Stan wyjątkowy - ebook
Stan wyjątkowy - ebook
W tej książce jest zdrada najwyższych polityków i hierarchów, bohaterstwo szeregowych policjantów i żołnierzy, jest systemowy mechanizm podprogowej agresji Kremla. Ale przez łunę nad płonącym ponownie Krakowem, Marcin Ogdowski krzyczy: wojna jest w nas!
Marek Świerczyński, Polityka Insight
Nadkomisarz Paweł Danilewski prowadzi śledztwo dotyczące śmierci, w którą zamieszany jest jeden z kościelnych hierarchów, od początku mierząc się z naciskami politycznymi i próbami ukrycia niewygodnych wątków obyczajowych.
Tymczasem Polska, rządzona przez Partię Sprawiedliwości, staje się głównym ogniskiem kolejnej, wyjątkowo groźnej fali epidemii SARS-CoV-2. Rosyjskie służby, od lat doskonalące techniki wojny informacyjnej, bezwzględnie wykorzystują słabość RP.
W dobie stanu wyjątkowego krzyżują się losy ludzi stojących po różnych stronach i wyznających odmienne wartości, ale gotowych poświęcić dla nich życie. Niepokojąco realistyczna powieść Marcina Ogdowskiego z mocnym i zaskakującym finałem.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-14-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Gdy o 5:20 zadzwonił telefon, Paweł stał już pod prysznicem – na dobre rozbudzony „rozruchową” kawą i zimnym strumieniem wody, którym kończył zwykle poranną toaletę. Rozsunął kotarę i spojrzał na wyświetlacz leżącej na pralce komórki. Przyłożył aparat do wilgotnego ucha.
– Danilewski – rzucił do słuchawki.
– Panie komisarzu. – Z głosu po drugiej stronie dało się wyczytać lekkie zdenerwowanie. – Ma się pan natychmiast udać do pałacu biskupiego przy Franciszkańskiej – mówił dyżurny Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie.
Paweł zmarszczył czoło.
– Oo, coś się u księżulków zesrało… – odparł złośliwie, świadom, że rozmowa jest nagrywana. Miał w głębokim poważaniu fakt, że szefostwo policji traktowało katolicki kler niczym święte krowy, tego samego oczekując od podwładnych na każdym szczeblu tej instytucji. Danilewski słynął w komendzie z niewyparzonej gęby, lecz zarazem cieszył się opinią świetnego gliny, dotychczas więc nieprawomyślne komentarze nie przysporzyły mu większych zmartwień. No, może poza jednym – jego koledzy ze szkoły nosili już pagony inspektorów, a jeden zaliczył nawet stołek komendanta głównego – podczas gdy on wciąż pozostawał nadkomisarzem. Po dwudziestu pięciu latach służby nie wyglądało to imponująco, lecz miało też niewątpliwe zalety. „Przynajmniej mogę się skupić na robocie, a nie na wchodzeniu w dupy decydentów” – przekonywał sam siebie Paweł.
Westchnął, uzmysłowiwszy sobie, że cokolwiek działo się w słynnym krakowskim pałacu, policyjna wierchuszka będzie tym żywo zainteresowana.
– O kurwa… – szepnął, gdy dyżurny poinformował go o charakterze zdarzenia. Teraz miał już pewność, że prędzej czy później zadzwoni do niego sam minister spraw wewnętrznych. Rzecz jasna, z „dobrymi radami”.
Zadzwonił bezpośredni przełożony, szef wydziału kryminalnego. Kilka sekund po tym, jak Paweł zakończył poprzednie połączenie.
– Wygląda to na zwykły włam, ale z tragicznym finałem. – Podinspektor Kowalski mówił tak cicho, że Danilewski ledwie go słyszał. Co gorsza, mikrofon w aparacie przełożonego zbierał dźwięki innych rozmów, toczonych w towarzystwie starszego stopniem policjanta.
„Gdzie ty, u licha, jesteś?” – zastanawiał się Paweł.
– Włam? – powiedział na głos. – Przecież pałac od miesięcy obstawiają chłopaki z miasta. Nie dalej jak przedwczoraj widziałem tam dwa radiowozy.
– I gówno to dało. – Kowalski najwyraźniej przeszedł do innego pomieszczenia, bo hałas w tle przycichł, a i on mówił teraz wyraźniej. – Miejski prawdopodobnie jeszcze dziś z tego powodu poleci. – Oficer miał na myśli komendanta krakowskiej policji.
Danilewski znów westchnął. Karuzela na wyższych stanowiskach w „firmie” kręciła się nieustannie, co rusz wyrzucając z obiegu kolejnych funkcjonariuszy. Działo się tak od zawsze, lecz od kilku lat – odkąd władzę w Polsce objęła populistyczna prawica – proces znacząco przyśpieszył. Łatwo było wypaść z łask politycznych nadzorców policji, czy to za zawinione, czy za wydumane przewiny. Gdy posady tracili karierowicze, żaden porządny glina za nimi nie płakał. Gdy topór rzekomej sprawiedliwości spadał na karki fachowców, w ich kolegach burzyła się krew. Nikt głośno nie protestował, górę brały wyuczone posłuszeństwo i zwyczajny konformizm; „Masz robotę, to ją szanuj”, zwykło się mówić pośród policjantów. Ale morale w instytucji przebijało kolejne poziomy dna, doświadczeni funkcjonariusze uciekali na emerytury, zaś kariery – choćby i krótkie – robiły coraz większe miernoty.
Podinspektor Gorzelski, szef Komendy Miejskiej Policji w Krakowie, do tej ostatniej kategorii nie należał. A i tak – za sprawą podwładnych – właśnie wylądował na czarnej liście. Paweł zanotował w pamięci, że musi do niego zadzwonić i umówić się na wódkę. Pewnie ostatnią przedemerytalną.
– Szkoda Gorzelskiego – powiedział.
– Szkoda – zgodził się Kowalski. – Paweł, czekamy tu na ciebie.
Danilewski miał ochotę zagwizdać z wrażenia. O Kowalskim krążyło wiele złośliwych opinii. „Robotny chłop, ale rano go w firmie nie zastaniesz. Lubi pospać” – głosiła jedna z nich. Paweł zerknął na elektroniczny zegarek stojący na jednej z łazienkowych szafek. „Wpół do szóstej, a pan inspektor już w pracy” – uśmiechnął się szeroko. „I to gdzie! Na miejscu zdarzenia!”
– Pośpiesz się – ponaglił go przełożony. – Bo za chwilę przyjedzie tu prezydent i będzie chuj, nie robota.
– Jaki prezydent!? – Nadkomisarz gorączkowo głowił się nad celem wizyty miejskiego włodarza.
– Polski, kurwa, Polski. Danilewski, obudźże się! – Rozmówca nie krył zniecierpliwienia. – Nie wiedziałeś, że biskup to przyjaciel prezydenta? – Było to w istocie retoryczne pytanie. – Zgadnij, gdzie najpierw zadzwonił biskupi sekretarz. Podpowiem ci – nie na policję…
Paweł westchnął po raz trzeci. „Mam przejebane”.
***
Kawiarka po brzegi wypełniła się czarną jak smoła cieczą. Jej mocny zapach drażnił nozdrza Pawła, wywołując lekki ból zatokowy. Nigdy wcześniej nie miał takich objawów – aż do momentu, w którym uporał się z COVID-19. Minionej jesieni ostra choroba zakaźna układu oddechowego wywołana koronawirusem SARS-CoV-2 okazała się w jego przypadku niewiele cięższa niż zwykła grypa. Miał czterdzieści pięć lat, zawał serca i dwa zapalenia płuc na koncie. Był zatem w grupie ryzyka i oczyma wyobraźni widział się pod respiratorem, z trudem walczącego o każdy najpłytszy oddech. Gorączka, bóle mięśni, utrata węchu i smaku – objawy, które go dopadły – stanowiły co najwyżej przykrą niedogodność w porównaniu z takim scenariuszem. Zwłaszcza że siedmiu na dziesięciu covidowych pacjentów, których podłączono do respiratorów, ostatecznie i tak umierało. Danilewski miał więcej szczęścia, ale choć od infekcji minęło niemal pół roku, wciąż zmagał się z jej skutkami. Nadwrażliwość zapachowa była jedną z nich.
Mimo to nie zrezygnował z porannych rytuałów. Uwielbiał smak mocnej kawy zmieszanej z odrobiną tłustego mleka. Pierwszą filiżankę pił na rozbudzenie. Zwykle sam, bo wstawał wcześnie, gdy żona i córka jeszcze spały. Drugą porcję przygotowywał też dla dziewczyn; jeśli tylko się dało, spożywali ją razem, siedząc przy kuchennym stole, komentując bieżące wydarzenia i omawiając istotne dla rodziny sprawy.
Dziś nie było na to czasu. Paweł odlał sobie połowę zawartości kawiarki do termosu, dodał mleka i tak wyposażony wyszedł z domu. Niedziela była dniem, w którym żona i córka mogły pospać dłużej, przekręcił więc klucz w zamku drzwi wejściowych. Na dwa razy, do końca zakresu. Zdarzenie, do którego został wezwany, wcale nie było takie wyjątkowe. W ostatnich miesiącach coraz częściej dochodziło do napaści na śpiących mieszkańców, a wiele ataków miało miejsce nad ranem i na grodzonych osiedlach. Jak długa i szeroka, Polska przestawała być bezpiecznym miejscem, choć Danilewski i jego koledzy starali się zapanować nad narastającym chaosem. ■Rozdział II
Świtało, gdy wyjechał z podziemnego garażu. Szybko dotarł w okolice potężnego budynku komendy – klockowatej konstrukcji z żelbetu, wzniesionej jeszcze za komuny, gdzie na siódmym piętrze znajdowało się jego biuro. Zwolnił, gdy przyszło mu do głowy, że mógłby zamienić własne auto na radiowóz. Jeszcze zimą ceny benzyny ostro poszybowały w górę, a policyjna biurokracja nie ułatwiała rozliczeń służbowych przejazdów przy użyciu prywatnych samochodów.
– Olać to – zdecydował, przypominając sobie słowa Kowalskiego. Przyśpieszył, szybko wrzucając najwyższy bieg. Ruch był niewielki, mógł więc bez przeszkód zmierzać w kierunku Krakowa.
Tak właśnie myślał o celu podróży. Jako nowohucianin – napływowy, ale z dwudziestoletnim stażem – szybko uznał za właściwy potoczny podział administracyjny dawnej stolicy Polski. Zgodnie z nim zbudowana po wojnie Nowa Huta wciąż pozostawała oddzielnym bytem, nie zaś jedną z krakowskich dzielnic. A wyprawa do centrum – do najstarszej części miasta – była wyjazdem „do Krakowa”. Dla zmotoryzowanych oznaczającym przykre zderzenie z rzeczywistością, gdy szerokie nowohuckie aleje zmieniały się w wąskie jezdnie, często jednokierunkowe, współdzielone z tramwajami.
Paweł minął właśnie gmach opery, gdy za sobą usłyszał wściekły dźwięk syren. Spojrzał w lusterko i po chwili dostrzegł zjeżdżającą z pobliskiego ronda kolumnę, prowadzoną przez policyjny radiowóz. Już wcześniej znacząco zwolnił – ulica Lubicz nie nadawała się do szarży. Przed sobą nie miał żadnego samochodu, jak okiem sięgnąć nie widział też żywej duszy. O tej porze, tego dnia, nie było w tym nic nadzwyczajnego.
– No i na chuj tak drzesz ryja!? – wycedził, gdy radiowóz wyprzedzał go wąskim lewym pasem. Czarne bmw poszło nieco szerzej, wjeżdżając bokiem na torowisko. Kolejny wóz zrobił to samo, a trzecia limuzyna – potężna toyota land cruiser – już po całości pędziła torowiskiem. „Setka jak nic…” – ocenił prędkość kawalkady Danilewski. I wtedy poczuł, jak twarz nabrzmiewa mu od napływającego gorąca. SUV-em szarpnęło i pojazd wjechał na przeciwległy tor, zmierzając wprost na nadjeżdżający z naprzeciwka tramwaj.
– Boże… – wyszeptał Paweł, rejestrując jednocześnie przejazd czwartej „beemki” i zamykającej kolumnę policyjnej kii.
Prowadzący toyotę walczył. Nie odbił w prawo, lecz uciekł jeszcze bardziej w lewo. Górę wziął najpewniej odruch ochrony serca, o którym Danilewski uczył się jeszcze w szkole policyjnej. „Kierowcy uciekający przed czołówką instynktownie kręcą kierownicą w lewą stronę – żeby jak najszybciej zabrać serce z linii zderzenia. Jak ci przebije prawą część klatki piersiowej, to masz szansę na przeżycie” – tłumaczył wykładowca. Jego słowa wybrzmiewały w głowie Pawła, gdy obserwował rządową limuzynę. SUV przez kilka sekund jechał pod prąd, minął tramwaj, po czym przeciął torowisko i wrócił na prawidłowy pas ruchu.
Żaden z pojazdów kawalkady się nie zatrzymał i wkrótce wszystkie zniknęły w oddali.
Danilewski odetchnął. Zjechał na chodnik, wyszedł z auta. Podbiegł do czoła unieruchomionego tramwaju i uderzył kilka razy w szybę. Motorniczy dopiero po chwili otworzył mu drzwi. Miał rozbity nos oraz wielkie, przerażone oczy. Dłońmi próbował zatamować krew, ale ta przeciekała mu przez palce.
– Jezus Maria, Jezus Maria… – powtarzał w kółko.
Paweł dobrze wiedział, że kierowcy autobusów i motorniczy to prawdziwi twardziele, nawykli do stresujących warunków pracy. Ten jednak miał nie więcej niż trzydzieści lat i bez wątpienia niewielkie doświadczenie. A że właśnie otarł się o śmierć, musiał zareagować szokiem.
– Gdzie masz apteczkę? – spytał tramwajarza.
Mężczyzna wskazał schowek w pulpicie.
– Kurwa, kto to był? – W kącikach jego oczu pojawiły się łzy.
– No jak to kto? – Policjant rozdarł opakowanie gazy i podał opatrunek poszkodowanemu. – Rządowi wozacy, kurwa ich mać. – Złość narastała w nim wraz z każdym wypowiadanym słowem. – Jebani kaskaderzy – miotał inwektywy z pogardą.
Z tyłu tramwaju doszły go jęki poturbowanych na skutek gwałtownego hamowania pasażerów.
***
– Gdzie jesteś!? – Kowalski tym razem krzyczał do słuchawki.
„W dupie!” – nadkomisarz ugryzł się w język, zachowując tę odpowiedź dla siebie.
– Był wypadek – powiedział zupełnie spokojnie i opisał przełożonemu wszystko, czego stał się świadkiem. Wracał właśnie do samochodu, tuż po tym, jak na miejscu zjawiły się dwa zespoły ratunkowe pogotowia i patrol policji. – Motorniczy ma złamany nos, trójka pasażerów, w tym starsza kobitka, solidnie się potłukła – relacjonował. – Szczęściem w nieszczęściu tramwajem jechało niewiele osób…
– To była prezydencka kolumna – przerwał mu podinspektor. – Przyjechali tu jakieś dziesięć minut temu.
– Domyśliłem się – rzekł ponuro Paweł, odpalając silnik auta.
W Ruszczy, na północno-wschodnich obrzeżach Nowej Huty, rodzicie prezydenta jeszcze w latach osiemdziesiątych minionego wieku pobudowali dom, w którym głowa państwa co jakiś czas spędzała wolne weekendy. „Zapewne stamtąd wyruszył ten szalony korowód” – uznał Danilewski.
– Paweł. – Kowalski pozostawał na linii, a jego głos rozbrzmiewał teraz przez głośnik. – Nie było cię tam. – Policjant twardo zaakcentował pierwsze słowo. – Przyjechałeś już po wszystkim, rozumiesz?
Nadkomisarz milczał przez kilka sekund. Dobrze wiedział, o co chodzi przełożonemu – nie tyle o dobro Danilewskiego, co o święty spokój i niewikłanie wydziału, nawet pośrednio, w kłopotliwe śledztwo.
– Oni kiedyś… – Pawła znów dopadła gryząca gardło chrypka, kolejna z pocovidowych pamiątek. Odchrząknął i zaczął ponownie. – Oni kiedyś kogoś zabiją. – Mówił o kierowcach Służby Ochrony Państwa.
Tym razem to Kowalski pozwolił sobie na przedłużającą się ciszę.
– Mam nadzieję, że wtedy to nie będzie nasze zmartwienie – odezwał się wreszcie i zakończył połączenie. ■Rozdział III
Franciszkańską wraz z placem Wszystkich Świętych – prawie czterysta metrów drogi i torowiska – wyłączono z normalnego ruchu. Policyjne blokady stanęły przy skrzyżowaniach z Grodzką i Straszewskiego, kogutami radiowozów oznajmiając powagę sytuacji. „I po co to wszystko?” – złościł się Paweł, przejeżdżając cały ten odcinek w poszukiwaniu wolnego miejsca do zaparkowania. Znał odpowiedź i gdy ją wyartykułował w myślach, zalała go fala jeszcze większej irytacji.
Prezydent, większość sejmowa i rząd pochodzili z tego samego ugrupowania. Polacy oddali mu przywództwo, bo uwierzyli w obietnice większej sprawiedliwości społecznej, przyklaskując zarazem krytyce przywilejów dotychczasowej władzy i elit. Partia Sprawiedliwości wygrała jedne wybory parlamentarne, po czterech latach kolejne, głowa państwa również zdobyła urząd po raz drugi. I choć w międzyczasie uruchomiono liczne programy socjalne – nieco uczciwiej dystrybuując narodowy dochód – nowe elity rychło poszły śladem dotychczasowych, uskuteczniając korupcję, kolesiostwo, prywatę i wiele innych patologicznych zjawisk. Co gorsza, czyniąc to w niespotykanym dotąd zakresie. Objawem zepsucia były też bizantyjskie zwyczaje polityków PS. Ochronę fundowali sobie podrzędni wiceministrowie, ba, przysługiwała ona osobom formalnie pozbawionym funkcji państwowych, na podstawie ekstraordynaryjnych decyzji szefa MSW. Symbolicznym policzkiem wymierzonym obywatelom było przemianowanie dotychczasowego Biura Ochrony Rządu w Służbę Ochrony Państwa. Komunikat, jaki za tym stał, miał jasną wymowę: „Państwo to my: politycy i urzędnicy”. Ta „pańskość” objawiała się rozdętym do granic absurdu przekonaniem o konieczności zachowania środków bezpieczeństwa w miejscach odwiedzanych przez VIP-ów.
Stanowiła także dla zwykłych Polaków realne zagrożenie na drodze. Rozrastająca się SOP – wcześniej oczyszczona z „niepewnych”, służących poprzednikom kadr – niczym w soczewce skupiała w sobie słabości zarządzanego przez PS państwa. Nowych funkcjonariuszy rekrutowano bez należytej staranności, pośpiesznie, często pośród znajomych i członków rodzin peesowskich aparatczyków. Swego czasu sporo mówiło się o angażu dotychczasowego kuriera, który z dnia na dzień został pierwszym kierowcą w ekipie ochraniającej premiera. Dwudziestoośmiolatek zamienił zdezelowanego transita na luksusowe bmw z silnikiem potężnej mocy. Bo sprzęt dla SOP kupowano godny, właściwie podkreślający status ochranianych osób. Tyle że połącznie marnych kompetencji z możliwościami aut oraz przekonaniem o staniu ponad prawem szybko zaczęło przynosić opłakane skutki.
Pierwszy wylądował na drzewie premier, gdy jego kierowca w panice uciekł przed wyjeżdżającym z boku autem. Szef rządu trafił do szpitala z połamanymi żebrami, a warte kilkaset tysięcy złotych bmw nie nadawało się do użytku. Zaholowano je na parking SOP, a gdy zjawili się tam prokuratorzy, dziwnym trafem we wraku nie było już rejestratora parametrów jazdy. Przepadł w nieznanych okolicznościach, co pozwoliło zwalić winę za wypadek na kierowcę maleńkiego „fiacika”. Niemniej widowiskowa musiała być kraksa, jakiej uległ minister obrony. Wioząca go z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę limuzyna wjechała w tył innemu pojazdowi ochrony. Z powodu mgły kierowca pierwszego auta za późno dostrzegł sygnalizator świetlny na przejściu dla pieszych. Szczęśliwie nikt z niego nie korzystał, bo oba samochody – solidnie obtłuczone – zatrzymały się już za pasami. W tym przypadku prokuratura nie dopatrzyła się przestępstwa, nieprzepisową prędkość usprawiedliwiając koniecznością szybkiego dotarcia urzędnika państwowego na ważne spotkanie.
A potem już poszło – dziennikarze, posiadając dostęp wyłącznie do części informacji, doliczyli się ponad pięćdziesięciu poważnych incydentów drogowych z udziałem SOP w ciągu minionych sześciu lat. Na cud zakrawał fakt, że nikt w nich nie zginął. „Do czasu” – komentowała ulica.
Widok zwalnianego przez radiowóz miejsca parkingowego oderwał Pawła od tych rozważań. Od pałacowego wejścia dzieliło go ponad dwieście metrów, ale postanowił, że najpierw podejdzie do prezydenckiej kolumny, która zatrzymała się na wprost słynnego papieskiego okna, przyozdobionego wizerunkiem Karola Wojtyły. Stała tam bowiem laweta pomocy drogowej, na którą wciągano potężną toyotę SOP-u.
– Czego tu? – Barczysty „sopik” obdarzył go aroganckim spojrzeniem.
Danilewski machnął mu przed oczami legitymacją.
– Widziałem akcję z tramwajem, to mnie wyprzedzaliście – przyznał. – Co tam się wydarzyło? – spytał, przekonany, że nie uzyska odpowiedzi.
Funkcjonariusz wzruszył ramionami.
– Opona – odparł. – Lewa, tylna.
– Uhm – przytaknął Paweł. Obserwując zdarzenie, ujrzał jakiś przedmiot odpadający od toyoty. Nie miał pewności, co konkretnie, gdyż wszystko toczyło się zbyt szybko, niewykluczone jednak, że był to właśnie kawałek gumy.
Auta rządowej floty – poza opancerzeniem i specjalnymi systemami łączności – miały też inne niestandardowe wyposażenie. Było nim ogumienie typu _run-flat_, pozwalające na kontynuowanie jazdy po przebiciu bądź przestrzeleniu opony, i to przez kilkadziesiąt kilometrów, z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Takie rozwiązanie wynikało z potrzeby zapewnienia możliwości ewakuacji pasażera z niebezpiecznego rejonu, przy zachowaniu pełnej kontroli nad pojazdem. _Run-flat_ nie strzelała jak zwykła opona, a o utracie ciśnienia informował kierowcę czujnik, nie zaś gwałtowne szarpnięcie pojazdu, w przypadku cywilnych samochodów często kończące się wjechaniem do rowu, na drzewo czy w inne auto. Rzecz jasna takie „gumy” były znacznie droższe, a specyficzne warunki eksploatacji – wysokie prędkości i duża masa pojazdów – skracały ich żywotność do dziesięciu tysięcy kilometrów.
„Czyżby ktoś o tym zapomniał?” – zastanawiał się Paweł. No i dlaczego toyota odbiła w lewo, w chwili gdy – jak sądził – doszło do przebicia? Przecież widział to wyraźnie. „Czy kierowcy SOP-u rzeczywiście są tacy kiepscy? Czemu w tak ważnej instytucji kładzie się lachę na kulturę techniczną?”
Mimowolnie pokręcił głową.
Sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął komórkę. Udając, że odbiera połączenie, ustawił się bokiem do załadowanej już lawety. Aparat fotograficzny w smartfonie miał tak skonfigurowany, że obsługiwał go jednym z funkcyjnych przycisków. Kliknął, zwalniając bezgłośną migawkę. „Przyda mi się takie zdjęcie” – miał na myśli uszkodzoną oponę.
***
Wygląd kwatery arcybiskupa Henryka Konarskiego zaskoczył Danilewskiego. Wybielone ściany i dwoje okien rozświetlały ascetyczny pokój. Solidne drewniane łóżko z wysokim materacem i pozbawionym jakichkolwiek zdobień wezgłowiem, okryte było zwyczajną pościelą z Ikei. Nocna szafka i stojąca na niej lampka miały równie pospolite pochodzenie, podobnie jak biurko wykonane z pomalowanego na czarno, metalowego szkieletu, nakrytego grubym szkłem. Na tym tle wyróżniał się skórzany fotel z regulowanym siedziskiem, oparciem i podporami; Paweł, który sam zmagał się z bólami kręgosłupa, rozpoznał w nim urządzenie przeznaczone dla osób z problemami ortopedycznymi. Raczej kosztowne, lecz z pewnością nie ekstrawaganckie. Całość wyposażenia uzupełniała dwuskrzydłowa szafa oraz telewizor przytwierdzony do ściany na wprost łóżka. W ślepym ekranie odbiornika odbijała się teraz nowoczesna w formie i pokaźnych rozmiarów płaskorzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. „Niewiele, jak na trzydzieści metrów kwadratowych” – ocenił nadkomisarz. „I bez fikołków” – przyznał. „Może choć w łazience zastanę złote krany?” – żartował w duchu. Nie zastał – maleńkie dla odmiany pomieszczenie nie miało w sobie nic z przepychu. „Ot, typowy kawalerski kibelek” – podsumował wizytację policjant.
Denat leżał między łóżkiem a biurkiem, twarzą do podłogi. Głowa spoczywała w nieregularnej kałuży krwi, której konsystencja wskazywała na to, że minęło już kilka godzin od momentu odniesienia obrażeń.
Danilewski przykląkł i dłonią zabezpieczoną rękawiczką chwycił ramię martwego mężczyzny. Delikatnie odchylił zwłoki na bok. Twarz nieboszczyka była szczupła, zwieńczona bujną blond czupryną. Wielkość zamkniętych powiek oraz kształt oczodołów nie pozostawiały wątpliwości, że chłopak miał duże oczy. Androgeniczny charakter urody podkreślały długie i gęste rzęsy.
– Młody – skomentował pod nosem Paweł.
– Dwadzieścia–dwadzieścia pięć lat – usłyszał nad sobą głos ubranego w biały kombinezon technika.
– Uhm – chrząknął. Rana, na którą patrzył, rozciągała się od prawego łuku brwiowego po skroń. Zadano ją przedmiotem o ostrych brzegach, stosunkowo ciężkim, używając do tego sporej siły. Czaszka w tym miejscu była cienka, cios do krwi mógłby zabić, nie tyle sam z siebie, ile na skutek krwiaka podtwardówkowego. Ale czy zabił?
Uwagę nadkomisarza zwróciły ślady wokół szerokich, wąskich ust. Zaschnięta krew nie pochodziła z rany na boku głowy, resztki śluzu oblepiające brodę i policzki sugerowały, że mogło dojść do zadławienia. Policjant ułożył zwłoki na plecach i pomagając sobie obiema dłońmi, rozchylił usta nieboszczyka. Widok przegryzionego języka, wciąż napęczniałego z powodu opuchlizny, w ogóle go nie zdziwił. „Gość dostał w łeb, co sprowokowało napad padaczki, z jej tragicznymi konsekwencjami” – zrekonstruował ostatnie chwile denata. Oczywiście nie był pewien takiej kolejności zdarzeń, ale uznał ją za bardzo prawdopodobną. Już wcześniej zlustrował pokój i na żadnym z mebli nie znalazł śladów po bezwładnym uderzeniu głową – co mogłoby być skutkiem nagłej utraty przytomności wywołanej chorobą. Od razu za to dostrzegł kilkanaście plam krwi na ścianie przy łóżku, na wysokości, która odpowiadała wzrostowi nieżyjącego mężczyzny. Świeżych, ewidentnie powstałych po rozbryzgu będącym następstwem ciosu.
– Czym oberwał? – Patrzył teraz na te kropki, usiłując, zupełnie bez sensu, ułożyć je w jakiś wzór.
– Laptopem – odpowiedział technik. – Zabezpieczony – dodał.
Nadkomisarz uśmiechnął się do niego z wdzięcznością.
Coś jednak nie dawało mu spokoju. Kowalski, opierając się na relacji sekretarza arcybiskupa, twierdził, że martwy chłopak był włamywaczem. Taką informację podinspektor przekazał Pawłowi przez telefon. Później minęli się tylko, nie rozmawiali – Kowalskiemu zależało, by nadkomisarz jak najszybciej obejrzał miejsce zdarzenia. Danilewski objął wzrokiem całą postać nieboszczyka. Ten miał na sobie białe bawełniane spodnie w typie, który młodzież nazywała „rurkami”. A do tego ciemnoniebieską jedwabną koszulę z delikatnym kwiatowym motywem na torsie oraz lekką, pikowaną kurtkę w kolorze żarówiastej zieleni. W takich ciuchach nie chodziło się na włam.
Mało tego, koszula denata była niestarannie założona – najwyższy z guzików zaczepiono o drugą w kolejności dziurkę, co mocno kontrastowało z ogólnym wyglądem i jakością ubrań zmarłego. Dziwił także brak butów. Nadkomisarz uniósł jego prawą nogę i przez kilka chwil przyglądał się starannie wypielęgnowanej stopie. Jej spód – tak jak w przypadku drugiej kończyny – nosił ślady jedynie nieznacznego zabrudzenia.
– A buty, jakieś skarpety, gdzie? – zwrócił się do członka ekipy kryminalistycznej.
– Ni ma, amba – odparł mężczyzna w białym stroju.
„No właśnie” – skwitował w myślach Paweł. „Śladów włamania też nie ma. Jest za to krew oblepiająca włosy z tyłu głowy martwego. Ciekawe…”.
***
Tuż za drzwiami biskupiego pokoju zgromadziło się niemal całe kierownictwo małopolskiej komendy. „Wojewódzki”, jego zastępca, naczelnicy najważniejszych wydziałów. Paweł chciał wierzyć, że zanim tu przyjechał, towarzystwo trzymało się z dala od kwatery hierarchy. Na historię polskiej policji wstydliwym cieniem kładła się nierozwiązana sprawa zabójstwa byłego komendanta głównego Marka Papały. Sprawcom i zleceniodawcom – kimkolwiek byli – pomogła fatalna niefrasobliwość śledczych przybyłych na miejsce przestępstwa. Parking przy ulicy Rzymowskiego w Warszawie, gdzie zastrzelono nadinspektora Papałę, w kilkadziesiąt minut wypełnił się masą politycznych i policyjnych VIP-ów, wiedzionych ciekawością i chęcią pokazania się przed kamerami. W efekcie wiele ważnych śladów zwyczajnie zadeptano. To samo działo się sześć lat wcześniej – w 1992 roku – w willi dawnego premiera Piotra Jaroszewicza, brutalnie zamordowanego wraz z żoną. Problemy z zebraniem materiałów dowodowych w tej sprawie najwyraźniej nie stanowiły dla policji wystarczającej nauczki.
Każdy absolwent szkół oficerskich „firmy” znał oba te przypadki na pamięć. Mimo to z przestrzeganiem reguł wciąż bywało różnie.
Niezależnie od tego Danilewski ucieszył się z obecności zwierzchników. Z uwagi na miejsce zgonu było oczywistym, że dochodzenie poprowadzi komenda wojewódzka. Lecz on sam czuł się „za krótki”, by załatwić sobie odpowiednią przestrzeń do pracy. Państwo polskie, podpisując w 1997 roku konkordat z Watykanem, zrezygnowało z części jurysdykcji nad przedstawicielami i terenami należącymi do Kościoła katolickiego. Paweł nie miał zaś czasu i przede wszystkim serca dla prawno-urzędniczych przepychanek – jak zawsze, chciał się skupić na typowo śledczych wyzwaniach.
– Sprawa nam się nieco komplikuje. – Kowalski wyglądał nietęgo.
„No masz!” – nadkomisarz z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo.
– Gdy do ciebie dzwoniłem, byłem pewien, że chłopaka zdzielił w łeb sekretarz Konarskiego. Że nakrył go w pokoju szefa i wywiązała się bójka.
– Tymczasem… – Paweł domyślał się, co za chwilę usłyszy.
– To Konar powalił młodego. – Kowalski użył popularnego w Krakowie przezwiska miejscowego metropolity.
– Muszę go przesłuchać – oznajmił Danilewski. – Jak najszybciej.
– I z tym jest kłopot. – Naczelnik wydziału kryminalnego skinął głową w stronę okna.
Paweł wyjrzał przez nie i dostrzegł nieco przygarbioną sylwetkę arcybiskupa, idącego pod rękę z korpulentnym mężczyzną, którego twarz znała cała Polska. Duchowny i prezydent, w otoczeniu kilku ochroniarzy, opuszczali właśnie dziedziniec pałacu.
– Co do chuja!? – krzyknął nadkomisarz i zerwał się do biegu. Wypadł na Franciszkańską wprost na zwalistego „sopika”, z którym zetknął się już wcześniej.
– Gdzie!? – Mężczyzna nie zamierzał go przepuścić.
Danilewski nie chciał ryzykować powalenia na ziemię, a kto wie, czy i postrzału. Nie mógł też odpuścić.
– Panie prezydencie! – zawołał. – Nadkomisarz Paweł Danilewski, prowadzę tę sprawę! – Wyciągnął legitymację, co zaraz wydało mu się idiotycznym posunięciem. – Muszę porozmawiać z księdzem biskupem. – Drugiego ze słów użył z rozmysłem, by nie straszyć ważniaków groźnie brzmiącym „przesłuchaniem”.
Konarski zniknął już we wewnętrzu SUV-a marki BMW, podstawionego zapewne w miejsce uszkodzonej toyoty. Najważniejszy urzędnik państwowy, będąc tuż przed drzwiami, obrócił się w stronę Pawła.
– Eminencja potrzebuje teraz spokoju, a ja, jako prezydent Rzeczypospolitej, zamierzam mu go zagwarantować – mówił z pasją godną wiecu wyborczego. – Spotkacie się panowie w późniejszym terminie – zakończył, używając biurokratycznej nowomowy.
Hierarcha tymczasem wystawił głowę z samochodu.
– Synu, nie uciekam przed tobą – zapewnił, a Pawłowi przyszły do głowy dwie ważkie refleksje. „Konar”, starszy od niego o kilkanaście lat, używając zwrotu „synu”, pozwalał sobie na obrzydliwy protekcjonalizm. „Oni inaczej nie potrafią…” – pomyślał z pogardą o rodzimych purpuratach. Lecz istotniejsza była inna obserwacja: duchowny mówił, a prezydent stał przed autem, dając księdzu skończyć. Kto był tu ważniejszym VIP-em? – Zapewniam, że się zobaczymy – kontynuował biskup. – A na razie polecam kontakt z moim sekretarzem. – Konarski wskazał dłonią kogoś za plecami Danilewskiego.
Policjant obrócił się powoli.
– Ksiądz Marek. – Niezwykle wysoki mężczyzna w sutannie skłonił się lekko. W jego zdumiewająco błękitnych oczach Paweł dojrzał coś dziwnego i zarazem niepokojącego. Nie wiedział jeszcze, co konkretnie, lecz ku swemu zaskoczeniu poczuł ciarki na plecach. ■Rozdział V
Marek nie znosił przepychu, tak typowego dla katolickich księży. Bliższa mu była postawa, jaką prezentował papież Franciszek, żyjący skromnie i nawołujący do tego swoich podwładnych. Lecz bezpośrednim przełożonym duchownego był arcybiskup Konarski, który owszem, cnotę skromności stosował w odniesieniu do jedzenia i picia, nie dbał też o wygody wszędzie tam, gdzie występował prywatnie. Gdy jednak reprezentował Kościół, czynił to zawsze z odpowiednią pompą. „Jesteśmy niezwykłą instytucją” – mawiał. „I ludzie muszą to czuć”. W kwestii samochodów krakowski metropolita był na swój sposób pragmatyczny. „Nie zrobimy nic dobrego dla Kościoła jako ofiary wypadków drogowych” – przekonywał. „Mamy wręcz obowiązek minimalizować ryzyko”. Chciał zatem czy nie, sekretarz biskupa jeździł autem klasy premium – lexusem UX 250h. Crossover z napędem 4×4 stanowił dobro będące poza zasięgiem większości wiernych. Bogato wyposażona i naszpikowana elektroniką hybryda kosztowała dwieście dziesięć tysięcy złotych – równowartość trzech nowych aut kupowanych zwykle przez Polaków. Jako kierowca, Marek starał się więc nie drażnić ludzi. Unikał noszenia sutanny, a z koszuli wyciągał koloratkę. Czasem zaś, tak jak dziś, prowadził po cywilnemu.
Lexusa zaakceptować przyszło mu prościej, bo samochód – wbrew zapewnieniom producentów, że projektowano go z myślą o europejskich klientach – wciąż pozostawał pojazdem dla Azjatów. Mężczyźnie o wzroście Marka trudno było znaleźć wygodną pozycję, zwłaszcza podczas dłuższej jazdy. Owej cierpiętniczej zalecie towarzyszyły dwie zgoła inne – auto posiadało automatyczną skrzynię biegów, co osobie z protezą ułatwiało prowadzenie. Wyposażono je również w nieco archaiczny gadżet – odtwarzacz płyt CD. Biskupi sekretarz oddawał się w życiu niewielu namiętnościom, a słuchanie muzyki było jedną z nich. Przez trzy dekady dorobił się pokaźnej kolekcji krążków, w której – co nielicznych dopuszczonych do obejrzenia zbiorów z reguły zaskakiwało – ważne miejsce zajmowała dyskografia zespołów grających gotyckiego rocka. Marek słuchał właśnie jednej z ulubionych płyt: _Toward the Within_, będącej zapisem koncertu grupy Dead Can Dance z 1994 roku. Głosem Lisy Gerrard usiłował poprawić sobie nastrój, lecz kiepsko mu to wychodziło.
Wyrwał się z kurii jak złodziej, zaraz po rozmowie z policjantem. Miał dość intruzów kręcących się po pałacu i kolegów w sutannach, przejętych nocnymi wydarzeniami. „Niech się inni martwią tym bałaganem” – uznał.
Obiad u rodziców był wydarzeniem, na które zawsze niechętnie się wybierał. Tym razem nie mógł odmówić, uroczysty posiłek miał bowiem zrekompensować bliskim ostatnią Wielkanoc, której nie spędzili razem. Kilkanaście dni temu staruszkowie wciąż znajdowali się na etapie nabywania odporności po szczepieniu na covid. To Elżbieta, siostra Marka, przejęta skalą pandemii i tym, że zabija ona głównie osoby starsze, naciskała na izolowanie rodziców. Brat-ksiądz, dostrzegając w tym dobry pretekst, już dawno przyznał jej rację. Kochał matkę, kochał obie siostry i ich dzieci, szanował też szwagrów, uważając ich za porządnych facetów. Kochał nawet ojca – tego burkliwego staruszka z pretensjami do całego świata. Ba, miał pewność, że i on go kocha, tyle że od dekad obywaj nie potrafili okazać sobie tej miłości. Jeśliby nazwać ich brzegami, między nimi wartko płynęła szeroka rzeka żalu.
Spojrzał na wyświetlacz. Do celu, niewielkiego domu w centrum Oświęcimia, zostało mu dwadzieścia minut. Przejechał jeszcze kilka kilometrów, po czym zjechał na stację. W zbiorniku „lexa” było dość paliwa, by zaplanowaną trasę pokonać po wielokroć. Mimo to postanowił dotankować auto, nie chciał dotrzeć na miejsce ani minuty przed czasem.
Idąc do budynku stacji, minął zgrabną dziewczynę w kwiaciastej sukience. Miała gołe nogi, a na stopach lekkie pantofle. Ten widok sprawił, że się uśmiechnął. Kwietniowe słońce grzało w tym roku wyjątkowo mocno i jakby jaśniej, dając umęczonym epidemią ludziom nadzieję, że oto nadchodzą lepsze dni.
Obrócił się, tamta zrobiła to samo. Znad maski ochronnej, zalotnie, spoglądała na niego para wielkich i pięknych oczu. Nie zaskoczyła go jej reakcja; wiedział, że przyciąga uwagę kobiet. Felery skrywała odzież, a proteza była na tyle dobra, że nie utykał. Marek pomachał jej ręką – kiedyś zwyczajnie by się uśmiechnął, ale i on nosił maseczkę – po czym poszedł dalej.
Zapłacił za benzynę i zamówioną kawę. Stacyjna mała czarna nie zasługiwała na lepsze miano niż „lura”, lecz tym razem nie chodziło o smak, a o strzał kofeinowy. Czekając na napój, podszedł do regału z gazetami. Jego wzrok przykuł tytuł na pierwszej stronie sobotniego wydania popularnego tabloidu. _Kolejne uderzenie w przeciwników szczepień! Czy rząd łamie nasze konstytucyjne prawa!?_ Westchnął rozgoryczony. Władze nie wprowadziły przymusu szczepień przeciwko „chińskiemu wirusowi”. I choć choroba nadal zbierała śmiertelne żniwo, z tygodnia na tydzień rosło grono osób, które zaszczepić się nie zamierzały. Istniało wiele powodów takiego stanu rzeczy, ale najważniejszy stanowiła siła przekonania, że podawane ludziom preparaty nie zostały w wystarczającym stopniu przebadane. Lęk przed skutkami ubocznymi szczepionki zaczynał górować nad strachem przed samą chorobą. Rząd RP, w obliczu nie najlepszych wyników akcji szczepiennej, postanowił użyć kija, wprowadzając szereg zakazów i nakazów obejmujących antyszczepionkowców. Ostatnio jeden z urzędników ujawnił, że rada ministrów pracuje nad projektem ustawy, zgodnie z którą pomoc socjalna państwa zostanie uzależniona od posiadania certyfikatu nazywanego potocznie „zieloną kartą”. Tak rozpętała się burza. Część mediów, które wcześniej zgodnie wspierały wysiłki na rzecz immunizacji jak największej liczby Polaków, już wiele tygodni temu zaczęła zmieniać front. Prym wiodły w tym właśnie tabloidy oraz duże internetowe portale, dla których był to ukłon w stronę własnych czytelników i ich podejścia do sprawy. Zyski nie pierwszy raz w historii prasy zwyciężyły nad poczuciem odpowiedzialności.
– Szmatławiec. – Marek miał ochotę splunąć na gazetę. Nie tylko ona była powodem jego złości. Kościół, któremu służył, zachowywał się tak samo. ■Rozdział VI
Stary nie zawiódł. Minęło raptem kilka minut od przyjazdu Marka, gdy przystąpił do ataku. Pretekstem stała się radosna paplanina wnuków. „Nigdy mi takich nie dasz” – stwierdził z wyrzutem, wkrótce potem rozpoczynając dobrze wszystkim znaną litanię. „Już ja wiem, po coś ty wstąpił do zakonu”, „Bóg i tak się na tobie pozna”, „Nie wstyd ci nosić krzyża na piersi?”, „Ucięta noga to zapowiedź prawdziwej kary po śmierci”. Nie pomagały prośby matki, na nic zdał się szantaż Elżbiety, starszej z sióstr, że zabierze bliskich i wróci do domu. Ojciec nie odpuszczał. Nie krzyczał, pomrukiwał jedynie jak nawiedzony, co jakiś czas posyłając synowi złowrogie spojrzenie.
Marek nalał sobie wina przygotowanego do drugiego dania i szybko opróżnił kieliszek. Drugi wypił, jedząc już maminą gęsinę – pyszną, lecz i tak stawała mu w gardle. Naiwnie założył, że alkohol zobojętni go na ojcowskie zaczepki, a że rzadko pijał, szybko zaszumiało mu w głowie. Ani napój nie pomógł, ani stary nie darował. Przeciwnie – „Pić zacząłeś?”, pokpiwał, „Księdzem jesteś, opanuj się!”.
W końcu Marek nie wytrzymał i ze złością uderzył ręką w stół. Gdy zaskoczony ojciec zamilkł, on wstał i poszedł na górę do swojego dawnego pokoju. Przekręcił klucz w drzwiach, zrzucił ubranie i runął na zaścielone łóżko. Matka zawsze była przygotowana do tego, że syn zostanie na noc – Marek rzadko z takiej możliwości korzystał i dziś też nie zamierzał, lecz alkohol wymusił zmianę planów.
Nie reagował, gdy najpierw staruszka, a potem obie siostry naraz nakłaniały go do zejścia do salonu. Zignorował też prośby jednego ze szwagrów. Położył ciężką poduszkę na głowę i zasnął.
Ból był nie do zniesienia, zadawany za każdym razem, gdy niewłaściwie reagował na wyświetlany obrazek. Albo gdy tamtym wydawało się, że chciałby czy mógłby właśnie tak zareagować. Obejma pod żołędzią członka raziła go prądem raz za razem. Wrzeszczał, płakał, błagał, żeby wreszcie skończyli. Mdlał, lecz oni nie dawali mu spokoju; cucili go i znów poddawali próbie. Gdy zamykał oczy, by nie widzieć niosących cierpienie zdjęć, założyli mu okulistyczne rozwieracze do powiek. Bolało podwójnie, koszmarnie, do szaleństwa. I nagle przestało, a on dojrzał uśmiechniętą twarz Marcina. Siedzieli obok siebie, na tylnej kanapie dżipa, z radia płynęła jakaś rzewna arabska melodia. „Udało się, udało!” – głowa przyjaciela zwróciła się do tyłu, ku ciężarówce, która za nimi jechała. Pakę pojazdu skrywała brezentowa buda, lecz obydwaj wiedzieli, kto się pod nią kryje. Tyle dobrych istot wyrwanych z objęć oszalałego diabła! „Zrobiliśmy to, zrobiliśmy!” – krzyknął i on. Chciał dodać coś jeszcze, lecz nie zdołał; błysk przyniósł kolejną falę bólu. „Marek!” – usłyszał swoje zakonne imię. „Marek!” – ktoś bił go po buzi, ale to nie miało znaczenia. Ważniejsza była dłoń, którą trzymał – czuł, jak uchodzi z niej ciepło, jak twardnieje, staje się koścista. Jak umiera… „Marek!” – powtórnie dostał w twarz. Otworzył oczy i wrzasnął z przerażenia.
Patrzył na niego chłopak, którego odnalazł w nocy w pokoju arcybiskupa.
Wtedy krzyknął naprawdę i z miejsca się obudził.
Kwaśny smród potu unosił się wokół niczym dym z papierosów. Pokrywał każdy przedmiot, przenikał wszelką strukturę. Źródłem paskudnej woni było ciało, jego ciało, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nawet łzy, które znienacka spłynęły mu po policzkach, miały słony smak i tę samą zapachową właściwość.
Zasnął z protezą; zdjął ją teraz nerwowym ruchem. Przysunął do nosa żelową wkładkę wyjętą z leja i skrzywił twarz z obrzydzenia. „Wszędzie to samo” – stwierdził z rozpaczą. Wstał z łóżka i podskakując na jednej nodze, przeszedł cały pokój. Wysłużony szlafrok był na swoim miejscu. Laska, której używał pod prysznicem, stała obok walizki przyniesionej z auta. Chwycił ją i wykuśtykał na korytarz, niemal wpadając na siostrę.
– Co się stało? – spytała zaniepokojona Elżbieta.
– Nic – odwarknął, kierując się ku łazience.
Szorowanie ciała jedną ręką opanował do perfekcji, drugą przytrzymywał się wtedy o lasce. Ale teraz nie miał siły stać, choćby tylko po to, żeby się namydlić. Puścił wodę i usiadł, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Zdumiała go rozbrajająca słabość, która przyszła wraz z koszmarem. Bo sen, poza ostatnim aktem, prześladował go od dawna, od kiedy…
Zaczął łkać – najpierw cichutko, potem coraz głośniej.
Ktoś wszedł do łazienki.
Na jego widok Elżbieta cofnęła się do drzwi i zasunęła rygiel.
Wróciła i nakryła brata obszernym bawełnianym ręcznikiem. Usiadła obok, we wciąż pełnym wody brodziku.
– Sukienki szkoda – zauważył Marek, ocierając dłonią łzy.
– Jebać… – usłyszał. – Adaś, co się dzieje? – siostra nazwała go prawdziwym imieniem.
Wzruszyła go troska, jaką dojrzał w jej oczach.
– Zrobiłem coś złego – przyznał niesiony tym uczuciem. – Bardzo złego.
– Chcesz o tym pogadać? – spytała.
Zaprzeczył ruchem głowy, żałując chwili szczerości. Nie powinien i nie chciał rozmawiać; mogłaby nie unieść takiej tajemnicy.
Na kilka minut zapadła między nimi cisza.
– Gdy leciałeś jak wariat do łazienki, zadzwonił twój telefon – jako pierwsza odezwała się Elżbieta. – Agnieszka Torańska. Takie nazwisko pojawiło się na wyświetlaczu.
– Niech spierdala – powiedział i oboje wybuchli serdecznym śmiechem. ■PODZIĘKOWANIA
Ta opowieść powstawała w niełatwych okolicznościach, przez kilka miesięcy bowiem zmagałem się z pocovidową mgłą i fizycznymi skutkami infekcji SARS-CoV-2. Ufam, że ostatecznie nie wpłynęło to na jakość tekstu, choć istotnie wydłużyło prace.
W ich trakcie zyskałem wiele wsparcia od licznego grona osób. Nie sposób wymienić wszystkich, skupię się więc na najważniejszych. Dziękuję chłopakom z klasowego czatu „VM” – za stałą obecność, humor, inspirujące pomysły. Facebook rozprasza, to fakt, ale w tym przypadku sumy korzyści z zaglądania do komunikatora nie sposób przecenić. Paweł Danilewski, Radosław Kubiak, Rafał Kowalski (tak, tak…), Tomasz Ronowicz, Michał Sobczak, Robert Zając, Remigiusz Kwiatkowski, Marcin Farbotko, Daniel Mytnik, Krzysztof Recki i Tomasz Grzybek – _Stan wyjątkowy_ to w jakiejś mierze dzieło tej ekipy.
Podziękowania należą się Agacie Bisieckiej – za wszelkie konstruktywne uwagi dotyczące kwestii medycznych i kryminalistycznych oraz za ogólne spojrzenie z perspektywy osoby biegle władającej piórem.
Dziękuję personelowi 23. Wojskowego Szpitala Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnego w Lądku Zdroju. Wybaczcie, że nie wymieniam Was z nazwisk, większości, niestety, nie pamiętam. Za to zachowam w pamięci fakt, iż dzięki Wam stanąłem na nogi, a w szpitalnej świetlicy – w iście cieplarnianych warunkach – napisałem kilkadziesiąt stron tej powieści.
Pisemne podziękowania składam na ręce córki Magdaleny – za logistyczne i moralne wsparcie.
Szczególnie zaś chciałbym podziękować Ani – żonie, bez której zabrakłoby mi motywacji. Cieszę się, że byłaś, że podrzucałaś pomysły, a na końcu wyłapałaś błędy, których nie potrafiłem się ustrzec. Za Twoją sprawą ta książka jest tylko lepsza.
Wszelkie niedoskonałości obarczają wyłącznie mnie – winy nie ponoszą Tonda i Bu-Bu, moi czworonożni przyjaciele. Tonda towarzyszył mi na każdym etapie prac, Bu dołączyła na finiszu. Strzegły moich pleców, dawały radość z dotyku i wspólnej zabawy w czasie przerw od pisania. To na spacerach z psami urodziło się wiele fabularnych motywów zawartych w tej książce.
Marcin Ogdowski
Kraków, Lądek Zdrój, Krynica Zdrój
Wrzesień 2021