- W empik go
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 1 - ebook
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść z czasów Stanisława Augusta,
Podług opowiadania jmć pana Nieczui spisana przez
Zygmunta Kaczkowskiego.
TOM I.
WARSZAWA,
Nakład i druk S. Orgelbranda Księgarza i Typografa.
1857.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 2/14 Marca 1856 r.
Starszy Cenzor F. Sobieszczański.
Fraszki tu nie poważne z statkiem się zmięszały:
Komuby drugie rzeczy więc nie smakowały,
Wziąwszy swą część, ostatek niech drugim podawa;
Ty to wolisz, a ów zaś przy owem zostawa.
A ja jako bogaty kupiec w sklepie wielkim,
Rozkładam swe towary cudzoziemcom wszelkim:
Tu bisior, tu kostery, tu włoskie zaponki,
Sam dalej półhatłasie i czarne pierścionki.
J. Kochanowski.
WSTĘP.
– Opowiadając różne rzeczy z tej bogatej w wypadki przeszłości, którą sam zapamiętam, mówił dnia jednego w kole swoich słuchaczów pan Skarbnik, – nie zasięgnąłem jeszcze ani razu w te czasy, które gruntownem obyczajów zepsuciem ogarnęły niemal całą najwyższą warstwę naszego społeczeństwa, a rozprzęgając pomału wszystkie spojnie narodowej jednolitości i mocy, przyprowadziły nakoniec cały naród do ostatecznej ruiny. Czasy te bowiem dla każdego takiego, który nie patrzy na nie jako bezwarunkowy cudzoziemczyzny zwolennik, ani jako filozof ze szkoły Woltera, ani jako zaślepiony dworak Stanisława Augusta, przedstawiają obraz zaiste straszny i przerażający. Nie chciałem więc tykać tego obrazu, w którym tyle znajduje się cieni, że sobą wszelkie jaśniejsze przytłumiają promienie, a którego całość tak smutno działa na serce i duszę, że mimowolnie łzy stają w oczach, a z piersi ciężkie się wydobywa westchnienie. Ale ponieważ te czasy, choć smutne, tak samo się przesuwały przed moje oczy i tak samo dni mego własnego życia w siebie zaplotły, jak tamte, które były wesołe, więc i o nich coś wspomnieć należy. Owóż tedy słów kilka na wstępie.
Do końca XVII wieku stare obyczaje, zachowując się jeszcze w dawnej czerstwości i sile, wystarczały społeczeństwu naszemu zupełnie, a duch narodowy, będący ich źródłem i mający zarazem w nich główną swoję siedzibę, lubo miał to w swojej naturze, że nie przyjmował nic w siebie nowego i nie postępował naprzód z duchem innych narodów, utrzymywał jednak potężnie swoję moc starą i w niej miał dostateczną rękojmię, tak swojej jednolitości wewnętrznej, jako i siły odpornej na zewnątrz. Za panowania Sasów, –przez ogólny upadek nauk i światła w narodzie, przez zakorzenienie się pijaństwa, przez długotrwałą bezczynność a głównie przez wyrodzone z tego niedbalstwo o rzeczpospolitą, obyczaje domowe zaczęły się psować i podkopywać, starodawne cnoty tracić swą czerstwość i silę, a nakoniec i duch narodowy, opierający się na tak rozwolnionych podstawach, zaczął się chwiać i upadać. Już sama elekcyja Stanisława Augusta a daleko wyraźniej jeszcze konfederacyja Barska, która podniosła ów starodawny sztandar narodowy, opłakanemi skutkami swojemi postawiła niezbite dowody tego, że na tych podstawach, na jakich stała rzeczpospolita dotychczas, nietylko już przy swojej dawnej świetności i chwale, ale nawet przy życiu się nadal utrzymać nie może. Dostrzegli tego albo przeczuli niemal wszyscy i powiedzieli sobie jednogłośnie: że do utrzymania się nadal potrzeba koniecznie rzeczpospolitą radykalnie naprawić. W tem mieli oni słuszność zupełną, bo w samej rzeczy, jeżeli naród który przekona się o tem dowodnie, że jego instytucyje dawne rozchwiały się w sobie i nie wystarczają już, ani do utrzymania wewnętrznego po – rządku, ani do skutecznej obrony na zewnątrz; tedy taki naród nie ma nic pilniejszego, jak zastanowić się nad tem, w czem i dla czego też jego instytucyje stały się niedostatecznemi, i złe jak najprędzej naprawić. Jednakże o tem ani mowy nie było natenczas. Albowiem zamiast pospolnego a trzeźwego zastanowienia się nad rzecząpospolitą w celu znalezienia jej słabości i niedostatków, część tę narodu, która stała u góry, jakiś szał pijany ogarnął, w którymto szale zdecydowano od razu: że wszystko stare jest nic potem i że potrzeba koniecznie nowości! Rzucono się więc na ślepo do obalania tego wszystkiego, co trwało w narodzie od wieków, a natomiast z gorączkową namiętnością i oczywiście bez żadnego wyboru małpowano to wszystko, co obaczono gdziekolwiek u obcych. Tymczasem wiadomo wszystkim, co się pod ową porę działo u obcych, a mianowicie we Francyi, który to kraj przed wszystkiemi innemi zawsze w nas szczególniejszą obudzał dla siebie sympatyją. Wiadomo wszystkim, że Francyja natenczas jeszcze więcej była nieukontentowaną ze swoich instytucyj jak Polska: władza monarchiczna codziennie niżej upadała w swojem znaczeniu i mocy, a kiedy natomiast w głowach burzliwych tysiące nowych się gotowało projektów, nie wyradzała się z nich jeszcze żadna nowa forma rządu i instytucyi, tylko się wyradzały z nich bujne nasiona najrozkiełzańszej anarchii. Naśladując tedy na ślepo, co w takim kraju się działo, a burząc przy tem zapamiętale to wszystko, co przez wieki doznawało czci i poszanowania w narodzie, – można sobie wyobrazić z łatwością, jaką wieżę Babilońską zrobiono z narodu, który przez wiek cały zaniedbując się w naukach i wszelkiej nowszej oswia cie, zakamieniał że tak powiem w swoich starych pojęciach i obyczajach i nietylko do przyjęcia, ale ani nawet do zrozumienia jakichkolwiek nowości nie był zgoła przygotowany…
Najwięcej ożywioną scenę tego rewolucyjnego chaosu przedstawiła naówczas Warszawa.
Wszakże żadne pióro nie jest w stanie opisać, żadne najrozleglejsze… ramy nie zdołałyby objąć tego ogromnego i rozrzuconego w swych częściach obrazu, któren przedstawiało to miasto. Bo i cóż też to się nie działo tam wtenczas!
Wszystko, co było świętem i szanowanem dotychczas, wywracano tam z gruntu, podkopywano najwspanialszych cnót narodowych ołtarze, najpoważniejsze rzeczy okrywano szyderstwem i śmiechem, najpiękniejsze narodowe pamiątki nazywano zabytkami ciemnoty i barbarzyństwa; w zapamiętałości tego nowatorskiego szału nie wahano się miotać na samą religiją, a kiedy nieledwie każda cnota znachodziła zawziętych przeciwników, którzy misterną przewrotnością wymowy potrafili ją wyśmiać i wywrócić na nice; to znowu niemal każdy występek znachodził takichże samych obrońców, którzy dając mu jakieś polityczne nazwisko, umieli go całkiem usprawiedliwić a jeszcze czasem i do rzędu zasług policzyć. I tak zwodzicielstwo obrzydłe nazywano tam galanteryją, przeniewierstwo żony,o którem cały świat wiedział, intrygą; o małżonku, który otwarcie ułrzymywał metresse, powiadano, że ma swoję rozrywkę; libertyni niedowiarek nazywał się mocną głową lub filozofem; o rzeczach takich jak zdrada jawna lub skryta, jak zaprzedanie swojego votum, jak zapłacona bezczynność w sejmie, jak sprzenie – wierzenie się przyjętym na siebie obowiązkom, powiadano że to krok polityczny; czasy nawet te same, w których wszelka moralność podkopaną została do gruntu i bujało wszędzie najohydniejsze zepsucie, nazywano delikatnym terminem: czasami powszechnego progressu i przeobrażenia…
