Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Starodubowska sprawa: Powieść ukraińska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Starodubowska sprawa: Powieść ukraińska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 378 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pol­ska i Ruś – to dwie nuty jed­nej i tej sa­mej pie­śni. Taki wy­rok hi­stor­ja wy­da­ła. Na­ka­za­ła ona: bądź­cie ra­zem! idź­cie sio­strzy­ca z sio­strzy­cą ręka w rękę!… łą­czy was krew, łą­czą was po­trze­by spól­ne i jed­na­kie?

Prze­pra­szam czy­tel­ni­ków, iż roz­po­czy­na­jąc po­wieść, za­wa­dzę o hi­stor­jo­zo­fję. Uczy­nię to bez żad­nej złej my­śli. Rzecz na­strę­cza się pod pió­ro sama i na­da­je jako po­wie­ścio­zo­ficz­ny wstęp.

Cho­dzi o wy­ro­ki w ogól­no­ści, w któ­rych ist­nie­ją dwie stro­ny: wy­da­nie i wy­ko­na­nie. Wy­da­nie wy­ro­ku i wy­ko­na­nie ta­ko­we­go, są to dwie rze­czy róż­ne co do isto­ty swo­jej: pod­czas gdy pierw­sza opie­ra się na spra­wie­dli­wo­ści, ma­ją­cej do­bro na celu, dru­ga cel ów za­stę­pu­je czę­sto­kroć wi­do­ka­mi, po­wsta­łe­mi w sku­tek zbie­gu oko­licz­no­ści. Wi­do­ki in­ter­pre­tu­ją wy­rok. Mie­wa to miej­sce w hi­stor­ji czę­ściej, ani­że­li w spra­wach spor­nych po­tocz­nych. Hi­stor­ja wy­rok wy­da­je we­dle spra­wie­dli­wo­ści, lecz wy­ko­na­nie one­go po­zo­sta­wia lu­dziom i ci tłu­ma­czą go so­bie po swo­je­mu. Ztąd po­wsta­ją gwał­ty, ta­kie okrop­ne. Hi­stor­ja za­wy­ro­ko­wa­ła in­a­czej, wy­ko­na­nie wy­pa­dło wręcz prze­ciw­nie. Dok­try­ne­rzy, upa­tru­ją­cy wy­ro­ki dzie­jo­we w czy­nach do­ko­na­nych, w wiel­kim są błę­dzie. Bio­rą oni po­zór za isto­tę rze­czy, od­no­sić się nie mo­gą­cej do przy­pad­ko­wo­ści, któ­re się na czy­ny do­ko­na­ne skła­da­ją. Pod­sta­wa jej gdzie­in­dziej. Spra­wie­dli­wość dzie­jo­wa opie­ra się w fe­ro­wa­niu wy­ro­ków, na za­sa­dzie sta­łej, na grun­cie pew­nym, na któ­rym ura­bia się roz­wój ludz­ko­ści, pro­wa­dzą­cy czło­wie­czeń­stwo od gor­sze­go ku lep­sze­mu i co­raz to lep­sze­mu.

Jak sę­dzia zwy­czaj­ny ma ko­rzyść nie zaś krzyw­dę na celu, tak i sąd dzie­jo­wy mieć nie może krzyw­dze­nia za za­da­nie, i nie­słusz­no­ścią jest na karb jego kłaść fak­tów, bę­dą­cych wy­ni­kiem roz­pa­sa­nia naj­obrzy­dliw­szych na­mięt­no­ści, nie moż­na na karb jego kłaść zda­rzeń ta­kich np., jak: tę­pie­nie na­ro­dów, nisz­cze­nie dzieł sztu­ki i owo­ców cy­wi­li­za­cji. Fak­ta po­dob­ne są bun­tem prze­ciw­ko wy­ro­kom try­bu­na­łu dzie­jo­we­go, są to, co naj­mniej, zbo­cze­nia w wy­ko­na­niu, po­cho­dzą­ce z nie­zro­zu­mie­nia rze­czy. Za­pi­su­ją się one w sze­re­gu zda­rzeń w ta­kiem zu­peł­nie zna­cze­niu, jak w kro­ni­kach są­do­wych za­pi­su­ją się zbrod­nie i wy­stęp­ki: dla sta­ty­sty­ki, dla na­uki. Nie są to wy­ro­ki dzie­jo­we, a fak­ta dzie­jo­we – fak­ta, z któ­rych nie­je­den ocze­ku­je i wy­ma­ga re­pa­ra­cji.

Do fak­tów tego ro­dza­ju na­le­ży od­wiecz­na waśń po­mię­dzy Ru­sią a Pol­ską.

Zkąd się ona wzię­ła? Naj­przód i przedew­szyst­kiem z nie­zro­zu­mie­nia rze­czy.

Nie­zro­zu­mie­nie było obu­stron­ne.

Był mo­ment, w któ­rym Pol­ska po­ję­ła do­kład­nie i wy­po­wie­dzia­ła świet­nie za­da­nie swo­je. Unja Lu­bel­ska po­rę­cza­ła zjed­no­czo­nym pod na­zwą rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej na­ro­dom ko­rzy­ści wszel­kie, ja­kie wszel­ka spół­ka po­rę­cza. Przez nią wy­ra­ził się wy­rok dzie­jo­wy, a to dla­te­go, że czy­nił za­dość wa­run­kom spra­wie­dli­wo­ści, ma­ją­cej do­bro na celu. W wy­ko­ny­wa­niu ato­li ta­ko­we­go za­szły nie­po­ro­zu­mie­nia wiel­kie i wy­stęp­ne. Pol­ska nie po­szła da­lej dro­gą wła­sną a na­tu­ral­ną; dała się ze­pchnąć z toru ob­cym so­bie zu­peł­nie in­te­re­som; sta­ła się ajent­ką Rzy­mu i za­gro­zi­ła in­dy­wi­du­ali­zmo­wi sio­strzy­cy, po­sia­da­ją­cej rów­ne z nią pra­wa do bytu sa­mo­ist­ne­go. Za­gro­żo­na Ruś szu­ka­ła sprzy­mie­rzeń­ców na ze­wnątrz ob­rę­bu za­gro­dy oj­czy­stej i w ten spo­sób ze swo­jej stro­ny sta­ła się ajent­ką obcą. Ztąd po­szło nie­wy­ko­ny­wa­nie a gwał­ce­nie wy­ro­ku dzie­jo­we­go, któ­re, gdy się raz po­czę­ło, to już mia­ry nie mia­ło, a za­koń­czy­ło się, jak za­koń­czyć się było po­win­no. Lo­gi­ka wy­pad­ków dzie­jo­wych jest nie­ubła­ga­ną. Przy­czy­ny dążą do na­stępstw, pcha­ne siłą nie­prze­par­tą. Wy­ko­naw­cy wy­ro­ku dzie­jo­we­go zmie­ni­li się w ak­to­rów od­gry­wa­ją­cych dra­mat hi­sto­rycz­ny z roz­wią­za­niem fa­tal­nem. Po­la­cy i Ru­si­ni ode­gra­li role, dud­ków. I ci i ci po­ci­li się i krwa­wi­li… pour le roi de Prus­se – pra­co­wa­li usil­nie wie­ki całe na zgu­bę wła­sną.

Za­czy­naj­my jed­nak po­wieść samą.

Znaj­du­je­my się w pierw­szej ćwier­ci wie­ku XVIII po wy­pad­kach do­nio­sło­ści ogrom­nej. Zwy­cię­stwo pod Po­łta­wą za­pew­ni­ło Mo­skwie sta­no­wi­sko pierw­szo­rzęd­ne, za­ry­so­wu­ją­ce się już wy­raź­nie na przy­szłość. – Piotr Wiel­ki ze­pchnął z dro­gi Ka­ro­la XII, za­pew­nia­jąc ca­ry­zmo­wi mo­skiew­skie­mu prze­wa­gę, po któ­rą się­gał mo­nar­chizm skan­dy­naw­ski. Wy­nik­nął ztąd dla ludz­ko­ści zysk, czy stra­ta, orze­kać trud­no. Zwo­len­ni­cy mes­sja­ni­zmu i wy­znaw­cy pal­ca opatrz­no­ści w dzie­jo­wem czło­wie­czeństw kro­cze­niu po­win­ni przed Pio­trem W. czo­łem ude­rzać. Tak też i czy­nią gdzie – nie­któ­rzy. Piotr Wiel­ki, za­czy­na­jąc od al­fa­be­tu, a koń­cząc na pa­le­niu faj­ki, prze­isto­czył Mo­skwę w tym mia­no­wi­cie wzglę­dzie, iż na pniu mon­gol­skim za­szcze­pił po­lor eu­ro­pej­ski, przez co wpro­wa­dził pań­stwa swo­je do Eu­ro­py. Ca­rat za­jął miej­sce w kon­cer­cie ce­sarstw i kró­lestw i dąć po­czął w dudy swo­je. Piotr Wiel­ki po­rząd­ko­wał go we­wnątrz, go­lił, cze­sał, uczył pić piwo, cho­dzić na tem­pa i kła­niać się, nie jak do­tąd, za po­mo­cą ude­rza­nia czo­łem o zie­mię, ale na spo­sób ucy­wi­li­zo­wa­ny, za po­mo­cą wy­gi­na­nia grzbie­tu w ka­błąk, lub też sta­wa­nia fron­tem i wy­cią­ga­nia się w stru­nę. W grun­cie rze­czy je­st­to jed­no i to samo. Mo­nar­cho­wie za­chod­ni nie wie­le wię­cej w tym wzglę­dzie war­ci byli od sa­mo­dzierż­cy Wszech­ros­sji, któ­ry, strzy­gąc i go­ląc, cy­wi­li­zo­wał swo­ich pod­da­nych, prze­ra­bia­jąc Mo­ska­li gwał­tem na Wło­chów, Fran­cu­zów i Hol­len­drów.

Wiel­kość Pio­tra w tem się szcze­gól­nie prze­ja­wia, że miał on do roz­wią­za­nia za­da­nie skom­pli­ko­wa­ne i po­do­łał one­mu. Pod­da­ni jego nie byli to Mo­ska­le sami. Mo­skwa przed­sta­wia­ła się już pod­ów­czas pod po­sta­cią mo­zaj­ki na­ro­do­wo­ścio­wej, uję­tej w ramy ca­ry­zmu a nie jed­na­ko­wo wszę­dzie sfor­nej. Fiń­skie, ta­tar­skie, mon­gol­skie i fiń­sko-ta­tar­sko mon­gol­skie ple­mio­na nada­wa­ły się jesz­cze jako tako do do­świad­czeń re­for­ma­tor­skich. Po­sia­da­ły one przy­miot nie­osza­co­wa­ny: wie­rzy­ły w cara. Strzel­cy się zbun­to­wa­li, bunt ten ato­li roz­bił się o opo­kę wia­ry. Car się po­ka­zał, brwi zmarsz­czył i bun­tow­ni­cy po­szli w ni­wec. Wszech­wła­dza, czczo­na jako po­tę­ga mi­stycz­na, za­że­gna­ła bu­rzę z ła­two­ścią. Skła­da­no z ule­gło­ścią bro­dy i ka­fta­ny na oł­ta­rzu wia­ry i dzie­ło re­for­my roz­wi­ja­ło się dale samo przez się, we­dle uka­zu. Nie­omyl­ność car­ska, to do­gmat, a tego nie wol­no ani ko­men­to­wać, ani kry­ty­ko­wać.

In­a­czej nie­co rzecz mia­ła się z na­ro­do­wo­ścia­mi po­cho­dze­nia od­mien­ne­go, z ple­mio­na­mi ru­skie­mi, pia­stu­ją­ce­mi w du­chu swo­im ideę gmi­no­władz­twa sło­wiań­ską. U tych nie ist­nia­ła wia­ra w nie­omyl­ność. Car był dla nich czło­wie­kiem ułom­nym, kró­lem ta­kim jak pol­ski, tyl­ko pra­wo­sław­nym, to zna­czy, ma­ją­cym w obrzy­dze­niu je­zu­itów, oskrzy­dla­ją­cych kró­la pol­skie­go i kie­ru­ją­cych su­mie­nia­mi kró­le­wiąt. Punkt ten słu­żył za łącz­nik po­mię­dzy Ru­sią a Mo­skwą. Król i kró­le­wię­ta trzy­ma­li się je­zu­itów: Ruś prze­to szu­ka­ła prze­ciw­ko nim środ­ka neu­tra­li­zu­ją­ce­go, wszę­dzie gdzie się go zna­leść spo­dzie­wa­ła: w Bak­czy­se­ra­ju, w Ca­ro­gro­dzie i w Mo­skwie. W grun­cie więc, nie cho­dzi­ło jej o re­li­gję, ale o ode­pchnię­cie ży­wio­łu, za­rów­no ob­ce­go i szko­dli­we­go Rusi i Pol­sce. Ga­bi­ne­ty mu­zuł­mań­skie nie umia­ły z tego ko­rzy­stać. Ga­bi­net mo­skiew­ski znaj­do­wał się w tem po­ło­że­niu Szczę­śli­wem, że wy­zna­wał pra­wo­sła­wie, po­sia­dał prze­to spo­sób uła­twia­ją­cy mu dzia­ła­nie ogrom­nie. Du­cho­wień­stwo ru­skie od­da­wa­ło się na roz­po­rzą­dze­nie jego, da­wa­ło mu moż­ność sta­wa­nia w wy­god­nej roli obroń­cy ko­ścio­ła i cią­gnę­ło za sobą tłu­my ciem­ne. Ruś na oślep szła aa lep, wy­da­jąc sama sie­bie na po­hy­bel w tem prze­ko­na­niu, że znaj­dzie u cara oj­cow­stwo, sza­nu­ją­ce ją w jej by­cie sa­mo­ist­nym.Śle­pa! zna­la­zła w ca­rze nie ojca ale wro­ga – wro­ga za­wzię­te­go, pod­stęp­ne­go i po­tęż­ne­go, któ­re­mu o nic nie cho­dzi­ło i cho­dzić nie mo­gło bar­dziej, jak o o za­tru­cie w jej du­szy du­cha sa­mo­ist­no­ści na śmierć.

Za na­rzę­dzie w tej ope­ra­cji słu­ży­li: popi i czy­now­ni­cy.

Ruś za­dnie­pr­ska pierw­sza za­kosz­to­wa­ła sło­dy­czy oj­cow­skiej opie­ki.

Nie będę po­wta­rzać hi­stor­ji po­wszech­nie zna­nej, obej­mu­ją­cej okres od wy­nie­sie­nia się Chmiel­nic­kie­go do upad­ku Ma­ze­py. Po upad­ku tego ostat­nie­go po­ło­że­nie Rusi po­gor­szy­ło się znacz­nie. Car Piotr przed­się­wziął eks­ter­mi­na­cję ży­wio­łu ko­za­cze­go i prze­pro­wa­dzał ta­ko­wą spo­so­bem dwo­ja­kim: za po­mo­cą pro­ste­go, bru­tal­ne­go tę­pie­nia lu­dzi, pę­dzo­nych ty­sią­ca­mi w od­le­głe stro­ny i za­bi­ja­nych pra­cą, kli­ma­tem i pał­ka­mi, i za po­mo­cą ze­psu­cia mo­ral­ne­go, za­da­wa­ne­go sys­te­ma­tycz­nie. Wła­dza ab­so­lut­na po­sia­da ar­ca­na, któ­re­mi po­słu­gi­wać się umie. Na­zy­wa się to sztu­ką rzą­dze­nia.

Jed­ną ze sztuk tego ro­dza­ju po­ka­że­my czy­tel­ni­kom.

Roz­ko­ły­sa­ły się w Sta­ro­du­biu dzwo­ny i ję­czą na gło­sy wszyst­kie. Po dwo­rach, dwor­kach, cha­tach lud przy­wdzie­wa stro­je od­święt­ne i spie­szy do cer­kwi, któ­rych Sta­ro­dub li­czył kil­ka­na­ście. Cóż to na­ród po­boż­ny do świą­tyń ścią­ga – czy uro­czy­stość jaka? Ka­len­darz na dzień ten nie za­pi­sał czer­wo­no żad­ne­go świę­te­go pań­skie­go ani gali'car­skiej, ale za­zna­czył jeno pierw­szy pią­tek po­stu wiel­kie­go, któ­ry się roz­po­czął od nie­dzie­li. Pią­tek dla pra­wo­sław­nych jest dniem po­st­nym raz na za­wsze – dniem umar­twień, skru­chy i roz­pa­mię­ty­wań. Zna­cze­nie piąt­ku w post wiel­ki po­tę­gu­je się i na­bie­ra groź­nej ja­kiejś po­wa­gi. Umar­twie­nie, skru­cha i roz­pa­mię­ty­wa­nie od­by­wa­ją się nie­ja­ko w obec­no­ści sę­dzie­go naj­wyż­sze­go, za­sia­da­ją­ce­go w nie­bie. Lu­dzie ci­sną się do świą­tyń. Ka­pła­ni wy­stę­pu­ją w po­wa­dze naj­więk­szej i z przed wrót car­skich – i przed wrót ukry­wa­ją­cych ta­jem­ni­ce mi­stycz­ne – ci­ska­ją sło­wa klą­twy.

Klą­twy te sta­no­wią sztu­kę ową, o któ­rej wspo­mi­na­my po­wy­żej.

Ko­ściół pra­wo­sław­ny ana­te­ma­ty­zu­je su­po­sta­tów.

Gło­wą ko­ścio­ła jest car. Su­po­sta­ta­mi są ci, co się na gło­wę tar­ga­ją. Wy­li­cza­ją się oni, bądź w zde­fin­jo­wa­niu, za po­mo­cą cha­rak­te­ry­zu­ją­cych ich oznak, bądź też pi­śmien­nie. Tak chce po­rzą­dek, przy­ję­ty we wszyst­kich ko­ścio­łach, ma­ją­cych na cze­le swo­jem ar­cy­ka­pła­nów, speł­nia­ją­cych funk­cję na­miest­ni­ków bo­żych. Ko­ściół pra­wo­sław­ny, czy­li po­praw­niej, grec­ko-ros­syj­ski, wy­kli­na spo­rą licz­bę śmier­tel­ni­ków, tak tych co ze­szli ze świa­ta tego, jako też i tych co do ży­wych na­le­żą. W licz­bie ostat­nich wy­mie­nia, na­przy­kład, jed­nym dy­sz­lem jeż­dżą­cych; do pierw­szych zaś, za­li­cza, obok in­nych, Grysz­kę Otra­pie­wa, z po­wo­du oka­za­nej przez tego cara ocho­ty uzna­nia su­pre­ma­cji Rzy­mu, i Jana Ma­ze­pę, z po­wo­du że ob­rał dro­gę po­li­tycz­ną; na któ­rej o mało nie zo­stał Wal­len­ro­dem Ukra­iny. Car zląkł się tej po­li­ty­ki i wy­kli­nać go ka­zał, dzia­ła­jąc za po­mo­cą klą­twy tej na umy­sły ogó­łu, któ­ry po­czy­nał już prze­glą­dać ja­sno w in­ten­cjach mo­skiew­skie­go oj­cow­stwa. Klą­twy owej za­da­niem było, ośle­pić Ukra­iń­ców. Ośle­pi­ła też.

Pa­trzaj­my.

Tłum na­peł­nia dom boży. Lud po­spo­li­ty ści­snął się po pod ścia­na­mi od wej­ścia i pod ścia­na­mi bo – czne­mi, przed­sta­wia­jąc masę gę­stą głów, go­łych – mę­skich i za­wi­nię­tych w na­mit­ki i chust­ki – nie­wie­ścich. Po nad nie, na pra­wo, na pod­wyż­sze­niu kry­ło­sem zwa­nem, wzno­si się gro­mad­ka djacz­ków zło­żo­na z lu­dzi star­szych i chłop­ców wy­rost­ków, wy­śpie­wu­ją­cych "ho­spo­de po­my­łuj!" Od cza­su do cza­su, gło­wy tłu­mu po­chy­la­ją się ku zie­mi, jak­by były kło­sa­mi na ła­nie i wiatr je na­gi­nał. Po­chy­la­nie się to jest mo­dli­twą. Lud w ten spo­sób pod­kre­śla nie­ja­ko wy­ra­zy hym­nów na­boż­nych idą­cych mu pro­sto do du­szy, lub też wy­cią­ga­nych przez śpie­wa­ków z przy­ci­skiem oso­bli­wym. Cer­kiew wschod­nia po­sia­da swo­je spo­so­by dzia­ła­nia na wy­obraź­nię. "Ho­spo­de po­my­łuj!" spra­wia ten sam efekt, co "ał­łah!", na­zwa Boga, wy­wo­ły­wa­na przez der­wi­szów zwa­nych szcze­ka­cza­mi. Djacz­ko­wie po­wta­rza­ją wo­ła­nie to ze stop­nio­wo wzra­sta­ją­cym na­ci­skiem, bio­rąc ska­lę gło­su co­raz to wyż­szą, na­stra­ja­jąc ton co­raz to po­waż­niej, aż za­brzmią chó­rem peł­nym, któ­ry ner­wy wstrzą­sa i od któ­re­go gło­wy słu­cha­czy same się po­chy­la­ją a usta ma­chi­nal­nie po­wta­rza­ją:

– Ho­spo­de po­my­łuj!…

Sztu­ki!…

Nie dziw, że Wło­dzi­mierz uzna­ny za świę­te­go przez ko­ściół wschod­ni, dał się na sztu­ki te wziąć i są­dząc we­dle ob­rzę­dów, w wy­zna­niu wschod­niem zna­lazł re­li­gję naj­praw­dziw­szą. Gdy­by był gra­nie na do­brych usły­szał or­ga­nach, by­ła­by Mo­skwa ka­to­lic­ką. Gust wiel­kie­go knia­zia ode­grał w tem zda­rze­niu rolę opatrz­no­ści.

Sztu­ki po­dob­ne dzia­ła­ją przez wy­obraź­nię na umy­sły i wiel­ce są po­ży­tecz­ne we wzglę­dach: re­li­gi­ji nym, po­li­tycz­nym, po­li­cyj­nym, etc. Skle­pie­nia, oł­ta­rze, ob­ra­zy, dra­per­je, świa­tła, ka­dzi­dła, dzwo­nie­nie, gra­nie, śpie­wa­nie, w złą­cze­niu har­mo­nij­nem, ob­ra­cho­wa­nem i wy­pró­bo­wa­nem, wy­wie­ra­ją wpływ odu­rza­ją­cy i to spro­wa­dza­ją na­stęp­stwo, że… odu­rzo­nych pro­wa­dzi się na pa­sku z ła­two­ścią całą.Śpie­wa­no więc w sta­ro­du­bow­skiej cer­kwi. Diacz­ko­wie na kry­ło­sie od­po­wia­da­li ar­chi­man­dry­cie, któ­ry, w zło­ci­stych or­na­tach, w to­wa­rzy­stwie po­pów kil­ku, wy­szedł z za wrót car­skich, i zwró­co­ny ob­li­czem do iko­no­sta­su, ob­le­pio­ne­go w dole ofiar­ne­mi świecz­ka­mi, kła­niał się, i ka­dził, i gru­bym gło­sem wzy­wał pana o zmi­ło­wa­nie. Z pod ku­mi­łaf­ki wy­pły­wał mu w splo­tach włos bia­ły; bia­ła bro­da na pier­si spa­da­ła. Wzrost duży, ple­cy sze­ro­kie, twarz wid­na nada­wa­ły po­sta­ci jego po­wa­gę na­miest­ni­ka Chry­stu­sa w zbroi osi­wia­łe­go. Praw­da, że zbro­ja – w zło­ci­ste kwia­ty tka­ny or­nat – nie od­po­wia­da­ła wy­obra­że­niu o ubó­stwie, ja­kie na­su­wa wspo­mnie­nie o tym, co się naj­pierw­szy sy­nem bo­żym na­zwał. Ale ogół nie wcho­dzi w drob­nost­ki po­dob­ne; nie umie zdać so­bie spra­wy Iz tego, że bo­gac­two re­pre­zen­to­wać ubó­stwa nie może, Ia wy­sta­wia­jąc się na wi­dok pu­blicz­ny, słu­żyć musi do osła­nia­nia zgni­li­zny ja­kiejś, że jest kła­ma­niem cze­góś! "Suk­nia nie zdo­bi czło­wie­ka" – gło­si przy­sło­wie. Tu zaś, nie co in­ne­go, jeno suk­nia, sta­no­wi ozdo­bę całą, ma­ją­cą na celu im­po­no­wa­nie ciem­nej ga­wie­dzi. Cel osię­ga się z ła­two­ścią. Im­po­zy­cja olśnie­wa, ośle­pia i na­stra­ja umy­sły do bra­nia za do­bre tego na­wet, co złe naj­gor­sze nie­sie.

Ar­chi­man­dry­ta gło­sem po­waż­nym ha­sło da­wał, popi pod­chwy­ty­wa­li, dia­ki wtó­ro­wa­li:

– Ho­spo­de po­my­łuj!….

Tony hym­nu szły w cer­kwi do góry, od­bi­ja­ły się od stoż­ko­wych wy­drą­żeń trzech wież, krzy­żo­wa­ły się i zle­wa­ły w po­wie­trzu, drżąc wi­bra­cją po­dob­ną do tej, jaka się wy­twa­rza we­wnątrz in­stru­men­tów mu­zycz­nych, wra­ca­ły na dół i drżą­ce roz­le­wa­ły się spodem.

Ar­chi­man­dry­ta po­wtó­rzył jesz­cze, wy­do­by­wa­jąc głos z głę­bi pier­si. Znów ode­zwa­li się popi i dja­ki.

Ar­chi­man­dry­ta po­wtó­rzył znów.

Za każ­dem po­wtó­rze­niem tony sta­wa­ły się po­tęż­niej­sze, po­waż­niej­sze, głęb­sze, zda­wa­ło się, że cer­kiew w po­sa­dach się wstrzą­sa od wtó­ru, w któ­rym udział bio­rą nie sami już tyl­ko popi i dja­ki, ale wszy­scy świę­ci i wszyst­kie świę­te, któ­rych wi­ze­run­ki za­peł­nia­ją ścia­ny świą­ty­ni od dołu do góry. Echo­we tony zką­dże po­cho­dzą, je­że­li nie z ust ich? Świę­ty Mi­ko­łaj po­licz­ki na­dął, brwi zmarsz­cył i bro­dą ru­sza; świę­ty Mi­chał ar­cha­nioł toż samo; świę­ta Bar­ba­ra oczy w górę wznio­sła i usta roz­war­ła; Mat­ka Boża, pierś jej się wy­dy­ma. Nie – już nie lu­dzie to w ostat­ku śpie­wa­ją… nie! Do lu­dzi przy­łą­czy­ły się za­stę­py świę­tych, świę­ci nutę pod­chwy­ci­li i cią­gną ta­ko­wą da­lej, od­da­jąc ją chó­rom che­ru­bi­nów i se­ra­fi­nów, ci zaś nio­są ją do góry i pły­nie ona przed tron naj­wyż­sze­go. Cer­kiew drży. Ach! może się z po­sad ze­rwie i w po­wie­trzu spły­nie, a może się otwo­rzy, roz­pęk­nie, roz­pad­nie i od­sło­ni nie­bo a w niem Boga w ma­je­sta­cie ca­łym wiel­ko­ści, po­tę­gi i chwa­ły. W przy­pusz­cze­niu tem po­boż­ni nie śmią oczów pod­nieść do góry. Peł­ni bo­jaź­ni bo­żej, przej­mu­ją­cej ich do szpi­ku ko­ści, chy­lą czo­ła, chy­lą, chy­lą i w skru­sze, w po­kor­ne, w stra­chu, po­wta­rza­ją w dusz głę­bi wraz z ar­chi­man­dry­tą, z po­pa­mi, z dja­ka­mi, ze świę­ty­mi, z che­ru­bi­na­mi, z se­ra­fi­na­mi, wraz ze świa­tem ca­łym i ze stwo­rze­niem wsze­la­kiem:

– Ho­spo­de po­my­łuj!…

Ar­chi­man­dry­ta dło­nie do góry wy­cią­gnął, oczy pod­niósł i w tej po­sta­wie po­zo­stał na chwil­kę, niby w po­sąg za­chwy­tu zmie­nio­ny.

Od­wró­cił się od wrót car­skich, twa­rzą do ota­cza­ją­ce­go go pół­ko­łem tłu­mu.

Słu­chaj­cie:

– Ana­the­ma!…

Po­czął wy­klę­tych wy­mie­niać po­rząd­kiem prze­pi­sa­nym. Czy­tał z księ­gi. Z wier­nych nikt wąt­pić się nie ośmie­lał, że każ­de­go z wy­mie­nio­nych wiecz­ne są udzia­łem mę­czar­nie. Za co jed­nak? – za zbrod­nie ja­kie? – rzad­ki jeno od­po­wie­dzieć­by zdo­łał. Gdy ato­li z ko­lei, po wy­ra­zie "ana­the­ma", pa­dło z ust sę­dzi­we­go ar­chi­man­dry­ty na­zwi­sko Jana Ma­ze­py, każ­dy so­bie w du­chu do­dał:

– Cara zdra­dził…

Cara zdra­dził i Bóg go po­ka­rał. Ata­man do­stał się do pie­kła za cara. Z ca­rem Bóg, z ca­rem, któ­re­go de­wi­zą są sło­wa psal­mi­sty: "s nami Boh; kto pro­ti­wu nas?… po­kor­jaj­te sia ja­zy­cy"…

Każ­dy to so­bie w du­chu po­wie­dział.

Po­wie­dze­nie to było kon­klu­zją, do któ­rej do­pro­wa­dzi­ła po­wa­gi peł­na ko­me­dja, ode­gra­na na rze­ko­mą chwa­łę bożą, na rze­czy­wi­sty po­ży­tek car­ski. Ak­to­ro­wie wy­wią­za­li się z ról swo­ich zna­ko­mi­cie. Lud był skru­szo­ny, prze­ra­żo­ny, zmię­ty w du­szy. Ar­chi­man­dry­ta bło­go­sła­wił lu­do­wi krzy­żem, któ­ry na­stęp­nie star­szyź­nie do ca­ło­wa­nia da­wał. Szli ko­lej­no do­stoj­ni­cy puł­ko­wi i rzęd­ni­cy miej­scy, ca­ło­wa­li krzyż i rękę, któ­ra krzyż trzy­ma­ła; ar­chi­man­dry­ta gło­wy im świę­co­ną kro­pił wodą. Naj­pierw­szy przy­stą­pił puł­kow­nik, człek wid­ny, lat śred­nich; wąs su­mia­sty na dół mu opa­dał: nad ocza­mi je­ży­ły się brwi krza­czy­ste, na­da­ją­ce ob­li­czu jego wy­raz mar­so­wy; czo­ło otwar­te bruz­da­mi po­zna­czo­ne, przez któ­re uko­śnie prze­cho­dzi­ła bli­zna, świad­czą­ca, że się w bi­twach z gło­wą nie cho­wał; włos gę­sty, ciem­ny, sre­brzył się nad skro­nia­mi lek­ką si­wi­zną, za­po­wia­da­ją­cą zbli­ża­nie się lat po­de­szłych; na nim żu­pan żół­ty, sza­ra­wa­ry w cho­le­wach, po wierz­chu kon­tusz gra­na­to­wy z wy­lo­ta­mi, pa­sem zło­ci­stym prze­pa­sa­ny, u boku krzy­wa tu­rec­ka sza­bla w po­chwie z jasz­czu­ra, z rę­ko­je­ścią z ko­ści sło­nio­wej na­bi­ja­ną ka­mie­nia­mi dro­gie­mi. Przy­stą­pił po­chy­lo­ny, krzyż i rękę pro­to­po­pa po­ca­ło­wał i gdy uczuł na czo­le kro­ple wody otrzą­sa­ją­ce się z kro­pi­dła, wes­tchnął i wy­pro­sto­wał się. Wów­czas do­pie­ro wzrost jego roz­po­znać się dał. Mi­ko­łaj Szur­nia­wa – ta­kiem było imie i na­zwi­sko na­czel­ni­ka puł­ku sta­ro­du­bow­skie­go – gło­wą nad tłu­mem gó­ro­wał. Po nim przy­stę­po­wa­li ko­lej­no: sę­dzia, es­sauł, cho­rą­ży i set­ni­cy, po tych wójt i ław­ni­cy, na ostat­ku czło­wiek wy­glą­da­ją­cy nie wie­dzieć po ja­kie­mu w tem gro­nie mę­żów po­waż­nych. Oko, po na­pa­trze­niu się na kon­tu­sze, żu­pa­ny i miny ry­cer­skie Ukra­iń­ców, nie mo­gło po­go­dzić się z po­sta­cią, ubra­ną w poń­czo­chy, w trze­wi­ki, w spodnie ob­ci­słe, we frak z gu­za­mi błysz­czą­ce­mi, w or­de­ry i na twa­rzy ca­łej nie po­sia­da­ją­cą wło­ska ani jed­ne­go. A i twarz wy­glą­da­ła nie po ludz­ku ja­koś. Ko­ści po­licz­ko­we wy­dat­ne, gęba pra­wie od ucha do ucha, nos sze­ro­ki, przy­płasz­czo­ny nie­co i za­koń­czo­ny spi­cza­sto, oczy uko­śne, czo­ło pła­skie, wło­sy blond wy­da­wa­ły przej­ście od ro­dza­ju mał­pie­go do ro­dza­ju czło­wie­cze­go. Ten z usza­no­wa­niem się zbli­żył, krzy­żem wiel­kim a za­wie­si­stym pier­si osło­nił, gło­wę po­chy­lił i z miną wiel­ce skru­szo­ną przy­jął kro­pie­nie, któ­re­go ar­chi­man­dry­ta udzie­lił mu w więk­szej ani­że­li in­nym ilo­ści.

Pła­sko­no­sy gło­wą wstrzą­snął.

Lud wy­pły­wał po­wo­li z domu bo­że­go na cmen­tarz.

Kie­dy się star­szy­zna ru­szy­ła, po­spo­li­ci po­da­li się we dwie stro­ny, zo­sta­wia­jąc środ­kiem uli­cę do przej­ścia dla puł­kow­ni­ka, sę­dzie­go, es­sau­ła, set­ni­ków i ław­ni­ków. Ci szli i kła­nia­li się po­waż­nie, od­da­jąc po­zdro­wie­nia, któ­re tłum im skła­dał. Ko­bie­ty wy­su­wa­ły się z cer­kwi osob­no. Przy­zwo­itość nie po­zwa­la­ła na to, aże­by się płci od­mien­ne mię­sza­ły w do­ma­na chwa­łę bożą prze­zna­czo­nym.

Wy­szedł puł­kow­nik, koł­pak so­bo­li na gło­wę wło­żył, ze­szedł na bok nie­co i za­trzy­mał się. Wnet przy oso­bie jego sfor­mo­wa­ło się kół­ko do­stoj­ni­ków, z któ­rych każ­dy po­kłon mu skła­dał i po­zdra­wiał:

– Po­ma­haj Bib, ja­śnie wiel­moż­ny pa­nie puł­kow­ni­ku!….

Ko­za­czy­zna za­dnie­pr­ska za­cho­wy­wa­ła pod­ów­czas ty­tu­ły pol­skie.

– Daj Boże zdo­row­la… – była od­po­wiedź ogól­na, któ­rą każ­de­mu puł­kow­nik da­wał.

Jed­nym oka­zy­wał uprzej­mość więk­szą, dru­gim mniej­szą. Za­le­ża­ło to od ran­gi, jaką kto po­sia­dał i któ­rą bar­dziej lub mniej zbli­żał się do stron­nic­twa, zaj­mo­wa­ne­go przez nie­go w hie­rar­chji puł­ko­wej.

Tak sta­li do­stoj­ni­cy i gwa­rzy­li coś o po­go­dzie mar­co­wej; opo­dal zaś, na prze­ciw­nej stro­nie cmen­ta­rza, bli­żej ku dzwo­ni­cy, sfor­mo­wa­ło się gro­no nie­wiast. Każ­da gro­ma­da lu­dzi po­sia­da śro­dek cięż­ko­ści. W gro­nie nie­wie­ściem, punkt środ­ko­wy zaj­mo­wa­ła ko­bie­ta lat czter­dzie­stu nie­speł­na, ale tak hoża, tak świe­ża i tak po­wab­na, że pa­trząc na nią, lat jej uj­mo­wać się chcia­ło. Po­wa­by ota­cza­ły ją od stóp do gło­wy, po­nę­ty biły od niej niby blask od słoń­ca. Gdy spoj­rza­ła, ciem­nem okiem, gdy mru­gnę­ła wy­to­czo­ną brwią, gdy się uśmiech­nę­ła i zęby bia­łe z po za kar­mi­no­wych po­ka­za­ła ust, człek w so­bie czuł niby top­nie­nie i chciał­by się do niej przy­gar­nąć, prze­czu­wa­jąc tę lu­bość, ja­kiej się do­zna­je za do­tknię­ciem do ak­sa­mi­tu. Wzrost mia­ła wię­cej ani­że­li śred­ni, ki­bić niby wy­to­czo­ną, włos pło­wy wy­glą­dał z pod chu­s­tecz­ki je­dwab­nej, któ­rą gło­wę ob­wią­za­ła, przy­sła­nia­jąc nią war­ko­cze w spo­sób taki, że splo­ty ta­ko­wych, gru­be, peł­ne i de­li­kat­ne, prze­glą­da­ły z pod ob­wią­za­nia; na szyi bia­łej ko­ra­li peł­no, na­wią­za­nych na sznu­ry na pierś spa­da­ją­ce; na niej jub­ka ciem­no­zie­lo­na, so­bo­la­mi pod­bi­ta i spód­ni­ca z ter­mo­ła­my suto fał­do­wa­na, ze szla­kiem w dole, je­dwab­nym sznur­kiem prze­ra­bia­nym; na pal­cach pier­ście­nie zło­te, w uszach kól­ce dro­gie; na ręku zwie­szo­na chust­ka wzo­rzy­sta ty­fty­ko­wa. Ubiór jej zna­mio­no­wał i bo­gac­two i gust po­łą­czo­ne w jed­no, dla tem więk­sze­go cza­ro­wa­nia lu­dzi. To też jed­nym był głos w Sta­ro­du­biu ca­łym, przy­zna­ją­cym pal­mę pięk­no­ści ja­śnie wiel­moż­nej puł­kow­ni­ko­wej.

– Hej, Ma­ry­na Szur­nia­wi­na! – po­wia­da­li lu­dzie. Mo­ło­dy­ca, choć się z niej wody na­pij…

– A Han­dzia! – upo­mi­na­li się gdzie­niek­tó­rzy.

O Han­dzi owej na swo­jem wspo­mni­my miej­scu.

Star­szy­zna ko­za­cza, z gro­na, w któ­rem środ­ko­wał puł­kow­nik, zer­ka­ła z uko­sa ku gro­nu, w któ­rem śro­dek cięż­ko­ści trzy­ma­ła puł­kow­ni­ko­wa. Dzia­ło się to dla tego je­dy­nie, aże­by na tę ostat­nią rzu­cić okiem. Pięk­ność wsze­la­ka, a nie do­pie­roż nie­wie­ścia, po­sia­da w so­bie ma­gnes, przy­cią­ga­ją­cy wzro­ki ludz­kie. Nie bez tego, aże­by za wzro­ka­mi nie szło pra­gnie­nie, i aże­by jaki taki, po­my­ślaw­szy o ba­bie, do któ­rej go losy przy­ku­ły, nie po­wia­dał so­bie w du­chu:

– Ot, gdy­by to Szur­nia­wie moja a Szur­nia­wi­na mnie do­sta­ła się była!…

Dar­mo jed­nak. Losu ko­niem nie prze­sa­dzić. Ko­za­cy ser­ka­li na ja­śnie wiel­moż­ną, któ­ra była ja­sną w rze­czy sa­mej. Gwiaz­dą świe­ci­ła wśród mo­ło­dye gro­na i nad­sta­wia­ła ucha na sło­wa pani wój­to­wej, opo­wia­da­ją­cej ze szcze­gó­ła­mi o bo­le­ściach, ja­kich przez całą noc do­zna­wa­ła pod ser­cem.

– Wi­łam się – mó­wi­ła, opie­ra­jąc bro­dę na dłoń le­wej ręki, a pra­wą zaś ło­kieć le­wej pod­trzy­mu­jąc – wi­łam się na po­ście­li, jak ten wiun w mło­dem ży­ciu… och! głów­ko moja!…

Wes­tchnę­ła i gło­wą ki­wa­ła.

– I cóż? – za­gad­nę­ła jed­na z ław­czyń.

– My­śla­łam, że ran­ka nie do­cze­kam… tak rznę­ło tak pie­kło, tak spie­ra­ło!… kol­ki tu, kol­ki tam…

Po­ka­zy­wa­ła pal­ca­mi na do­łek pier­so­wy i na grzbiet, ob­ra­ca­jąc się w pół przed słu­chacz­ka­mi… do któ­rych i puł­kow­ni­ko­wa na­le­ża­ła.

Ko­bie­ty oka­zy­wa­ły głę­bo­kie po­li­to­wa­nie.

– I cóż?… i jak­że? – do­py­ty­wa­ły się.

– Zna­chor­ka sie­dzia­ła, szep­ta­ła, od­le­wa­ła, zli­zy­wa­ła, od­plu­wa­ła… gdzie tam!… wszyst­ko na nic… wciąż rznę­ło, pie­kło, spie­ra­ło… krzy­cza­łam w nie­bo­gło­sy i wi­łam się na po­ście­li.

– Trze­baż się było na­pić zie­la ja­kie­go… – ode­zwa­ła się jed­na.

– Al­boż ja nie piła!… ach!…. i jó­zef­ki i dzię­gie­le i wsze­la­ką wsze­la­kość…

– Ka­dzić się na­le­ża­ło…

– Ka­dzi­łam się ja­łow­cem, den­de­rą, wie­ni­kiem… wszyst­ko na nic…

– Cóż po­mo­gło prze­cie?….

– A ot co… – za­czę­ła pani wój­to­wa, i po­wtó­rzyw­szy opo­wia­da­nie cier­pień swo­ich ze szcze­gó­ła­mi naj­drob­niej­sze­mi, tak koń­czy­ła: – Ura­to­wał mnie mój, niech mu ho­spod' da zdro­wie… Wi­dząc że nic nie po­ma­ga, wziął przy­garść pie­przu tłu­czo­ne­go, wziął pół­kwar­ty go­rzał­ki, zmię­szał to ra­zem… wziął i ka­zał mi wy­pić… Wzdra­ga­łam się, ale z nim nie żar­ty… Wy­pi­łam, ach!…, głów­ko ty moja!…. Za­pie­kło, za­gry­zło i sto świe­czek w oczach mi sta­nę­ło… po­tem za­mro­czy­ło… a po­tem za­snę­łam i… niby ręką od­jął… Obu­dzi­łam się rano, jak­by nic nig­dy nie było…

Któ­raś za­py­ta­ła o po­wód tej strasz­nej cho­ro­by. Pani wój­to­wa znów opo­wia­da­nie roz­po­czę­ła, a roz­po­czę­ła je tym ra­zem z miną ta­jem­ni­czą, mia­ła bo­wiem do udzie­le­nia wia­do­mo­ści, od­no­szą­cych się do wpły­wów nad­przy­ro­dzo­nych. We­dług niej, ktoś ją urzekł – ktoś, o kim ona na pew­ne wie­dzia­ła, iż złe po­sia­da oczy… Nie roz­po­wia­da­ła o wie­cze­rzy wczo­raj­szej, zło­żo­nej z ka­pu­sty, ogór­ków, ka­szy na ole­ju i klu­sek na po­lew­ce. Umy­sły nie­oświe­co­ne nie wi­dzą przy­czyn na­tu­ral­nych, a na­ma­cal­nych. Dla nich to ist­nie­je świat cu­dów, za­klęć, uro­ków i ob­ja­wień pe­łen. Do świa­ta tego idą szu­ka­jąc w nim tłu­ma­cze­nia zda­rzeń naj­zwy­czaj­niej­szych. Pani wój­to­wa nie na nie­straw­ność ale na uro­ki cho­ro­bę swo­ją zło­ży­ła i, o tę stru­nę po­trą­ciw­szy, tak słu­chacz­ki swo­je za­in­te­re­so­wa­ła, że go­to­we już były słu­chać, słu­chać i słu­chać.

Słu­cha­ły też, ale nie wszyst­kie z za­ję­ciem jed­na­kiem.

Puł­kow­ni­ko­wa ucho nad­sta­wia­ła, okiem ato­li strze­la­ła w tę stro­nę, gdzie star­szy­zna sta­ła. I oko jej za­pło­nę­ło cie­ka­wo­ścią niby, niby pra­gnie­niem ja­kie­meś, gdy uj­rza­ła, jak do star­szy­zny pod­szedł człek w poń­czo­chach i we fra­ku. Set­ni­cy i ław­ni­cy roz­stą­pi­li się z usza­no­wa­niem, puł­kow­nik koł­pa­ka uchy­lił i dłoń mu po­dał. Za­mie­ni­li ze sobą wy­ra­żeń kil­ka, za­pra­wio­nych uśmie­cha­mi uprzej­me­mi. Człek we fra­ku kła­niał się set­ni­kom i ław­ni­kom i od­szedł.

Puł­kow­ni­ko­wa słu­chać na­gle prze­sta­ła bur­mi­strzy­ni opo­wia­da­nia. Oko jej strze­li­ło wy­ra­zem nie­cier­pli­wo­ści gniew­nej. Wy­szła z gro­na nie­wiast i oma­ło nie do­pu­ści­ła się skan­da­lu, al­bo­wiem w roz­tar­gnie­niu za­po­mnia­ła po­że­gnać się z ku­ma­mi. W porę jed­nak zmiar­ko­wa­ła się. Zro­biw­szy już krok na­przód, cof­nę­ła się, ob­li­cze w wy­raz za­fra­so­wa­nia przy­stro­iła i ode­zwa­ła się:

– Da­ruj­cie, pa­nie wiel­moż­ne… Moją Han­dzię zo­sta­wi­łam w domu, a jej coś… tak… niby…

– Co, lub­ko?… za­wo­ła­ło z na­ci­skiem ży­we­go spół­czu­cia ko­biet kil­ka ra­zem.

– Tak… coś… niby… od­par­ła puł­kow­ni­ko­wa – i dla tego spie­szyć do domu mu­szę… Zo­sta­waj­cież mi zdro­we…

– Może to uro­ki!… za­wo­ła­ła jed­na. Mo­że­by tego… od­szep­tać, od­lać… Ja wład­nie prze­cho­dzić będę mimo sta­rej Hon­cza­ry­chy, to bym ją wam po­sła­ła… Szep­ce aż miło…

– Ij… może to nic… – od­rze­kła puł­kow­ni­ko­wa od­cho­dząc – jed­nak­że spie­szyć mu­szę, aże­by… Boże nie daj cze­go…

I le­d­wo dwie po­ca­ło­wać się z nią w twarz uspia­ły. In­nym zbio­ro­we ręką prze­sła­ła po­zdro­wie­nie, szyb­kim od­da­la­jąc się kro­kiem. Ko­bie­ty ze spół­czu­ciem spo­glą­da­ły za nią; nie­ba­wem i same roz­cho­dzić się po­czę­ły, nie bez uczy­nie­nia jed­nak uwag kil­ku, ty­czą­cych się Han­dzi owej, o któ­rej była wzmian­ka wy­żej.

– Ha ha… – ode­zw­ła się jed­na. Z dziew­czy­ną taką ob­cho­dzić się na­le­ży jak z bo­lącz­ką… bo ta, ani od­gad­niesz, jak, co i kie­dy…

– A strzedz po­trze­ba, jak oka w gło­wie… – do­da­ła dru­ga.

– Szcze­gól­nie od złych oczów. od oczów ta­kich, jak tego… O… – mó­wi­ła trze­cia z miną w pół­ta­jem­ni­czą, pa­lec pod­no­sząc i gło­wę prze­chy­la­jąc. – Od oczów ta­kich niech nas Pan Bóg bro­ni!III.

Ki­rył Ak­sen­tie­wicz, zro­biw­szy się, we­dług in­struk­cji Pio­tra Wiel­kie­go, "niż­szym ani­że­li tra­wa", po­tra­fił w krót­kim cza­sie ująć so­bie ser­ca star­szy­zny ko­za­czej i miej­skiej w Sta­ro­du­biu. Ra­ził oczy fra­kiem poń­czo­cha­mi, ra­ził słuch mową mo­skiew­ską, lecz – z czem się lu­dzie nie oswa­ja­ją? Oswo­ili się z nim Sta­ro­du­bow­cy i przy­wy­kli do fra­ka jego i poń­czoch, do mowy jego ob­cej i do uśmie­chu jego sło­dziut­kie­go, któ­rym ob­da­rzał zna­jo­mych wszyst­kich, a ra­czej, wszyst­kich Sta­ro­du­bian, nie było bo­wiem ni­ko­go, coby go nie znał. Umiał on dać się po­znać wszyst­kim, z jed­nej mia­no­wi­cie stro­ny: z wy­ra­zu jed­ne­go, któ­ry mu usta­wicz­nie na ustach wi­siał i któ­ry wy­ma­wiał z gie­stem oso­bli­wym. Pod­no­sił rękę na wy­so­kość nosa wła­sme­go, trząsł dło­nią jak­by nią po­wie­crze siekł i po­wia­dał:

– Ni­cza­wos.

Prze­tłu­ma­czyw­szy to na ru­skie, bę­dzie "ni­czo­ho", na pol­skie "ni­cze­go". Moż­na­by przy­pusz­czać, że przez to rolę swo­ją de­fi­nio­wał. W rze­czy sa­mej bo­wiem, po­zor­nie był do ni­cze­go, co mu naj­moc­niej ser­ca jed­na­ło.

– Cóż tam Mo­skal?…… – za­py­ty­wa­no.

– No nic… czło­wiek choć do rany przy­kła­daj… je, pije, lul­ki nie ku­rzy i do góry brzu­chem leży… Je­że­li tacy wszy­scy oni, to z Mo­ska­la­mi, bih­me, żyć moż­na… Czło­wiek praw­dzi­wy, w pią­tek akru­ma­ego nie tknie, że­byś mu tam nóż do gar­dła przy­kła­dał…

Tak było w sa­mej isto­cie. Ki­rył Ak­se­atie­wiez, w pią­tek, za żad­ne świa­ta skar­by, nie do­tknął­by się ani mię­sa, ani na­bia­łu. Był też czło­wie­kiem na praw­dę "chrze­ścia­ni­nem spra­wie­dli­wym", we­dług ojca Il­lar­jo­na, któ­ry tego był zda­nia, że czło­wiek od zwie­rzę­cia róż­ni się, nie jak ksiądz Kop­czyń­ski w gram­ma­ty­ce swo­jej po­wia­da, "ro­zu­mem i mową", ale tem, że zwie­rzę żad­ne na po­sty nie zwa­ża, czło­wiek zaś zwa­ża. Po­wier­nik car­ski zwa­żał na ta­ko­we i był z pro­to­po­pem w sto­sun­kach ści­słej za­ży­ło­ści. Miesz­kał na­wet tuż obok nie­go. Tak był dom pro­to­po­pa, a tak kwa­te­ra Ki­ry­ła Ak­sen­tie­wi­cza, od­dzie­lo­na jeno sa­dem wisz­nio­wym, a ra­czej pło­tem, zna­czą­cym gra­ni­cę dwóch sa­dów, jed­ne­go przy­pie­ra­ją­ce­go do pro­bo­stwa, dru­gie­go oka­la­ją­ce­go dwo­rek, w któ­rym wła­dza miej – ska wy­zna­czy­ła dla sztats­so­wiet­ni­ka miesz­ka­nie, skła­da­ją­ce się z izby du­żej z al­kie­rzem.

Chcia­ła wła­dza miej­ska wy­zna­czyć mu po­miesz­ka­nie inne, ob­szer­niej­sze, wie­dząc o tem, że Ki­rył Ak­sen­tie­wicz po­sia­da żonę i dzie­ci, przy­pusz­cza­jąc za­tem, iż je po­sia­da na to, aże­by dzie­lić z nie­mi ży­cie. W przy­pusz­cze­niu tem, wójt Hor­di­jen­ko – na imię temu Hor­di­jen­ce było Ta­nas, bra­tu zaś jego, co żad­nym urzęd­ni­kiem nie był, Pe­tro – za­ofia­ro­wał mu dom cały osob­ny.

– Je­że­li wola… po­wia­dał. W tym domu bę­dzie gdzie łok­cia­mi się ro­ze­przeć…

– Niby to mnie na łok­cie tyle po­trze­ba miej­sca!… – była Ki­ry­ła Ak­sen­tie­wie­za od­po­wiedź.

– A dzie­ci?… a żin­ka?…

– A mnie tu żin­ka na czor­ta!…

Dano mu więc kwa­te­rę spo­koj­ną, ustron­ną i wy­god­ną, choć nie ob­szer­ną; od­po­wiedź zaś jego, pusz­czo­na w obieg w Sta­ro­du­biu, po­słu­ży­ła, z jed­nej stro­ny, do po­zy­ska­nia mu serc, z dru­giej, do po­dzi­wia­nia go.

Z jed­nej stro­ny – to jest ze stro­ny mę­skiej – po­wia­da­no:

– Wra­ża de­ty­na!… Mo­skal no… bo Mo­skal i ubra­ny li­cho wie jak, a prze­cie, pa­trz­cie no go… ko­za­kiem za­ry­wa…

Upa­try­wa­no w nim, z ra­cji tej od­po­wie­dzi, po­do­bień­stwo nie­ja­kie do owe­go Sa­haj­dacz­ne­go, co to prze­mie­niał żon­kę na tiu­tiun i lul­kę.

"Ko­za­ko­wi żin­ka w do­ro­zi za­wa­da, A tiu­tiun ta lul­ka, Doma czy w do­ro­zi, Za­wsze pry­da­dut'sia. "

– Choć Mo­skal, ko­za­kiem za­ry­wa… wra­ża de­ty­na!…

Z dru­giej stro­ny – ze stro­ny nie­wie­ściej – dzi­wo­wa­no się wiel­ce po­sta­no­wie­niu temu, ma­ją­ce­mu taką minę, jak, jak­by na­przy­kład, ktoś, co ma szu­bę, cho­dził po mro­zie w żu­pa­nie let­nim.

– I cóż on po­cznie, bez żon­ki?… za­py­ty­wa­ły kuma kumy.

Męż­czyź­ni, któ­rym się za­py­ta­nie to o uszy obi­ja­ło, od­po­wia­da­li:

– Czy to nie znaj­dzie się baba jaka do za­mie­ce­nia izby, zro­bie­nia po­ście­li i ugo­to­wa­nia stra­wy?!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: