- W empik go
Starodubowska sprawa: Powieść ukraińska - ebook
Starodubowska sprawa: Powieść ukraińska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 378 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Polska i Ruś – to dwie nuty jednej i tej samej pieśni. Taki wyrok historja wydała. Nakazała ona: bądźcie razem! idźcie siostrzyca z siostrzycą ręka w rękę!… łączy was krew, łączą was potrzeby spólne i jednakie?
Przepraszam czytelników, iż rozpoczynając powieść, zawadzę o historjozofję. Uczynię to bez żadnej złej myśli. Rzecz nastręcza się pod pióro sama i nadaje jako powieściozoficzny wstęp.
Chodzi o wyroki w ogólności, w których istnieją dwie strony: wydanie i wykonanie. Wydanie wyroku i wykonanie takowego, są to dwie rzeczy różne co do istoty swojej: podczas gdy pierwsza opiera się na sprawiedliwości, mającej dobro na celu, druga cel ów zastępuje częstokroć widokami, powstałemi w skutek zbiegu okoliczności. Widoki interpretują wyrok. Miewa to miejsce w historji częściej, aniżeli w sprawach spornych potocznych. Historja wyrok wydaje wedle sprawiedliwości, lecz wykonanie onego pozostawia ludziom i ci tłumaczą go sobie po swojemu. Ztąd powstają gwałty, takie okropne. Historja zawyrokowała inaczej, wykonanie wypadło wręcz przeciwnie. Doktrynerzy, upatrujący wyroki dziejowe w czynach dokonanych, w wielkim są błędzie. Biorą oni pozór za istotę rzeczy, odnosić się nie mogącej do przypadkowości, które się na czyny dokonane składają. Podstawa jej gdzieindziej. Sprawiedliwość dziejowa opiera się w ferowaniu wyroków, na zasadzie stałej, na gruncie pewnym, na którym urabia się rozwój ludzkości, prowadzący człowieczeństwo od gorszego ku lepszemu i coraz to lepszemu.
Jak sędzia zwyczajny ma korzyść nie zaś krzywdę na celu, tak i sąd dziejowy mieć nie może krzywdzenia za zadanie, i niesłusznością jest na karb jego kłaść faktów, będących wynikiem rozpasania najobrzydliwszych namiętności, nie można na karb jego kłaść zdarzeń takich np., jak: tępienie narodów, niszczenie dzieł sztuki i owoców cywilizacji. Fakta podobne są buntem przeciwko wyrokom trybunału dziejowego, są to, co najmniej, zboczenia w wykonaniu, pochodzące z niezrozumienia rzeczy. Zapisują się one w szeregu zdarzeń w takiem zupełnie znaczeniu, jak w kronikach sądowych zapisują się zbrodnie i występki: dla statystyki, dla nauki. Nie są to wyroki dziejowe, a fakta dziejowe – fakta, z których niejeden oczekuje i wymaga reparacji.
Do faktów tego rodzaju należy odwieczna waśń pomiędzy Rusią a Polską.
Zkąd się ona wzięła? Najprzód i przedewszystkiem z niezrozumienia rzeczy.
Niezrozumienie było obustronne.
Był moment, w którym Polska pojęła dokładnie i wypowiedziała świetnie zadanie swoje. Unja Lubelska poręczała zjednoczonym pod nazwą rzeczypospolitej Polskiej narodom korzyści wszelkie, jakie wszelka spółka poręcza. Przez nią wyraził się wyrok dziejowy, a to dlatego, że czynił zadość warunkom sprawiedliwości, mającej dobro na celu. W wykonywaniu atoli takowego zaszły nieporozumienia wielkie i występne. Polska nie poszła dalej drogą własną a naturalną; dała się zepchnąć z toru obcym sobie zupełnie interesom; stała się ajentką Rzymu i zagroziła indywidualizmowi siostrzycy, posiadającej równe z nią prawa do bytu samoistnego. Zagrożona Ruś szukała sprzymierzeńców na zewnątrz obrębu zagrody ojczystej i w ten sposób ze swojej strony stała się ajentką obcą. Ztąd poszło niewykonywanie a gwałcenie wyroku dziejowego, które, gdy się raz poczęło, to już miary nie miało, a zakończyło się, jak zakończyć się było powinno. Logika wypadków dziejowych jest nieubłaganą. Przyczyny dążą do następstw, pchane siłą nieprzepartą. Wykonawcy wyroku dziejowego zmienili się w aktorów odgrywających dramat historyczny z rozwiązaniem fatalnem. Polacy i Rusini odegrali role, dudków. I ci i ci pocili się i krwawili… pour le roi de Prusse – pracowali usilnie wieki całe na zgubę własną.
Zaczynajmy jednak powieść samą.
Znajdujemy się w pierwszej ćwierci wieku XVIII po wypadkach doniosłości ogromnej. Zwycięstwo pod Połtawą zapewniło Moskwie stanowisko pierwszorzędne, zarysowujące się już wyraźnie na przyszłość. – Piotr Wielki zepchnął z drogi Karola XII, zapewniając caryzmowi moskiewskiemu przewagę, po którą sięgał monarchizm skandynawski. Wyniknął ztąd dla ludzkości zysk, czy strata, orzekać trudno. Zwolennicy messjanizmu i wyznawcy palca opatrzności w dziejowem człowieczeństw kroczeniu powinni przed Piotrem W. czołem uderzać. Tak też i czynią gdzie – niektórzy. Piotr Wielki, zaczynając od alfabetu, a kończąc na paleniu fajki, przeistoczył Moskwę w tym mianowicie względzie, iż na pniu mongolskim zaszczepił polor europejski, przez co wprowadził państwa swoje do Europy. Carat zajął miejsce w koncercie cesarstw i królestw i dąć począł w dudy swoje. Piotr Wielki porządkował go wewnątrz, golił, czesał, uczył pić piwo, chodzić na tempa i kłaniać się, nie jak dotąd, za pomocą uderzania czołem o ziemię, ale na sposób ucywilizowany, za pomocą wyginania grzbietu w kabłąk, lub też stawania frontem i wyciągania się w strunę. W gruncie rzeczy jestto jedno i to samo. Monarchowie zachodni nie wiele więcej w tym względzie warci byli od samodzierżcy Wszechrossji, który, strzygąc i goląc, cywilizował swoich poddanych, przerabiając Moskali gwałtem na Włochów, Francuzów i Hollendrów.
Wielkość Piotra w tem się szczególnie przejawia, że miał on do rozwiązania zadanie skomplikowane i podołał onemu. Poddani jego nie byli to Moskale sami. Moskwa przedstawiała się już podówczas pod postacią mozajki narodowościowej, ujętej w ramy caryzmu a nie jednakowo wszędzie sfornej. Fińskie, tatarskie, mongolskie i fińsko-tatarsko mongolskie plemiona nadawały się jeszcze jako tako do doświadczeń reformatorskich. Posiadały one przymiot nieoszacowany: wierzyły w cara. Strzelcy się zbuntowali, bunt ten atoli rozbił się o opokę wiary. Car się pokazał, brwi zmarszczył i buntownicy poszli w niwec. Wszechwładza, czczona jako potęga mistyczna, zażegnała burzę z łatwością. Składano z uległością brody i kaftany na ołtarzu wiary i dzieło reformy rozwijało się dale samo przez się, wedle ukazu. Nieomylność carska, to dogmat, a tego nie wolno ani komentować, ani krytykować.
Inaczej nieco rzecz miała się z narodowościami pochodzenia odmiennego, z plemionami ruskiemi, piastującemi w duchu swoim ideę gminowładztwa słowiańską. U tych nie istniała wiara w nieomylność. Car był dla nich człowiekiem ułomnym, królem takim jak polski, tylko prawosławnym, to znaczy, mającym w obrzydzeniu jezuitów, oskrzydlających króla polskiego i kierujących sumieniami królewiąt. Punkt ten służył za łącznik pomiędzy Rusią a Moskwą. Król i królewięta trzymali się jezuitów: Ruś przeto szukała przeciwko nim środka neutralizującego, wszędzie gdzie się go znaleść spodziewała: w Bakczyseraju, w Carogrodzie i w Moskwie. W gruncie więc, nie chodziło jej o religję, ale o odepchnięcie żywiołu, zarówno obcego i szkodliwego Rusi i Polsce. Gabinety muzułmańskie nie umiały z tego korzystać. Gabinet moskiewski znajdował się w tem położeniu Szczęśliwem, że wyznawał prawosławie, posiadał przeto sposób ułatwiający mu działanie ogromnie. Duchowieństwo ruskie oddawało się na rozporządzenie jego, dawało mu możność stawania w wygodnej roli obrońcy kościoła i ciągnęło za sobą tłumy ciemne. Ruś na oślep szła aa lep, wydając sama siebie na pohybel w tem przekonaniu, że znajdzie u cara ojcowstwo, szanujące ją w jej bycie samoistnym.Ślepa! znalazła w carze nie ojca ale wroga – wroga zawziętego, podstępnego i potężnego, któremu o nic nie chodziło i chodzić nie mogło bardziej, jak o o zatrucie w jej duszy ducha samoistności na śmierć.
Za narzędzie w tej operacji służyli: popi i czynownicy.
Ruś zadnieprska pierwsza zakosztowała słodyczy ojcowskiej opieki.
Nie będę powtarzać historji powszechnie znanej, obejmującej okres od wyniesienia się Chmielnickiego do upadku Mazepy. Po upadku tego ostatniego położenie Rusi pogorszyło się znacznie. Car Piotr przedsięwziął eksterminację żywiołu kozaczego i przeprowadzał takową sposobem dwojakim: za pomocą prostego, brutalnego tępienia ludzi, pędzonych tysiącami w odległe strony i zabijanych pracą, klimatem i pałkami, i za pomocą zepsucia moralnego, zadawanego systematycznie. Władza absolutna posiada arcana, któremi posługiwać się umie. Nazywa się to sztuką rządzenia.
Jedną ze sztuk tego rodzaju pokażemy czytelnikom.
Rozkołysały się w Starodubiu dzwony i jęczą na głosy wszystkie. Po dworach, dworkach, chatach lud przywdziewa stroje odświętne i spieszy do cerkwi, których Starodub liczył kilkanaście. Cóż to naród pobożny do świątyń ściąga – czy uroczystość jaka? Kalendarz na dzień ten nie zapisał czerwono żadnego świętego pańskiego ani gali'carskiej, ale zaznaczył jeno pierwszy piątek postu wielkiego, który się rozpoczął od niedzieli. Piątek dla prawosławnych jest dniem postnym raz na zawsze – dniem umartwień, skruchy i rozpamiętywań. Znaczenie piątku w post wielki potęguje się i nabiera groźnej jakiejś powagi. Umartwienie, skrucha i rozpamiętywanie odbywają się niejako w obecności sędziego najwyższego, zasiadającego w niebie. Ludzie cisną się do świątyń. Kapłani występują w powadze największej i z przed wrót carskich – i przed wrót ukrywających tajemnice mistyczne – ciskają słowa klątwy.
Klątwy te stanowią sztukę ową, o której wspominamy powyżej.
Kościół prawosławny anatematyzuje supostatów.
Głową kościoła jest car. Supostatami są ci, co się na głowę targają. Wyliczają się oni, bądź w zdefinjowaniu, za pomocą charakteryzujących ich oznak, bądź też piśmiennie. Tak chce porządek, przyjęty we wszystkich kościołach, mających na czele swojem arcykapłanów, spełniających funkcję namiestników bożych. Kościół prawosławny, czyli poprawniej, grecko-rossyjski, wyklina sporą liczbę śmiertelników, tak tych co zeszli ze świata tego, jako też i tych co do żywych należą. W liczbie ostatnich wymienia, naprzykład, jednym dyszlem jeżdżących; do pierwszych zaś, zalicza, obok innych, Gryszkę Otrapiewa, z powodu okazanej przez tego cara ochoty uznania supremacji Rzymu, i Jana Mazepę, z powodu że obrał drogę polityczną; na której o mało nie został Wallenrodem Ukrainy. Car zląkł się tej polityki i wyklinać go kazał, działając za pomocą klątwy tej na umysły ogółu, który poczynał już przeglądać jasno w intencjach moskiewskiego ojcowstwa. Klątwy owej zadaniem było, oślepić Ukraińców. Oślepiła też.
Patrzajmy.
Tłum napełnia dom boży. Lud pospolity ścisnął się po pod ścianami od wejścia i pod ścianami bo – cznemi, przedstawiając masę gęstą głów, gołych – męskich i zawiniętych w namitki i chustki – niewieścich. Po nad nie, na prawo, na podwyższeniu kryłosem zwanem, wznosi się gromadka djaczków złożona z ludzi starszych i chłopców wyrostków, wyśpiewujących "hospode pomyłuj!" Od czasu do czasu, głowy tłumu pochylają się ku ziemi, jakby były kłosami na łanie i wiatr je naginał. Pochylanie się to jest modlitwą. Lud w ten sposób podkreśla niejako wyrazy hymnów nabożnych idących mu prosto do duszy, lub też wyciąganych przez śpiewaków z przyciskiem osobliwym. Cerkiew wschodnia posiada swoje sposoby działania na wyobraźnię. "Hospode pomyłuj!" sprawia ten sam efekt, co "ałłah!", nazwa Boga, wywoływana przez derwiszów zwanych szczekaczami. Djaczkowie powtarzają wołanie to ze stopniowo wzrastającym naciskiem, biorąc skalę głosu coraz to wyższą, nastrajając ton coraz to poważniej, aż zabrzmią chórem pełnym, który nerwy wstrząsa i od którego głowy słuchaczy same się pochylają a usta machinalnie powtarzają:
– Hospode pomyłuj!…
Sztuki!…
Nie dziw, że Włodzimierz uznany za świętego przez kościół wschodni, dał się na sztuki te wziąć i sądząc wedle obrzędów, w wyznaniu wschodniem znalazł religję najprawdziwszą. Gdyby był granie na dobrych usłyszał organach, byłaby Moskwa katolicką. Gust wielkiego kniazia odegrał w tem zdarzeniu rolę opatrzności.
Sztuki podobne działają przez wyobraźnię na umysły i wielce są pożyteczne we względach: religiji nym, politycznym, policyjnym, etc. Sklepienia, ołtarze, obrazy, draperje, światła, kadzidła, dzwonienie, granie, śpiewanie, w złączeniu harmonijnem, obrachowanem i wypróbowanem, wywierają wpływ odurzający i to sprowadzają następstwo, że… odurzonych prowadzi się na pasku z łatwością całą.Śpiewano więc w starodubowskiej cerkwi. Diaczkowie na kryłosie odpowiadali archimandrycie, który, w złocistych ornatach, w towarzystwie popów kilku, wyszedł z za wrót carskich, i zwrócony obliczem do ikonostasu, oblepionego w dole ofiarnemi świeczkami, kłaniał się, i kadził, i grubym głosem wzywał pana o zmiłowanie. Z pod kumiłafki wypływał mu w splotach włos biały; biała broda na piersi spadała. Wzrost duży, plecy szerokie, twarz widna nadawały postaci jego powagę namiestnika Chrystusa w zbroi osiwiałego. Prawda, że zbroja – w złociste kwiaty tkany ornat – nie odpowiadała wyobrażeniu o ubóstwie, jakie nasuwa wspomnienie o tym, co się najpierwszy synem bożym nazwał. Ale ogół nie wchodzi w drobnostki podobne; nie umie zdać sobie sprawy Iz tego, że bogactwo reprezentować ubóstwa nie może, Ia wystawiając się na widok publiczny, służyć musi do osłaniania zgnilizny jakiejś, że jest kłamaniem czegóś! "Suknia nie zdobi człowieka" – głosi przysłowie. Tu zaś, nie co innego, jeno suknia, stanowi ozdobę całą, mającą na celu imponowanie ciemnej gawiedzi. Cel osięga się z łatwością. Impozycja olśniewa, oślepia i nastraja umysły do brania za dobre tego nawet, co złe najgorsze niesie.
Archimandryta głosem poważnym hasło dawał, popi podchwytywali, diaki wtórowali:
– Hospode pomyłuj!….
Tony hymnu szły w cerkwi do góry, odbijały się od stożkowych wydrążeń trzech wież, krzyżowały się i zlewały w powietrzu, drżąc wibracją podobną do tej, jaka się wytwarza wewnątrz instrumentów muzycznych, wracały na dół i drżące rozlewały się spodem.
Archimandryta powtórzył jeszcze, wydobywając głos z głębi piersi. Znów odezwali się popi i djaki.
Archimandryta powtórzył znów.
Za każdem powtórzeniem tony stawały się potężniejsze, poważniejsze, głębsze, zdawało się, że cerkiew w posadach się wstrząsa od wtóru, w którym udział biorą nie sami już tylko popi i djaki, ale wszyscy święci i wszystkie święte, których wizerunki zapełniają ściany świątyni od dołu do góry. Echowe tony zkądże pochodzą, jeżeli nie z ust ich? Święty Mikołaj policzki nadął, brwi zmarszcył i brodą rusza; święty Michał archanioł toż samo; święta Barbara oczy w górę wzniosła i usta rozwarła; Matka Boża, pierś jej się wydyma. Nie – już nie ludzie to w ostatku śpiewają… nie! Do ludzi przyłączyły się zastępy świętych, święci nutę podchwycili i ciągną takową dalej, oddając ją chórom cherubinów i serafinów, ci zaś niosą ją do góry i płynie ona przed tron najwyższego. Cerkiew drży. Ach! może się z posad zerwie i w powietrzu spłynie, a może się otworzy, rozpęknie, rozpadnie i odsłoni niebo a w niem Boga w majestacie całym wielkości, potęgi i chwały. W przypuszczeniu tem pobożni nie śmią oczów podnieść do góry. Pełni bojaźni bożej, przejmującej ich do szpiku kości, chylą czoła, chylą, chylą i w skrusze, w pokorne, w strachu, powtarzają w dusz głębi wraz z archimandrytą, z popami, z djakami, ze świętymi, z cherubinami, z serafinami, wraz ze światem całym i ze stworzeniem wszelakiem:
– Hospode pomyłuj!…
Archimandryta dłonie do góry wyciągnął, oczy podniósł i w tej postawie pozostał na chwilkę, niby w posąg zachwytu zmieniony.
Odwrócił się od wrót carskich, twarzą do otaczającego go półkołem tłumu.
Słuchajcie:
– Anathema!…
Począł wyklętych wymieniać porządkiem przepisanym. Czytał z księgi. Z wiernych nikt wątpić się nie ośmielał, że każdego z wymienionych wieczne są udziałem męczarnie. Za co jednak? – za zbrodnie jakie? – rzadki jeno odpowiedziećby zdołał. Gdy atoli z kolei, po wyrazie "anathema", padło z ust sędziwego archimandryty nazwisko Jana Mazepy, każdy sobie w duchu dodał:
– Cara zdradził…
Cara zdradził i Bóg go pokarał. Ataman dostał się do piekła za cara. Z carem Bóg, z carem, którego dewizą są słowa psalmisty: "s nami Boh; kto protiwu nas?… pokorjajte sia jazycy"…
Każdy to sobie w duchu powiedział.
Powiedzenie to było konkluzją, do której doprowadziła powagi pełna komedja, odegrana na rzekomą chwałę bożą, na rzeczywisty pożytek carski. Aktorowie wywiązali się z ról swoich znakomicie. Lud był skruszony, przerażony, zmięty w duszy. Archimandryta błogosławił ludowi krzyżem, który następnie starszyźnie do całowania dawał. Szli kolejno dostojnicy pułkowi i rzędnicy miejscy, całowali krzyż i rękę, która krzyż trzymała; archimandryta głowy im święconą kropił wodą. Najpierwszy przystąpił pułkownik, człek widny, lat średnich; wąs sumiasty na dół mu opadał: nad oczami jeżyły się brwi krzaczyste, nadające obliczu jego wyraz marsowy; czoło otwarte bruzdami poznaczone, przez które ukośnie przechodziła blizna, świadcząca, że się w bitwach z głową nie chował; włos gęsty, ciemny, srebrzył się nad skroniami lekką siwizną, zapowiadającą zbliżanie się lat podeszłych; na nim żupan żółty, szarawary w cholewach, po wierzchu kontusz granatowy z wylotami, pasem złocistym przepasany, u boku krzywa turecka szabla w pochwie z jaszczura, z rękojeścią z kości słoniowej nabijaną kamieniami drogiemi. Przystąpił pochylony, krzyż i rękę protopopa pocałował i gdy uczuł na czole krople wody otrząsające się z kropidła, westchnął i wyprostował się. Wówczas dopiero wzrost jego rozpoznać się dał. Mikołaj Szurniawa – takiem było imie i nazwisko naczelnika pułku starodubowskiego – głową nad tłumem górował. Po nim przystępowali kolejno: sędzia, essauł, chorąży i setnicy, po tych wójt i ławnicy, na ostatku człowiek wyglądający nie wiedzieć po jakiemu w tem gronie mężów poważnych. Oko, po napatrzeniu się na kontusze, żupany i miny rycerskie Ukraińców, nie mogło pogodzić się z postacią, ubraną w pończochy, w trzewiki, w spodnie obcisłe, we frak z guzami błyszczącemi, w ordery i na twarzy całej nie posiadającą włoska ani jednego. A i twarz wyglądała nie po ludzku jakoś. Kości policzkowe wydatne, gęba prawie od ucha do ucha, nos szeroki, przypłaszczony nieco i zakończony spiczasto, oczy ukośne, czoło płaskie, włosy blond wydawały przejście od rodzaju małpiego do rodzaju człowieczego. Ten z uszanowaniem się zbliżył, krzyżem wielkim a zawiesistym piersi osłonił, głowę pochylił i z miną wielce skruszoną przyjął kropienie, którego archimandryta udzielił mu w większej aniżeli innym ilości.
Płaskonosy głową wstrząsnął.
Lud wypływał powoli z domu bożego na cmentarz.
Kiedy się starszyzna ruszyła, pospolici podali się we dwie strony, zostawiając środkiem ulicę do przejścia dla pułkownika, sędziego, essauła, setników i ławników. Ci szli i kłaniali się poważnie, oddając pozdrowienia, które tłum im składał. Kobiety wysuwały się z cerkwi osobno. Przyzwoitość nie pozwalała na to, ażeby się płci odmienne mięszały w domana chwałę bożą przeznaczonym.
Wyszedł pułkownik, kołpak soboli na głowę włożył, zeszedł na bok nieco i zatrzymał się. Wnet przy osobie jego sformowało się kółko dostojników, z których każdy pokłon mu składał i pozdrawiał:
– Pomahaj Bib, jaśnie wielmożny panie pułkowniku!….
Kozaczyzna zadnieprska zachowywała podówczas tytuły polskie.
– Daj Boże zdorowla… – była odpowiedź ogólna, którą każdemu pułkownik dawał.
Jednym okazywał uprzejmość większą, drugim mniejszą. Zależało to od rangi, jaką kto posiadał i którą bardziej lub mniej zbliżał się do stronnictwa, zajmowanego przez niego w hierarchji pułkowej.
Tak stali dostojnicy i gwarzyli coś o pogodzie marcowej; opodal zaś, na przeciwnej stronie cmentarza, bliżej ku dzwonicy, sformowało się grono niewiast. Każda gromada ludzi posiada środek ciężkości. W gronie niewieściem, punkt środkowy zajmowała kobieta lat czterdziestu niespełna, ale tak hoża, tak świeża i tak powabna, że patrząc na nią, lat jej ujmować się chciało. Powaby otaczały ją od stóp do głowy, ponęty biły od niej niby blask od słońca. Gdy spojrzała, ciemnem okiem, gdy mrugnęła wytoczoną brwią, gdy się uśmiechnęła i zęby białe z po za karminowych pokazała ust, człek w sobie czuł niby topnienie i chciałby się do niej przygarnąć, przeczuwając tę lubość, jakiej się doznaje za dotknięciem do aksamitu. Wzrost miała więcej aniżeli średni, kibić niby wytoczoną, włos płowy wyglądał z pod chusteczki jedwabnej, którą głowę obwiązała, przysłaniając nią warkocze w sposób taki, że sploty takowych, grube, pełne i delikatne, przeglądały z pod obwiązania; na szyi białej korali pełno, nawiązanych na sznury na pierś spadające; na niej jubka ciemnozielona, sobolami podbita i spódnica z termołamy suto fałdowana, ze szlakiem w dole, jedwabnym sznurkiem przerabianym; na palcach pierścienie złote, w uszach kólce drogie; na ręku zwieszona chustka wzorzysta tyftykowa. Ubiór jej znamionował i bogactwo i gust połączone w jedno, dla tem większego czarowania ludzi. To też jednym był głos w Starodubiu całym, przyznającym palmę piękności jaśnie wielmożnej pułkownikowej.
– Hej, Maryna Szurniawina! – powiadali ludzie. Mołodyca, choć się z niej wody napij…
– A Handzia! – upominali się gdzieniektórzy.
O Handzi owej na swojem wspomnimy miejscu.
Starszyzna kozacza, z grona, w którem środkował pułkownik, zerkała z ukosa ku gronu, w którem środek ciężkości trzymała pułkownikowa. Działo się to dla tego jedynie, ażeby na tę ostatnią rzucić okiem. Piękność wszelaka, a nie dopieroż niewieścia, posiada w sobie magnes, przyciągający wzroki ludzkie. Nie bez tego, ażeby za wzrokami nie szło pragnienie, i ażeby jaki taki, pomyślawszy o babie, do której go losy przykuły, nie powiadał sobie w duchu:
– Ot, gdyby to Szurniawie moja a Szurniawina mnie dostała się była!…
Darmo jednak. Losu koniem nie przesadzić. Kozacy serkali na jaśnie wielmożną, która była jasną w rzeczy samej. Gwiazdą świeciła wśród mołodye grona i nadstawiała ucha na słowa pani wójtowej, opowiadającej ze szczegółami o boleściach, jakich przez całą noc doznawała pod sercem.
– Wiłam się – mówiła, opierając brodę na dłoń lewej ręki, a prawą zaś łokieć lewej podtrzymując – wiłam się na pościeli, jak ten wiun w młodem życiu… och! główko moja!…
Westchnęła i głową kiwała.
– I cóż? – zagadnęła jedna z ławczyń.
– Myślałam, że ranka nie doczekam… tak rznęło tak piekło, tak spierało!… kolki tu, kolki tam…
Pokazywała palcami na dołek piersowy i na grzbiet, obracając się w pół przed słuchaczkami… do których i pułkownikowa należała.
Kobiety okazywały głębokie politowanie.
– I cóż?… i jakże? – dopytywały się.
– Znachorka siedziała, szeptała, odlewała, zlizywała, odpluwała… gdzie tam!… wszystko na nic… wciąż rznęło, piekło, spierało… krzyczałam w niebogłosy i wiłam się na pościeli.
– Trzebaż się było napić ziela jakiego… – odezwała się jedna.
– Alboż ja nie piła!… ach!…. i józefki i dzięgiele i wszelaką wszelakość…
– Kadzić się należało…
– Kadziłam się jałowcem, denderą, wienikiem… wszystko na nic…
– Cóż pomogło przecie?….
– A ot co… – zaczęła pani wójtowa, i powtórzywszy opowiadanie cierpień swoich ze szczegółami najdrobniejszemi, tak kończyła: – Uratował mnie mój, niech mu hospod' da zdrowie… Widząc że nic nie pomaga, wziął przygarść pieprzu tłuczonego, wziął półkwarty gorzałki, zmięszał to razem… wziął i kazał mi wypić… Wzdragałam się, ale z nim nie żarty… Wypiłam, ach!…, główko ty moja!…. Zapiekło, zagryzło i sto świeczek w oczach mi stanęło… potem zamroczyło… a potem zasnęłam i… niby ręką odjął… Obudziłam się rano, jakby nic nigdy nie było…
Któraś zapytała o powód tej strasznej choroby. Pani wójtowa znów opowiadanie rozpoczęła, a rozpoczęła je tym razem z miną tajemniczą, miała bowiem do udzielenia wiadomości, odnoszących się do wpływów nadprzyrodzonych. Według niej, ktoś ją urzekł – ktoś, o kim ona na pewne wiedziała, iż złe posiada oczy… Nie rozpowiadała o wieczerzy wczorajszej, złożonej z kapusty, ogórków, kaszy na oleju i klusek na polewce. Umysły nieoświecone nie widzą przyczyn naturalnych, a namacalnych. Dla nich to istnieje świat cudów, zaklęć, uroków i objawień pełen. Do świata tego idą szukając w nim tłumaczenia zdarzeń najzwyczajniejszych. Pani wójtowa nie na niestrawność ale na uroki chorobę swoją złożyła i, o tę strunę potrąciwszy, tak słuchaczki swoje zainteresowała, że gotowe już były słuchać, słuchać i słuchać.
Słuchały też, ale nie wszystkie z zajęciem jednakiem.
Pułkownikowa ucho nadstawiała, okiem atoli strzelała w tę stronę, gdzie starszyzna stała. I oko jej zapłonęło ciekawością niby, niby pragnieniem jakiemeś, gdy ujrzała, jak do starszyzny podszedł człek w pończochach i we fraku. Setnicy i ławnicy rozstąpili się z uszanowaniem, pułkownik kołpaka uchylił i dłoń mu podał. Zamienili ze sobą wyrażeń kilka, zaprawionych uśmiechami uprzejmemi. Człek we fraku kłaniał się setnikom i ławnikom i odszedł.
Pułkownikowa słuchać nagle przestała burmistrzyni opowiadania. Oko jej strzeliło wyrazem niecierpliwości gniewnej. Wyszła z grona niewiast i omało nie dopuściła się skandalu, albowiem w roztargnieniu zapomniała pożegnać się z kumami. W porę jednak zmiarkowała się. Zrobiwszy już krok naprzód, cofnęła się, oblicze w wyraz zafrasowania przystroiła i odezwała się:
– Darujcie, panie wielmożne… Moją Handzię zostawiłam w domu, a jej coś… tak… niby…
– Co, lubko?… zawołało z naciskiem żywego spółczucia kobiet kilka razem.
– Tak… coś… niby… odparła pułkownikowa – i dla tego spieszyć do domu muszę… Zostawajcież mi zdrowe…
– Może to uroki!… zawołała jedna. Możeby tego… odszeptać, odlać… Ja władnie przechodzić będę mimo starej Honczarychy, to bym ją wam posłała… Szepce aż miło…
– Ij… może to nic… – odrzekła pułkownikowa odchodząc – jednakże spieszyć muszę, ażeby… Boże nie daj czego…
I ledwo dwie pocałować się z nią w twarz uspiały. Innym zbiorowe ręką przesłała pozdrowienie, szybkim oddalając się krokiem. Kobiety ze spółczuciem spoglądały za nią; niebawem i same rozchodzić się poczęły, nie bez uczynienia jednak uwag kilku, tyczących się Handzi owej, o której była wzmianka wyżej.
– Ha ha… – odezwła się jedna. Z dziewczyną taką obchodzić się należy jak z bolączką… bo ta, ani odgadniesz, jak, co i kiedy…
– A strzedz potrzeba, jak oka w głowie… – dodała druga.
– Szczególnie od złych oczów. od oczów takich, jak tego… O… – mówiła trzecia z miną w półtajemniczą, palec podnosząc i głowę przechylając. – Od oczów takich niech nas Pan Bóg broni!III.
Kirył Aksentiewicz, zrobiwszy się, według instrukcji Piotra Wielkiego, "niższym aniżeli trawa", potrafił w krótkim czasie ująć sobie serca starszyzny kozaczej i miejskiej w Starodubiu. Raził oczy frakiem pończochami, raził słuch mową moskiewską, lecz – z czem się ludzie nie oswajają? Oswoili się z nim Starodubowcy i przywykli do fraka jego i pończoch, do mowy jego obcej i do uśmiechu jego słodziutkiego, którym obdarzał znajomych wszystkich, a raczej, wszystkich Starodubian, nie było bowiem nikogo, coby go nie znał. Umiał on dać się poznać wszystkim, z jednej mianowicie strony: z wyrazu jednego, który mu ustawicznie na ustach wisiał i który wymawiał z giestem osobliwym. Podnosił rękę na wysokość nosa własmego, trząsł dłonią jakby nią powiecrze siekł i powiadał:
– Niczawos.
Przetłumaczywszy to na ruskie, będzie "niczoho", na polskie "niczego". Możnaby przypuszczać, że przez to rolę swoją definiował. W rzeczy samej bowiem, pozornie był do niczego, co mu najmocniej serca jednało.
– Cóż tam Moskal?…… – zapytywano.
– No nic… człowiek choć do rany przykładaj… je, pije, lulki nie kurzy i do góry brzuchem leży… Jeżeli tacy wszyscy oni, to z Moskalami, bihme, żyć można… Człowiek prawdziwy, w piątek akrumaego nie tknie, żebyś mu tam nóż do gardła przykładał…
Tak było w samej istocie. Kirył Akseatiewiez, w piątek, za żadne świata skarby, nie dotknąłby się ani mięsa, ani nabiału. Był też człowiekiem na prawdę "chrześcianinem sprawiedliwym", według ojca Illarjona, który tego był zdania, że człowiek od zwierzęcia różni się, nie jak ksiądz Kopczyński w grammatyce swojej powiada, "rozumem i mową", ale tem, że zwierzę żadne na posty nie zważa, człowiek zaś zważa. Powiernik carski zważał na takowe i był z protopopem w stosunkach ścisłej zażyłości. Mieszkał nawet tuż obok niego. Tak był dom protopopa, a tak kwatera Kiryła Aksentiewicza, oddzielona jeno sadem wiszniowym, a raczej płotem, znaczącym granicę dwóch sadów, jednego przypierającego do probostwa, drugiego okalającego dworek, w którym władza miej – ska wyznaczyła dla sztatssowietnika mieszkanie, składające się z izby dużej z alkierzem.
Chciała władza miejska wyznaczyć mu pomieszkanie inne, obszerniejsze, wiedząc o tem, że Kirył Aksentiewicz posiada żonę i dzieci, przypuszczając zatem, iż je posiada na to, ażeby dzielić z niemi życie. W przypuszczeniu tem, wójt Hordijenko – na imię temu Hordijence było Tanas, bratu zaś jego, co żadnym urzędnikiem nie był, Petro – zaofiarował mu dom cały osobny.
– Jeżeli wola… powiadał. W tym domu będzie gdzie łokciami się rozeprzeć…
– Niby to mnie na łokcie tyle potrzeba miejsca!… – była Kiryła Aksentiewieza odpowiedź.
– A dzieci?… a żinka?…
– A mnie tu żinka na czorta!…
Dano mu więc kwaterę spokojną, ustronną i wygodną, choć nie obszerną; odpowiedź zaś jego, puszczona w obieg w Starodubiu, posłużyła, z jednej strony, do pozyskania mu serc, z drugiej, do podziwiania go.
Z jednej strony – to jest ze strony męskiej – powiadano:
– Wraża detyna!… Moskal no… bo Moskal i ubrany licho wie jak, a przecie, patrzcie no go… kozakiem zarywa…
Upatrywano w nim, z racji tej odpowiedzi, podobieństwo niejakie do owego Sahajdacznego, co to przemieniał żonkę na tiutiun i lulkę.
"Kozakowi żinka w dorozi zawada, A tiutiun ta lulka, Doma czy w dorozi, Zawsze prydadut'sia. "
– Choć Moskal, kozakiem zarywa… wraża detyna!…
Z drugiej strony – ze strony niewieściej – dziwowano się wielce postanowieniu temu, mającemu taką minę, jak, jakby naprzykład, ktoś, co ma szubę, chodził po mrozie w żupanie letnim.
– I cóż on pocznie, bez żonki?… zapytywały kuma kumy.
Mężczyźni, którym się zapytanie to o uszy obijało, odpowiadali:
– Czy to nie znajdzie się baba jaka do zamiecenia izby, zrobienia pościeli i ugotowania strawy?!…