Star Wars. Wielka Republika. Konwergencja - ebook
Star Wars. Wielka Republika. Konwergencja - ebook
Rozpoczyna się kolejna przygoda z okresu Wielkiej Republiki, rozgrywająca się wiele pokoleń przed „Światłem Jedi”.
To era eksploracji. Jedi przemierzają galaktykę, pogłębiając swoje zrozumienie Mocy oraz wszystkich światów i istot, które ona łączy. Tymczasem Republika, dowodzona przez dwoje kanclerzy, stara się jednoczyć planety we wciąż rosnącej społeczności pośród gwiazd – zarówno tych pobliskich, jak i odległych.
Orbitujące blisko siebie światy Eiram i E’ronoh dotkliwie odczuwają bolączki galaktyki: niedobór zasobów, przy wciąż rosnących galaktycznych ambicjach. Nienawiść, jaką żywią wobec siebie, podsyca eskalujący od połowy dekady konflikt, który grozi teraz rozprzestrzenieniem się na sąsiednie układy. Ostatnia nadzieja na pokój leży w dziedzicach rodów królewskich obu planet, którzy chcą się ze sobą pobrać.
Nim jednak udaje się zawrzeć trwały rozejm, próba zamachu wymierzona w parę wprowadza Eirama i E’ronoh ponownie w stan wojny. Aby ocalić światy, rycerka Jedi Gella Nattai zgłasza się na ochotniczkę, aby przeprowadzić śledztwo w tej sprawie, podczas gdy kanclerz Kyong wyznacza swojego syna, Axela Greylarka, aby towarzyszył jej jako reprezentant Republiki.
Jednak głęboka nieufność Axela wobec Jedi ściera się z silną wiarą Gelli w Moc. Dziewczyna nigdy wcześniej nie miała do czynienia z tak zadufanym w sobie lekkoduchem, on zaś nigdy nie spotkał tak poważnej i nieugiętej krzewicielki dobra. Im usilniej starają się rozwikłać mroczne wątki spisku, tym bardziej wydaje się on skomplikowany. Pośród licznych oskarżeń i potencjalnych wrogów czających się w cieniach, ta dwójka będzie musiała współpracować ze sobą ściśle, jeśli chcą sprawić, aby prawda wyszła na światło dzienne, i ocalić dwa światy…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8315-146-5 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To jednak również czas wielkiej niepewności. Łączność bywa zawodna, a z ust do ust przekazywane są wieści o tajemniczych planetach i przerażających potworach. Na pograniczu roi się od poszukiwaczy przygód i piratów, a światy Eiram i E’ronoh toczą ze sobą NIEKOŃCZĄCĄ SIĘ WOJNĘ.
Tymczasem na odległej planecie DALNA pojawia się nowe, nieznane zagrożenie…Rozdział pierwszy. Wieża, E’ronoh
Po raz pierwszy od pięciu lat niebo nad stolicą E’ronoh było wolne od walczących ze sobą statków. A gdy atmosferę przecinały zbłąkane szczątki, to nim osiadły na kamiennych łukach, wydających się wielkimi olbrzymami strzegącymi świtu planety, zastygłymi na tle czerwonego poranka, pozostawały z nich już tylko płatki popiołu.
Wojna nie dobiegła końca, ale życie toczyło się dalej. Chociaż część miasta nadal płonęła, żałobnicy śpieszyli, aby pochować swoich bliskich. Gdy rozeszła się wieść o ostatnim zawieszeniu broni z Eiramem, rynek w Wieży, stolicy E’ronoh, zalała fala obywateli oczekujących codziennej dostawy wody.
Serrena, smukła postać w szarej pelerynie, przemykała pośród przekrzykującego się tłumu.
– Tip-yipy, dziesięć pezzów za kilogram!
– Trzydzieści za baryłkę!
– Kupujcie gwiezdnopył – śnijcie sny umarłych!
Matka targowała się o wytłaczankę jaj, nie spuszczając przy tym oka z nieba. Dziewczynka w wieku przedpoborowym trzymała na jednym biodrze głodnego braciszka, a na drugim dźwigała kawałki taniego, tłustego mięsa od rzeźnika. Żebrak wymachiwał pustym kubkiem. Sprzedawca odganiał muchy od zepsutych owoców. Strażnik pałacowy podskoczył na dźwięk szczęku metalu i odwrócił się jak użądlony – jedynie po to, aby z ulgą przekonać się, że to tylko przewracający się przewożący złom śmigacz.
Serrena nasunęła głębiej kaptur swojej peleryny na czoło, ale nic poza maską oddechową nie mogło ochronić istot przebywających na tej planecie przed łykaniem wszechobecnego pyłu – nawet gdy nie wiało. Przeszła przez targowisko i wąskie podziemne przejście, aż wreszcie zatrzymała się na skraju lądowiska. Naturalne ukształtowanie kanionu sprawiało, że stanowił idealny hangar dla królewskiej floty. Miejscowi lubili mawiać, że otwór jaskini stanowił skamieniałą, rozwartą szeroko paszczę jednego z pradawnych bogów. Dla Serreny było to po prostu kolejne miejsce, kolejna okazja, aby służyć jedynej istocie naprawdę zaangażowanej w utrzymanie równowagi w galaktyce.
Podczas gdy członkowie załogi przemykali w tę i we w tę, przygotowując eskadrę do lotu, Serrena przekradała się wzdłuż pofałdowanych ścian kanionu, niewidoczna dla oczu pilotów, otaczających ciasnym kordonem swoją kapitan, niemal jakby chcieli ją chronić. Twarz młodej kobiety była na wpół ukryta w cieniu ścian wąwozu, ale Serrena dostrzegała spokój i dostojeństwo bijące z królewskiego oblicza. Obietnicę, jaką niosła pięść, którą dziewczyna uderzała się w pierś. Słyszała wykrzykiwane przez obecnych słowa, przebijające się przez kakofonię dźwięków niczym e’roniańskie klejnoty:
– Za E’ronoh!
– Dzięki za tę mówkę motywacyjną, kapitan A’lbaran – mruknęła Serrena, kucając za jednym z droidów astromechanicznych i wsuwając niewielki chip do szczeliny na jego przednim panelu. Przeszedł ją dreszcz ekscytacji, ale chwila triumfu nie trwała długo.
Zza rogu wyszedł żołnierz z opaską na oku. Zatrzymał się na jej widok z wyrazem konsternacji na twarzy, który jednak szybko zastąpił niepokój, a potem zaczął zmniejszać dzielący ich dystans, sadząc w jej stronę długimi krokami.
– Hej! Ty tam! Nie masz uprawnień, żeby przebywać w tym miejscu!
Serrena skuliła się i przypadła do ziemi, ale poderwał ją w górę i pchnął na stos skrzyń. Rozległ się głośny trzask pustej manierki uderzającej o kamień. Pył, ten wszechobecny na planecie pył, zgrzytał jej między zębami, dławiąc w gardle.
– Co ty tu…
– Proszę – jęknęła Serrena i zakasłała. – Rzuć pezza biednej farmerce. Trochę wody…
– W samo południe rozdawane są racje żywnościowe – burknął żołnierz, puszczając ją ze zniecierpliwionym syknięciem. Z jego insygniów wynikało, że ma stopień porucznika, choć nie zauważyła go wcześniej u boku kapitan. Na jego pokrytej bliznami twarzy dostrzegła litość, a potem frustrację, gdy sięgnął do kieszeni i wyciągnął brązową monetę. – A teraz precz! Już cię tu nie ma!
Serrena chwyciła monetę i oddaliła się biegiem od lądowiska, ponownie wtapiając się w morze zakurzonych postaci na targowisku, na którym w międzyczasie wybuchła walka. Zdesperowani mieszkańcy E’ronoh przepychali się i szarpali, aby zapewnić sobie lepsze miejsce w kolejce po racje wody, która wydłużyła się dwukrotnie, podczas gdy ona wypełniała swoją misję. Serrena parła naprzód, osłaniając twarz przed natłokiem spoconych ciał, dopóki nie przedarła się przez tłum. Wrzuciła brązowego pezza do blaszanego kubka żebraka, a potem wyprostowała się i ruszyła w stronę drogi prowadzącej z miasta.
– Gotowe – rzuciła do komunikatora krótkiego zasięgu.
– Czy jesteś pewna… że to… słuszne…? – odpowiedział jej przerywany zakłóceniami głos.
– Tak, tak, jestem pewna. – Zdusiła w sobie złość, którą wywołało w niej pytanie.
Została wybrana do tej misji.
– Pośpiesz się. Znalazłam miejsce, z którego… będziemy mieli idealny widok na… fajerwerki.
W chwili, w której puściła się biegiem przed siebie, w niebo uniosło się trzydzieści myśliwców.
Pozwoliła, aby kaptur zsunął jej się na plecy, a potem, ciesząc się promieniami wschodzącego słońca, uśmiechnęła się w oczekiwaniu na wolę Mocy – ponieważ, jeśli takie będzie jej życzenie, żaden z tych myśliwców już nie wróci.Rozdział drugi. Poza studnią grawitacyjną E’ronoh
Kapitan Xiri A’lbaran była już zmęczona czekaniem. Czekaniem, aż transportowiec z ładunkiem lodu wyskoczy z nadprzestrzeni. Czekaniem, aż wróg złamie zawieszenie broni i zaatakuje. Aż jej świat znów stanie w płomieniach i aż ona sama zyska pewność, że tym razem, pomimo wszystkiego, o co walczyła, będzie to tylko i wyłącznie jej wina. A mimo to Xiri czekała, bo tutaj, w odległym zakątku galaktyki, na peryferiach lepiej znanych światów i sektorów, nie mogła zrobić nic poza czekaniem. Na wskroś bezradna, trzymała jednak wysoko uniesiony podbródek, wpatrując się w przestwór kosmosu. Była kapitan floty E’ronoh. Musiała dawać przykład nowym rekrutom, z których każdy wydawał się coraz młodszy od poprzedniego.
Jej Eskadra Thylognistych czuwała tuż nad atmosferą planety od świtu. Przed wojną monarcha E’ronoh być może nie przydzieliłby ich flocie zadania, będącego prostą misją eskortową. Jednak na jej planecie panowała susza, a na szlakach nadprzestrzennych roiło się od piratów, więc bezpieczeństwo ładunku było kwestią życia lub śmierci.
W innych okolicznościach Xiri podziwiałaby widoki tego zachwycającego, niesamowitego zakątka galaktyki – jej własny świat, z jego czerwonymi górami i wąskimi kanionami oraz turkusowe morza sąsiedniego Eirama, wzburzone ciągłymi sztormami. Pomiędzy nimi znajdował się pas szczątków – pozostałości po latach bitew, zaśmiecające korytarz niczym asteroidy – oraz księżyc zwany Strażnikiem Czasu. Jej babcia mawiała, że miliardy lat temu E’ronoh i Eiram były dwiema kosmicznymi istotami, które wyłoniły się z gwiezdnego pyłu, a księżyc stanowił ich wspólne serce, kontrolujące wiatry wiejące na E’ronoh i przypływy Eirama. Xiri uwielbiała tę historię. Czy to w czasie pokoju, czy podczas wojny, planety i ich księżyc zostały nierozerwalnie ze sobą związane, nie tylko siłą grawitacji, ale także długą przeszłością i niepewną przyszłością. Przyszłością, której naprawie Xiri zamierzała poświęcić swoje życie.
Niepokój wśród młodych pilotów zaczął dawać o sobie znać: jeden z nich wyłamał się z formacji, ale szybko do niej wrócił.
Kapitan A’lbaran i porucznik Segaru wybrali do tej misji bezprecedensową liczbę trzydziestu pilotów: odpowiednią eskortę, zapewniającą należyte bezpieczeństwo transportowcowi, mającemu przybyć do stolicy, i zdolną przygotować lód do natychmiastowej dystrybucji. Statek się spóźniał. Poprzedni transport został zniszczony podczas ich ostatniego starcia z Eiramem. Ten jeszcze wcześniejszy w tajemniczy sposób zniknął w labiryncie nowych szlaków nadprzestrzennych. Ten, który wysłano przed nim – czy może raczej to, co z niego zostało – został odnaleziony spustoszony do cna (prawdopodobnie przez piratów) i rozebrany praktycznie na części; połowa jego załogi dryfowała martwa w przestrzeni kosmicznej. O, nie – jedynym sposobem na zabezpieczenie tego ładunku było przechwycenie i eskortowanie go od momentu, gdy tylko opuści nadprzestrzeń.
– Pani kapitan? Nie możemy tu zabawić zbyt długo – zameldował porucznik Segaru na prywatnym kanale głosem przerywanym szumem zakłóceń.
– Będą tu lada chwila – zapewniła go.
– Pani kapitan…
– Przylecą. – Przesunęła językiem po wyschniętym podniebieniu. Tego ranka oddała swoją manierkę z wodą dziecku żebrzącemu na targu i starała się nie myśleć o własnym pragnieniu. – Nie może być inaczej.
Odwróciła się w lewo, w stronę miejsca, które zawsze zajmował w ich formacji. Brązowy hełm zasłaniał większość brodatej twarzy Segaru. W wyobraźni widziała spojrzenie jego szarego niczym burzowe chmury oka i sposób, w jaki blizny pod jego przepaską czerwieniały, gdy był sfrustrowany i zły. Wiedziała też, że prawdopodobnie ściska właśnie rękojeść swojego ceremonialnego ostrza zguby, które każdy e’roniański żołnierz nosił u pasa – tak jak ona. Że w głębi serca nigdy nie wybaczy jej, że to ona została awansowana zamiast niego. Że czuje do niej niechęć… nawet w chwili, kiedy odwrócił się w jej kierunku, jakby czuł na sobie jej spojrzenie.
– Pani kapitan – powtórzył, a potem, nieco łagodniej, dodał: – Xiri…
– Nie. – Skierowała wzrok przed siebie, poza błękit Eirama, wbijając go w punkciki odległych gwiazd. – Mamy szczęście, że udało się zabezpieczyć ten ładunek po tym, jak Merokia nie dotrzymała danej nam obietnicy udzielenia pomocy.
Merokia była ostatnią planetą na liście ich dawnych sojuszników. Czego właściwie ona lub monarcha mogli się spodziewać? Wraz z każdym upływającym rokiem, każdym zerwanym zawieszeniem broni, każdą nieudaną próbą zawarcia pokoju nawet ich najbliżsi partnerzy handlowi odwracali się od E’ronoh. Niewielu odważyło się ingerować w konflikt, a większość po prostu czekała z wybraniem strony na moment, w którym wyłoni się zwycięzca.
– Zdaję sobie sprawę z naszej trudnej sytuacji, kapitan A’lbaran. To… – Segaru urwał i milczał tak długo, że Xiri pochyliła się, żeby przełączyć kanał i sprawdzić, czy przypadkiem łączność znów nie zaczęła szwankować. – Ustaliliśmy, że opuścimy korytarz między dwiema planetami dla eskorty wojskowej Eirama. Naszą przedłużającą się obecność w tym miejscu mogą uznać za naruszenie warunków. Zawsze jestem gotów do walki, ale to zawieszenie broni, opuszczenie korytarza… to był twój plan.
Tak. To był jej plan. Jerrod Segaru zawsze wiedział, jak jej dogryźć.
Przekonanie ojca, by w ogóle się na to zgodził, zajęło jej wiele lat. Był przeświadczony, że to wszystko stanowi misterny plan wroga, obliczony na wciągnięcie E’ronoh w pułapkę i zaatakowanie w chwili, gdy nadarzy się ku temu idealna okazja – stąd aż trzydzieści myśliwców. Warunki wydawały się proste – Xiri miała poprowadzić misję eskortową o świcie, a po południu oczyścić przestrzeń dla Eirama. Żadnych działań zbrojnych. Poprzednie zawieszenia broni zrywano z błahszych powodów, ale liczyła na to, że Eiramczycy będą równie zdesperowani co oni, więc zrozumieją.
Dobrze wiedziała, kto zostanie obarczony winą, gdy – jeśli – coś pójdzie nie tak.
– Dziękuję za przypomnienie, poruczniku – powiedziała chłodno. – Ale nie możemy wrócić do domu z pustymi rękami, a ja nie pozwolę, aby kolejny z naszych transportów został zniszczony lub ograbiony, bo skupiliśmy się na toczeniu wojny. Zajmę się Eiramczykami, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zostajemy.
– Mam nadzieję, że eiramski generał okaże się tak samo wyrozumiały jak ty – mruknął, po czym przełączył się na kanał ogólny.
Poszła w jego ślady, dla zabicia czasu wsłuchując się w szum rozmów w tle. Z każdą chwilą, którą piloci spędzali w otwartej przestrzeni, zdawali się coraz bardziej zapominać o tym, że dowódczyni im się przysłuchuje. Nie przeszkadzało jej to. W ten sposób, wsłuchując się w kojący rytm głosów, poznawała ich lepiej podczas tych rzadkich momentów wytchnienia.
– Spójrzcie tylko na ten cały złom – mówił właśnie Thylognisty Dziesięć.
– To nie jest złom – obruszył się Thylognisty Dziewięć. Xiri słyszała, że gdy wymawiał ostatnie słowo, głos mu się załamał. Był spośród nich najmłodszy i już pierwszego dnia szkolenia zyskał sobie przydomek „Raptus”.
Świeżo upieczeni rekruci pochodzili głównie z poboru, ale Raptus zgłosił się sam, błagając o pozwolenie na wcześniejsze zaciągnięcie się do wojska, aby uczcić pamięć swojej poległej siostry, Liny. Wiek poborowy miał osiągnąć dopiero za kilka tygodni. Xiri zrobiła to samo po śmierci brata – i być może właśnie dlatego przystała na jego prośbę.
Widziała w swoim życiu setki ginących żołnierzy, ale śmierć Liny okazała się dla E’ronoh punktem zwrotnym. To, co powinno być rutynową misją zwiadowczą na zachodnich wyspach Eirama, zakończyło się tragedią, gdy chwilę po starcie nastąpiła awaria silników manewrowych jej myśliwca, który runął w dół – już trzeci taki przypadek w ciągu ostatnich dni, ale pierwszy, kiedy ktoś zginął. Wydawało się, że wszyscy w Wieży wstrzymali oddech, patrząc, jak statek rozbija się w wąwozie Ramshead.
To właśnie tragiczny koniec Liny wywołał zamieszki na ulicach. Ilu innych stracili – nie przez Eiram, ale wskutek tego, że ich flota była koszmarnie przestarzała? Co uczyni monarcha, aby to się nie powtórzyło? Co zrobi, żeby w końcu wygrać tę wojnę? Gdzie obiecane racje żywności i wody? Xiri nie mogła – nie chciała – walczyć jednocześnie z własnym ludem i z Eiramem, ale dysydenci skłonili
monarchę do wydzierżawienia Korelii terenu w górach na południowej półkuli w zamian za trzy tuziny diablich myśliwców. Xiri przeklinała tę decyzję. Wiedziała jednak, że stanowiło to najsensowniejsze rozwiązanie w tej sytuacji. Ich flota była zbyt mocno rozproszona. E’ronoh goniło resztką sił. Ale… co monarcha mógłby sprzedać w zamian za pomoc jako następne? Co wystarczyłoby, aby odpowiednio ich wzmocnić? Kwestionowanie jego decyzji, zwłaszcza w czasie wojny i zwłaszcza przez e’roniańską kapitan, zostałoby uznane za zdradę. Nawet w przypadku córki samego monarchy.
Jedyną formą buntu, na jaką mogła się zdobyć Xiri, było oddanie jednego z nowych statków – przydzielonego jej – Raptusowi, będącemu świeżo po podstawowym szkoleniu bojowym. Ona sama zdecydowała się zachować swojego starego gruchota, którym latała od czasu, gdy się zaciągnęła. Poza tym, bez względu na to, co pilotowała, zawsze docierała tam, gdzie chciała.
– To nie złom – powtórzył Raptus. Xiri zauważyła, że jego statek się zakołysał – prawdopodobnie chłopakowi trzęsły się ręce.
– Spokojnie, Thylognisty Dziewięć – rzucił porucznik Segaru. – I staraj się lepiej kontrolować statek.
Raptus opanował swoją maszynę i wymamrotał przeprosiny.
– Nie miałem nic złego na myśli – mruknął Thylognisty Dziesięć. – Po prostu… Wystarczy spojrzeć
Cóż, nie dało się zaprzeczyć – przed nimi ciągnął się pas szczątków, stanowiący jawne potwierdzenie jego słów: czarna, metalowa rzeka wraków i zamarzniętych ciał, dryfująca w kosmosie. Początkowo Xiri prowadziła misje, podczas których ściągali na pokłady złom i ofiary, zapełniając nimi ładownie statków – chociażby po to, aby zapewnić spokój ducha tym czekającym na powierzchni planety. Teraz było ich jednak tak wiele… Uznała, że jeśli zawieszenie broni się utrzyma, spróbuje ponownie podjąć się tego zadania.
„Ludzie chcą po prostu mieć coś, co mogliby pogrzebać” –
przypominał jej często porucznik Segaru. Być może nie dane im się będzie nigdy zaprzyjaźnić, ale nie mogła kwestionować jego lojalności i oddania sprawie.
– Nie, on ma rację. To nie jest złomowisko. Tylko cmentarzysko – stwierdził Thylognisty Sześć, a jego ponurym słowom towarzyszył dziwny odgłos.
– Czy to twój żołądek? – zapytał ktoś.
– Jest po prostu zdenerwowany – skwitował współczująco porucznik Segaru. – To jego pierwszy lot.
„Albo jest zwyczajnie głodny, ty wielki durniu – pomyślała Xiri, gryząc się w język, żeby nie powiedzieć tego na głos. Ale nie mogła zaprzeczyć, że porucznik Segaru potrafił łagodzić nastroje swoich żołnierzy. – Spokojnie, młody. To tylko mała eksplozja. Wojna nieuchronnie pociąga za sobą ofiary. Dopilnujemy, żeby Eiram zapłacił za swoje zbrodnie i zatopimy ich szklane pałace na dnie mórz”.
Segaru przejął w ich tandemie rolę tego dobrego, podczas gdy ona dawała im wycisk – kazała dawać z siebie wszystko, zamartwiając się jednocześnie o to, czy oni i ich głodujące rodziny otrzymują obiecane racje żywnościowe. Ona musiała walczyć ze swoim ojcem o to, aby priorytetem były dostawy wody, nie paliwa – i właśnie dlatego ten transportowiec z lodem musiał się pojawić – teraz, zaraz i w nienaruszonym stanie, bo po pięciu latach walki jej lud uznał, że ma dość.
„Pradawni bogowie są wściekli – lamentowała starszyzna w świątyni. – Pradawni bogowie są rozgniewani wojną monarchy i wstrzymali deszcze”.
Xiri nie mogła winić pradawnych bogów – ani nowych, skoro już o tym mowa – za najgorszą suszę, jakiej zaznała jej planeta, odkąd sięgali pamięcią. Mogła wierzyć tylko w samą siebie i zrobić wszystko, co w jej mocy, aby zapewnić swojemu ludowi wszelką pomoc. E’ronoh wymagało od niej każdego poświęcenia, na jakie było ją stać – a ona zamierzała dawać z siebie wszystko, aż nie zostanie jej kompletnie nic.
Podczas gdy bliźniacze światy kontynuowały swoją powolną wędrówkę po orbicie księżyca, Xiri skanowała powierzchnię Eirama w poszukiwaniu ruchu, ale widziała tylko warstwy obłoków, kłębiące się nad turkusowymi oceanami. Żadnych statków eskortowych, ale wiedziała, że te wkrótce na pewno się pojawią.
– Moja żona mnie zabije, jeśli znów spóźnię się na kolację – mruknęła Thylognista Trzy. Xiri wiedziała, że Kinni jest jedną z najstarszych członkiń eskadry – emerytowana mechaniczka ponownie zaciągnęła się do wojska kilka lat temu.
– Tęsknię za potrawką pilafa mojej mamy – dodał Raptus.
Kinni zaśmiała się cicho.
– Ma się rozumieć, wszyscy jesteście mile widziani!
– Teraz, gdy wojna się skończyła… – zaczął Thylognisty Sześć, ale przerwało mu znaczące chrząknięcie.
– Przestań śnić! – warknął Thylognisty Trzynaście. – Do końca jeszcze daleko. To się nie skończy, dopóki nie zwrócą wszystkiego, co nam odebrali. Naszej kolonii, naszego księcia, naszego życia. Eiram nigdy nie powinien zaznać pokoju.
Thylognisty Trzynaście, Rev Ferrol, był synem wicekróla Ferrola, jednego z najbardziej zaufanych doradców ojca Xiri, a jego słowa okazały się tymi samymi gorzkimi frazami, które monarcha głosił ze swojego balkonu, gdy czuł, że morale jego ludu spada. Rozległy się pomruki ogólnej zgody i Xiri spróbowała przełknąć ślinę, ale miała zbyt wyschnięte gardło. Czuła na sobie spojrzenie porucznika Segaru, ale tylko potrząsnęła głową. Jej ludzie byli sfrustrowani, a ona zawiodłaby ich nie tylko jako kapitan, ale i jako księżniczka, gdyby wyłączyła się teraz tylko i wyłącznie z powodu własnego poczucia winy.
– Po prostu łapiemy oddech, to wszystko. I pąkle – dodał porucznik Segaru.
– Moja babcia mawiała, że kiedy była mała, mierzyli czas nie według księżyca, ale według tego, kiedy statki Eirama przelatywały nad miastem. – Raptus zachichotał nerwowo. – Myślę, że przesadzała, ale to było wieki temu.
– Czyżby? – prychnęła Kinni. – W takim razie wygląda na to, że mam kilkaset lat!
Wszyscy się roześmiali.
– Cóż, kiedy to się skończy – powiedział Raptus z tym swoim, tak typowym dla niego przekonaniem – zabieram się barką na jedną z tych planet wypoczynkowych.
– Żadna barka wycieczkowa tu nie przyleci – mruknął Rev.
– Słyszałem, że na niektórych światach można zapłacić za jednoczesne…
– Co jednoczesnego, Dziesiątko? – rozległ się przerywany trzaskami głos Xiri i reszta zaczęła chichotać, rozbawiona zakłopotaniem pilota.
Chłopak zamilkł, po czym wykrztusił:
– K…księżniczko! To znaczy, pani kapitan… kapitan A’lbaran.
– W porządku, Thylognisty. Bądź czujny – polecił mu spokojnie porucznik Segaru.
Xiri uśmiechnęła się pod nosem. Lubiła, gdy jej ludzie opowiadali o swoich marzeniach i planach. Wyobrażali sobie „kiedy” i „potem”. Ich nadzieja była krucha, ale mieli ją, a ona nie mogła o tym zapominać – nawet na sekundę.
Na jej panelu kontrolnym zamigotała lampka czujnika. Z pochmurnej atmosfery Eirama wyłoniło się kilkanaście statków o bulwiastych kadłubach, przystosowanych przede wszystkim do zanurzania się pod powierzchnię wody, a dopiero w drugiej kolejności do lotów kosmicznych.
– Są tu! – zawołał Raptus. Jego statek wyrwał się naprzód, ale za chwilę się zatrzymał.
– Spokojnie – ostrzegł go ponownie porucznik Segaru.
– To te nowe statki – wykrztusił Raptus, dysząc ciężko. – Ich systemy sterownicze są zbyt czułe.
– Jaasne – mruknął Trzynastka, a pozostali parsknęli śmiechem.
– Pamiętajcie – upomnienie Xiri skutecznie ich uciszyło – Eiram też odbiera ładunek. Zarówno oni, jak i my eskortujemy dostawy na nasze planety. Czekajcie na moje rozkazy.
– Pani kapitan – zgłosił porucznik Segaru. – Wywołują cię.
Xiri oblizała przednie zęby. Starała się nie myśleć o swoim pragnieniu i walącym niespokojnie sercu. Eskadra jej potrzebowała. Podobnie jak E’ronoh.
– Tu kapitan Xiri A’lbaran – powiedziała, starając się brzmieć pewniej, niż się czuła.
– Pani kapitan, tu generał Nhivan Lao – dobiegł z jej głośnika rzeczowy głos, zniekształcony przez systemy przestarzałego myśliwca. Uderzyła mocno w panel, aby skłonić je do lepszej współpracy i pozbyć się zakłóceń. – Uzgodniliśmy, że korytarz między planetami będzie czysty. I to wy zaproponowaliście te warunki, o ile się nie mylę…
– Zgadza się, generale – odparła Xiri. – Ale nasz transport się opóźnia. Na waszym miejscu również okazalibyśmy wam tę uprzejmość i…
– Och, czyżby? – prychnął generał.
Xiri nie dała się jednak sprowokować, więc w eterze zapadła cisza, aż w końcu mężczyzna odchrząknął i podjął:
– W porządku zatem. Pilnujcie więc, żeby nie opuszczać waszej strony korytarza.
– Oczywiście. – Rozłączyła się, zaktualizowała dane dotyczące rozlokowania swojej eskadry, po czym ścisnęła mocniej stery i wbiła wzrok w pustą przestrzeń kosmiczną, jakby mogła samą tylko siłą spojrzenia otworzyć w niej czarną dziurę i wyrwać transportowiec z nadprzestrzeni.
– Powinniśmy zabrać wszystko, co mają, plus nasz ładunek – warknął Rev. – Założę się, że planują to samo. Idę o zakład, że…
– Nie ufałbym Eiramczykom, nawet gdybym miał dwoje zdrowych oczu – wszedł mu w słowo porucznik Segaru. – Ale na razie zostajemy na swoich posterunkach.
– Czy nie stracił pan przypadkiem oka w pierwszej bitwie, sir? – zagadnął Raptus.
– Zgadza się.
– Chcę, żeby ten kanał pozostał czysty – ostrzegła Xiri. – Czy to jasne?
Jeden po drugim członkowie eskadry rozłączali się, potwierdzając przyjęcie rozkazu.
Lampki sygnalizacyjne jej systemu czujników ponownie zamrugały.
– Zbliża się statek, za chwilę opuści nadprzestrzeń – oznajmiła, czując, jak wnętrzności skręcają jej się w ciasny węzeł oczekiwania.
Pośród otaczających ich punkcików świetlnych znajdowała się ukryta strefa wyjścia z nadprzestrzeni, którą Republika utworzyła kilka lat temu. Wyglądało na to, że mimo iż E’ronoh i Eiram tkwiły w samym środku kosmicznego wygwizdowa, znajdowały się jednocześnie na trasie wiodącej w każde dowolne miejsce w galaktyce.
Gdy statek wyszedł z nadprzestrzeni, Xiri wstrzymała oddech. Prowadziła swoją eskadrę nad błyszczącymi iglicami Doliny Modine, widziała, jak kwitną pierwsze pustynne róże, a jednak w tej chwili nic nie wydawało jej się piękniejsze od tego starego, zardzewiałego transportowca z lodem.
Pochyliła się wyczekująco naprzód, a jej usta rozciągnęły się w uśmiechu tak szerokim, że spierzchnięte wargi popękały i zaczęły krwawić. Mimo to, obserwując, jak holownik sunie korytarzem między E’ronoh i Eiramem, nie mogła się opędzić od bolesnej świadomości, że cały lód przewożony na jego pokładzie jest już rozdysponowany i będą musieli znaleźć sposób, by zdobyć więcej, zanim rozdzielą ostatnie krople wody. Tym jednak zamierzała się martwić później.
Była o krok od wywołania transportowca, gdy czujniki jej myśliwca zapiszczały, tym razem sygnalizując anomalię.
– Pani kapitan? – odezwał się Segaru, wyraźnie zmartwiony i zdezorientowany. – Z nadprzestrzeni wychodzą właśnie dwa kolejne statki. Musimy oczyścić… – Urwał, gdy tuż przed nimi zmaterializowała się potężna jednostka, tylko o włos unikając zderzenia z jej statkami. Do tej pory Xiri widziała podobne maszyny jedynie w HoloNecie, a z gorączkowych komentarzy, które natychmiast rozbrzmiały na kanale, wynikało, że członkowie jej eskadry również.
– Czy to longbeam typu Alif?
– Czy to nie statki Republiki?
– _Dank farrik_, co tu robi Republika?
Longbeamy miały wąskie kadłuby, zakończone zwężającymi się dziobami. Xiri śledziła tor ich lotu, grożący podwójną kolizją z transportowcem lodu. Aby zapobiec zderzeniu, holownik zawinął w bok i zmienił kurs, kierując się w stronę Eirama. Jeśli ściągnie go grawitacja oceanicznej planety, E’ronoh będzie mogło się pożegnać z kolejną dostawą wody. Eiram mógłby przejąć transport tylko dlatego, że znalazł się w ich przestrzeni, a cały trud, jaki Xiri włożyła w doprowadzenie do tej sytuacji – tymczasowego zasklepienia bolesnej rany wojny, aby zapewnić chwilowy pokój – poszedłby na marne.
Gdyby jednak interweniowała, naruszyłaby granice korytarza i wkroczyłaby na terytorium przeciwnika, który mógłby rozpocząć ostrzał.
– Generale Lao? – rzuciła do mikrofonu. – Zgłoś się!
Jego odpowiedź zagłuszył trzask zakłóceń.
– Pani kapitan… – rozbrzmiał na ich prywatnym kanale niespokojny głos porucznika Segaru.
Palce Xiri na panelu kontrolnym zadrżały.
– Próbuję ich wywołać!
Jeden z longbeamów zgłosił się, nadając zniekształcony komunikat:
– Tu republikański longbeam „Paxion”. Kto jest tu odpowiedzialny za kierowanie ruchem nadprzestrzennym?
Xiri nie mogła powstrzymać gorzkiego śmiechu.
– „Paxion”? Zawracajcie. Nie macie upoważnienia do wkraczania w e’roniańską przestrzeń kosmiczną.
– Z kim rozmawiam? – spytał urażony głos.
Xiri nie odpowiedziała. Rzeka złomu i kosmicznego śmiecia przyśpieszyła, wzburzona, gdy „Paxion” wbijał się coraz głębiej w przestrzeń między dwoma światami. W stronę jej eskadry mknęły rozpędzone szczątki. Coś, co wyglądało jak hełm, roztrzaskało się o iluminator jej kokpitu, pozostawiając na transpastali rysę.
Drugi, niezidentyfikowany longbeam odbił od „Paxiona” i skierował się w stronę księżyca. Ponieważ jednak Eiram i E’ronoh znajdowały się tak blisko siebie, korytarz kosmiczny był niezwykle wąski, a statki nieprzyzwyczajone do nawigacji w ich układzie mogły łatwo wpaść w studnię grawitacyjną którejś z planet. Pilot „Paxiona” najwyraźniej nie przywykł do tak delikatnych manewrów i zaczynało go już ściągać w kierunku E’ronoh. Kiedy próby nawiązania kontaktu zawiodły, Xiri podjęła decyzję: wiedziała, że musi coś zrobić. Musiała działać – i liczyć na to, że Eiram zrozumie, iż to próba uniknięcia longbeama, a nie akt agresji.
– Eskadro Thylognistych? Za mną! – rzuciła do komunikatora, podnosząc swój myśliwiec coraz wyżej i wyżej. – Oddalcie się od „Paxiona” i pod żadnym pozorem nie przekraczajcie, powtarzam, nie przekraczajcie granic korytarza.
– Ale transportowiec wciąż leci w złą stronę! – zawołał spanikowany Raptus. Widziała, jak jego diabli myśliwiec odłącza się od ich grupy.
– Thylognisty Dziewięć, utrzymaj szyk! – rozkazała Xiri. – Poruczniku Segaru, niech pan wywoła holownik i poleci im zmienić kurs. Ja rozmówię się z generałem.
Nie miała jednak okazji tego zrobić. Zbuntowany diabli myśliwiec całkowicie wyłamał się z szyku i mknął przez przestrzeń, wykonując gwałtowne zwroty i przechyły.
– Thylognisty Dziewięć, gdybyś nie zagrażał bezpieczeństwu naszej misji, pogratulowałbym ci najlepszego lotu w twojej klasie – rzucił kwaśno porucznik Segaru. – A teraz bierz dupę w troki i natychmiast tu wracaj!
– To nie ja! – jęknął Raptus. – Straciłem kontrolę nad statkiem! Nie mogę…
– Dziewiątko, to był rozkaz! Słyszysz?! – warknęła Xiri, krzywiąc się na dźwięk trzasków sprzężenia zwrotnego. Wszystkie statki próbowały porozumieć się ze sobą na raz, ale komunikaty nie docierały do odbiorców, bo przez pole szczątków przedarła się właśnie świetlista zielona smuga, mknąc na spotkanie sił Eirama. Nie miało znaczenia, że wiązka nie trafiła. To był strzał oddany z e’roniańskiego myśliwca Thylognistego Dziewięć.
I ta jedna salwa wystarczyła.
Xiri nie słyszała nic poza ogłuszającym dudnieniem pulsu w skroniach. Czuła w ustach smak krwi ze spękanych warg, a z gardła wydobył jej się zduszony, bezradny okrzyk. Na chwilę zapanowała cisza, gdy komunikatory zamilkły, a potem każda z eiramskich jednostek odpowiedziała ogniem.Rozdział czwarty. Kanał Rayes, miasto stołeczne Erasmus, Eiram
Kiedy nad Eiramem spadały gwiazdy, nikt nie patrzył w górę. Mieszkańcy stolicy wiedzieli, że nie ma nic szczególnie interesującego w kawałkach skał z kosmosu – nie wtedy, gdy burczało im w żołądkach, a racji było boleśnie mało. I właśnie dlatego w momencie, gdy dwa obiekty przebiły się przez wiecznie spowijające górskie szczyty chmury, nikt nie zaczął panikować. Nikt nie odczuwał strachu. Nikt nie wypowiadał życzeń ani nie podziwiał, jak szczątki opadają w dół. Już wkrótce miejskie wieżyczki rakiet obronnych namierzą cel, a w razie awarii pocisków, kopuły elektrostatyczne, otaczające tak wiele głównych miast Eirama, ochronią znajdujących się pod nimi obywateli.
Phan-tu Zenn był pierwszą osobą, która zauważyła statki wchodzące w atmosferę planety. Pochodzący znikąd chłopiec miał dziwny zwyczaj spoglądania w niebo.
Rozprowadzał racje żywnościowe i niósł pomoc mieszkańcom okolic Kanału Rayes, wąskiego szlaku wodnego, wpadającego do Morza Erasmus. W tej części miasta obskurne budynki nachodziły na siebie jak rzędy zgniłych, krzywych zębów. Wysychające wodorosty i pąkle znaczyły ściany i mury kanału, niczym okruchy chleba, po których każdy mógł dotrzeć do przystani. Wychudzone słonowodne ptaki, podlatujące zbyt blisko kopuły, rażono impulsami elektrycznymi, co uczyło je, aby nie powtarzały tego błędu. Przezroczysta tarcza ochronna otaczająca miasto była jednak widoczna dzięki białym pasmom wyładowań elektrycznych, powtarzających wzory wznoszących się fal, oznaczających punkty dostępu dla statków, które mogły przez nią przechodzić, a w tle wiecznie dawał się słyszeć charakterystyczny szum osłon.
Phan-tu nie powinien był w ogóle przebywać na terenie Kanału Rayes, ale na przestrzeni lat nauczył się wymykać swojej ochronie. Wskoczył na grzbiet agopie i poprowadził wodnego konia na swoje ulubione molo.
W kilka chwil został otoczony przez tłum ludzi – zarówno tych urodzonych i wychowanych nad Rayes, jak i uchodźców, przybywających tłumnie z zachodnich wysp, które ostatnio zostały zaatakowane przez siły E’ronoh. Phan-tu powinien się cieszyć, że wojna z ich bliźniaczą planetą nie dotarła jeszcze do stolicy, ale zniszczenie pobliskich miast oznaczało, że infrastruktura Erasmusa erodowała tak szybko, jak ich wybrzeża w porze monsunowej. I to właśnie ci na samym dole najdotkliwiej odczuwali brzemię tego ciężaru.
Mimo to nawet teraz, wręczając potrzebującym racje żywnościowe, granulki nawadniające i wszystko inne – cokolwiek tylko zdołał wydostać z pałacowych odpadów – był boleśnie świadom tego, że to stanowczo za mało. Opróżnił już swój wózek, a przecież dopiero co zaczął rozdawać jego zawartość! Czuł w piersi dojmujący ból, patrząc, jak rodzice i starsi odchodzą z pustymi rękami. Posunął się nawet do tego, że zaoferował miejscowym swoją tunikę z lnianego włókna i wyszywane złotą nicią pantofle, które sprawiały, że czuł się wręcz idiotycznie w tym otoczeniu. Ale nikt ich nie chciał. Z drugiej strony jednak nikt na niego nie pomstował ani nie powiedział pod jego adresem złego słowa – nie pozwolili, aby ich desperacja przerodziła się w gniew. A przynajmniej nie ten wymierzony bezpośrednio w niego.
Phan-tu był przecież jednym z nich.
Wiedział, że powinien już wracać do pałacu. Jego matki z pewnością się o niego martwiły. Ale pamięć mięśniowa zaprowadziła go na molo. Zanotował w pamięci, ile osób odeszło z niczym. Więcej, niż mógł zliczyć. Bezradność, którą czuł w związku z tym faktem, dławiła go niemal fizycznie i szukał ukojenia w widoku morza.
Na najbardziej wysuniętym na południe krańcu kanału, po spękanym molo pełzał bladoniebieski skorpion wielkości kamyka – zbyt młody, aby być jadowitym, ale na tyle mały, że musiał jakimś cudem prześlizgnąć się przez kopułę. Zrzucił go kopniakiem z krawędzi.
Wzdłuż wybrzeża tłoczyły się małe kwadratowe domki, wzniesione z białego kamienia i pomalowane na jaskrawe odcienie błękitu, zieleni i żółci. Płócienne markizy zapewniały niewiele cienia w pełnym słońcu, ale tak czy inaczej, to był jego dom. Kiedyś, przed najgorszym monsunem w jego życiu, mieszkał tu ze swoją biologiczną matką i młodszą siostrą Tallą. Pewnego razu, gdy kopuła elektrostatyczna nie wytrzymała naporu sztormowych fal, wszystkich zmiotło bezlitosne morze. Tylko jemu udało się dotrzeć do brzegu.
Gdy tłumy się rozeszły, dziewczynka z krótkimi brązowymi lokami, ubrana w sukienkę uszytą z jakiegoś przetworzonego płótna, szarpnęła go za nogawkę spodni. Wyglądała jak jego siostra, więc przyklęknął i wskazał na jej zamkniętą pięść.
– Co tam masz? – zapytał.
Wydawała się mocno podenerwowana, ale Phan-tu uśmiechnął się do niej ciepło. Miała taką samą cerę jak on –
jasnobrązową skórę, usianą zielonkawymi piegami i bladozielone oczy, charakterystyczne dla Eiramczyków, którzy osiedlili się na planecie wiele pokoleń temu.
– Dla królowej – wymamrotała, rozprostowując drobne paluszki i odsłaniając garstkę pokrytych błotem pereł.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki