Star Wars Wielka Republika. Burza nadciąga - ebook
Star Wars Wielka Republika. Burza nadciąga - ebook
Po katastrofie nadprzestrzennej, podczas której Jedi wykazali się niezwykłym bohaterstwem, Republika nadal się rozwija, łącząc kolejne światy pod wspólnym sztandarem. Pod przywództwem kanclerz Liny Soh duch braterstwa rozprzestrzenia się po galaktyce, docierając do jej dalekich zakątków. Działania kanclerz wspierają Jedi – m.in. Stellan Gios, Bell Zettifar i Elzar Mann - którzy odpowiadają za utrzymanie harmonii i ładu. Nie bez znaczenia jest też nowo utworzona stacja kosmiczna Latarnia Gwiezdny Blask. Lina Soh przygotowuje się do Festiwalu Republiki, podczas którego planuje zaprezentować mieszkańcom galaktyki korzyści, jakie płyną z dołączenia do nowego systemu.
Tymczasem jego wrogowie, brutalni i dzicy Nihilowie, nie rezygnują ze swoich planów pogrążenia galaktyki w chaosie. Ich przywódca, żądny zemsty Marchion Ro, zamierza rozpętać burzę, która ma siać spustoszenie w Republice. Czy Jedi uda się powstrzymać krwawe zapędy Nihilów? W tej walce przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym koszmarem, przed którym – być może – nawet Moc nie zdoła ich ochronić…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8262-085-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cała galaktyka świętuje. Próbując zapomnieć o mrocznych wspomnieniach katastrofy nadprzestrzennej, kanclerz Lina Soh stara się realizować kolejne ze swoich WIELKICH PROJEKTÓW. Ich ukoronowanie ma stanowić Festiwal Republiki, święto pokoju, jedności i nadziei, organizowane na pogranicznym świecie Valo.
Szybko jednak się okazuje, że bezpieczeństwu Republiki zagraża nowy wróg. Jedną po drugiej, planety plądruje nieznana dotychczas rasa przerażających DRENGIRÓW. Podczas gdy mistrzyni Jedi AVAR KRISS staje do walki z tym śmiertelnie groźnym wrogiem, siły Nihilów przegrupowują się potajemnie, aby wcielić w życie kolejny etap podstępnego planu MARCHIONA RO.
Tylko szlachetni RYCERZE JEDI mogą go powstrzymać… Ale nawet obrońcy światła i życia nie są przygotowani na nieprzenikniony mrok, który czyha, gotów pochłonąć całą galaktykę…PROLOG
Prolog
Ashla, księżyc Tythona
Elzar Mann nie potrafił zapomnieć o tamtych krzykach. Ani na chwilę. Minęło wiele miesięcy od momentu ceremonii oddania do użytku Latarni Gwiezdny Blask – odkąd stał u boku swoich kolegów i koleżanek Jedi. Odkąd stał u boku Avar Kriss.
Odkąd stali tam, na oczach całej galaktyki, w swoich odświętnych strojach (ten przeklęty kołnierzyk nieznośnie uwierał), słuchając przemówień – najpierw kanclerz Liny Soh, przywódczyni Republiki Galaktycznej, a potem Avar. Jego Avar. Bohaterki Hetzala.
„Latarnia jest naszym darem dla galaktyki – mówiła Avar. – Obietnicą”.
W uszach nadal dźwięczały mu jej słowa:
„Ilekroć poczujecie się samotni… zawsze, gdy poczujecie, że zbliża się ciemność… wiedzcie, że Moc jest z wami. Wiedzcie, że jesteśmy z wami… Dla światła i życia”.
Dla światła i życia.
To nie powstrzymało jednak ciemności, która ogarnęła go później tamtego dnia – fali bólu i cierpienia, wizji przyszłości zbyt strasznej, by ogarnąć ją umysłem. Zatoczył się, chwytając się kurczowo poręczy, a krew trysnęła mu z nosa – ciś-nienie w jego czaszce wzrosło tak mocno, że bał się, iż lada chwila rozsadzi mu głowę.
To, co wówczas zobaczył, prześladowało go od tamtej pory – nie mógł o tym zapomnieć. Trawiło go od wewnątrz niczym piekielny żar.
Jedi ginący jeden po drugim, pochłaniani przez jakiś nieprzenikniony, mglisty kłąb. Stellan. Avar. Wszyscy, których znał – i wszyscy, których miał dopiero spotkać. Rozszarpywane ciała i twarze – zarówno te znajome, jak i obce.
I krzyki.
To właśnie one były najgorsze.
Reszta wieczoru upłynęła mu w jakimś dziwnym otępieniu – przetrwał go jak na autopilocie, wycofany, nieobecny, podczas gdy w jego umyśle wciąż odbijało się przerażającym echem to, co widział… co słyszał. Popełnił kilka błędów. Pamiętał, że wychylił o kilka kieliszków kattadańskiego różowego wina za dużo, a kiedy Avar poprosiła go o tamten obiecany taniec, spełnił jej prośbę nieco zbyt gorliwie, zaczął się zachowywać zbyt swobodnie.
Wciąż czuł jej dłoń na swojej piersi, gdy go odepchnęła.
„El, co ty najlepszego wyprawiasz?”
Pokłócili się wówczas na osobności – nadal był skołowany i półprzytomny.
„Nie jesteśmy już padawanami!”
Minęło kilka miesięcy, zanim znów ją zobaczył, a kiedy się spotkali, atmosfera między nimi była mroźna niczym vandorski świt. Nastawienie Avar wobec niego się zmieniło. Była bardziej zdystansowana. Zajęta nowymi obowiązkami dowodzącej Latarni Gwiezdny Blask.
A może po prostu to on był zbyt skupiony na czym innym? Od momentu oddania Gwiezdnego Blasku do użytku medytował nad tamtą wizją w dzień i w nocy. Powinien był pójść do niej, przeprosić ją i poprosić o radę, o pomoc – a jeśli nie ją, to może Stellana Giosa, swojego najdawniejszego przyjaciela, ale… Stellan miał własne obowiązki. Był teraz członkiem Rady, odpowiedzialnym za kierowanie zakonem. Nie miałby dla niego czasu. A zresztą… proszenie o pomoc nie było w stylu Elzara. Elzar Mann był tym, który rozwiązywał problemy, a nie je stwarzał. Znajdował rozwiązania. Odpowiedzi. Nowe sposoby realizacji zadań. I właśnie dlatego zrobił to, co zawsze: spróbował rozwiązać problem samodzielnie.
Najpierw wybrał się do archiwów Jedi w Wielkiej Świątyni, w których spędził wiele godzin, ślęcząc nad niezliczonymi tekstami oraz studiując całe mnóstwo holokronów. W akcie desperacji podjął nawet próbę rozszyfrowania tajemnic Kodeksu Ga’Garen, starożytnego grymuaru, którego treść od tysięcy lat stanowiła dla pokoleń lingwistów nie lada zagadkę.
Nawet wówczas jednak, bez reszty skupiony na pracy w archiwach, pod czujnym spojrzeniem posągów Straconych, Elzar słyszał gdzieś z tyłu głowy krzyki, a w każdej lśniącej powierzchni lub postaci przechodzącego obok padawana widział twarze poległych w rzezi.
To właśnie Kodeks przywiódł go tutaj, na Ashlę, główny księżyc Tythona. Starożytni nazywali ten obszar Wyspą Odosobnienia, co było dokładnie tym, czego potrzebował, jeśli kiedykolwiek miał w pełni zrozumieć to, co zobaczył. Potrzebował samotności, skupienia. Kroplą, która przelała czarę goryczy, była zaś wiadomość od dawnej mistrzyni Stellana, cieszącej się powszechnym szacunkiem Rany Kant, która gratulowała mu awansu na mistrza Jedi. Rada, jak się okazało, przygotowała też dla niego przydział: miał stanąć na czele placówki Jedi na Valo, planecie znajdującej się na skraju sektora Rseik.
On? Opiekunem placówki? Jak mogli być tak ślepi? Czy nie dostrzegali, że w ogóle nie jest na to gotowy? Czy nie widzieli, jak bardzo jest rozdarty?
Szedł w stronę oceanu, czując pod stopami ciepły piasek. Zbliżając się do wody, zrzucał wierzchnie szaty. O tak – tak było zdecydowanie lepiej. Tutaj w końcu pozna prawdę. To było miejsce, w którym wreszcie zrozumie. Nie zatrzymał się na brzegu, z rozmysłem zanurzając się w fale. Po kolana. Po pas. Szybko wypłynął na pełne morze – zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nie widział już lądu. Obracał się powoli, rozgarniając wodę, otoczony jedynie przez morze i samą Moc.
Nadeszła pora…
Wziął głęboki wdech i zanurzył się w toń z zamkniętymi oczami. Woda wypełniła jego uszy, tłumiąc wszelkie dźwięki.
„Pokaż mi. Poprowadź mnie. Daj mi odpowiedzi, których szukam…”
Nic. Żadnego objawienia. Żadnej odpowiedzi.
Wynurzył się i zaczerpnął tchu, a potem znów zanurkował, próbując jeszcze raz:
„Jestem tu. Chcę się uczyć. Muszę zrozumieć”.
Nadal nic.
Gdzie były obiecane odpowiedzi? Gdzie szansa na oświecenie?
Powtórzył rytuał, wynurzając się, aby zaczerpnąć powietrza, nurkując ponownie i pozwalając, by ocean go pochłonął. Jeszcze raz i znowu, i…
Uczucie przypominało niespodziewane natrafienie na bąbel powietrza pod wodą: nagle już nie tonął, tylko biegł wraz z innymi Jedi, ścigany przez próbujące ich dopaść koszmary. Nie byli w wodzie, ale otaczała ich mgła. Gęsta. Gryząca. Nieprzenikniona. Nic nie miało sensu. Ani chaos, ani panika.
Ani strach.
Gdy otworzył usta do krzyku, z oddali, z innego świata, z innego czasu, wlała się do nich morska woda.
„Co to? Gdzie jestem? Mów do mnie!”
I Moc przemówiła do niego – z taką siłą, że zaczął się obracać w jakimś szalonym pędzie, podczas gdy przed jego piekącymi oczami przemykały obrazy, niczym fioletowe błyskawice:
Avar. Stellan. Tholothianka… Indeera Stokes? Nie… Brakowało jej jednej z wyrastających z głowy mięsistych wypustek, a jej twarz wykrzywiał gniewny grymas.
Pękające kości.
Rozszarpywana skóra.
Zamglone, niewidzące oczy.
I krzyki. Głośniejsze niż kiedykolwiek wcześniej – bardziej rozpaczliwe. A najgłośniejszy ze wszystkich – jego.
„Gdzie jestem? Gdzie to jest? Gdzie?!”
Elzar wzniósł ramiona, krztusząc się morską wodą. Był z powrotem na brzegu oceanu Ashli. Sól zasychała na jego skórze w palących promieniach słońca. Rozejrzał się dookoła wciąż jeszcze zamglonym wzrokiem, próbując skupić spojrzenie na złotym piasku ciągnącym się jak okiem sięgnąć wzdłuż plaży. Na niebie nad nim krążyły latające żarłacze, czekając na okazję do oskubania jego kości z mięsa. Ale Elzar nie był jeszcze martwy. Nikt z nich nie był.
Wstał i ruszył chwiejnym krokiem w kierunku swojego vectora, zbierając po drodze rozrzucone szaty. Musiał stąd odlecieć. Musiał opuścić Jądro. Moc przemówiła. Odpowiedziała już na jego pytanie – po prostu wcześniej nie słuchał jej wystarczająco uważnie.
Jedno słowo – nazwa planety, na której zdoła w końcu wszystko naprawić.
Valo.ROZDZIAŁ PIERWSZY
rozdział pierwszy
Rystańskie Pustkowia
Kometa uderzyła w pole lodowe, inicjując niszczycielską reakcję łańcuchową. Asteroidy i kawałki kosmicznych skał odbijały się od siebie niczym kule bilardowe – z tą jedynie różnicą, że większość kul ważyła miliony ton i mogła zmiażdżyć statek jak jajko. Te, które nie uległy jeszcze całkowitemu zniszczeniu wskutek kolizji, zostały zredukowane do ostrych jak brzytwa odłamków powiększających tylko skalę zniszczenia.
Żadnemu śmiałkowi nigdy nie udało się wejść na teren Pustkowi bez szwanku. Pole lodowe było zaśmiecone zdeformowanymi wrakami statków, które próbowały sprostać wyzwaniu przelotu pomiędzy zderzającymi się planetoidami – i poniosły porażkę. W sprzyjających okolicznościach podobny pomysł bywał niebezpiecznym i zwyczajnie głupim przedsięwzięciem. W niesprzyjających… cóż, to było właściwie samobójstwo.
Dzisiaj zaś okoliczności były zdecydowanie niesprzyjające.
„Szkwałowy Pająk” miotał się w serii uników, przedzierając się przez labirynt wirujących skał. Był mały – niewiele większy od promu, ale za to pod względem szybkości i zwrotności nie ustępował osławionym vectorom Jedi. W rzeczy samej, spokojnie można by wybaczyć każdemu, kto oglądając dziwny, przypominający nieco pajęczaka statek, pomyślałby, że za jego sterami zasiada właśnie ktoś z zakonu – któż inny zdołałby manewrować w nieustannie zmieniającym się kosmicznym krajobrazie, zawijając błyskawicznie to w lewo, to w prawo, aby uniknąć zmiażdżenia przez gigantyczne kule lodu? Prawda była jednak taka, że istocie zasiadającej za sterami stateczku nie mogłoby być dalej do Jedi. Jedi byli obrońcami życia i rozświetlali galaktykę. Żyli dla innych, nie dla siebie, dbając o pokój i harmonię, gdziekolwiek się zjawiali. W skrócie: byli bohaterami.
Udi Dis urodził się jako Talortai, ale teraz mienił się Nihilem. Barczysta i wysoka ptakopodobna istota wybrała żywot pirata i grabieżcy: branie tego, co się chciało, i zrównywanie z ziemią tego, co pozostało. Nie było to, co prawda, życie szlachetne, ale jedyne, jakie znał – i zapewniało mu własne miejsce we wszechświecie, który wielokrotnie wcześniej pluł mu w twarz.
Jedyne, co łączyło Disa z Jedi, to jego więź z Mocą. Wielu Talortaiów było wrażliwych na to pole energii, które przenikało wszechświat, ale mało który z przedstawicieli tego tchórzliwego gatunku korzystał z tego daru. Twierdzili, że nie mają do tego prawa – że to w jakiś sposób niemoralne. Dis nigdy nie zrozumiał dlaczego. Skoro los nagrodził kogoś takimi zdolnościami, czy nie powinno się raczej ich wykorzystywać i szkolić się w ich jak najlepszym używaniu, aby zdobyć przewagę nad tymi, którzy nie zostali nimi pobłogosławieni? I właśnie między innymi dlatego większość Talortaiów była skazana na pozostanie tam, gdzie tkwili: ledwie wiążąc koniec z końcem na Talorze, podczas gdy on był tutaj, pośród gwiazd. Jasne, Dis wielokrotnie doznawał zawodów – czasem zawodzili go inni, najczęściej jednak rozczarowywał sam siebie, ale Moc nigdy go nie zdradziła, ani razu. Życie byłoby lepsze, gdyby nie uzależnił się od reedugu, ale póki co był czysty – i nigdy nie czuł się bardziej żywy.
Chwycił za stery stateczku szponiastymi łapami, a jego umięśnione ramiona napięły się, gdy skręcił ostro w prawo, zwinnie unikając szczątków, które z pewnością zabiłyby wszystkich na pokładzie, gdyby jednostkę pilotował ktoś mniej wprawny. Dis jednak znał Pustkowia jak własną kieszeń – nawet mimo że nigdy wcześniej nie miał okazji tędy latać. Wszyscy Talortaiowie mieli wrodzoną zdolność do orientacji w przestrzeni – dosłownie wyczuwali wibracje kosmosu w kościach – ale umiejętności nawigacyjne Disa były w tym zakresie niezrównane. Dzięki swoim talentom mógł namierzyć każdą asteroidę w okolicy – nie potrzebował do tego map ani pomocy droida nawigacyjnego. Wystarczyła mu Moc.
Za jego plecami właz prowadzący do kokpitu „Pająka” rozsunął się, wpuszczając do wnętrza stęchłe powietrze z korytarzy ciasnego skoczka międzyplanetarnego. Dis nie musiał się odwracać, by sprawdzać tożsamość swojego gościa – nie było takiej potrzeby. Usłyszał szczęk butów na panelach pokładu, poczuł lekki powiew powietrza zmąconego falowaniem peleryny, a pióra na jego ciele nastroszyły się w reakcji na obecność istoty, której poprzysiągł służyć przez resztę swojego życia – Marchiona Ro, Oka Nihilów.
Czy był zaskoczony, kiedy Ro przyszedł do niego, by powierzyć mu tę misję? Oczywiście, że tak. Nie miał nawet pojęcia, że Oko zna jego imię – nie mówiąc już o wiedzy na temat jego zdolności w zakresie pilotażu. Ostatnie kilka lat Dis spędził, służąc na chmurostatku pod rozkazami Crocina o zębatej paszczęce, znanego jako Scarspike – zbira, który więcej czasu niż na planowaniu najazdów spędzał na gnębieniu swojej załogi. Co zresztą w końcu dało o sobie znać. Dis zabił go po skrewionym ataku na Pogrzebowym Księżycu Serenno. Tamtego dnia stracili trójkę Nihilów, ale Scarspike stracił znacznie więcej, gdy Dis otworzył jego żylaste gardło jednym płynnym chlaśnięciem skrzydłoostrza. Nie miał pojęcia, czy to właśnie ten czyn sprawił, że Oko zwrócił na niego uwagę. Może tak, a może nie. Wiedział tylko, że nagle został wywyższony ponad wszystkie Błyskawice i Chmury, i wszystkich innych członków Nihilów, dołączając do osobistej świty Ro. Ten niespodziewany awans nie pozostał oczywiście niezauważony. Nihilowie mieli ściśle określoną, uporządkowaną hierarchię. Każdy zaczynał od niskiej pozycji Błyskawicy, mozolnie pnąc się po szczeblach kariery, aby zostać Chmurą, aż wreszcie otrzymać promocję na Burzę. Horda Nihilów była podzielona na trzy Nawałnice, dowodzone przez trójkę Jeźdźców Nawałnic: Pana Eytę, potężnego Dowutina o wygórowanych ambicjach, mającego o sobie wyjątkowo wysokie mniemanie, zimną i efektywną Twi’lekankę Lournę Dee, a także najnowszy nabytek Ro, podstępnego Talpiniego znanego jako Zeetar. Nie dało się nie zauważyć, iż niedawny awans tego ostatniego porządnie rozjuszył Pana, a promocja Disa rozwścieczyła go jeszcze bardziej. Między Panem i Disem doszło niemal do rękoczynów. Dowutin twierdził, że nobilitując go, Ro łamie nihilską Zasadę Trzech. W przeciwieństwie do samych Jeźdźców Nawałnic, Oko nie miał dotychczas pod sobą własnych oddziałów. Zgadza się: jeśli chodzi o planowanie, jego głos był rozstrzygający i – owszem, dostarczał Nihilom Ścieżek, dzięki którym mogli oni unikać wchodzenia Republice w drogę (a przynajmniej działo się tak przez większość czasu). Dis podejrzewał, że gdyby nie problem Ścieżek, Pan już dawno wysłałby Ro w kosmos przez śluzę powietrzną, póki co jednak jego pomoc w zakresie nawigacji była zbyt cenna. Dawała Nihilom przewagę, więc na razie obawy Eyty trafiały w próżnię. Dis otrzymał zaś pozwolenie wejścia na pokład okrętu Ro, „Elektrycznego Spojrzenia”, w przeważającej części obsługiwanego przez załogę milczących droidów – i w dużej mierze opustoszałego, niczym pozbawiony mieszkańców pałac o licznych komnatach. To właśnie tam, w pilnie strzeżonym przed wścibskim wzrokiem sanktuarium Ro, Dis dowiedział się, że mają lecieć na Rystan z pewną tajną misją, na którą, ma się rozumieć, nie mogli się wybrać „Spojrzeniem”. Okręt rzadko kiedy opuszczał bazę Nihilów na Grizalu, a jeśli już, to nigdy w całości – jego integralna część zostawała na planetoidzie – ale nawet ta jego część, którą zazwyczaj odłączano na czas misji, byłaby zbyt duża i mało zwrotna, by poradzić sobie w polu lodowych okruchów. I właśnie dlatego potrzebowali czegoś mniejszego – potrzebowali „Szkwałowego Pająka”.
– Za ile opuścimy Pustkowia? – spytał Ro, kładąc obleczoną rękawicą dłoń na oparciu fotela Disa.
– Jeszcze tylko kilka minut… – Dis obrócił się w stronę swojego przełożonego. – Nadal nie wiem, jak powinienem się do ciebie zwracać – powiedział. – Per „Oko”? „Sir”?
Ro skrzywił wąskie wargi na dźwięk wyraźnej niechęci w głosie Talortaia, a jego ciemne oczy zalśniły w czerwonym blasku wlewającym się do wnętrza kokpitu przez iluminator.
– Możesz mi mówić… Marchion.
Dis wypiął pierś rozparty dumą. Nigdy nie był zwolennikiem łańcucha dowodzenia – i prawdopodobnie właśnie to było jedną z przyczyn, dla których tak długo pozostawał Błyskawicą. To, jak również fakt, że większość ostatnich dziesięciu lat spędził w reedugowym otępieniu. Teraz jednak… kto by pomyślał?! Po imieniu z samym Ro?! Nikt nigdy nie mówił do Oka per „Marchion” – nawet Pan.
– Nadal sądzę, że łatwiej byłoby skorzystać ze Ścieżki – zauważył, wyprowadzając w końcu „Pająka” z pola lodowych szczątków, aby okrążyć świecącą bladym światłem gwiazdę Rystana.
Ro podszedł do wolnego stanowiska artyleryjskiego, żeby zabrać z pulpitu swoją maskę, która spoczywała na konsoli, odkąd opuścili Wielką Salę.
– Wówczas jednak nie miałbym okazji oglądać mistrza podczas pracy – odpowiedział Oko, przecierając rękawem pokryty szronem wizjer maski. – Twoje umiejętności są dokładnie tak imponujące, jak można by się spodziewać – tym bardziej teraz, gdy jesteś już wolny od swojej… słabości.
O tak – zgadza się: Dis był teraz wolny. Ro dopilnował osobiście, by Talortai wyrzucił resztki swojego małego zapasiku do zsypu na pokładzie „Spojrzenia”. Myślał trzeźwo pierwszy raz od wielu lat, a jego więź z Mocą była silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Na reedzie nie miałby szans przemknąć przez pole lodowych szczątków – nie mógł zaprzeczyć, że Ro choć w tym miał swoją zasługę.
– I pomyśleć, że przez te wszystkie lata mieliśmy pośród siebie użytkownika Mocy… – podjął Ro, sprawdzając filtry swojej maski. – Scarspike był głupcem. Cieszę się, że nie żyje.
„Nie ty jeden” – pomyślał Dis, ale zachował tę uwagę dla siebie, podczas gdy „Pająk” wchodził w rzadką atmosferę Rystana.
– Czy byłeś kiedyś na planecie zablokowanej pływowo? – zapytał Ro.
Dis pokręcił głową.
– Są… fascynujące – stwierdził Oko. – Jedną stroną są bezustannie zwrócone w kierunku słońca, a ich powierzchnia to w zasadzie spalona nim pustynia.
– Podczas gdy ta druga to zamarznięte pustkowia – dopowiedział Dis. Widok jałowych lądów nie napawał zbytnim optymizmem. – No to… gdzie dokładnie lądujemy?
Ro wskazał na spłachetek ziemi rozciągający się między dwoma szczytami.
– Tam.
– Czy jest tam jakiś kosmoport?
– Niekoniecznie.
Ro skierował wzrok ku skrawkowi jałowego lądu przemierzanego przez kłęby turlających się tu i ówdzie wędrostów.
– Jesteś pewien, że to tutaj? – spytał Dis, aktywując system goleni lądowniczych. – Nic tu nie ma…
Oko uśmiechnął się tylko, zakładając swoją maskę.
– Och, na pewno wkrótce się zdziwisz…ROZDZIAŁ DRUGI
rozdział drugi
Stocznie Cyclora
Jeszcze nie tak dawno padawan Bell Zettifar byłby bezgranicznie wręcz podekscytowany widokiem, który rozciągał się w dole. Stał na platformie obserwacyjnej największego hangaru, w jakim kiedykolwiek w życiu miał okazję gościć, stanowiącego część wielkich stoczni na orbicie Cyclora, stosunkowo niewielkiej zielono-brązowej planety na terenie Środkowych Rubieży. Nieco niżej, w jasnych światłach hangaru, blaskiem wypolerowanej durastali lśniła sylwetka statku znanego jako „Innowator”. Mająca wystartować za kilka godzin jednostka była prawdziwym cudem techniki: mierząca ponad trzysta metrów, wyposażona we wszelkie najnowsze systemy rozpoznania i medyczne, stanowiła najbardziej skomplikowany statek badawczy, jaki zbudowano do tej pory – o czym zapewnił Bella nie kto inny, a sam jej projektant, osławiony aqualishański inżynier Vam Targes, gdy zjawił się w stoczniach osobiście.
– Napędza go sieć aż czterdziestu dwóch procesorów droidów klasy intellex – niebywałe, nieprawdaż? – poinformował go podczas ich pośpiesznej przechadzki po przestronnym mostku okrętu. Jego wokabulator szumiał cicho, tłumacząc słowa wypowiadane pełnym podekscytowania głosem z aqualishańskiego na basic.
– To naprawdę… niesamowite – wykrztusił Bell, w odpowiedzi na co uzyskał zapewnienie, że to zdecydowanie mało powiedziane – to było wręcz niebywałe, ot co!
– Działanie całej siatki wspiera wielofunkcyjna konstrukcja mojego własnego projektu, dorównująca nawet – ba, a może i przewyższająca pod tym względem! – systemowi archiwów Jedi na Coruscant, gdyby ktoś spytał mnie o zdanie! – oświadczył Targes.
Bell nie miał pojęcia, czy to prawda, ale nie chciał się wykłócać z inżynierem – w końcu to było jego pięć minut… czy może raczej: będzie, gdy „Innowator” dotrze za parę dni na Valo. Statek miał być eksponatem prezentowanym podczas nadchodzącego Festiwalu Republiki, najnowszego z Wielkich Projektów kanclerz Liny Soh. Już niebawem miliony uczestników festiwalu będą podziwiać dzieło Targesa, a jeśli mieli gust choć trochę podobny do gustu Bella, będą zachwyceni. „Innowator” był wyposażony w najnowocześniejsze pracownie cybernetyczne, a także liczne laboratoria bioinżynieryjne, stanowiska analityczne, sekcje badawcze, jak również bibliotekę medyczną mogącą konkurować z Instytutem Docha na Dunnaku.
Niezależnie od tego, jak wspaniały był bez wątpienia statek, to było jednak nic w porównaniu z geniuszem istot, które zbudowały go od podstaw. Cyclorianie byli naprawdę niezwykłym gatunkiem, innym od czegokolwiek, z czym Bell miał do tej pory styczność. Insektoidalni, mierzący około metra wzrostu, o dużych, bulwiastych głowach, w których dominowała para wielkich, fasetkowych oczu, przypominali spiekomuchy rojące się w salach placówki Jedi na Elphronie, gdzie Bell spędził większość swojego szkolenia. Obserwował ich teraz, jak dwoją się i troją, uwijając się jak w ukropie wokół lśniącego statku i przeprowadzając ostatnie procedury kontrolne – idealnie zgrany zespół, mimo że nie słyszał, by wymienili ze sobą choć słowo. To było… coś niesamowitego. Każdy z nich wydawał się wiedzieć dokładnie, instynktownie, co należy zrobić i gdzie – nikt nie wchodził sobie w paradę. Współpracowali ze sobą w idealnej harmonii. A ich entuzjazm do pracy był zaraźliwy. W ciągu dwudziestu czterech godzin, odkąd tu przybył, nie zauważył ani jednego przedstawiciela tego gatunku, który by narzekał, chociaż Targes cieszył się reputacją surowego przełożonego. Pracowali po prostu, godzina za godziną, poruszając radośnie czułkami i przechodząc od jednego zadania do drugiego. Na ich widok nie można było się nie uśmiechać. A to było dokładnie to, czego Bell potrzebował – szczególnie teraz.
Obok niego Żarka poruszyła się niespokojnie. Węglogarzyca warowała cierpliwie u jego stóp, nie odstępując go na krok, odkąd opuścili Elphronę. Była znajdą, którą przygarnęli w tamtejszej placówce – traktowana przez Jedi początkowo jako coś w rodzaju maskotki, stała się w końcu ich nieodłączną towarzyszką i wierną przyjaciółką. Gdy Bell odlatywał z Elphrony, Żarka wskoczyła po prostu do jego vectora, jasno dając mu do zrozumienia, że zamierza wybrać się w tę podróż razem z nim – i od tamtej pory byli praktycznie nierozłączni: on, padawan Jedi, i ona, jego strażniczka oraz powierniczka. Teraz wstała, popatrując wyczekująco na drzwi platformy obserwacyjnej, które już po chwili się otworzyły, ukazując postać Indeery Stokes. Tholothianka roześmiała się, gdy Żarka wspięła się na jej nogi i zaczęła się dopominać pieszczot. Podrapała czule węglogarzycę pod nakrapianą pomarańczowo szyją.
– Tak, tak, jasne! – zapewniła ją. – Ja też się cieszę, że cię widzę! Już, już. Wystarczy tego dobrego. O tak. Dobra dziewczynka, dobra.
Żarka posłuchała i podreptała z powrotem do stojącego na skraju platformy Bella. Chłopak spojrzał na nią i uśmiechnął się na widok zawzięcie merdającego ogona chłoszczącego cholewki jego butów.
– Jestem pewien, że ciebie lubi bardziej ode mnie – stwierdził, kiedy Indeera do niego dołączyła.
– A ja sądzę, że oboje wiemy, że to wierutne kłamstwo – odparła, stając obok, żeby wraz z nim podziwiać majestatyczny statek w dole. Wsparła się o poręcz i pokręciła z niedowierzaniem głową na widok ciężko pracujących Cyclorian. – Z tymi wszystkimi gwiazdami nad głową… zapiera dech w piersi, prawda?
– O tak, mistrzyni. „Innowator” jest równie niesamowity jak ci, którzy go stworzyli.
Jak zawsze, Bell poczuł ukłucie bólu, zwracając się do Indeery jej tytułem. Owszem, Tholothianka była teraz jego mentorką – odkąd zgodziła się wziąć go pod swoje skrzydła po tym, jak jego poprzedni mistrz, Loden Greatstorm, zaginął, broniąc osadników podczas walki z Nihilami niemal rok temu. Młody Jedi wciąż pamiętał słowa, które Twi’lek wypowiedział wówczas, usadowiony za sterami swojego vectora:
„Nie jestem już twoim mistrzem, Bell. Jesteś rycerzem Jedi”.
„Nie, dopóki Rada tego nie zatwierdzi, a ja chciałbym, żebyś tam był, gdy to się stanie” – odpowiedział wówczas.
Teraz jednak… nie było na to szans. Loden powiedział mu, co prawda, na pożegnanie, że wkrótce się spotkają, ale już nigdy go nie zobaczyli. Nikt nie wiedział, co przytrafiło mu się po tym, jak porzucił swojego vectora… ich vectora, aby ocalić rodzinę Blythe’ów z rąk Nihilów. Stateczek został rozpylony na atomy przez nihilskie działko, a Loden… cóż, zniknął. Indeera bezustannie przypominała Bellowi, że ostatnim życzeniem Greatstorma było, by jego padawan został pasowany na rycerza Jedi, chłopak był jednak przekonany, że nie jest jeszcze na to gotowy.
Jak mógł być gotowy, gdy czuł się w środku tak pusty, jakby zabrakło jakiejś jego ważnej cząstki…?
– Bell?
Przełknął ślinę, nagle dojmująco świadom tego, że Indeera przygląda mu się wnikliwie. To była jego nowa mentorka – niezależnie od tego, jak dziwnie mógł się z tym czuć. Prawda była zaś taka, że nie powinien czuć się dziwnie. Znał ją od wielu lat, walczył nawet u jej boku i szanował ją bardziej niż któregokolwiek z żyjących Jedi – i właśnie w tym, jak można się było spodziewać – tkwił szkopuł. Loden Greatstorm nie wróci – to było już bardziej niż pewne – ale nieważne, jak bardzo Bell podziwiał Indeerę, wiedział, że nigdy nie zdoła ona zastąpić mu szlachetnego Twi’leka.
Uśmiechnął się do niej blado.
– Myślałem po prostu o tym, jak podekscytowany będzie tłum gości na Festiwalu Republiki na widok „Innowatora”.
– O tak. A ty?
– Co ja?
– Czy ty również nie możesz się doczekać wizyty na Valo?
Skrępowany przestąpił z nogi na nogę, uważając, żeby nie kopnąć przy tym Żarki, która się do niego łasiła – czuł na łydkach ciepło jej ciała przez cholewki swoich syntskórzanych butów.
– Dobrze będzie zobaczyć znów Mikkela i Nib. I, oczywiście, Burry’ego.
Cóż, to była prawda, nie dało się zaprzeczyć. Zaprzyjaźnił się z całą trójką – szczególnie z Wookieem Burryagą, którego poznał po tym, jak wspólnie przyszło im uczestniczyć w misji po hetzalskiej katastrofie.
– Oczywiście – powtórzyła Indeera, nadal przyglądając mu się swoimi ciepłymi oczami. – Z pewnością będziecie mogli wspólnie obejrzeć wiele fantastycznych rzeczy… – Spojrzała znów na statek. – Loden byłby nim zachwycony. Byłby zachwycony tym wszystkim…
Bell poczuł, jak w gardle zaczyna go uciskać dławiąca gula, podczas gdy Indeera ciągnęła:
– Niemal go widzę, jak stoi tutaj, z nami, przyglądając się Cyclorianom przy pracy i doceniając ich niezwykłe zdolności.
– A jak myślisz…? – zagadnął Bell głosem łamiącym się od natłoku emocji. – Jak myślisz, co by na to powiedział? Gdyby tu z nami był?
Tholothianka zasznurowała wargi.
– Sądzę, że pochwaliłby cię za wypolerowaną na wysoki połysk klamrę pasa, poradziłby ci, żebyś częściej się uśmiechał, i poinformował, że jeśli chcesz wreszcie opanować wykonywanie vectorem tej beczki, powinieneś spędzać na ćwiczeniach co najmniej dwie godziny dziennie więcej.
Wbrew własnej woli Bell uśmiechnął się szeroko. Ostatni komentarz brzmiał bardzo typowo dla Indeery, która zawsze wydawała się szczęśliwsza pośród gwiazd niż na lądzie.
– Przypomniałby ci też, w jaki sposób Jedi mierzą się ze śmiercią tych, których darzą miłością – dodała i uśmiech natychmiast znikł z twarzy chłopca bez śladu. – Bo Jedi mogą kochać, Bell. Nie jesteśmy droidami – i nie możemy się zachowywać jak one. Jesteśmy żywymi istotami, obdarzonymi Mocą – i wszystkim, co ona ze sobą niesie: czujemy radość, przywiązanie i – tak, również żal. Doświadczanie podobnych emocji to część naszego życia. To światło.
– Ale…
– …ale chociaż je odczuwamy, nie powinniśmy pozwalać, by one nami rządziły. Jedi są panami własnych emocji, nie ich niewolnikami. Tęsknisz za tym, co mógłbyś dzielić z Lodenem, gdyby tutaj był. To naturalne. Ja też za nim tęsknię – jesteśmy świadomi naszego bólu, straty. Rozumiemy go, a nawet godzimy się z nim w pewien sposób, koniec końców jednak…
– …musimy go porzucić – dokończył, odwracając wzrok ku „Innowatorowi”, tak aby Indeera nie widziała łez, które – jak zapewne doskonale wiedziała – napłynęły mu teraz do oczu.
Wyciągnęła dłoń i położyła mu ją na przedramieniu w geście pokrzepienia.
– Wcale nie mówiłam, że to łatwe. Tak samo jak beczka.
Na dźwięk jej słów uśmiechnął się znowu, ona zaś uścisnęła lekko jego rękę, po czym skupiła się ponownie na statku.
– A poza tym… nikt nigdy nie odchodzi na dobre. Nieważne, co się wydarzy, Loden będzie z tobą – teraz i już zawsze. Jest częścią nas.
Bell poczuł, że do oczu znów napłynęły mu łzy.
– Poprzez Moc.
– Poprzez Moc – potwierdziła. – Wierzysz w to, prawda?
Skinął głową, licząc na to, że uda mu się ją zwieść – i jednocześnie boleśnie zdając sobie sprawę z tego, że nie zdoła jej tak łatwo oszukać.
– Tak. Pewnie, że tak.
– Dobrze wiedzieć – stwierdziła bez większego przekonania. – A teraz, jeśli nie mamy tu już do roboty nic ważnego…
– …powinniśmy zejść z tej platformy i zająć się czymś pożytecznym – dopowiedział, nie mając specjalnej ochoty dłużej ciągnąć tematu.
Zanim zdążyła coś na to odpowiedzieć, rozległ się brzęczyk jej komunikatora.
– Być może sama Moc się z tobą zgadza, mój Już-Nie-Tak-Młody-Padawanie. – Wyjęła komunikator z kieszeni swojej jasnobrązowej kurtki i odebrała: – Stokes, słucham?
– Tu Stellan Gios – rozbrzmiała przerywana trzaskami wyładowań odpowiedź. Głęboki zazwyczaj głos mistrza Jedi był dziwnie głuchy, zniekształcony przez dzielący ich dystans. Chociaż Latarnia Gwiezdny Blask zdecydowanie poprawiła jakość komunikacji na pograniczu, łączność nadal pozostawiała wiele do życzenia – nawet tutaj, na Środkowych Rubieżach. Kanclerz Soh postawiła sobie za punkt honoru utworzyć całą sieć podobnych latarni, ciągnącą się od Jądra aż po najdalsze zakątki Republiki, dopóki jednak jej plan pozostawał w sferze obietnic, musieli się godzić z tym, że transmisje często były nie najlepszej jakości.
– Przepraszam, czy mógłbyś powtórzyć? – poprosiła Indeera, gdy reszta powitania mistrza Giosa utonęła w powodzi szumów.
– Oczywiście – potwierdził. – Chciałem tylko sprawdzić, jak wam idzie gromadzenie informacji potrzebnych mi do raportów dla Rady. Czy „Innowator” będzie gotowy na czas?
– Przed czasem – wypalił Bell i niemal natychmiast się zarumienił, kiedy dotarło do niego, że odezwał się nieproszony, odpowiadając na pytanie skierowane do jego mistrzyni. Indeera ostentacyjnie przewróciła oczami, ale uśmiech błąkający się po jej wargach mówił mu, że nie musi się obawiać reprymendy. Pomimo całej swojej mądrości nie była osobą, która nalegała na ścisłe trzymanie się protokołu.
– Miło mi to słyszeć… padawanie Zettifar, zgadza się?
Bell kiwnął głową, mimo iż miał świadomość, że Stellan nie może go zobaczyć.
– Tak, mistrzu Gios – potwierdził. – Cyclorianie są niesamowici, podobnie jak sam „Innowator”.
– Cóż, w takim razie nie mogę się doczekać, aż zobaczę go na własne oczy – i, ma się rozumieć, poznam cię osobiście. Nib Assek wychwala cię pod niebiosa.
Bell zarumienił się jeszcze mocniej.
– Czy ona… jest teraz z tobą?
– Tak, lecimy właśnie na Valo. Cieszy się, że wkrótce znowu cię zobaczy.
– To bardzo miłe z jej strony… – wymamrotał, nie bardzo wiedząc, co na to odpowiedzieć.
– A mój padawan jest stanowczo zbyt skromny, nawet jak na Jedi – wtrąciła Indeera. – Moc go pobłogosławiła, jak sam się niedługo przekonasz, stary druhu.
Bell podniósł wysoko brwi. Nie miał pojęcia, że Indeera znała Giosa – nie mówiąc już o tym, że byli w tak zażyłych stosunkach, jak mogłyby sugerować jej ton i dobór słów.
– Nie wątpię – odparł Stellan. – A więc do zobaczenia na Valo. Słyszałem, że mają tam fantastyczne marynowane cushnipy.
– Lepsze od tych, które jedliśmy na Theros Major? Pozwól, że sama to ocenię.
Z głośnika dobiegł chichot Stellana.
– Dlaczego mnie to nie dziwi? A teraz, jeśli mi wybaczysz, mam randkę z droidem-kamerzystą.
Teraz to Indeera się roześmiała.
– Cóż, gdy awansujesz do Najwyższej Rady… ludzie będą cię prosili o autografy!
– Będę odsyłał ich do ciebie. Gios, bez odbioru.
– Jaki on jest? – zapytał Bell, kiedy Stokes schowała komunikator za pazuchę swojej miękkiej skórzanej kurtki.
– Stellan? To jeden z najlepszych Jedi, jakich dane mi było poznać. Spotkaliśmy się na Caragon-Viner na długo przed tym, zanim dostałam przydział na Elphronę. Jest oczywiście młodszy ode mnie, ale… – Indeera urwała, a białe wypustki spływające miękko z głowy na jej ramiona zafalowały lekko. Bell nie musiał pytać dlaczego. On również to poczuł: jakiś… chłód w Mocy, jakby jej płomień przygasł na chwilę, aby za moment zapłonąć jeszcze jaśniejszym blaskiem.
– Coś jest nie tak – stwierdził tylko. Żarka podskoczyła, jeżąc sierść, gdy wyczuła wyraźny wzrost napięcia między dwójką Jedi.
– Mało powiedziane – zgodziła się z nim Indeera, kierując się już w stronę wyjścia z platformy. – Daj „Innowatorowi” znać, że wyruszamy.ROZDZIAŁ TRZECI
rozdział trzeci
Safrifa
„Pomożesz nam?”
Ty Yorrick przestała już liczyć, ile razy słyszała te słowa. Zazwyczaj towarzyszyły im błagalne spojrzenia oraz widok brakujących kończyn. Trzeba było być zdesperowanym, by zwracać się z prośbą o pomoc do kogoś takiego jak Ty.
Bagienni farmerzy z Safrify byli jednak zdesperowani, bez dwóch zdań.
Znaleźli ją, gdy naprawiała swój statek na skraju bagiennych pól, przygotowując się do odlotu po udanej misji odbicia jeńca, podczas której uwolniła syna lokalnego włodarza z rąk klanu rywalizującego ze sprawującym rządy rodem. Nie obyło się bez rozlewu krwi i krzyków. Zawsze były krew i krzyki. Krew wciąż plamiła jej pancerz, a krzyki nadal rozbrzmiewały jej w uszach, kiedy tamtego wieczoru padła w końcu na swoją koję, wziąwszy uprzednio nieco korzenia keekon, aby w ogóle móc zasnąć. W zasadzie to krzyki nie przeszkadzały jej aż tak mocno. Towarzyszyły jej przez większość ostatniego dziesięciolecia i były jedyną stałą w jej bezustannie zmieniającym się życiu.
Noviańska ruda, którą otrzymała za uratowanie dzieciaka, z pewnością się przyda. Potrzebowała części do naprawy statku, a to oznaczało wydatki. Na Keldooine znała pewnego zbrojmistrza, który chętnie przyjmie rudę, aby przetopić ją na piłoostrza. Może sama by sobie jedno kupiła? Będzie mogła mniej wydać na statek, ale po tamtej skrewionej akcji na Alzocu III jej arsenał został znacznie uszczuplony. Ten _kriffolony_ Hoopaloo zwędził jej połowę uzbrojenia! Jakiś inny najemnik na jej miejscu prawdopodobnie wytropiłby tę zdradziecką papugę i wyrwał jej ten parszywy dziób, ale Ty nie była pierwszą lepszą najemniczką. Czasami człowiekowi zdarzały się złe rzeczy – i trzeba było jakoś sobie z tym radzić. Nie było sensu marnować czasu ani sił na walki, których nie musiało się toczyć, szczególnie jeśli nikt ci za nie nie płacił.
Wyczuła, że bagienni farmerzy się zbliżają, jeszcze na długo przed tym, zanim usłyszała, jak brną przez błoto. Wyczuła… i dokonała pobieżnego szacunku. Nie stanowili zagrożenia ani nie mieli złych zamiarów. Właściwie to nie mogli zagrozić nikomu. Większość Safrifan była chudymi, małymi stworzeniami o skórze w kolorze zastałej wody i przypominających wodorosty włosach opadających pas-mami na duże, owalne oczy. Byli jednak pracowici i pomysłowi. Ty miała okazję przedzierać się przez jedną z ich dryfujących upraw – długi, wąski spłachetek żyznej gleby wyniesionej ponad mokradła na kopcu z błota i gnijącej roślinności, który stanowił warstwę izolującą korzenie ich kru-kru od nadmiernie wilgotnego środowiska. Farma ciągnęła się przez wiele kilometrów, a każdą działkę otaczały bariery z wierzbowego drewna oraz sieć wąskich kanałów. Pozornie tutejsze tereny sprawiały wrażenie niezbyt sprzyjających uprawie roślin, ale Safrifanie znaleźli sposoby na obejście niegościnnych warunków. Byli zaradni i wytrwali. Ty była pod wrażeniem. Ba! Wzbudziło to nawet jej podziw! A teraz przyszli tu, czekając cierpliwie, aż zechce z nimi porozmawiać. To mogło zaś oznaczać tylko jedno.
– Ładny statek – skomentował jeden z nich w świergotliwym basicu. – Jaka jego nazwa?
– Nie ma nazwy – odburknęła Ty w ich ojczystym języku, nie przerywając pracy. Cholerny stabilizator ledwie trzymał się na swoim miejscu!
– Mówisz w naszym języku? – zdziwił się farmer.
– O tyle, o ile.
Cóż, akurat do tego miała dryg. Zawsze było tak samo. Szybko podłapywała większość języków, co było dość użytecznym talentem w jej profesji. Czasem nie kryła się z tym, innymi razy milczała i nasłuchiwała. Ze strony tej dwójki nie miała się jednak czego obawiać, gdy tak trzęśli się za jej plecami, nie mając pojęcia, co powiedzieć po tym, jak ich próba uprzejmego nawiązania konwersacji zawiodła. Mimo to nie okłamała ich. Jej statek, poobijany frachtowiec YT-750, nie miał nazwy, a jedynie numer rejestracyjny figurujący w rejestrach Republiki. Właściwie to kilka numerów, w zależności od zlecenia lub pracodawcy, dla którego akurat wykonywała robotę. Nie widziała sensu w nadawaniu nazw czemukolwiek ze swojego dobytku – statkowi, broni, a nawet dwóm droidom, które towarzyszyły jej w misjach, sarkastycznej jednostce administracyjnej oraz bez wątpienia przydatnemu astromechowi. Podobnie jak statek, były narzędziami, niczym więcej. Po co się przywiązywać do czegoś, co nigdy nie odwzajemni się tym samym? Być może był to skutek uboczny jej szkolenia – a może nie. Tak czy inaczej, Ty wolała myśleć, że to po prostu przejaw zdrowego rozsądku.
– Czego chcecie? – spytała, zamierzając zakończyć tę rozmowę najszybciej, jak się da. Miała sprawy do załatwienia, spieszyło jej się.
– Mamy noviańską rudę. Niewiele, ale powinno wystarczyć.
– Na co?
Zamiast odpowiedzieć, farmerzy oświadczyli po prostu:
– To coś… zabija nasze dzieci.
Przerwała pracę, opuszczając klucz uniwersalny od odsłoniętego rdzenia stabilizatora.
– Co takiego? – spytała zrezygnowanym głosem.
– Potwór. Straszny.
Cóż, a czy istniały jakieś inne?
– Od jak dawna?
– Od trzech tygodni. Zastawialiśmy pułapki, ale je niszczy. Rujnuje nasze plony, tratuje pola.
– Ile?
– Pól?
– Ile dzieci porwał?
– A czy to ma znaczenie?
Co racja, to racja.
Odwróciła się w końcu w ich stronę, wzdychając ostentacyjnie. Wyglądali niemal jak chodzące szkielety – wystające kości obciągnięte skórą. Wyższy z dwójki – choć i tak niegrzeszący wzrostem – podniósł skórzaną sakwę.
– Mamy rudę – powtórzył, podczas gdy jego towarzysz kulił się za jego plecami, wsparty ciężko na lasce.
Sądząc po rozmiarach sakwy, noviańskiej rudy nie było zbyt wiele. Za mało, by warto było zawracać sobie głowę.
„To coś… zabija nasze dzieci”…
– Gdzie?
– Na Sorcańskim Bagnie, trzy dni drogi stąd. Jeden, jeśli ma się ślizgacz.
– Czy macie ślizgacz?
– Nie.
Popatrzył na nią, a ona odwzajemniła spojrzenie. Jego towarzysz wbijał wzrok w bagienną wodę. Wyczerpany. Pozbawiony nadziei i oczekiwań.
Dawniej skorzystałaby z pomocy verazeeńskich kamieni, żeby podjąć decyzję, przekonując samą siebie, że wybór pozostawia losowi. Woli wszechświata. Z jednej strony były na nich wyryte symbole księżyców, z drugiej – słońc. Sam rytuał był dość prosty: rzucało się je na ziemię, obstawiając uprzednio przewagę słońc lub księżyców, i pozwalało, by wynik zadecydował o werdykcie. Ostatnio jednak Ty starała się bardziej aktywnie stanowić o własnych wyborach, zamiast polegać na kamieniach – i w tej chwili doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że gra jest niewarta świeczki. To było zwyczajnie nieopłacalne. Powinna wrócić na pokład i lecieć na Keldooine. To było jedyne sensowne rozwiązanie w tej sytuacji. Logiczne.
Tubylec musiał jednak zadać pytanie…
– Pomożesz nam?
Cóż, klamka zapadła.ROZDZIAŁ SIÓDMY
rozdział siódmy
Pod lodowymi równinami Golamaran
Jeśli podróż z pokładu „Szkwałowego Pająka” wydawała się wiecznością spędzoną w polu hibernacyjnym, wędrówka przez tunele ciągnące się pod lodowymi równinami była istnym koszmarem. Dis miał wrażenie, że boli go każda komórka jego ciała – co było stosunkowo nowym doświadczeniem dla pilota. Mięśnie stóp bolały go od starań zachowania równowagi na pokrytej warstewką lodu powierzchni, a szyję miał zesztywniałą od schylania się pod stalaktytami. Owszem, w swoim długim życiu Dis nieraz doświadczył już niewygód, ale Talortaiowie byli – oględnie mówiąc – bardzo odporni. Szybko się regenerowali, chociaż przyczyny takiego stanu rzeczy nadal pozostawały w dużej mierze niejasne. Może była to kwestia genetyki, a może powodowała to w jakiś sposób sama Moc? Starszyzna ich gatunku rozmyślnie ignorowała fakt swej wrażliwości na nią, bojąc się przyznać do tego sama przed sobą. Dis nie miał pojęcia, dlaczego tak było, słyszał jednak legendy o wielkiej rzezi, podczas której cała armia najechała ich z nieba na skrzydłosmoku, trzebiąc ich lud swoimi lśniącymi szkarłatnymi ostrzami. W innych okolicznościach można by to nazwać próbą pozbycia się konkurencji, wówczas jednak, ponad cztery tysiące sezonów temu, było to ni mniej, ni więcej, tylko akt ludobójstwa. Talortaiowie, niegdyś liczni, stali się gatunkiem zagrożonym – i celowo utrzymywali ten stan, przestrzegając ściśle zasad ustanowionych przez starszych. Kary za niestosowanie się do nich były niezwykle surowe – jak Dis przekonał się boleśnie na własnej skórze.
Potrząsnął głową, odsuwając od siebie wspomnienia o ojczyźnie. Dlaczego w ogóle myślał o Talorze i tamtej bandzie tchórzy? Cóż, może sprawiła to monotonia towarzysząca ich mozolnej wędrówce. „Tak, to z pewnością było to” – przekonywał sam siebie, czepiając się ścian, żeby nie wpaść na Ro i Kufę.
Staruszka zaskoczyła ich, gdy przecisnęli się przez wąski przesmyk, rozchylając poły swojego futrzanego okrycia, aby uwolnić trzy małe drony, rozmiarów mniej więcej detonatorów termicznych. Dis odruchowo wzniósł swoje skrzydłoostrza, żeby przepołowić je, nim zaatakują… zanim jednak zdążył to zrobić, lewitujące kule rozbłysły jasnym blaskiem, sprawiając, że w tunelach zrobiło się jasno jak w dzień. Teraz przynajmniej widzieli coś, gdy nogi ślizgały im się na lodzie…
Dis schował ostrza do pochew na plecach, aby mieć wolne ręce, poświęcając tym samym możliwość obrony na rzecz możliwości łapania w razie potrzeby równowagi. Jego oddech zamarzał w powietrzu, a skóra denerwująco swędziała, ale przynajmniej starucha zamilkła, prowadząc ich w dół, ciągle w dół. Po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia ich podróży tunel zaczął rozbrzmiewać echem odpowiedzi na jej pytania: „Czy plotki są prawdziwe? Czy Ro naprawdę został piratem? Czy nadal praktykuje ich rytuały? Czy miał jakieś wieści od innych członków ich rodziny?”. Oko był tak oszczędny w słowach, jak tylko to możliwe, nawet kiedy starucha zwróciła się do niego imieniem, którego Dis nie słyszał nigdy wcześniej.
Czy plotki są prawdziwe? Cóż, to zależy które.
Owszem, został piratem – między innymi.
Nie, ale pamięć o rytuałach towarzyszy mu przez cały czas.
Co się zaś tyczy rodziny… Mało prawdopodobne, by powitali go z otwartymi ramionami. Prędzej wibronożem wrażonym między żebra.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki