Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowieści na 40-lecie "Imperium kontratakuje" - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
25 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
53,00

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowieści na 40-lecie "Imperium kontratakuje" - ebook

Czterdzieści lat. Czterdzieści opowieści. 21 maja 1980 r., z chwilą premiery „Imperium kontratakuje”, Gwiezdne Wojny stały się sagą z prawdziwego zdarzenia. By uczcić 40-lecie filmu, czterdziestu autorów odtworzyło ikoniczne sceny z perspektywy postaci drugo- i trzecioplanowych: od bohaterów i złoczyńców po droidy i przeróżne istoty. Antologia „Z pewnego punktu widzenia. Imperium kontratakuje” zawiera teksty bestsellerowych autorów i trendsetterów.

  • AUSTIN WALKER przygląda się nietypowej współpracy między Dengarem a IG-88, dwoma łowcami nagród na tropie Hana Solo.
  • HANK GREEN przedstawia życie przyrodnika, dbającego o swoje tauntauny na skutej lodem planecie Hoth.
  • TRACY DEONN zagłębia się w ciemne serce jaskini na Dagobah, w której Luke stawia czoła przerażającej wizji.
  • MARTHA WELLS odkrywa tajemnice klanów Ugnaughtów, istot zamieszkujących trzewia Miasta w Chmurach.
  • MARK OSHIRO snuje smutną opowieść wampy o stracie i przetrwaniu.
  • SETH DICKINSON przedstawia koszt służby dla bezwzględnego Imperium na mostku skazanego na zagładę okrętu.

Poznacie także liczne inne prześmieszne, wzruszające i cudowne historie pióra następujących autorów: Toma Anglebergera, Sarwata Chaddy, S.A. Chakraborty, Mike’a Chena, Adama Christophera, Katie Cook, Zoraidy Córdovej, Delilah S. Dawson, Alexandra Freeda, Jasona Fry’a, Christie Golden, Roba Harta, Lydii Kang, Michaela Kogge’a, R. F. Kuang, C.B. Lee, Mackenzi Lee, Johna Jacksona Millera, Michaela Moreci, Daniea José Oldera, Amy Ratcliffe, Beth Revis, Lilliam Rivery, Cavana Scotta, Emily Skrutskie, Karen Strong, Anne Toole, Catherynne M. Valente, Djanga Wexlera, Kiersten White, Gary’ego Whitty, Brittany N. Williams, Charlesa Yu i Jima Zuba.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8350-153-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tytuł ory­gi­nału: Star Wars: From a Cer­tain Point of View: The Empire Stri­kes Back

Pro­jekt gra­ficzny: Eli­za­beth A.D. Eno
Redak­cja i korekta: Mag­da­lena Kozłow­ska
Kon­sul­ta­cja: Jacek Drew­now­ski

Ilu­stra­cje na nastę­pu­ją­cych stro­nach autor­stwa Chrisa Tre­vasa: 2–3, 21, 35, 51, 71, 111, 153, 169, 279, 293, 311, 401, 415, 437, 453, 487, 523, 595, 619 i 633.

© & TM 2024 Lucas­film Ltd. All rights rese­rved.

Wydawca:
Wydaw­nic­two Ole­sie­juk
an imprint of Dres­sler Dublin sp. z o.o.
05-850 Oża­rów Mazo­wiecki
ul. Poznań­ska 91
wydaw­nic­two@dres­sler.com.pl
www.wydaw­nic­two-ole­sie­juk.pl

Dys­try­bu­cja: www.dres­sler.com.pl

Księ­gar­nia inter­ne­towa: www.swiatk­siazki.pl

Wszel­kie prawa zastrze­żone.

_Star Wars. Z pew­nego punktu widze­nia. Impe­rium kontr­ata­kuje to fik­cja lite­racka. Wszyst­kie nazwy, miej­sca i zda­rze­nia są fik­cyjne i powstały w wyobraźni auto­rów, a jakie­kol­wiek podo­bień­stwo do miejsc, zda­rzeń i osób, żywych czy zmar­łych, jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe._

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie _Zecer_Tom Angle­ber­ger

Sar­wat Chadda

S. A. Cha­kra­borty

Mike Chen

Adam Chri­sto­pher

Katie Cook

Zora­ida Cór­dova

Deli­lah S. Daw­son

Tracy Deonn

Seth Dic­kin­son

Ale­xan­der Freed

Jason Fry

Chri­stie Gol­den

Hank Green

Rob Hart

Lydia Kang

Michael Kogge

R. F. Kuang

C. B. Lee

Mac­kenzi Lee

John Jack­son Mil­ler

Michael Moreci

Daniel José Older

Mark Oshiro

Amy Ratc­liffe

Beth Revis

Lil­liam Rivera

Cavan Scott

Emily Skrut­skie

Karen Strong

Anne Toole

Cathe­rynne M. Valente

Austin Wal­ker

Mar­tha Wells

Django Wexler

Kier­sten White

Gary Whitta

Brit­tany N. Wil­liams

Char­les Yu

Jim ZubOCZY IMPERIUM. KIERSTEN WHITE

OCZY IMPE­RIUM

Kier­sten White

Wybierz­cie dowolną spo­śród dzie­się­ciu ostat­nich prze­glą­da­nych trans­mi­sji. Musi­cie tam spę­dzić resztę życia. Gdzie jeste­ście? – spy­tała Lorem, a jej głos roz­szedł się echem po nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu ana­liz, gdzie pra­co­wali.

Maela była pod wra­że­niem tego, jak Lorem potra­fiła robić wiele rze­czy naraz – sor­to­wała dane, a jed­no­cze­śnie pro­wa­dziła nie­koń­czące się poga­duszki.

Co innego Dirjo Harch.

– Rób, co do cie­bie należy, i bądź cicho. – Wyłą­czył to, czemu przy­glą­dał się na ekra­nie, i odpa­lił kolejny pakiet danych. Maela wola­łaby, gdyby pozwa­lano im pra­co­wać indy­wi­du­al­nie. Albo jesz­cze lepiej – w małych gru­pach. Wybra­łaby do wła­snej Lorem. I Aziera. Więc tak naprawdę pra­co­wa­łaby ze wszyst­kimi prócz Dirja, zwa­żyw­szy na jego kwa­śne miny i nędzną oso­bo­wość.

– Prze­cież robię – rzu­ciła Lorem, jak zawsze rado­sna. Cza­sami nosiła czapkę na ciem­nych lokach pod zawa­diac­kim kątem. Na tyle tylko, by zła­mać regu­la­min, a jed­no­cze­śnie nie zajść za skórę Dir­jowi i nie ryzy­ko­wać skargi. Maela lubiła ich mun­dury. To, co ozna­czały. Że była tutaj. Że to robiła.

Świa­tełko zami­go­tało przy jej twa­rzy i kobieta prze­su­nęła włącz­nik. Przy­jęła nad­cią­ga­jącą trans­mi­sję i dodała ją do cią­gle rosną­cej kolejki. Tak długo pra­co­wała już z son­dami zwia­dow­czymi typu Viper, z ich nie­zli­czo­nymi zastę­pami, z maszy­nami o okrą­głych kopu­łach i odnó­żach niczym podzie­lone sta­wami macki. Wpa­try­wała się w ich puste czarne śle­pia i zasta­na­wiała się, dokąd je wywieje. Co zoba­czą.

A teraz sama widziała wszystko.

– Ale gdy robię, co do mnie należy – cią­gnęła Lorem, na co Dirjo aż się spiął – nie łapię, czemu niby nie mie­li­by­śmy się nieco zaba­wić. Będziemy się prze­dzie­rać przez sto tysięcy trans­mi­sji.

Azier odchy­lił się w fotelu i roz­cią­gnął ramiona. Roz­ma­so­wał dłońmi bladą, nie­na­gan­nie ogo­loną, pokrytą zmarszcz­kami twarz. Maela podej­rze­wała, że praca nad odzy­ski­wa­niem i prze­twa­rza­niem trans­mi­sji w ramach Pro­jektu Rój w jego przy­padku była degra­da­cją, choć nie wie­działa dla­czego. Podob­nie jak ona sama, Dirjo i Lorem dopiero zaczy­nali impe­rialną służbę.

– Lorem, moja młoda kole­żanko – odparł Azier gład­kim tonem impe­rial­nego, tym, który Maela na­dal pró­bo­wała opa­no­wać, by zataić, że pocho­dzi skądś indziej. – Męż­czy­zna, któ­remu pod­le­gamy, służy na pokła­dzie „Exe­cu­tora” w Eska­drze Śmierci Dar­tha Vadera. Naprawdę uwa­żasz, że zabawa jest prio­ry­te­tem dla kogo­kol­wiek z nich?

Lorem zachi­cho­tała i nawet Maela mimo­wol­nie się uśmiech­nęła. Dirjo jed­nak prych­nął i odwró­cił gwał­tow­nie głowę.

– Śmiesz kry­ty­ko­wać lorda Vadera?

Azier mach­nął lek­ce­wa­żąco ręką.

– Przy­no­szą śmierć tym, któ­rzy zagra­żają Impe­rium. Prze­ży­łem wojnę, któ­rej żadne z was nie pamięta i nie rozu­mie. Ani myślę prze­cho­dzić przez to ponow­nie. A co do two­jego pyta­nia, Lorem, wolę już na zawsze pozo­stać w tej lata­ją­cej meta­lo­wej puszce, niż odwie­dzić jedną z tych zapo­mnia­nych skał, z któ­rych skła­dają mel­dunki nasze sondy zwia­dow­cze.

– Nie przez sto tysięcy – wtrą­ciła lek­kim tonem Maela.

– Co? – spy­tała Loren. Obró­ciła się w fotelu, by poświę­cić całą uwagę kole­żance.

– W ramach Pro­jektu Rój roz­siano po galak­tyce sto tysięcy jed­no­stek. Ale nie wszyst­kie dotrą do celu. Nie­które się roz­biją i staną bez­u­ży­teczne. Część wylą­duje w śro­do­wi­sku unie­moż­li­wia­ją­cym trans­mi­sję. Gdy­bym miała zga­dy­wać, powie­dzia­ła­bym, że dosta­niemy gdzieś od sześć­dzie­się­ciu pię­ciu do osiem­dzie­się­ciu tysięcy trans­mi­sji. – Sondy zwia­dow­cze typu Viper sta­no­wiły wytrzy­małe cudeńka, chro­nione ponadto przez kap­suły, ale mimo wszystko. Kosmos był roz­le­gły, a zmien­nych zatrzę­sie­nie.

– W takim razie upo­ramy się z tym przed koń­cem zmia-ny – odparła Lorem i wyszcze­rzyła zęby. – A potem posta­no­wimy, na któ­rej pla­ne­cie będziemy żyć po wsze czasy! Choć moje opcje są takie sobie. Ty jesteś z Głę­bo­kiego Jądra, prawda? Masz jakieś nagra­nia z rodzi­mego świata, żeby­śmy mogli je dodać do listy poten­cjal­nych relo­ka­cji?

Maela odwró­ciła się w stronę wła­snej kon­soli. Widać jej praca nad akcen­tem poszła na marne.

– Nie mam. Nie wysy­ła­li­śmy sond na Vulp­ter.

Azier prych­nął.

– Co? – spy­tała Lorem. – Co w tym śmiesz­nego?

Dirjo wci­snął przy­cisk moc­niej, niż było to konieczne.

– Połowa sond, któ­rymi dys­po­nu­jemy, powstała wła­śnie tam, na Vulp­te­rze. Ale wra­camy do pracy. – Przy­brał opry­skliwy ton, ale otak­so­wał Maelę badaw­czym spoj­rze­niem. – Przy­by­łaś z czę­ści pro­duk­cyj­nej. Chęt­nie bym o tym kie­dyś poroz­ma­wiał.

Maela spoj­rzała na ekran. Wie­działa, że mało kto rwał się do tej pracy. Że wyko­ny­wali ją albo nie­udacz­nicy pokroju Aziera, albo ludzie tacy jak Dirjo, któ­rzy jesz­cze nie zdo­łali się wspiąć po szcze­blach kariery. Sama jed­nak wnio­sła kon­kret­nie o ten przy­dział i nie miała ochoty tra­fić ni­gdzie indziej w ramach służby Impe­rium. Wsu­nęła dłoń do kie­szeni i powio­dła pal­cami po gład­kiej, okrą­głej powierzchni głów­nej soczewki sondy. Ile razy wpa­try­wała się w te foto­re­cep­tory i pra­gnęła zoba­czyć to, co one? Ile razy wyobra­żała sobie, jak pędzi przez bez­miar kosmosu, by podzi­wiać nie­sa­mo­wite widoki?

A teraz była tutaj. Moż­li­wie naj­bli­żej. W zasięgu ręki miała wizje i cele podróży dzie­sią­tek tysięcy sond zwia­dow­czych. Jak w marze­niach.

No, przy­naj­mniej w jej marze­niach.

– Nie – odparła jej matka. Nie zadała sobie trudu, by zdjąć gogle o lustrza­nych soczew­kach. – Wyklu­czone.

Maela poczuła, jak na jej twa­rzy poja­wia się kwa­śna mina, a to roz­zło­ściło ją jesz­cze bar­dziej. Sądziła, że już wyro­sła z gry­ma­sów, no i zde­cy­do­wa­nie wyro­sła z wieku, w któ­rym wargi zdra­dzały jej każdą emo­cję, co spo­ty­kało się z szy­der­stwami.

– To nie­spra­wie­dliwe – powie­działa, wska­zu­jąc pro­to­typ, przy któ­rym dłu­bała matka. – Tam jest tyle do zoba­cze­nia, one widzą wszystko, a jedyne, co widzę ja, to ten zakład pro­duk­cyjny. – Maela wychy­liła się i spoj­rzała na wła­sne znie­kształ­cone odbi­cie w głów­nym oku dro­ida. Wie­działa, że tak naprawdę to nie oko, nie do końca, ale zawsze tak o nim myślała. Spa­ce­ro­wała wzdłuż rzę­dów sond, pod­wie­szo­nych na mecha­nicz­nych pną­czach niczym owoce. Sta­rała się ujrzeć sie­bie w każ­dej soczewce. Dzięki temu, gdy już roz­prze­strze­nią się po galak­tyce i polecą w kie­runku ciał nie­bie­skich, któ­rych ni­gdy nie miała odwie­dzić, przy­naj­mniej jakaś jej cząstka tam trafi. Duch w maszy­nach jej matki.

– Myślisz, że tyle zoba­czysz, gdy podej­miesz pracę dla Impe­rium? – Jej matka zro­biła minę, jakby zja­dła coś nie­do­brego. – Uwierz mi, nie chcesz mieć z nimi nic wspól­nego.

– Jak możesz tak mówić? – Maela wyrzu­ciła ręce w powie­trze, znie­sma­czona hipo­kry­zją matki. – Sama dla nich pra­cu­jesz!

– Nie pra­cuję dla nich. Pro­jek­tuję i pro­du­kuję droi-dy. A po woj­nach klo­nów nie jest to naj­bar­dziej opła­calny inte­res. – Wes­tchnęła, odchy­liła się i powio­dła dłońmi po nie­sfor­nych lokach. Teraz były już bar­dziej siwe niż czarne, a Maela wie­działa, że pod goglami ujrza­łaby cien­kie linie zmarsz­czek, powoli znie­kształ­ca­ją­cych skórę wokół oczu matki. – Ale na tym się znam. I dzięki temu zapew­niam bez­pie­czeń­stwo naszej rodzi­nie.

– I wię­zisz nas tutaj, na tej pozba­wio­nej życia pla­ne­cie, w tej bez­dusz­nej fabryce! – Maela kop­nęła w stół i czę­ści pro­to­typu pole­ciały we wszyst­kie strony. – Przy­naj­mniej gdy­bym pra­co­wała dla Impe­rium, robi­ła­bym coś waż­nego.

– Tak – odparła matka tonem przy­wo­dzą­cym na myśl zasu­wa­jące się drzwi. – Robi­ła­byś wiele róż­nych rze­czy. – Odda­liła się i zosta­wiła Maelę samą z meta­lem, który jesz­cze nie był dro­idem.

Maela pod­nio­sła soczewkę i spoj­rzała we wła­sne odbi­cie. Nie chciała być duchem, wspo­mnie­niem, więź­niem. Część zmie­ściła się ide­al­nie w jej kie­szeni wraz z pod­jętą przed chwilą decy­zją. Zamie­rzała zoba­czyć galak­tykę, posy­łana ku coraz now­szym, nie­zna­nym celom przez to samo Impe­rium, które odbie­rało te dro­idy.

Maela miała zmę­czone oczy, tak suche, że gdy mru­gała, sły­szała, jak powieki ocie­rają się o sie­bie. Nie wie­działa, jak długo oglą­dała nagra­nia, odsie­wa­jąc te, które nie zawie­rały żad­nych przy­dat­nych infor­ma­cji. Pozo­stali w któ­rymś momen­cie opu­ścili pomiesz­cze­nie, by coś zjeść czy pójść spać, nie była pewna.

Nie potrze­bo­wała dro­idów matki, by jej duch zwie­dzał galak­tykę, bo teraz była z nimi połą­czona. Miała je na wycią­gnię­cie ręki. Za ich pośred­nic­twem uka­zy­wały się jej nie­zli­czone nowe widoki. Była wszę­dzie.

Rośliny wyso­kie niczym wie­żowce, wzno­szące się w niebo, ema­nu­jące bar­wami nie­wy­kry­wal­nymi ludz­kim okiem. Kraj-obrazy pustynne, tak jałowe, że sam ich widok spra­wiał, iż robiło się jej sucho w gar­dle. Bez­denny ocean, oczy i zęby skie­ro­wane w jej stronę, gdy zagłę­biała się w ciem­no­ściach. Świat za świa­tem, a ona widziała je wszyst­kie.

Tak zaśle­piła ją nie­skoń­czona biel lodu naj­now­szej pla­nety, że o mało tego nie prze­ga­piła.

– Ktoś je wzniósł – szep­nęła, wodząc wzro­kiem po geo­me­trycz­nych, syme­trycz­nych kop­cach wysta­ją­cych z lodu. Były zbu­do­wane z metalu, a według dro­ida gene­ro­wały ener­gię. Co ozna­czało, że ktoś z nich korzy­stał. Zanim jed­nak mogła nawią­zać połą­cze­nie i pokie­ro­wać sondą oso­bi­ście, ekran zami­go­tał i łącz­ność ustała.

Maszyna ule­gła samo­znisz­cze­niu. Co ozna­czało tylko jedno: została zaata­ko­wana. Maeli wzro­sło tętno. Zna­la­zła to. Była pewna. Zna­la­zła to, czego szu­kali.

Wdu­siła przy­cisk komu­ni­ka­tora.

– Dirjo, mam ich.

Z gło­śnika wydo­były się szumy i zaspany głos.

– Ale że kogo?

– Rebe­lię.

Po paru minu­tach męż­czy­zna stał tuż obok i nachy­lał się nad ekra­nem. Dołą­czyli i pozo­stali. W sali było zbyt cia­sno, by wszy­scy pomie­ścili się przy jej sta­no­wi­sku.

– Jesteś pewna? – zapy­tał. – W galak­tyce jest mnó­stwo róż­nych kolo­nii.

– Nie na Hoth. Jedy­nymi rze­czami, które zna­la­złam, są śnieg i nie­liczne zwie­rzęta. – Przyj­rzała się w cało­ści nagra­niom sondy, cofa­jąc je od momentu wybu­chu, ale oprócz gene­ra­to­rów i samego ataku dostrze­gała jedy­nie śnieg, lód i stwo­rze­nia czła­piące nie­zgrab­nie na dwóch nogach, o małych łapach i potęż­nych gru­bych ogo­nach. Na swój spo­sób były uro­cze. Przez dłuż­szy czas przy­glą­dała się stadu. Wyobra­żała sobie, jak brzmią te zwie­rzęta, jakie wydaje się w dotyku ich futro, jaką funk­cję peł­nią te zakrę­cone rogi. W mniej­szym stop­niu przej­mo­wała się Rebe­lią.

– Zresztą – dodała, pró­bu­jąc sku­pić myśli – te gene­ra­tory są zbyt duże jak na pro­stą kolo­nię. I ktoś strze­lił do dro­ida. – To ostat­nie ją zabo­lało. Żało­wała, że nie może wzno­wić połą­cze­nia. Nie chciała, by jej sonda, jej oczy, leżała mar­twa w śniegu.

Dirjo skrzy­wił się i przy­gryzł wargę.

– Jeśli się mylimy…

– To będziemy szu­kać dalej.

Azier prych­nął.

– To Impe­rium. Tutaj pomyłki nie ucho­dzą pła­zem.

Maeli było wszystko jedno. Żywiła prze­ko­na­nie, że odna­la­zła Rebe­lię. No i czuła, że to wła­ściwe, by udało się to wła­śnie jej. Jej dro­idom, jej oczom. Przez ten cały czas marzyła o tym, że znaj­dzie się w ich wnę­trzu. Spraw­dziło się.

Dirjo zaczerp­nął głę­boko tchu, po czym przy­tak­nął.

– Wyślę twoje usta­le­nia Piet­towi.

Maela zwol­niła miej­sce przy sta­no­wi­sku. Prze­jął je Dirjo.

Lorem zmarsz­czyła brwi.

– To Maela doko­nała odkry­cia. Powinno pójść na jej konto.

– Prze­cież nie cho­dzi o pochwały, a o Impe­rium – odparł Dirjo.

– Skoro nie, to dla­czego się upie­rasz, że to ty oso­bi­ście prze­ka­żesz infor­ma­cje Piet­towi? – burk­nął Azier.

Maela już zasia­dła przy innym sta­no­wi­sku. Jeśli się okaże, że nie ma racji, będą musieli szu­kać dalej, więc rów­nie dobrze mogła już zacząć. Nie potra­fiła jed­nak prze­stać myśleć o zaob­ser­wo­wa­nych isto­tach, ani o roz­bły­sku świa­tła czy o koń­cówce trans­mi­sji. Istotę, która wyszła spod rąk jej matki, spo­tkał gwał­towny koniec. Tak samo gwał­tow­nie skoń­czyła się wizyta Maeli na Hoth.

Gdy wszy­scy byli zaafe­ro­wani ocze­ki­wa­niem na kon­takt ze strony Pietta, Maela prze­glą­dała nie­zli­czone trans­mi­sje. Gdy zna­la­zła tę, któ­rej szu­kała, zalała ją fala triumfu: kolejna sonda zwia­dow­cza wylą­do­wała na Hoth. Co ozna­czało, że na­dal może się tam rozej­rzeć.

Nie powinna. Albo Hoth było ich celem, albo nie. Powinna szu­kać dalej.

Hoth jed­nak zda­wało jej się miej­scem praw­dziw­szym niż wszyst­kie poprzed­nio odwie­dzone. To, co tam ujrzała, miało zna­cze­nie, i była irra­cjo­nal­nie zła na to, że trans­mi­sja tak szybko dobie­gła końca. Jasne, cią­gle tra­cili sondy zwia­dow­cze. Ale ta została znisz­czona.

Póź­niej – nie potra­fiła powie­dzieć kiedy, bo gorącz­kowo prze­glą­dała nagra­nia w nadziei, że znaj­dzie coś wyjąt­ko­wego, i pró­bo­wała zapo­mnieć, jak usil­nie pra­gnie wró­cić na Hoth – nade­szła trans­mi­sja z „Exe­cu­tora”.

– Tak, sir. Dzię­kuję, sir. – Dirjo oparł się o kon­solę. Na jego twa­rzy wal­czyły ze sobą ulga i samo­za­do­wo­le­nie. – Mie­li­śmy rację. Są na Hoth.

Lorem poło­żyła dłoń na ramie­niu kole­żanki.

– Chcia­łeś powie­dzieć, że Maela miała rację.

– To będzie wiel­kie zwy­cię­stwo dla Impe­rium. Już jest zwy­cię­stwem dla Pro­jektu Rój. – Dirjo sta­nął pro­sto, obcią­gnął mun­dur i wypiął pierś. – Powin­ni­śmy to uczcić.

– Zro­bię wszystko, byle tylko opu­ścić tę klitkę – burk­nął Azier i wstał z fotela, choć on nie popra­wił pomię­tej kurtki.

Lorem się zaśmiała. Chwy­ciła Maelę za rękę i odcią­gnęła ją od sta­no­wi­ska. Kobieta obej­rzała się tęsk­nie na migo­czące kon­tro­lki, na kwa­dra­towe przy­ci­ski, obiet­nicę cudów prze­ka­zy­wa­nych za pośred­nic­twem innych oczu. Wło­żyła rękę do kie­szeni i pogła­dziła gładką powierzch­nię soczewki. Prze­każe wieść matce. Wyśle infor­ma­cję o ich suk­ce­sie. Dowód na to, że nie tylko dro­idy zasłu­gują, by roz­sy­łać je po całej galak­tyce.

Śniła o lodzie. Nie potra­fiła prze­stać o nim myśleć, zasta­na­wiać się. Tęsk­niła za swoją przed­wcze­śnie zakoń­czoną wizytą na pla­ne­cie, która fak­tycz­nie oka­zała się mieć zna­cze­nie.

Parę dni póź­niej, gdy wszy­scy pozo­stali odsy­piali zmianę, Maela wśli­zgnęła się do cen­trali Pro­jektu Rój. Jej fotel był chłodny, a świa­tła – przy­ćmione, ale pomiesz­cze­nie znik­nęło, gdy prze­jęła zdalne ste­ro­wa­nie nad drugą sondą na Hoth.

Wśli­zgnęła się w jej meta­lowy kor­pus i pozwo­liła, by ekran wypeł­nił jej wzrok. Chłód fotela zmie­nił się w chłód sku­tego lodem kra­jo­brazu. Zna­la­zła się tam.

Sunęła wzdłuż lodow­ców i zasp śnież­nych. Liczyła na to, że odnaj­dzie stado tam­tych zwie­rząt. Coś innego jed­nak przy­kuło jej uwagę. Dym. Pod­ry­fo­wała w jego stronę – jej meta­lowe koń­czyny w ogóle nie doty­kały ziemi. Dym uno­sił się znad prze­ogrom­nych tru­cheł impe­rial­nych maszyn, znisz­czo­nych i osma­lo­nych, przy­pa­lo­nych i sto­pio­nych. Dotarły tu przed nią.

Ale prze­cież nie cho­dziło tu o podział one–ona. Sama była czę­ścią Impe­rium. Skie­ro­wała się w stronę ich celu. To, co się tu roze­grało, dobie­gło już końca. Wmó­wiła sobie, że poszu­kuje jakich­kol­wiek infor­ma­cji, mogą­cych pomóc Impe­rium, ale tak naprawdę chciała zoba­czyć miej­sce, któ­rego ni­gdy nie odwie­dzi, a które odkryła, które poda­ro­wała Impe­rium. Bo w końcu to zwy­cię­stwo było i jej udzia­łem, prawda?

Bez trudu odna­la­zła wej­ście do bazy, ostrze­lane i powy­krę­cane, podob­nie jak impe­rialne maszyny. Ostroż­nie wśli­zgnęła się do środka. Nawi­go­wała poprzez kory­ta­rze. W nie­któ­rych miej­scach zapadł się dach. Kawały lodu i śniegu blo­ko­wały przej­ście. Było ciemno, więc zmie­niła usta­wie­nia obrazu. I wtedy to zoba­czyła.

Poczuła na języku meta­liczny smak. Usły­szała dzwo­nie­nie w uszach.

Impe­rialne mun­dury. I inne. Pozo­sta­wione ciała, spo­nie­wie­rane, wykrę­cone. Prze­le­ciała nad nimi. Nie dotknęła ani jed­nego.

Tam, kolejne. Jesz­cze inne. Wycią­gnęła przed sie­bie ramię. Pod ogrom­nym cię­ża­rem lodu i śniegu leżało przy­gnie­cione zwie­rzę. Wysta­wała mu sama głowa. Ramię sondy dotknęło jed­nego z tych zabaw­nie skrę­co­nych rogów, ale…

Ale to nie było jej ramię. Nale­żało do dro­ida. Sama zaś ni­gdy się nie prze­kona, jakie to uczu­cie. Nie doświad­czy niczego. Droid obra­cał się i obra­cał, i wszę­dzie napo­ty­kał znisz­cze­nie, ciała i roz­trza­skane maszyny. Nie miało zna­cze­nia, czy tru­chła należą do impe­rial­nych, do rebe­lian­tów czy do istot, które powinny bie­gać po lodzie. Wszyst­kie zostały jed­na­kowo uni­ce­stwione.

Rzu­ciła się w gwiazdy i zda­wało się jej, że tylko patrzy. Jed­nak oko ni­gdy nie było tylko okiem. Było połą­czone z cia­łem.

Była oczyma Impe­rium. A jego dło­nie uczy­niły to z jej przy­czyny.

Dirjo opie­rał się o swoje krze­sło. Prze­ka­zał im infor­ma­cje o postę­pach Impe­rium po Hoth i przy­po­mi­nał im – znów – o suk­ce­sach Pietta. Lorem powie­dzia­łaby, że Dirjo ple­cie jak droid z prze­pię­ciem, ale Maela uznała, że to nie fair w sto­sunku do dro­idów. One nie wybrały takiego życia. Zostały stwo­rzone i robiły, co do nich należy.

Patrzyły tam, gdzie ona im kazała.

Poru­szyła dłońmi. Wyobra­ziła sobie, że dotyka krę­tych rogów. Pro­jekt Rój oka­zał się udany, ale jesz­cze nie dobiegł końca. Ni­gdy nie miał się skoń­czyć, póki ist­niała Rebe­lia, która mogła się skryć gdzie indziej. Soczewka dro­ida wpa­try­wała się w nią z miej­sca, gdzie ją odło­żyła. Maela spoj­rzała we wła­sne znie­kształ­cone odbi­cie, po czym prze­nio­sła wzrok na ekran. Nagra­nie po nagra­niu. Setki nagrań, zle­wa­ją­cych się w jedną całość.

Księ­życ zaro­śnięty pra­sta­rymi lasami. Droid pod­czas zej­ścia roz­grzał się do tego stop­nia, że zapró­szył ogień wokół sie­bie i teraz obraz przed­sta­wiał sza­le­jące inferno.

Pla­neta pozba­wiona świa­tła, tak ciemna, że żadne usta­wie­nie kamer nie mogło zgłę­bić mroku. Tylko powta­rza­jące się sygnały z czuj­ni­ków ruchu wska­zy­wały na to, że coś czai się w pobliżu.

Aste­ro­ida wiel­ko­ści pla­nety. Sonda została uszko­dzona pod­czas podej­ścia i teraz mogła jedy­nie patrzeć bez ruchu, bez zasi­la­nia, podró­żu­jąc na skale przez prze­stwo­rza.

Bagni­sta pla­neta, zatrzę­sie­nie roślin i mokra­deł, błota i pną­czy, bez niczego, co wska­zy­wa­łoby na to, że Impe­rium powinno ją zaszczy­cić dru­gim spoj­rze­niem. Tylko – tam, zarys cze­goś na tle nocy! Cze­goś nie­orga­nicz­nego. Cze­goś, co podej­rza­nie przy­po­mi­nało na wpół zato­pio­nego X-winga.

Dirjo szarp­nął ner­wowo za kami­zelkę mun­duru.

– Wyniki – rzu­cił. – Impe­rium na nas polega.

Maela wci­snęła przy­cisk, by usu­nąć nagra­nie. Usu­nęła Dago­bah z oczu Impe­rium. Prze­szła do kolej­nych świa­tów. Wresz­cie widziała wyraź­nie.GŁÓD. MARK OSHIRO

GŁÓD

Mark Oshiro

Lód nie dbał o nikogo.

Przy­po­mi­nał sobie o tym za każ­dym razem, gdy opusz­czał dom. Moż­liwe, że słońca i księ­życe prze­suną się wiele razy po nie­bo­skło­nie, nim zdo­bę­dzie wystar­cza­jącą ilość poży­wie­nia, by wró­cić, by nakar­mić je wszyst­kie. Szcze­gól­nie teraz, gdy z roz­ba­wie­niem mach­nął łapą na jedno z mło­dych, plą­ta­jące się mu mię­dzy nogami. Młode sta­nęło przed nim i zary­czało, a tak naprawdę zapisz­czało, bo dźwięk nie wzbu­dzał jesz­cze należ­nego stra­chu. Ale na począ­tek dobre i to. Wystar­czy prak­tyka, żyw­ność i czas, by stało się rów­nie prze­ra­ża­jące co jego ojciec.

We dwoje wspięli się dłu­gim kory­ta­rzem wycho­dzą­cym z cen­tral­nej groty. Osoba postronna bez trudu mogłaby się tu zgu­bić. To wła­śnie dla­tego on i jego part­nerka godowa wybrali to miej­sce dawno temu. Coś tu daw­niej miesz­kało, a świad­czyły o tym dziwne pozo­sta­wione rze­czy. Po gro­tach walały się twarde przed­mioty, nie kamie­nie, kości czy kawałki lodu, a coś nie­okre­ślo­nego wraz z gni­ją­cymi szcząt­kami tego, co te bestie jadły.

Ten dom jed­nak był dobrze chro­niony przed zim­nem i innymi. To, że zna­leźli to miej­sce… Cóż, od samego początku wie­dział, że to coś sta­łego, tego rodzaju azyl, jakiego przed­sta­wi­ciele jego gatunku poszu­ki­wali przez więk­szość życia. Nie­liczne dra­pież­niki, pró­bu­jące od tam­tej pory naru­szyć to tery­to­rium, zagu­biły się bez nadziei na zna­le­zie­nie wyj­ścia wśród krę­tych tuneli, w pomiesz­cze­niach, które w tych ciem­no­ściach wyda­wały się iden­tyczne. Było mu łatwo na nie polo­wać, gdy błą­kały się, osła­bione i wystra­szone.

A teraz miał swój klan. Trzy młode, ich matkę, part­nerkę godową. Wła­sną rodzinę. Nie ist­nie­liby, gdyby nie odkry­cie tej groty.

Teraz jed­nak przy­szła pora, by opu­ścić schro­nie­nie.

Samica miała opie­ko­wać się mło­dymi pod jego nie­obec­ność, ale nie sta­no­wiło to dużego pocie­sze­nia, bo… Cóż, polo­wa­nie to polo­wa­nie. Cią­gnęło się długo i nie miał gwa­ran­cji, że cokol­wiek zła­pie. Kolejne dni zle­wały się ze sobą, a nie dostrze­gał ofiar.

Ale musiał wyru­szyć po raz kolejny.

Musiał utrzy­mać swój klan przy życiu.

Potrzeba ta spra­wiała, że sta­wiał kolejne kroki. Matka jego dzieci i jego part­nerka otarła się nosem o jego nos na znak sza­cunku. Młode pisz­czały i ryczały, choć tak naprawdę nie rozu­miały, krę­ciły się u jego nóg. Gdy wyszedł na wiatr, chłód, lód i śnieg, jedno z nich podą­żyło jego śla­dem i zamach­nęło się na niego. Zatrzy­mał się i je ode­pchnął, po czym wark­nął. Zro­zu­miało. Odpro­wa­dzało go wzro­kiem, nie rusza­jąc się z miej­sca. Wkrótce zanu­rzył się w bez­gra­niczną biel tun­dry.

Roz­po­częły się łowy.

Masze­ro­wał. Wspiął się na naj­bliż­sze wznie­sie­nie i instynkt pokie­ro­wał go ku sze­re­gowi jaskiń w oddali. Raz zna­lazł tam stado jego ulu­bio­nych ofiar, bestii, które poru­szały się na dwóch koń­czy­nach i z głów wyra­stały im takie bez­u­ży­teczne rogi. Łatwo dawały się upo­lo­wać, przy­naj­mniej gdy sku­piało się na poje­dyn­czych oka­zach. W gru­pie potra­fiły być nie­bez­pieczne, ale łatwiej było oddzie­lić jedno zwie­rzę od stada, udać się za nim w pościg, zmę­czyć je i wzbu­dzić w nim strach, że nikt mu nie pomoże.

Żywił się mniej­szymi stwo­rze­niami, by zacho­wać ener­gię. Rzadko sypiał; wie­dział, że wtedy grozi mu naj­więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo. Odpo­czy­wał tylko tyle, by móc ruszyć w dal­szą podróż.

Wzno­wić łowy.

Słońce sunęło po nie­bie. Raz, drugi, trzeci. Księ­życe, a każdy miał wła­sny kształt i barwę, poja­wiały się z koń­cem dnia, gdy nasta­wała noc i łowcy zagra­żał prze­ra­ża­jący chłód. Parł jed­nak dalej. Raz schro­nił się przed wyjąt­kowo sro­gim wia­trem, takim, który zda­wał się prze­szy­wać jego futro. Scho­wał się pod ścianą klifu, aż znów wstało słońce.

Poświę­cał się dla nich.

Zna­lazł ofiarę na połu­dnio­wym skraju skal­nego masywu. Uznał, że bez trudu osa­czy ją w doli­nie poni­żej. Gdy zdjął naj­więk­sze zwie­rzę, które zamach­nęło się na niego tymi krę­tymi rogami, bez trudu wytro­pił pozo­stałe. Poży­wił się tym naj­mniej­szym, zja­da­jąc je do ostat­niej kosteczki, by star­czyło mu ener­gii na długą podróż powrotną. Nie zamie­rzał się zatrzy­my­wać ani odpo­czy­wać; ryzyko było zbyt duże, skoro cią­gnął za sobą tru­chła.

Więc masze­ro­wał.

Nie wie­dział, ile słońc i księ­ży­ców poko­nało niebo.

Nie dbał o to, jak jak wielki chłód odczu­wał, gdy stą­pał po lodzie i śniegu.

Nie pozwo­lił, by wyczer­pa­nie, które czuł w mię­śniach i kościach, powa­liło go na zie­mię.

Szedł przed sie­bie z jedną myślą w gło­wie.

„Muszę wró­cić”.

Wspiął się na ostat­nie wznie­sie­nie i przez krótką chwilę myślał, że to świa­tło sło­neczne płata mu figle. Może i go ośle­piało, gdy odbi­jało się od lodu, ale upu­ścił tru­chła. Wbił wzrok w dal. Pochy­lił się.

Wycho­dzili na lód nie­opo­dal ogrom­nej struk­tury: małe istotki, cho­dzące pro­sto na tyl­nych koń­czy­nach, ciemne kształty na tle śniegu. Nie­które jeź­dziły na grzbie­tach zwie­rząt tego samego rodzaju, które wła­śnie pozba­wił życia; inne kie­ro­wały je przed sie­bie, wrzesz­cząc na nie i krzy­cząc.

Wie­dział, że to go opóźni, ale nie powstrzyma.

Ruszył w kie­runku wej­ścia do jaskiń w dale­kiej czę­ści wznie­sie­nia. Zasta­na­wiał się, czy ci nowo przy­byli utrud­nią mu łowy. Będą mu prze­szka­dzać w gro­cie? Prze­pro­wa­dzą atak?

Kipiał w nim gniew. To był jego dom.

Myślał o swoim kla­nie, gdy scho­dził do doliny, do sie­bie. Mógł sko­rzy­stać z dru­giego wej­ścia – mniej­szego, uciąż­li­wego. Przez cały czas obser­wo­wał te istoty. Nie wyda­wały się two­rzyć stad, ale były liczne. Bez zna­cze­nia. Mógłby je poko­nać jed­nym mach­nię­ciem łapy.

Wci­snął się w szparę w jed­nej z tyl­nych grot. Upadł na zie­mię w kory­ta­rzu i przy­ło­żył łapy do uszu. Przez lód niósł się echem straszny dźwięk: coś wyso­kiego, powta­rza­ją­cego się. Prze­szy­wał mu uszy i spra­wiał, że przez jego ciało prze­cho­dziły kolejne fale mdło­ści.

Wyda­wało się to nie­moż­liwe; prze­cież był tak daleko od tych istot! Czyżby jakimś cudem wdarły się do środka? Nie były świa­dome, kto tu mieszka?

Pozo­sta­wił tru­chła i skie­ro­wał się w głąb wła­snej jamy. Gdy wresz­cie dotarł, nie­moż­liwe oka­zało się prawdą: tam, w ścia­nie lodu, ziała teraz wielka dziura, a dźwięki, które z niej dobie­gały, powo­do­wały prze­raź­liwy ból.

Parł jed­nak przed sie­bie. Musiał. Musiał ich odna­leźć.

Szu­kał. W miej­scu, gdzie zako­py­wali swoje nie­czy­sto­ści. (Puste). W jed­nej z grot, gdzie się poży­wiali. (Teraz zaję­tej przez całe rze­sze tych strasz­nych stwo­rzeń). Szedł nisko przy ziemi, gdy wpa­dła na niego jakaś istota, wyło­niw­szy się z jed­nego z mniej­szych pomiesz­czeń w głę­bo­kiej czę­ści jaskini. (Z jego domu). Rzu­ciła mu szyb­kie spoj­rze­nie i wrza­snęła. Zamie­rzała go wystra­szyć? A może sama prze­ra­ziła się tak dalece, że instynk­tow­nie wydała taki dźwięk? Nie­które stwo­rze­nia robiły tak przed śmier­cią. Nie potra­fiły się powstrzy­mać.

Ryk­nął i zamach­nął się, by zmiaż­dżyć prze­ciw­nika.

Istota unio­sła rękę. W jej łapie było coś ciem­nego, a potem poja­wił się świe­tli­sty pro­mień. Nie­moż­li­wie szybko poko­nał dzie­lącą ich odle­głość niczym te smugi świa­tła, które czę­sto widy­wał nocą na nie­bie.

Jesz­cze ni­gdy nie doświad­czył tak roz­dzie­ra­ją­cego bólu. Miał wra­że­nie, jakby pro­mie­nio­wał głę­boko pod sierść i skórę. Kąsał mię­śnie jego nogi. Tym razem sam zary­czał w ago­nii.

I dał się ponieść wście­kło­ści.

Nie miał poję­cia, ile istot oka­le­czył czy zabił w tam­tych chwi­lach, ale ude­rzał we wszystko, co się poru­szało. Nie potra­fił ich odna­leźć. Gdzie się podzie­wali? Gdzie była jego rodzina? Gdzie były jego dzieci? Wpa­ro­wał do naj­więk­szej sali w gro­cie i ujrzał nie­zli­czone stwo­rze­nia. Roz­pierz­chły się z wrza­skiem we wszyst­kie strony, a on znów zary­czał.

Wyczu­wał resztki swo­jego klanu, słaby podmuch tego, kim kie­dyś byli. Gdzie się podziali? Co te istoty z nimi zro­biły?

Poja­wiło się tamto prze­szy­wa­jące świa­tło, ale tym razem go nie ugo­dziło. Wybiegł z domu przed wej­ście, bro­cząc krwią po śniegu i lodzie. Szedł przed sie­bie, a te istoty posy­łały za nim nie­znane mu dźwięki. Znik­nął wśród pobli­skich wzgórz.

Dopiero gdy zna­lazł się w bez­piecz­nym miej­scu, dotarło do niego, że zawiódł rodzinę. Jego part­nerka z pew­no­ścią ochro­niła młode. Może zna­leźli inne schro­nie­nie?

Posma­ro­wał ranę śnie­giem, zmu­sił ją, by zdrę­twiała, aby mógł się prze­miesz­czać.

I poszedł.

Nie zna­lazł ich w gro­tach po prze­ciw­nej stro­nie wznie­sień, w miej­scu, które było ich domem. Może jego part­nerka zabrała młode tam, gdzie miesz­kali wcze­śniej.

Jed­nak i tam ich nie zna­lazł.

Nie zna­lazł ich ni­gdzie.

Coś go wypeł­niło. Jesz­cze ni­gdy cze­goś takiego nie odczu­wał. Teraz w jego wnę­trzu tkwiła pustka, taka, która wyże­rała go od środka, która zda­wała się zwięk­szać roz­miary z każ­dym przej­ściem słońca po nie­bie. Sta­rał się wypeł­nić ją jedze­niem. Tu i ówdzie łapał ofiary. Ale choć zaspo­ka­jał w ten spo­sób głód, to dru­gie uczu­cie roz­kwi­tało. Bez klanu czuł się pusty.

Cze­kał. Obser­wo­wał. Roz­pa­czał.

Coraz to kolejne istoty zasie­dlały jego dom. Przy­by­wały, odcho­dziły, nie­kiedy uda­wały się na lód na grzbie­tach tych innych zwie­rząt, ale zawsze przy­naj­mniej parami. Były tak liczne. Jak mogły to robić? Czego chciały? Czyżby też polo­wały?

Gło­do­wał. Obser­wo­wał. Cze­kał.

Pew­nego ranka małe stado opu­ściło grotę na grzbie­tach bestii z rogami. Dał się ponieść instynk­towi: mógł sobie pora­dzić z tak nie­liczną grupą. W końcu prę­dzej czy póź­niej wszyst­kie istoty żywe padały ofiarą jego gatunku. A że rogate stwo­rze­nia były obcią­żone, nie mogły roz­wi­jać nor­mal­nej pręd­ko­ści.

Czyli nie mogły uciec.

To aż za łatwe.

Nie cho­dziło mu jed­nak o wyzwa­nie. Podą­żył za sta­dem, obser­wo­wał, jak się roz­dziela i jego poszcze­gólni człon­ko­wie roz­pra­szają się po lodzie. On jed­nak jak zawsze pozo­sta­wał cichy i zacho­wy­wał odle­głość. Chciał, by ostat­nimi rze­czami, jakie zoba­czą jego ofiary, były biel jego sier­ści, jego prze­ra­ża­jąca, otwarta sze­roko pasz­cza i ostre pazury prze­ci­na­jące miękką szyję.

Nie pra­gnął zaspo­ka­jać głodu. Nie cho­dziło o uczto­wa­nie.

Nie.

Chciał zapeł­nić pustkę w swoim ciele.

A mogła to zro­bić tylko krew.

Wybrał jedną ofiarę. Nie było potrzeby, by sku­piał się na całym sta­dzie. Wybrał mizerną istotę, naj­mniej­szą ze wszyst­kich, którą będzie mu naj­ła­twiej poko­nać.

Czy dzięki temu zjed­no­czy się ze swoim kla­nem? Ta istota wyjawi mu jego los?

Nie.

Ale zawsze to jakiś począ­tek.

Zbli­żył się do rów­niny. Był świa­dom tego, że nie ma tu wielu miejsc, gdzie mógłby się przy­czaić, ale nie wolno mu zaprze­pa­ścić tej jedy­nej szansy. Znie­ru­cho­miał i obser­wo­wał. Patrzył, jak ta istota zako­puje coś pod śnie­giem.

Cze­kał. Nie­zgrabna ofiara wspięła się na wierz­chowca i oboje ruszyli przed sie­bie.

Zatrzy­mali się.

Wtedy popę­dził przed sie­bie, trzy­ma­jąc się nisko przy ziemi. Zmniej­szał dzie­lącą ich odle­głość.

Rogata bestia odwró­ciła głowę i zamarła w miej­scu. Unio­sła pysk w powie­trze, pocią­gnęła parę razy noz­drzami. Był już pewien, że go wyczuwa, że za chwilę roz­pocz­nie się pogoń.

Odwró­ciła się. Nie zerwała się do biegu.

Cią­gle zmniej­szał dystans. Trzy­mał się nisko przy ziemi. Oddy­chał mia­rowo, spo­koj­nie.

_Trach!_

Nie wypro­sto­wał się, ale nie mógł nie odwró­cić głowy. Ujrzał w oddali błysk ognia i dym. To wcale nie było znów tak rzad­kie, z nieba cią­gle coś spa­dało. Raz jedna taka rzecz zabiła inne młode z jego wła­snego miotu.

Chwila jed­nak nade­szła: ide­alne odwró­ce­nie uwagi.

Sunął po lodzie. Istota na grzbie­cie tej dru­giej wyda­wała z sie­bie jakieś dźwięki. Strach? Zanie­po­ko­je­nie? Roz­mowa? Nie wie­dział. Po pro­stu pod­kra­dał się coraz bli­żej. Zatrzy­my­wał się tylko wtedy, gdy bestia ryczała. Teraz albo ni­gdy. Jeśli go zauważą, z pew­no­ścią doj­dzie do pościgu. Tak, w końcu ich zła­pie, ale wolał tego unik­nąć.

Pra­gnął krwi.

Rzu­cił się przed sie­bie.

Zamach­nął się od góry masywną ręką i wrza­snął moż­li­wie naj­gło­śniej, by wzbu­dzić strach w ich ser­cach, spra­wić, by zamarli w miej­scu. Ciało mniej­szej istoty padło na lód po jed­nym cio­sie. Następ­nie zła­pał rogatą bestię za kark i skrę­cił go jed­nym potęż­nym ruchem.

Żadna z ofiar się nie poru­szyła.

Dziś będzie uczto­wał.

Ale naj­pierw przy­go­to­wa­nia. Chwy­cił obie istoty za nogi i zacią­gnął do pustej groty, z któ­rej teraz korzy­stał. Podróż była długa i zazwy­czaj by się mar­twił, że przed­sta­wi­ciele innych kla­nów będą mu się naprzy­krzać. Teraz jed­nak więk­szość z nich znik­nęła, przy­pusz­czal­nie wystra­szona przez te nie­spo­ty­kane bestie i tę dziwną rzecz, którą wznie­śli w śniegu, wypusz­cza­jącą pro­mie­nie świa­tła w powie­trze.

Był sam wśród śniegu i lodu. Od dłuż­szego czasu.

Wie­dział, że zachowa tę małą istotę na dłu­żej, a tę drugą zje od razu. Potrze­bo­wał ener­gii, a poży­wie­nie miało mu pomóc w reali­za­cji planu.

Bo na tym jed­nym ataku nie skoń­czy.

Nie. Odszuka pozo­stałe ofiary. Będzie je zdej­mo­wał jedna po dru­giej. Za każ­dym razem, gdy pozbawi je życia, będzie bli­żej odzy­ska­nia domu. Part­nerki. Mło­dych. Matki jego dzieci.

Wszyst­kich jesz­cze odzy­ska.

Miał mnó­stwo czasu.

Rzu­cił tru­chło na tył groty i sku­pił się na dru­giej ofie­rze, tej, która na­dal żyła. Przyj­rzał się jej gło­wie. Na czubku miała małą kępkę wło­sów. Pową­chał. Istota miała na sobie obcą sierść. Dziwne. Jak oni prze­ży­wali w chło­dzie tego świata?

Cóż, ten nie pożyje dłu­żej niż dwa księ­życe. Uniósł go za nogi i chuch­nął na strop jaskini, by sto­pić lód. Poli­zał dziwny mate­riał na sto­pach ofiary, by w jak naj­więk­szym stop­niu pokryć go śliną, po czym przy­ło­żył je do wil­got­nego sufitu.

Jakiś mały obiekt odpadł od ciała stwo­rze­nia i wylą­do­wał wśród śniegu na dnie groty. Łowca nie poświę­cił mu uwagi. Po chwili istota zwi­sała już porząd­nie z lodu.

Przyj­rzał się jej ponow­nie. Miała płytki oddech. Była taka deli­katna, bez­u­ży­teczna. Nie potra­fił pojąć, jak to coś w ogóle zdo­łało prze­żyć do tej pory; nie odno­sił wra­że­nia, że to młode. Jego ręce nie zostały stwo­rzone do zama­chi­wa­nia się na zdo­bycz, no i nie miało pazu­rów. Nogi wyda­wały się zbyt krót­kie, by bie­gać prędko po lodzie czy śniegu.

Spoj­rzał mu w twarz. Czy to też miało rodzinę? Dom? Wie­działo, że ode­brało mu dosłow­nie wszystko? O czym myślało? Nie­na­wi­dziło jego gatunku, tak jak on nie­na­wi­dził ich? To dla­tego zabrali mu dom?

To bez zna­cze­nia.

Odzy­ska to, co jego.

Posi­lił się. Odry­wał kawałki skóry roga­tej bestii i szybko je zja­dał, po czym zajął się tłu­stym wnę­trzem. Żało­wał, że mięso nie jest już świeże, mało co było tak przy­jemne, jak cie­pła krew w gar­dle. Szar­pał mię­śnie i ścię­gna jed­nej z koń­czyn, pochło­nięty samą przy­jem­no­ścią uczto­wa­nia. I to wła­śnie ta przy­jem­ność spra­wiła, że nie zauwa­żył tego wcze­śniej.

Zamarł.

Usły­szał jęk.

Cichy trzask.

Spoj­rzał na istotę, która wysi­lała się ze wszyst­kich sił. Wycią­gnęła rękę i łowcę znów ogar­nęła furia. Czy to coś naprawdę uwa­żało, że zdoła uciec? Że zdoła sta­wić opór? Że mogłoby go poko­nać? Zary­czał na tyle gło­śno, że grota zda­wała się trząść w posa­dach, na tyle gło­śno, że ofiara zro­biła wiel­kie oczy, tuż po tym, jak upa­dła na zie­mię. Wstała, odwró­ciła się w jego stronę i wtedy…

Świa­tło. Wiązka. Znów.

Jego gatu­nek ni­gdy nie zapo­mi­nał. Dzięki dosko­na­łej pamięci tro­pił ofiary, wie­dział, które masywy wiodą ku zdra­dli­wym prze­pa­ściom. Pamię­tał. Dom. Wrzask. Błysk świa­tła, powo­du­ją­cego ogromny ból. Krew. Chaos.

Ale to świa­tło było inne. Jakimś cudem. Wiązka nie leciała w jego stronę. W ogóle się nie poru­szała, tak samo zresztą jak oni dwaj na tej małej prze­strzeni.

Ta istota potra­fiła utrzy­mać świa­tło.

Nie.

Dzier­żyła świa­tło.

Pową­chał powie­trze i wyczuł ten sam ostry zapach, jak ten, któ­rym ema­no­wał złom poroz­rzu­cany po jego daw­nym domu. Czy to wła­śnie takie coś trzy­mało to stwo­rze­nie?

Nie bał się jed­nak. Nie mógł. Buzo­wała w nim złość.

Zaszar­żo­wał, pewien, że skru­szy tę paskudą kre­aturę jed­nym zama­chem ręki. A wtedy wiązka prze­cięła powie­trze. Z początku nie czuł bólu – a potem to on skru­szył go, wypeł­nił jego myśli. Jesz­cze ni­gdy nie sły­szał takiego dźwięku, dźwięku roz­ci­na­nego mięsa. Ni­gdy jesz­cze nie spo­glą­dał na dno groty, by ujrzeć tam wła­sną rękę.

Znów zary­czał.

Nie.

Wrza­snął.

Istota ucie­kła w śnieżne pust­ko­wia. Z pew­no­ścią wkrótce umrze; nie­moż­liwe, by ot tak mogła prze­trwać wśród lodu i wia­tru. Nie potra­fił jed­nak o niej dłu­żej myśleć, gdy ból pro­mie­nio­wał po całym ciele. Natarł kikut śnie­giem, tak samo jak wtedy, dawno temu, i zata­mo­wał krwa­wie­nie. Jego myśli dry­fo­wały, naj­pierw w stronę bólu, potem – part­ne­rek, a jesz­cze potem mło­dych, któ­rych być może nie spo­tka już ni­gdy.

Spał.

Czuł ból.

Ten nie ustę­po­wał przez wiele księ­ży­ców. Były takie chwile, gdy miał wra­że­nie, że koń­czyna na­dal tam jest, jakby mógł roz­szar­pać ciało ofiary pazu­rami nie­do­stęp­nymi wzro­kowi. Na­dal polo­wał sam – mniej spraw­nie niż do tej pory – aż wró­ciły mu siły. Aż doszedł do wnio­sku, że jest gotów.

Gdy był już w odpo­wied­niej for­mie, gdy dosto­so­wał się do nowej codzien­no­ści, wresz­cie zaczął zmie­rzać ku doli­nie. Nie­dawno zaspo­koił głód fizyczny i teraz pra­gnął jedy­nie zemsty. Jego sta­ra­nia mogą się oka­zać bez­owocne; nie każde łowy koń­czyły się suk­ce­sem. Wie­dział, że na­dal może ponieść klę­skę, że ten dzień może się oka­zać ostat­nim. Musiał mimo to spró­bo­wać.

Gdy jed­nak wspiął się na wznie­sie­nie i stał tak sku­lony w ocze­ki­wa­niu, poczuł, że się odpręża, że odpusz­cza.

Nie dostrzegł w doli­nie żad­nych dziw­nych obiek­tów.

Żadne istoty nie krzą­tały się przy gro­tach.

Mimo to scho­dził powoli. Zało­żył, że w każ­dej chwili te stwo­rze­nia mogą zaata­ko­wać z zasko­cze­nia wiąz­kami świa­tła i zmu­sić go do odwrotu. Niczego jed­nak nie usły­szał. Nie ujrzał. Nie poczuł zapa­chu potu ni ciała. Znów pową­chał powie­trze.

Coś tu ostat­nio pło­nęło.

U wylotu grot znaj­do­wało się wię­cej śmieci: postrzę­pione kawałki cze­goś twar­dego i ostrego. Smuga zamar­z­nię­tej krwi. Osma­lone pozo­sta­ło­ści tego, co tu kie­dyś było, co zastą­piło jego klan.

Ruszył ku wej­ściu, trzy­ma­jąc się bli­sko ziemi, ale nie doszły go żadne dźwięki, zgrzyty czy trza­ski, nic nie dotarło do jego uszu jak poprzed­nio. Po paru chwi­lach już się nie skra­dał. Wypro­sto­wał się i prze­cho­dził z jed­nej sali do dru­giej. Wszyst­kie oka­zały się puste, opusz­czone, zapo­mniane.

Musiał jesz­cze prze­szu­kać roz­liczne zakątki, ale gdy tak stał w miej­scu, które nie­gdyś było domem jego i klanu, wie­dział, że zostało mu ono przy­wró­cone.

I ta pustka wewnątrz jego ciała skur­czyła się, zastą­piona czymś nowym.

Nadzieją.

Nadzieją na to, że powtórne spo­tka­nie jest moż­liwe.

Z kla­nem.

Z part­nerką.

Z mło­dymi.

Z tym, co mu ukra­dli.

Z jego domem.ZAPEWNI IM CIEPŁO. DELILAH S. DAWSON

ZAPEWNI IM CIE­PŁO

Deli­lah S. Daw­son

O życiu taun­tauna decy­dują dwie rze­czy: cie­pło i chłód. To pierw­sze sygna­li­zuje, że należy wstać wraz ze słoń­cem, polo­wać, parzyć się, kar­mić mle­kiem pisz­czące młode, bie­gać przez śnieg i chu­chać parą przez noz­drza. To dru­gie, że należy spać. Na Hoth nasta­nie nocy wiąże się z ciem­no­ścią tak dalece pod­szytą chło­dem, iż nie prze­trwają nawet taun­tauny, chyba że skulą się razem i będą stały nie­mal nie­ru­chomo, a ich krew zacznie krą­żyć wolno niczym szlam. Dla Murry, matki rodu tego stada, takie natu­ralne rytmy zatra­ciły wszel­kie zna­cze­nie. Została poj­mana, oswo­jona, tra­fiła do zagrody. Tak, na­dal wyczuwa zapach zmierz­chu, ale rzadko widuje słońca i księ­życe. Dziwne, cie­płe, buczące rze­czy, zapew­nia­jące sztuczne świa­tło w zagro­dach, są słabe i zbyt prze­sło­dzone, a do tego ni­gdy nie gasną.

Teraz jej życiem zawia­duje trze­cia rzecz: te dziwne dwu­nożne istoty.

Nazy­wają się rebe­lian­tami.

Dla schwy­ta­nych taun­tau­nów z Bazy Echo, po czę­ści gadów, po czę­ści ssa­ków, świat skur­czył się do kilku czę­ści poje­dyn­czej sali. Taun­tauny nie potra­fią liczyć, ale Murra wie, że teraz ma pod swoją opieką mniej zwie­rząt niż daw­niej, gdy żyły na wol­no­ści. Wtedy czę­sto spę­dzały noce w gro­tach podob­nych do tej. Spały tak głę­bo­kim snem, iż nic nie było w sta­nie ich zbu­dzić, ich krew od zamar­z­nię­cia dzie­liło jedno ude­rze­nie serca, gdy kuliły się razem, tak że łączyły się ich zapa­chy i linie krwi. Z nadej­ściem poranka jed­nak wypeł­zały na migo­czącą jasność i wodziły noz­drzami za wonią dra­pież­nych wamp. Gdy żad­nej nie wyczuły, pry­chały z zado­wo­le­nia i pod­rzu­cały rogami śnieg, by two­rzyć skrzące się tęcze na tle bia­łego nieba.

I wła­śnie za tym Murra tęskni naj­bar­dziej – za wol­no­ścią i dobrym nastro­jem, wierz­ga­niem głową, bodze­niem się rogami, trą­ca­niem sio­stry czy córki bio­drem, odda­la­niem się z wybra­nym przed sie­bie sam­cem i macha­niem ogo­nem, by młode miały za czym gonić. Teraz, gdy opusz­cza groty, jest spę­tana paskami. Jej głowa i ciało nie mogą już w pełni nacie­szyć się świe­żym śnie­giem. Rebe­lianci ruszają jej szyją, by prze­ka­zać jej, dokąd ma biec. Trą­cają ją w żebra twar­dymi butami i wykrzy­kują rze­czy, które nie mają żad­nego zna­cze­nia, gdy jest zbyt gło­śna. Zna wła­sne imię tylko dla­tego, że ktoś wyma­wiał je raz za razem, poda­jąc jej z wia­dra lodo­skro­baki. Teraz wie, że gdy usły­szy te dźwięki i podej­dzie bli­żej, będą mieć dla niej coś do jedze­nia, nawet jeśli nie aż tak smacz­nego.

Tego ranka stało się coś, co zda­rzało się rzadko: zabrano ją na patrol wraz z jej ulu­bioną córką Ribą, a choć obie zostały spę­tane i miały na grzbie­tach sio­dła, na któ­rych zasia­dali gło­śni rebe­lianci, przy­naj­mniej prze­by­wały razem wśród żywiołu. Świat był jasny, pełen zapa­chów i wol­nej prze­strzeni. Mio­tały rogami i napi­nały ciała, aż jeden rebe­liant na grzbie­cie Riby powie­dział: „Wow, dziś są wyjąt­kowo pod­eks­cy­to­wane, co, Han?”. A ten na grzbie­cie samej Murry szarp­nął za jej głowę i mruk­nął: „Tylko durne zwie­rzęta potra­fią się cie­szyć, że aż tak sypie”.

Nie żeby Murra cokol­wiek z tego zro­zu­miała.

Zde­cy­do­wa­nie woli tamtą kobietę, rebe­liantkę o łagod­nym gło­sie, tamtą, która towa­rzy­szyła jej, gdy ostat­nim razem rodziła bliź­nięta, zamknięta sama w zagro­dzie. Poród był trudny – pew­nie dla­tego, że taun­tauny powinny wybie­gać ciążę, a nie spa­ce­ro­wać w cia­snym rogu groty – ale rebe­liantka sie­działa z nią, gła­skała ją po pysku, szep­tała kojące słowa, a gdy oboje mło­dych wresz­cie przy­szło na świat, pogro­ziła męskim opie­ku­nom sło­wami: „Jest wyczer­pana. Daj­cie nam ode­tchnąć. Zresztą przyda się to nam wszyst­kim”.

Nim została schwy­tana, Murra splu­nę­łaby rebe­liantce w twarz, ale tam­tej nocy, osła­biona po poro­dzie, deli­kat­nie chwy­tała małe pęczki mchu z jej sło­nych rąk. Nie opo­no­wała, gdy kobieta gła­skała ją po sier­ści na szyi. Gdy Murra przy­ło­żyła głowę do jej ramie­nia, ta podra­pała ją porząd­nie wokół swę­dzą­cych rogów.

– Wiem, jak się czu­jesz – powie­działa łagod­nie kobieta tuż przy jej uchu. – Zawsze zajęta, zawsze pchana to w jedną, to w drugą stronę. To chyba pierw­sza chwila od mie­sięcy, gdy byłam sama. – Zachi­cho­tała. – Nie żebym była sama z tobą i two­imi dziećmi. – Gdy rebe­liantka schy­liła się, by pogła­skać śpiące młode, Murra jej na to pozwo­liła.

Teraz malu­chy są już silne i wytrzy­małe, a kobieta rebe­liantka cza­sami odwie­dza zagrody sama, cichą nocną porą, gdy Murra jest pogrą­żona w pół­śnie i pil­nuje swo­jego stada. Murra zawsze się cie­szy, gdy kobieta dra­pie ją po rogach, a rebe­liantka wydaje się zado­wo­lona, że ma się do kogo ode­zwać.

Więc tak, poranny patrol w towa­rzy­stwie Riby był miły, ale ich wspólny czas wśród śniegu oka­zał się zbyt krótki. Teraz, z powro­tem w gro­tach, Murra jest nie­spo­kojna. Zazwy­czaj nie przej­mo­wa­łaby się tym, że jej silna córka prze­bywa na zewnątrz, gdzie jej miej­sce, ale wyczuwa w powie­trzu, że noc będzie wyjąt­kowo chłodna. Riba powinna już wró­cić. Jest w ciąży, choć to dopiero począ­tek. Murra doczeka się pierw­szych wnu­czek. Otwiera wszyst­kie noz­drza, łapie powie­trze, ner­wowo stąpa tam i z powro­tem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: