nie wszystkie przedstawiają wysoką wartość bojową, stanowią dla nas poważne zagrożenie.
...W zakresie uzbrojenia lądowego największe zagrożenie stanowią pociski przeciwpancerne Spike, zakupione w Izraelu, i kołowy transporter opancerzony Rosomak...
Raport wylądował w śmieciach, a zdenerwowany Panin podszedł do okna.
– Młody dureń! – nie kryjąc złości, zapalił papierosa i przystanął pod wielką doniczkową palmą, jedyną ozdobą gabinetu. Jedyną, jeśli nie liczyć wielkiego portretu sternika narodu wiszącego nad biurkiem generała. – Takie rzeczy mogę poczytać w rządowych biuletynach. Ten ciołek marnuje tylko mój czas – pomyślał już nieco spokojniej.
Zanim podszedł do baterii telefonów okupujących biurko, przeanalizował sprawę.
– Wezwać podpułkownika Greczkę.
Po niecałych dwóch minutach wezwany wyprężył się służbiście przed generałem, spoglądając przy tym na przełożonego z zaciekawieniem. Takie nagłe wezwania nie były dla niego niczym niezwykłym. Będąc podwładnym Panina od ponad pięciu lat, dość dokładnie poznał zwyczaje i upodobania szefa.
– Siadajcie – ręka generała wskazała konferencyjny stolik opodal palmy. – Czy nadeszło coś z GRU?
Myśli Panina poszybowały ku czasom, w których rosyjscy koledzy często podrzucali informacje z głównych kierunków, z których mogło nadejść zagrożenie dla Mińska.
– W tym tygodniu nic ciekawego – odparł Greczko.
Panin nie tak to sobie wyobrażał, gdy obejmował to stanowisko. Jeszcze parę lat temu związek Białorusi i Rosji wydawał się być trwały i nierozerwalny. Jednak coraz agresywniejsza polityka Moskwy wobec sąsiada zdawała się dążyć do całkowitego podporządkowania go. Dyktat gazowy i paliwowy oraz umiejętne sterowanie przez Kreml kredytami dla białoruskiej gospodarki przeistoczyły Białoruś w biednego i niepewnego wasala. Tylko twarda ręka wąsatego przywódcy nie spowodowała krachu tego systemu i zmiany kursu republiki.
– Musimy bardziej rozwinąć naszą agenturę. Zwłaszcza na głównym kierunku.
Greczko kiwnął głową, rozumiejąc, że chodzi o Polskę. Litwa, choć ważna, musi poczekać.
– Czy nasi przyjaciele z KGB nie zechcieliby choć trochę podzielić się informacjami? – ostrożne pytanie Greczki dotknęło niezwykle istotnego zagadnienia dotyczącego współpracy między obiema instytucjami.
Brwi Panina nieznacznie się uniosły. W państwie takim jak Białoruś, podobnie jak w Rosji, niewiele zmieniło się od czasu, gdy imperium rządzili wszechwładni komunistyczni gensecy. KGB jak za dawnych lat pełniła funkcję tajnej policji. Jawna i tajna inwigilacja dotyczyła każdego aspektu szarej białoruskiej rzeczywistości, choć nie tylko. Niezwykle rozbudowane struktury niektórych departamentów starały się przeniknąć także do sąsiednich państw, skutecznie rywalizując na tym polu z wywiadem wojskowym.
– To poza dyskusją. Mamy w końcu konkurować, a nie współdziałać.
– Polacy od jakiegoś czasu są bardzo ostrożni. Coraz trudniej zdobyć informacje. – Po chwili wahania Greczko dodał: – Będą potrzebne dodatkowe środki.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
Ostatnie czystki i w konsekwencji usunięcie ze stanowisk wielu funkcjonariuszy jeszcze komunistycznego wywiadu, po części spowodowane obietnicami wyborczymi poprzedniej ekipy rządzącej, a po części wynikające z nacisków Amerykanów, poważnie uszczelniło polski system informacyjny. Nowi pracownicy ministerstw nie zostali jeszcze w dostatecznym stopniu zinfiltrowani. Na to potrzebne były też duże nakłady finansowe, i to bez gwarancji sukcesu, bo kto teraz w Polsce chciałby współpracować z mińskim despotą? Ośmieszany w telewizji i prasie Łukaszenka miał tam fatalną opinię.
– Proponuję przenieść część środków i ludzi zaangażowanych do tej pory na południu. W Kijowie panuje na razie spokój i nie zanosi się na nową pomarańczową hecę.
Ten pomysł podpułkownika, choć niespodziewany, miał sens. Po co marnować czas i pieniądze na kozackich bandurzystów, skoro nad Wisłą zaczęto robić porządki.
– Tak, macie rację, towarzyszu Greczko – uśmiech zagościł na ustach generała. – Zajmijcie się tym.
– Aha, jeszcze jedno – przełożony zatrzymał Greczkę już przy drzwiach. – Wiecie, kto sporządził ostatni raport ogólny?
– Tak jest.
– To przenieście go tam – palec generała wskazał powstający za oknem pontonowy most, wokół którego uwijała się grupa żołnierzy poddawanych przez sadystycznego sierżanta morderczej tresurze.