Stan krytyczny - ebook
Stan krytyczny - ebook
Doktor Matt Morgan jest intensywistą, czyli lekarzem intensywnej terapii – wysoce wykwalifikowanym specjalistą, w którego rękach możesz się znaleźć, jeśli sprawy przybiorą bardzo zły obrót.
Może się zdarzyć, że będziesz uczestnikiem wypadku lub zapadniesz na groźną chorobę: stan krytyczny oznacza, że zawiódł co najmniej jeden z twoich najistotniejszych organów i zagrożone jest twoje życie. W takich chwilach musisz zaufać umiejętnościom zespołu medycznego, pod którego opieką się znalazłeś. Jego członkowie w olbrzymim stresie podejmują niezwykle trudne decyzje i w trybie pilnym rozwikłują tajemnice ludzkiego ciała, diagnozując często niewytłumaczalne i zaskakujące przypadki. Stawką jest zawsze życie człowieka.
W swojej książce doktor Morgan jest przewodnikiem po oddziale intensywnej terapii, jednym z najbardziej dynamicznych i działających pod największą presją miejsc w szpitalu. Opisuje najciekawsze przypadki, z jakimi się zetknął w swojej karierze, i opowiada o pacjentach, których sprowadził znad krawędzi śmierci z powrotem do życia. Stan krytyczny to poruszające i chwytające za serce historie o tym, jak wiele niesamowitych zagadek skrywa nasze ciało, i o prawdziwej sile ludzkiego ducha.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66873-77-3 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Adam Kay, autor bestsellera _Będzie bolało_
Matt Morgan jest interesującym, szczerym i spostrzegawczym lekarzem o niezwykle bogatej karierze. Prawdziwy obraz medycyny życia i śmierci, którą wielu z nas zna tylko z seriali.
Michael Mosley, autor książek _The Fast Diet_, _The 8-Week Blood Sugar Diet_ i _Diety mądrych jelit_
Świetna książka. Napisana z niezwykłą starannością. Sama jestem lekarką, więc oczywiście spodobały mi się opowieści o Hansie Christianie Gramie i powstaniu pierwszych OIOM-ów, ale najbardziej wzruszyły mnie historie pacjentów. Uwielbiam zgłębiać istotę przetrwania i czytać o jego kosztach.
Doktor Nikki Stamp FRACS, kardiochirurżka i transplantolożka, autorka książki _Can You Die of a Broken Heart?_
Wciągający realizm życia na oddziale intensywnej terapii, który uświadamia kruchość ludzkiego istnienia. Napisana z pokorą i wnikliwością książka umożliwia czytelnikowi zerknięcie w intrygujący świat decyzji ratujących życie. Afirmuje je i przynosi ukojenie.
Profesor Sue Black, autorka książki _Co mówią zwłoki_
Matt Morgan pięknie i poruszająco pisze o pograniczu ludzkiego życia. Jego sugestywne opisy i wnikliwe spostrzeżenia odkrywają przed nami, co czują ludzie na linii frontu opieki zdrowotnej.
Ganesh Suntharalingam, prezes Intensive Care Society
Ta książka jest niesamowita: kupcie ją, udostępniajcie i polecajcie znajomym… Mamy szczęście, że intensywna terapia ma tak oddanych, opiekuńczych i skromnych ludzi jak doktor Morgan. Co więcej, jest też pisarzem potrafiącym pokazać prawdziwą esencję tej ekscytującej, szalonej, chwalebnej, a czasem też irytującej pracy. Jeśli wy lub wasi znajomi pracujecie w służbie zdrowia albo po prostu chcecie wiedzieć, jak funkcjonuje wasze ciało, przeczytajcie tę książkę. Natychmiast!
Peter Brindley, profesor intensywnej terapii, anestezjologii i etyki medycznej, Uniwersytet Alberty
Jako lekarza pracującego na intensywnej terapii przeczytanie tej książki powinno mnie do reszty zdołować. Było zupełnie odwrotnie. Matt włada słowem pisanym niczym wprawny chirurg skalpelem – z precyzją, ale i wdziękiem. Brak mi słów, by opisać, jak genialną stworzył książkę. Jedyne, czego żałuję, to że sam jej nie napisałem.
Profesor Hugh MontgomeryOd autora
Z myślą o ochronie prywatności pacjentów zmieniłem niektóre ich dane osobowe. W przypadkach, w których niezwykły charakter przypadłości mógł ujawnić tożsamość pacjentów, prosiłem ich o zgodę – lub zgodę ich krewnych – na udostępnienie tych informacji czytelnikowi. Chociaż wszystkie historie dotyczą pacjentów, których spotkałem naprawdę, pozwoliłem sobie połączyć niektóre przypadki lub zmienić nieco narrację. Opisałem tylko te historie, które uważam za prawdziwe, chociaż nie weryfikowałem informacji z drugiej ręki przekazanych mi przez współpracowników, rodziny lub znajomych. Niektóre z opisywanych tu tematów zostały zaadaptowane i rozwinięte z moich wpisów na blogu opublikowanych przez BMJ („British Medical Journal”).Przedmowa
W 2016 roku pojechałem na konferencję medyczną do Dublina. Prelegenci byli świetni, miejsce robiło wrażenie, ogólnie całość była niezwykle inspirująca. Ostatniego dnia przepełniały mnie nadzieja i motywacja, byłem gotowy stawić czoła wszelkim wyzwaniom w pracy konsultanta na intensywnej terapii. Głowa wprost buzowała mi od nowych pomysłów. Tego samego wieczoru przypadkiem trafiłem do starego irlandzkiego baru, gdzie wydarzyło się coś, co zmieniło moje życie. Stojąca przy barze kobieta spytała, co mnie sprowadza do miasta. Wyjaśniłem, że brałem udział w konferencji medycznej.
– O, czyli jesteś lekarzem – powiedziała. – Jakiej specjalizacji?
– Jestem intensywistą.
– Pierwsze słyszę – odparła w odpowiedzi.
Zdałem sobie wtedy sprawę z czegoś bardzo ważnego. Spędziłem dekadę na pisaniu prac naukowych, które przeczyta wąskie grono ludzi. Jeździłem po całym świecie, odwiedzając konferencje, gdzie mówiłem do ludzi, którzy o temacie mojego wystąpienia wiedzieli więcej ode mnie. W natłoku całej tej pracy i wysiłku zapomniałem o najważniejszym odbiorcy: o tobie.
Jesteś moim przeszłym i przyszłym pacjentem, synem, córką, ojcem, matką lub sąsiadem mojego obecnego pacjenta. I chociaż co piąty z was umrze na intensywnej terapii, wielu nawet nie wie, czym taki oddział jest.
Tego zimnego irlandzkiego wieczoru, nieco zamroczony jeszcze po ostatnim guinnessie, zacząłem pisać tę książkę. Nie jest może pełna radości – przygotujcie się na smutne momenty – ale gdzieś na końcu zawsze jest nadzieja. Zabiorę was w podróż po miejscach jasnych i mrocznych, które zdarza się odwiedzać krytycznie chorym pacjentom. Nawet w chwili śmierci widać niekiedy przebłyski lepszych czasów. Za pomocą historii płynących z ciał, losów i rodzin pacjentów, których spotkałem na swojej drodze, pokażę wam miejsca, gdzie życie spotyka się ze śmiercią.
Ciężko pracując dziś, jutro czy pojutrze, mogę uratować jedno życie. W całej karierze zdarzy mi się pewnie uratować ich setki. Mam nadzieję, że tą książką osiągnę znacznie więcej. Pokażę wam, czym intensywna opieka może, powinna, a czym nie powinna się zajmować. Chcę dać wam informacje, które mogą w przyszłości sprawić, że wasi bliscy nie będą musieli się ze mną nigdy spotkać. Nauczyć was, jak ratować życie. Uświadomić, co wyrządza największe szkody w naszym społeczeństwie, i pozwolić wam spojrzeć na sam skraj życia. Zaczniecie dostrzegać jego kruchość, ale i opowiem wam o niesamowitej żywotności i wytrwałości naszego gatunku.
Zabiorę was w podróż do świata intensywnej terapii, pokazując pacjentów, których leczymy tam na co dzień. Każdy rozdział inspirowany jest ludźmi, których spotkałem na froncie medycyny klinicznej. Razem sprawdzimy, jak funkcjonuje OIOM (oddział intensywnej opieki medycznej), a także o czym myśli pracujący na nim lekarz, czyli ja. Doświadczycie dźwięków, zapachów i widoków najbardziej dramatycznego miejsca w całym szpitalu. Zwiedzimy razem główne układy i narządy ludzkiego ciała; dowiecie się, jak utrzymać przy życiu osobę bez tętna i co się dzieje podczas śmierci mózgowej. Podzielę się z wami wzlotami i upadkami, których doświadczają pacjenci, rodziny i personel medyczny w trakcie walki z kruchością ludzkiego życia. Nie zawsze bywa różowo, ale uznaję za prawdziwy zaszczyt możliwość wspierania pacjentów i ich rodziny w obliczu tak trudnych okoliczności. Dzięki temu każdego dnia uświadamiam sobie, jak cudownym darem dysponujemy. Nieżyjący już Steve Jobs, przemawiając na uroczystości rozdania dyplomów w Stanfordzie, powiedział, że „śmierć jest największym wynalazkiem życia”. To dzięki niej jesteśmy w stanie naprawdę docenić czas, który nam dano, i ludzi, z którymi możemy go dzielić. Niekiedy światło widoczne jest tylko dzięki ciemności.
Dr Matt Morgan
@dr_mattmorgan
styczeń 20191
Wprowadzenie do świata
intensywnej terapii
Jak mała dziewczynka pomogła uratować świat
LEKARZ INTENSYWNEJ TERAPII:
intensywista, lekarz intensywnej opieki, odpowiedzialny za przeprowadzanie resuscytacji, ale w sumie człowiek jak każdy inny.
Pewnego pięknego ciepłego sierpniowego wieczoru w Kopenhadze Vivi tańczyła w przydomowym ogrodzie po powrocie ze szkoły. Była wesołą dwunastolatką o jasnozłotych włosach i rumianych policzkach. Śmiała się rzadziej, odkąd jej rodzice się rozstali; mama z trudem utrzymywała je z pensji kapeluszniczki. Obserwowała właśnie córkę przez okno, jak tańczy boso na trawie, chichocząc. Nie wiedziała, że za czterdzieści osiem godzin Vivi miała otrzeć się o śmierć. Oto historia ludzi, działań i technologii, które pozwoliły uratować jej życie, a jednocześnie pierwszego kroku w sześćdziesięciopięcioletniej podróży, dzięki której dzisiaj mamy szanse na przeżycie w obliczu wyniszczającej, potencjalnie śmiertelnej choroby. To opowieść o tym, jak intensywna terapia pomaga ratować życie.
Vivi nie zauważyła, kiedy kilka chwil wcześniej na jej dłoni wylądowała kropla wody*. Trąc oczy tego wieczora, nie wiedziała, że w wodzie znajdowały się miliony cząsteczek śmiercionośnego wirusa _poliomyelitis_. Gdy piosenka śpiewana jej przez mamę kołysała ją do snu, wirus zaczął działać. Z dłoni przeniósł się do komórek w jamie ustnej, a następnie przeniknął przez błony komórkowe. Słońce nie zdążyło jeszcze na dobre zajść, a wirus opanował już jej migdałki, węzły chłonne i jelita. Rano Vivi obudziła się z bólem głowy, który sprawiał, że zupełnie nie miała ochoty na taniec. Mama położyła chłodną dłoń na rozpalonym czole Vivi i rozmasowała jej zesztywniały kark. Następnego dnia Vivi z trudem zapinała guziki letniej sukienki. Jej palce poruszały się niezdarnie, a ramiona były ciężkie i słabe. Po przewiezieniu do lokalnego szpitala przestała reagować na swoje imię, a jej oddech stał się szybki i płytki. Niedługo po tym Vivi spotkała człowieka, który miał uratować jej życie. Nazywał się Bjorn Ibsen i był pierwszym na świecie lekarzem intensywnej terapii (Dodatek: Fot. 1).
Doktor Ibsen miał wówczas trzydzieści sześć lat i pracował jako anestezjolog. Od razu zorientował się, że ma do czynienia z ostrym i ciężkim przypadkiem polio (ostrym, bo choroba zaczęła się nagle i postępowała szybko; ciężkim, ponieważ to właśnie polio powodowało u Vivi tak duże osłabienie). Był rok 1952 i mijały właśnie dwa tygodnie od wybuchu epidemii polio w Kopenhadze, w wyniku której zmarło już dwadzieścia siedem osób. Nim choroba na dobre wygaśnie, zachoruje na nią ponad trzysta osób, jedna trzecia wykształci ciężką niewydolność oddechową podobną do przypadku Vivi, a życie straci sto trzydzieści osób. Doktor Ibsen wiedział, że tak zwane żelazne płuco, które mogło uratować życie dziewczynki, było już zajęte przez kogoś innego. Podłączenie jej do maszyny stanowiłoby dla niej jedyną szansę, ponieważ w wyniku choroby jej mięśnie oddechowe stały się zbyt słabe, by wtłoczyć powietrze do ciała. Żelazne płuco tworzy szczelną przestrzeń między pacjentem a światem zewnętrznym, zaś potężna pompa za pomocą podciśnienia rozciąga klatkę piersiową i powoduje wpływ powietrza do płuc przez tchawicę.
Lekarz mógł tylko bezradnie patrzeć, jak oddech Vivi staje się coraz płytszy. Nagromadzony w jej krwiobiegu dwutlenek węgla, zwykle wydalany w trakcie procesu oddychania, coraz bardziej podnosił ciśnienie krwi, jednocześnie przytłumiając świadomość na tyle, że Vivi zaczynała dusić się własna śliną. Doktor Ibsen zdecydował się wówczas na radykalny krok, który miał zmienić medycynę na zawsze. Jego zadaniem na sali operacyjnej jako anestezjologa było podawanie silnych leków mających spowodować utratę przytomności oraz takich, które zatrzymywały skurcze mięśni, w tym oddechowych. Tylko w takich okolicznościach chirurg mógł bezpiecznie wykonywać złożone operacje, wymagające spokojnego i kontrolowanego dostępu do wnętrza ludzkiego ciała. W międzyczasie doktor Ibsen utrzymywał pacjenta przy życiu, dostarczając mu tlen przez plastikową rurkę w tchawicy. Chociaż zwykle wprowadza się ją przez usta lub nos, czasem rurkę umieszcza się przez nacięcie bezpośrednio w tchawicy – procedura ta nazywana jest tracheotomią.
W oczach Ibsena stan dziewczynki odzwierciedlał sytuację pacjentów, którymi zajmował się na co dzień. Różnica polegała na tym, że osłabienie mięśni powodował wirus oddziałujący bezpośrednio na nerwy ruchowe i rdzeń kręgowy, które normalnie wydają polecenia mięśniom. Rozwiązanie problemu było jednak takie samo i 27 sierpnia 1952 roku o godzinie 11.15 doktor Ibsen zabrał Vivi na salę operacyjną, gdzie przeprowadził ratunkową tracheotomię, wsadził rurkę do tchawicy i przymocował ją do nadmuchiwanej torby, którą następnie ścisnął, wtłaczając powietrze do płuc.
Ludzie zwykle oddychają w zupełnie odwrotny sposób. Weź głęboki wdech i poczuj, jak duży mięsień w jamie brzusznej zwany przeponą wędruje w dół, a jednocześnie mięśnie między żebrami kurczą się, ciągnąc je w górę i na zewnątrz. Ten złożony proces w warstwach między elastycznymi płucami a wnętrzem klatki piersiowej wytwarza podciśnienie, które następnie zostaje przeniesione na płuca, wyciągając je na zewnątrz i obniżając ciśnienie w 500 milionach małych pęcherzyków w środku, tym samym wciągając do środka powietrze. Właśnie w tym momencie zmienia się ono w oddech. Zamiast tego doktor Ibsen, ściskając torbę, wtłaczał powietrze do płuc, wywołując efekt podobny do wystawienia głowy przez okno pędzącego samochodu i otwarcia ust.
Po jednym takim oddechu klatka piersiowa Vivi podniosła się, po czym opadła. Drugi oddech był łatwiejszy niż pierwszy, a po dziesiątym dziewczynka powoli podniosła ciężkie powieki i spojrzała na świat przez okna życia.
Często właśnie proste pomysły prowadzą do największych zmian. To była jedna z tych chwil. By po uratowaniu życia móc je również utrzymać, doktor Ibsen musiał wykonać kolejny ważny krok – stworzyć miejsce, gdzie Vivi będzie się mógł opiekować zespół osób, które będą ściskać torbę do momentu, aż jej mięśnie oddechowe odzyskają wydolność. Nikt wtedy nie wiedział, ile to może potrwać. Grupa studentów medycyny pracowała w ośmiogodzinnym trybie zmianowym, ściskając odpowiednio torbę – niezbyt mocno, ale i nie za delikatnie. Całe miesiące spędzali na prowizorycznym oddziale szpitalnym, utrzymując Vivi przy życiu (Dodatek: Fot. 2). Był to pierwszy na świecie oddział intensywnej terapii, przez który przewinęło się w sumie ponad 1500 studentów wolontariuszy, ściskając torbę Vivi, a następnie torby niezliczonych pacjentów podczas trwającej sześć miesięcy epidemii polio w Kopenhadze. Wreszcie w styczniu 1953 roku torba została zastąpiona dedykowanym wentylatorem mechanicznym, który oddychał za Vivi.
Wbrew wszystkim przeciwnościom i mimo że była sparaliżowana od szyi w dół, Vivi przeżyła. Siedem długich lat po zachorowaniu opuściła szpital i wraz z matką przeprowadziła się do nowo wybudowanego kompleksu mieszkalnego, gdzie mogła być przez całą dobę podłączona do aparatu oddechowego. Vivi pozostała niezwykle szczęśliwą, energiczną i odważną dziewczyną. Lubiła czytać, przewracając strony swoich ulubionych książek trzymanym w ustach patyczkiem (Dodatek: Fot. 3). Trzymając w ten sam sposób pędzel, malowała biżuterię. Była częstym gościem na rodzinnych uroczystościach, zawsze w towarzystwie przymocowanych pod wózkiem inwalidzkim ciężkich akumulatorów zasilających jej mechaniczne płuca, a jej ukochany border collie Bobby umilał jej czas, gdy całymi godzinami wpatrywała się w panoramę Kopenhagi z okna dwupiętrowego bloku. Z czasem Vivi nawiązała szczególną więź z jednym ze swoich opiekunów, zakochali się w sobie i wkrótce się zaręczyli. Vivi znalazła wytchnienie od trudnej rzeczywistości u boku męża, kiedy wraz z nieodłącznym Bobbym spędzali razem słoneczne dni w rodzinnym domu letniskowym.
Pomimo wieloletniej i intensywnej rehabilitacji i opieki roztoczonej nad Vivi brzemię niepełnosprawności, często towarzyszące przetrwaniu krytycznej choroby, uniemożliwiło jej odzyskanie pełnej niezależności. Jednak dziewczyna nie pozwoliła, by to wydarzenie położyło się cieniem na jej życiu. W końcu jej mama odzyskała córkę, Vivi odzyskała życie, a praktyka doktora Ibsena nigdy nie była już taka sama. Podobnie jak medycyna.
Oddział intensywnej terapii nie jest tylko miejscem, zbiorem ludzi czy podtrzymujących życie maszyn. Niczym współczesny kościół, korzysta ze specjalnie zaprojektowanych budynków, drogiego sprzętu, konkretnych metod leczenia oraz ludzi przeszkolonych w sztuce i praktykach określonej tradycji, by skupić całą swoją uwagę na jednej tylko rzeczy. Ale zamiast na nieśmiertelnym bogu intensywna terapia koncentruje się na bardzo śmiertelnym pacjencie i opiece nad najciężej chorymi w każdym szpitalu.
Fizycznie wszystko mieści się na oddziale intensywnej terapii, intensywnej opieki medycznej lub w skrócie, na OIOM-ie. Powinien on stanowić 10 procent całkowitej liczby łóżek w szpitalu i znajdować się w pobliżu sal operacyjnych i szpitalnego oddziału ratunkowego (SOR). Każdemu łóżku towarzyszy specjalistyczny sprzęt, w tym aparat podtrzymujący życie lub aparat oddechowy, pompy leków, urządzenia do dializy i urządzenia monitorujące. Żadne z powyższych nie jest jednak najważniejszym elementem na oddziale. Jest nim przydzielona do łóżka pielęgniarka.
Wszyscy pacjenci na oddziale intensywnej terapii są tam kierowani z uwagi na niewydolność jednego lub więcej ważnych organów. Może to być, jak w przypadku Vivi, wymagająca aparatu oddechowego niewydolność oddechowa, ale i niewydolność serca, nerek, jelit, niewydolność metaboliczna, krwi, a nawet mózgu. Każdy pacjent ze schorzeniem wymagającym zewnętrznego wsparcia organów jest określany jako krytycznie chory. Nasilenie choroby pacjenta przebywającego w szpitalu i potrzebną mu późniejszą opiekę możemy podzielić na pięć poziomów od 0 do 4. Pacjenci na poziomie 0 mają choroby stosunkowo łagodne, które można bezpiecznie leczyć na zwyczajnym oddziale szpitalnym z jedną pielęgniarką na siedmiu do dwudziestu pacjentów. Pacjenci poziomu 1 mają zagrożenie pogorszenia stanu zdrowia i wymagają bardziej regularnych obserwacji parametrów życiowych. Często przebywają na oddziale z częstszymi interwencjami pielęgniarskimi. Poziom 2 wymaga już intensywnego nadzoru. Tacy pacjenci mają zwykle niewydolność tylko jednego narządu i na każdych dwóch przypada jedna pielęgniarka. Często przebywają w pobliżu OIOM-u lub nawet na samym oddziale. Pacjenci poziomu 3 są odwiedzani przez specjalnie wyszkoloną pielęgniarkę co najmniej raz na godzinę. Najczęściej potrzebują urządzenia, które pomaga im oddychać, podczas gdy mają niewydolny układ oddechowy lub niewydolny więcej niż jeden układ narządów. Czasami chory wymaga tak złożonego sprzętu, że konieczna jest opieka większej liczby osób. Takim pacjentom nadaje się poziom 4 i zawsze są oni leczeni na OIOM-ie. Tutaj krytycznie chorzy pacjenci wymagają nie tylko specjalnych leków lub urządzeń, ale także czasu, który należy poświęcić ich dolegliwościom, oraz specjalistycznych urządzeń, które pomogą im wrócić do zdrowia. Warunkiem do odpowiedniego funkcjonowania wszystkich tych elementów jest dedykowana im opieka pielęgniarska.
Lekarz intensywnej terapii potrzebuje szerokiego zakresu umiejętności. Wykonujemy operacje, wkładając ludziom rurki do klatki piersiowej, szyi i naczyń krwionośnych. Musimy być ekspertami od komunikacji, jako że często to nam przypada w udziale przekazanie rodzinom pacjentów najgorszych wieści. Pomagamy wykonywać i interpretować badania radiologiczne każdej części ciała, od prześwietleń kości do tomografii komputerowej mózgu. Zmieniamy ludzką fizjologię za pomocą silnych leków, które musimy znać jak własną kieszeń. Wokół siebie mamy pełno monitorów, wyświetlających setki informacji i atakujących nas złożonymi wielokolorowymi wykresami fal. Wszystko to łączymy w celu znalezienia przyczyny choroby, kiedy ciało naszego pacjenta walczy o życie. Gdy nam się powiedzie, staramy się przywrócić go do zdrowia, koordynując pracę zespołu specjalistów z innych dziedzin.
Czasami wymagany ode mnie zakres wiedzy i umiejętności sprawia, że we własnym szpitalu czuję się jak hochsztapler. Pierwszy raz zdarzyło mi się to w 2003 roku. Byłem jeszcze studentem medycyny i miałem wystąpienie przed dużą grupą uznanych wojskowych chirurgów plastycznych na dorocznym zjeździe. Po szkoleniu na pustyni Nevada z amerykańskimi lekarzami wojskowymi chciałem podzielić się swoimi doświadczeniami z tego symulowanego ćwiczenia na polu bitwy. Kiedy podszedłem do podium i uruchomiłem projektor, głos uwiązł mi w gardle. Przez rozciągniętą w nieskończoność chwilę patrzyłem w milczeniu na siedzącą przede mną publiczność, w głowie mając tylko jedno pytanie: „Jakim prawem się tu znalazłem?”. W pewnym sensie zresztą moje wątpliwości były słuszne: moje kwalifikacje do przemawiania na ten temat przed widownią wypełnioną osobami o znacznie większym doświadczeniu były znikome. Na szczęście po chwili coś we mnie zaskoczyło, pierwszy slajd mojej prezentacji pokazał się na ekranie za mną i kolejne dwadzieścia minut jakoś minęło. Mimo wszystko, kiedy podczas przerwy w mesie oficerskiej ludzie gratulowali mi udanego wystąpienia, nie wierzyłem im.
Pisząc te słowa piętnaście lat później, mam doskonałe kwalifikacje do mówienia na wiele tematów, ale podobnie jak w przypadku wielu innych lekarzy, kiedy występuję na konferencji medycznej, czasem owo uczucie powraca. Jednak to nic dziwnego, że nie czujemy pewności siebie, skoro jako intensywiści musimy przyswoić sobie 13 tysięcy diagnoz, 6 tysięcy leków i 4 tysiące zabiegów chirurgicznych, które w każdej chwili mogą być nam potrzebne do wyleczenia choroby. Jestem trochę jak lekarz rodzinny, który powinien znać na wylot całą medycynę, tyle że ja stykam się wyłącznie z najciężej chorymi. O wiele ważniejsze niż wyuczona wiedza medyczna okazują się nasze umiejętności w zakresie zadawania właściwych pytań i szukania na nie odpowiedzi. W szpitalu często musimy w mgnieniu oka nauczyć się współpracy ze specjalistą z innej dziedziny, by poradzić sobie z dolegliwością, której nie widzieliśmy od lat. Jesteśmy ekspertami w rozwiązywaniu problemów wymagających z jednej strony szybkiego działania, a z drugiej dokładnego zbadania dostarczanych nam dowodów.
Wiele ważnych momentów w mojej karierze wiązało się z rozwiązywaniem problemów, które wcale nie wymagały przywoływania wyuczonej wiedzy. Pewnego dnia na oddziale ratunkowym ujrzałem trzydziestu dwóch zabłoconych rugbystów z lokalnej ligi do dziesiątego roku życia, próbujących jakoś pomieścić się w ruchliwej, jak na sobotnie popołudnie przystało, poczekalni. Okazało się, że żart jednego z przeciwników – dodanie mentolowej maści na otarcia do pomeczowego curry – nie był najlepszym pomysłem. Dzieci nie rozstawały się z butelkami z wodą, starając się bezskutecznie spłukać piekący miętowy posmak. Po sprawdzeniu składu maści okazało się, że poparzony język był ich najmniejszym zmartwieniem. Jednym z aktywnych składników kremu była aspiryna, czyli substancja pozyskiwana z kory wierzby i stosowana przeciwbólowo już przez starożytnych Egipcjan. Niestety, stosowana w nadmiarze może mieć również właściwości toksyczne, szczególnie u dzieci. W obliczu poczekalni pełnej przerażonych dzieci i przejętych rodziców standardowe badanie krwi ze względu na czasochłonność było mocno nieidealnym rozwiązaniem. Do problemu trzeba było podejść kreatywnie, więc stanąłem przy wejściu do przesiąkniętego gęstym zapachem brudnych butów i błota pomieszczenia i krzyknąłem: „KTO Z WAS ZJADŁ NAJWIĘCEJ CURRY?”.
Na szczęście jeden z chłopców podniósł rękę, przypominając sobie, jak koledzy śmiali się z niego, że skończył jeść, zanim jeszcze poczuł na języku mentol. Wzięliśmy go na bok i zbadaliśmy mu krew. Na wyniku z ulgą przeczytałem, że poziom kwasu acetylosalicylowego (nazwa chemiczna aspiryny) był znacznie poniżej progu wymagającego leczenia. Mogliśmy zatem bezpiecznie założyć, biorąc pod uwagę jego duży apetyt i niską wagę w porównaniu z rówieśnikami, że pozostali gracze mogą bez obaw wrócić na boisko. Mam tylko nadzieję, że ktoś przyznał chłopakowi tytuł gracza meczu, skoro uratował kolegów od niepotrzebnego kłucia.
Kiedy zadawano mi podchwytliwe pytanie podczas egzaminów na studiach, często grałem na czas, mówiąc: „Odpowiedź możemy podzielić na trzy główne części…”. Dawało mi to kilka dodatkowych sekund na przyspieszenie myślenia na tyle, by wpaść na co najmniej jedną z trzech obiecanych części. Odpowiadając jednak na pytanie: „Jak pacjenci dostają się na OIOM?”, tak naprawdę mamy trzy możliwe opcje: drzwi frontowe, boczne lub sala operacyjna.
Szpitalny oddział ratunkowy (SOR) jest potocznie nazywany „frontowymi drzwiami” szpitala. To tu trafiają pacjenci z karetek, zgłaszający się sami w nagłych wypadkach, a nawet tacy, których ktoś wyrzuca pod szpitalem z samochodu i odjeżdża, czego kiedyś byłem naocznym świadkiem. Ci, u których pomiary procesów fizjologicznych, takich jak akcja serca, ciśnienie krwi i przytomność, pozwalają ocenić ich jako krytycznie chorych, są od razu przenoszeni do miejsca na SOR-ze zwanego resus – skrót od „resuscytacja”. Tu każdy z pacjentów ma osobne stanowisko, które pozwala zadbać o niego w skuteczny i szybki sposób. Każde takie stanowisko ma w pogotowiu leki ratunkowe, sprzęt do przyłączenia do maszyny podtrzymującej życie, a także personel wyszkolony i gotowy do ratowania życia. To taki OIOM w pigułce, który musi działać szybko, ale tylko przez krótki czas. Lekarze wyspecjalizowani w leczeniu pacjentów na tym etapie są nazywani resuscytacjonistami. Intensywistom również zdarza się zawitać na resus, gdy skierowani zostaną do pacjentów w stanie krytycznym.
Jako konsultant intensywnej terapii pewne kody rozpoznaję od razu, gdy tylko pojawią się na moim wysłużonym pagerze. Już samo odczytanie 915 – kodu resus – aktywuje moje nadnercza do działania, nawet gdy siedzę bezpiecznie w lokalnym pubie piętnaście kilometrów od szpitala. Resus jest często najbardziej ekscytującym i jednocześnie niebezpiecznym miejscem do opieki nad pacjentami, którzy przyjeżdżają do nas bez zapowiedzi z pokrytego brudem, krwią i dżinsem świata. Jeśli spanikujesz, panikują i oni, plus cała reszta dookoła – a to jeszcze nigdy nikomu nie uratowało życia. Gdy wchodzę na resus przez czerwone drzwi, nie wiedząc, co mnie czeka w środku, a w głowie odtwarzam najczarniejsze scenariusze, biorę głęboki wdech i staram się otoczyć warstwą spokoju, by stłumić wir kłębiący się w środku. Próbuję znaleźć porządek w morzu nieładu. Intensywiści często pomagają ustabilizować pacjentów we wczesnej fazie choroby, asystując w ustalaniu diagnozy lub opracowaniu krótkoterminowego planu działania, a także decydując, czy pacjenci nadają się do transportu na OIOM. Dopiero gdy się ich ustabilizuje, mogą bezpiecznie przejść do kolejnego etapu szpitalnej podróży, jakim jest właśnie OIOM (jeśli oczywiście ich stan wciąż pozostaje krytyczny).
Mniej więcej jedna trzecia moich pacjentów zostaje przyjęta na intensywną terapię bezpośrednio z innego oddziału szpitalnego – „bocznymi drzwiami”. Wcześniej mogli spędzić dni, tygodnie czy nawet miesiące w szpitalu, zanim ich stan zaczął wymagać intensywnej opieki. Wyzwania związane z takim pacjentem różnią się od _carte blanche_ pacjenta resus. Wchodząc na nieznany mi wcześniej oddział, mam sekretny sposób na szybkie znalezienie krytycznie chorego pacjenta. Jedno z łóżek zawsze jest otoczone szczelną zasłoną, spod której widać nogi licznych pielęgniarek i lekarzy. Niektóre będą nieruchome, znamionując obserwatorów. Inne gorączkowo poruszają się tam i z powrotem. Gdy podchodzę bliżej, słyszę znajomy dźwięk urządzeń monitorujących, a szczegóły, które przekazał mi dyspozytor, łączą się z obrazem przed oczami, by wspomóc mój instynkt.
_Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej._
* Chociaż transmisja drogą kropelkową była najbardziej prawdopodobna i jest typowa dla tej infekcji, nie można z całą pewnością stwierdzić, że tak było w przypadku Vivi.Podziękowania
Przede wszystkim dziękuję Charlotte, mojej wspaniałej agentce, która zaryzykowała wzięcie pod skrzydła pisarza żółtodzioba. Dziękuję moim fantastycznym redaktorom, Frithii Saunders, Charlotte Atyeo i Melissie Bond. Dziękuję rodzicom za niezachwiane wsparcie i kibicowanie mi. Dziękuję mojej żonie Alison i córkom, Evie i Amelii, za bycie najważniejszym powodem, dla którego warto bezpiecznie wrócić do domu po ciężkim dniu pracy. Ale przede wszystkim dziękuję pacjentom: tym, którzy przeżyli, za co będę o nich pamiętać jeszcze bardzo długo, i tym, którzy zmarli, o których będę pamiętać już zawsze.
Ta książka została napisana w niezliczonych miastach, krajach i strefach czasowych dzięki niekończącemu się strumieniowi kaw i niezliczonym drożdżówkom z rodzynkami. Na szczególne wyróżnienie zasługują trzy miejsca: Pete i jego zespół w kawiarni The Plug, którzy nieprzerwanie uprzyjemniali mi pracę. Wygodne krzesło w Academy Espresso ma już chyba odciśnięte moje pośladki. Na laptopie mam zainstalowany świetny program Ulysses, dzięki któremu napisałem ponad 70 tysięcy słów, czasem przesiadując w najlepszym barze na ziemi, londyńskim Scarfes Bar.
Dziękuję doktorowi Andersowi Pernerowi, Svenowi Riedelowi, Sussi Bokelund Hansen i Nanie Bokelund Kroon za pomoc w śledzeniu historii Vivi oraz doktor Julie Highfield za jej nieocenione rady dotyczące kontaktu z pacjentami. Niezwykle pomocna była również praca doktorska doktor Louise Reisner-Sénélar z Uniwersytetu Goethego we Frankfurcie. Doktor Peter Brindley był niezwykle ważnym towarzyszem w pisaniu, zaś Laura Prosser poprawiła moje zdrowie dzięki treningowi fizycznemu, a zdrowie niniejszej książki dzięki swojej dbałości o szczegóły. Podziękowania składam również wydawnictwu BMJ i doktorowi Markowi Taubertowi, który pozwolił mi odtworzyć w książce elementy mojego bloga. Dziękuję rodzinie Christophera, Getty Images, Svenowi Riedelowi i Museion Medical na uniwersytecie w Kopenhadze za udostępnienie zdjęć. Dziękuję wielu mentorom, których miałem przez lata, zwłaszcza doktorowi Gary’emu Thomasowi, doktorowi Mathiasowi Eberlowi i doktorowi Mattowi Wise’owi. Na koniec dziękuję niezliczonym członkom społeczności medycznej, którzy czytali wczesne szkice książki, w tym Cai Gwinnut, Stephenowi Leadbeatterowi, Steve’owi Edlinowi, Annie Batchelor i Farhadowi Kapadii.Przypisy
Przedmowa
1 Garcia-Labattut A. et al., , „Med Intensiva” 30(2), 45–51 (2006).
1 Wprowadzenie do świata intensywnej terapii
1 Lassen H.C.A., _The Epidemic of Poliomyelitis in Copenhagen, 1952_, „Proceedings of the Royal Society of Medicine” 47, 67–71 (1954).
2 Trubuhovich R.V., _The 1952–1953_ _Danish epidemic of poliomyelitis and Bjorn Ibsen_, „Crit Care Resusc” 5, 312 (2003).
3 Sasabuchi Y. et al., _The Volume-Outcome Relationship in Critically Ill Patients in Relation to the ICU-to-Hospital Bed Ratio_, „Critical Care Medicine” 43 (2015).
4 The Intensive Care Society, _Levels of Critical Care for Adult Patients_, 1–12 (2009).
5 Fitzpatrick L., _Atul Gawande, How to Make Doctors Better_, „Time” (2010).
6 Vainio H., Morgan G., _Aspirin for the second hundred years: new uses for an old drug_, „Pharmacol. Toxicol.” 81, 151–152 (1997).