Stan miłosny przerywany. Zapiśnik 1988, 2013-18 - ebook
Stan miłosny przerywany. Zapiśnik 1988, 2013-18 - ebook
W sile wieku Józef Baran (rocznik 1947) bardzo odmłodniał, najbardziej w chorobie, z powrotem stał się dzieckiem, niepoprawnym, niereformowalnym marzycielem, który nigdy nie przestaje się dziwić światu, jest wypełniony żywą ciekawością do ludzi. Niczego ani nikogo nie udaje. Ma żywy, srebrny talent, ma ikrę oraz iskierkę. Doskonale widać to nie tylko w jego poezji, ale także w dzienniku. Tytułowy Stan miłosny przerywany to poetyckie natchnienie, które przychodzi i… znika, nierzadko na całe tygodnie – a czy czekając na wenę poeta jest poetą?
Jest. Józef Baran jest tego najlepszym dowodem. Gdy poezja nie chce do niego przyjść, tropi ją na każdym kroku: czytając, słuchając płyt, patrząc z okna na parę staruszków czy dyskutując o literaturze z przyjaciółmi po piórze. Zadanie ma tym trudniejsze, że zawsze zależy istotnie na jednym: wydobyciu ze świata piękna, nawet gdy jest to świat okropny, koszmarny, brudny. Zwłaszcza gdy niepewny swego losu, toczy walkę z nawrotem choroby nowotworowej (którą zwyciężył).
Oprócz dziennych zapisków w Stanie… znajdziemy obszerne fragmenty korespondencji z przyjaciółmi, autorskie portrety (m.in. Tadeusza Kantora, Allena Ginsberga czy Noblisty Thomasa Tranströmera), a także niepublikowane jeszcze wiersze Józefa Barana oraz kilkadziesiąt szkiców do wierszy.
Spis treści
1979 Kiedy mam 32 lata
1988 Kiedy mam 41 lat
2013 Kiedy mam 66 lat i więcej
2014
2015
2016
2017
2018
Przypisy
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6627-288-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moje trzydzieste drugie urodziny. Wchodzę w wiek Chrystusowy. Jutro zacznę trzydziesty trzeci rok. Przez chwilę myślę o Chrystusie, który gotował się już do największego dzieła. Półtora tysiąca lat po Chrystusie (co ja mówię – około tysiąc dziewięćset lat później) trzydziestolatek poeta Jesienin powiesił się. Temu nie odebrali życia, sam je sobie odebrał. Miał gest, zamknął je z rozmachem wisielca. Wypalił się. Zresztą, inne to były czasy.
Myślę, że ci, którzy zamierzają długo jeszcze żyć po trzydziestym drugim roku życia, a są poetami z natury – mają trudne zadanie. Szaleństwo mieszać z rozsądkiem, marzenie z realizmem – w sposób proporcjonalny, żeby jedno nad drugim nie przeważało… Za dużo szaleństwa – człowiek się wypala. Za dużo rozsądku – kończy się poeta. Spacer po linie, bardzo niebezpieczny. Wybieram jednak ten spacer, a nie wojaczkowe katapultowanie, które z pozoru wygląda efektowniej, przynajmniej pod piórem krytyków i biografów, ale zatrąca o tragiczną łatwiznę.
Kiedyś obudziłem się, zacząłem sobie przypominać życie. I miałem wrażenie, że mając dwadzieścia trzy lata, byłem od siebie obecnego dużo starszy. To, co dawne, jest stare – ja dawniejszy byłem starszy. Im bardziej przybliżam się do siebie obecnego, tym staję się młodszy. To poetyckie wrażenie względności czasu. Ale – w sumie – ja naprawdę wtedy czułem się starszy. Mieszkałem i pracowałem na głębokiej prowincji, czułem, że coś się kończy (praca nauczycielska po paru latach mnie nużyła), a nic w zamian się nie zaczyna.
Wiersz zatytułowany Mam dwadzieścia pięć lat nawiązywał do utworu Tadeusza Różewicza Ocalony, który zresztą niegdyś analizowałem na maturze w Technikum Górniczym w Wałbrzychu:
MAM DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT
mam dwadzieścia pięć lat
a moje życie zamyka się w siedmiu dniach
jeden z tych siedmiu dni
jest dniem moich urodzin
jeden z tych siedmiu dni
będzie dniem mojej śmierci
żyłem a właściwie spałem
w poniedziałek wtorek środę
czwartek piątek sobotę niedzielę
był to bardzo dyskretny sen
z zachowaniem wszelkich niezbędnych pozorów życia
obudziłem się nagle na widok pięknej lalki
obudziłem się na pogrzebie brata
na biodrach dziewczyny
na własnym weselu
mam dwadzieścia pięć lat
i jeszcze kilkanaście może kilkadziesiąt razy
budziły mnie wstrząsy zgrzyty przenosiny
z jednego łóżka domu do drugiego
obecnie coraz rzadziej się budzę
tutejsze powietrze górskie sprzyja moim snom
prowincja porusza się koło mnie na palcach
a siedem nianiek tygodnia kołysze mnie
i zawodzi wciąż jedną i tę samą kołysankę
Olszyny, 1972
Może już za długo przebywałem w Olszynach i czułem się zużyty? Rozmyślałem za dużo o śmierci, Bogu, przemijaniu. Jak widać, jestem w połowie tylko człowiekiem pióra, w połowie – człowiekiem działania. Ruch, zmiana mnie uzdrawiają. Z tym że ruch nie cały czas, bo to też męczy. Trochę się poruszać, trochę posiedzieć i pomyśleć nad tym ruchem, który mnie poruszał.
No i tak dalej.
Czytałem niedawno świetną powieść Józefa Rotha Marsz Radetzkiego. Także Listy miłosne Goethego. Jeden z listów był pisany w Twoim Naumburgu do Charlotty von Stein. Datowany na 25 marca 1776 roku.
W kilku listach wzmianka o parku w Weimarze, gdzie byliśmy razem; pamiętam, dął wiatr, było zimno. Jako całość te listy nie są za ciekawe, ale tłumaczenie tego jest dość proste. Przyjaciółki czy kochanki Goethego mieszkały za blisko poety.
Żeby listy stały się piękne, potrzeba im oddalenia i przestrzeni. Pewność, że to, co się pisze, można równie dobrze powiedzieć danej (drogiej) osobie po przejściu paru ulic czy przejechaniu kilkuset nawet kilometrów (no powiedzmy: pięćdziesięciu albo stu) – przeszkadza w pisaniu. Czyni styl pośpiesznym i zdawkowym. Dzisiaj przestrzenie oczywiście jeszcze bardziej się skurczyły (telefony, pociągi, samoloty, telegramy), toteż sztuka pisania listów podupadła.
Czytałem również niedawno listy angielskiej pisarki Katherine Mansfield. Boże! Ile tam drobiazgów, minut skrzętnie zapisanych małą kobiecą rączką – zazdroszczę jej bystrości obserwacji, ale myślę – po co to wszystko, na co to komu, może lepiej uchwycić myśl, zamknąć tysiąc i jeden drobiazg dnia powszedniego w syntezie? Oczywiście przemawia przeze mnie poeta. Prozaikiem, zdaje się, nigdy nie zostanę. No i przemawia przeze mnie współczesny obywatel rozproszkowanego świata, wszystko się sypie, spala, zanim zaistnieje; to nie jest dziewiętnastowieczna spokojnie płynąca rzeka Heraklita. Raczej rwący potok, wodospad współczesności.
Przy czytaniu Rotha czułem, że siedzę w grubym i ciepłym juchtowym bucie-świecie, gdy wokoło szaleje zima. Tak przyjemnie się siedziało, w stare czasy zapadało (po uszy). Dawno już czytanie powieści nie sprawiło mi tyle przyjemności. Z tym że koniec smutny. Trzeba wychodzić z buta na mróz i widać, że to wszystko było złudą, oszukaństwem. Czytanie wierszy nie jest takim oszustwem – po prostu wskakujesz na chwilę i wyskakujesz z wiersza. Trampolina, woda i znów wychodzisz z basenu…
Pisarz polski Wojciech Żukrowski stwierdził, że moje pierwsze tomiki wierszy są, owszem, ładne i „baśniowe”, opowiadają o wiejskiej arkadii dzieciństwa, ale… tu dodawał… ciekawe, co się stanie z tym światem i z talentem Barana, gdy zderzy się on z „dorosłą” rzeczywistością, z chorobami, ze śmiercią najbliższych, z trudnymi momentami życia?… Czy ta subtelna liryka nie pryśnie jak bańka mydlana? Czy zda egzamin literacki? Otóż to pytanie z pozoru zadane ot tak, mimochodem, zadrasnęło moją ambicję i zastanowiło, bo to w gruncie rzeczy pytanie o możliwości poezji i możliwości prozy. W dodatku pytanie to zadaje poecie znany prozaik. Czy poezja… to w końcu oszustwo, złudzenie, nieprawda, siedzenie „we wnętrzu juchtowego buta”, gdzie ciepło i przytulnie, a proza to jedyna prawdziwa prawda, „wychodzenie na mróz”? A może jednak uda mi się do końca moich dni sprostać czasom, świadkując im za pośrednictwem kruchej, pięknej, dmuchawcowej liryki, która okaże się najlepszym materiałem i narzędziem opisu życia. A czemuż by nie?