To też nie dziwno będzie nikomu, że w tych czasach przeobrażania się na wzór cudzoziemski. Warszawa stała otworem wszystkim zagranicznym awanturnikom i szarlatanom. Frankiści, Massony i tysiączni inni sektarze, burmistrzowali po niej wedle swej woli i zyskiwali zwolenników dla siebie; intrygantki, awanturnice i im podobne zagraniczne subjekta, zakradały się w domy, kłóciły między sobą małżeństwa, napawały najgorszemi zasadami kobiety, wpływały potajemnie na sprawy majątkowe, publiczne, sejmowe; – w skutek czego rozpowszechniły się naówczas rozwody, pojedynki, gry hazardowne i szalone utracyjuszostwo, a pod względem zasad, opinii, sentymentów i tego wszystkiego, co stanowi treść moralną człowieka, taka w całej wyższej warstwie zapanowała anarchija, że człowiek rozsądny, choćby też i na największe progressy zezwalający, głupiał formalnie pomiędzy niemi i nie grzeszył tem wcale, jeżeli mu się zdawało, że się znajduje w mieście obłąkanych. Wszakże i o tem wszystkiem, jeszcze różni różne mieli opinije. Więc jedni, a zwłaszcza ci, którzy sobie wszystko zwykli tłumaczyć na dobre i nigdy nie sprzeciwiają się niczemu, powiadali: „Im wino lepsze, tem lepiej się burzy, niechaj się to wyburzy, a po wyburzeniu będzie z tego nektar, który cały naród uzdrowi” Drudzy, a mianowicie ci, którzy przy każdej budowie oglądają jej fundamenta i pilnie przypatrują się planom, tylko smutnie kiwali głowami na tę całą robotę, mówiąc: „Nie zdaje nam się, aby z żywiołów szalonych, można co statecznego zbudować.” Trzeci, mając jeśli nie głowy, to przynajmniej serca po temu, lubo ich było nie wiele, zrywali się przeciw temu i chcieli zapobiegać zawczasu; ale ich zakrzyczano i pognieciono: i poginęli. A nakoniec ostatni, przypatrywali się temu obojętnie, jak gdyby wielkiej komedyi, czyniąc swe obserwacyje zdaleka, do których należąc i pan Węgierski, starościc korytnicki a naówczas już szambelan królewski, także się przypatrywał zdaleka i widząc, że jego trafne, choć gorzkie satyry, zamiast u pamiętania albo poprawy złego, tylko jemu samemu równie gorzkie przynoszą owoce, bawił się już tem tylko, mówiąc:
Ja z mej niskości, gdy na ten świat patrzę,
To mi się zdaje, żem jest na teatrze,
Każdy przedemną w swej roli się stawi
I to mnie bawi.. .
Pan Węgierski był jednym z najszczęśliwszych ludzi naówczas, ale nie wszyscy byli jemu podobni. Bod wprawdzie i mnie także, który naten sam świat co szambelan królewski patrzyłem, nie wydał on się inaczej jeno jakby wielkie jakieś teatrum, na które różni ludzie, różnie się między sobą charakterami, rolami podzieliwszy, wstępują, role swoje odgrywają i nikną, pozostawiając za sobą niestety, mało co więcej śladu i dla następców nauki na scenie świata, jak aktorowie na deskach teatralnych. Ale co jemu w jego obojętności zdawało się być tylko komedyją, jakąż smutną było dla mnie tragedyją
I wieleż to razy, podczas kiedy tacy szambelanowie królewscy, leżąc w swój górnej loży i patrząc na to widowisko, śród zabaw i śmiechu, bawili się przewybornie, my, którzyśmy tutaj nad Sanem i Dniestrem już doświadczali skutków tej wielkiej komedyi, my stad musielim na szczerej ziemi i przypatrując się temu, co się działo w Warszawie, gorzkiemi zalewałem się łzami, ze współczucia lub wstydu nad aktorami, którzy natenczas role odgrywali na scenie świata!
Bo tak stojąc na szczerej ziemi, widzieliśmy na własne oczy, jak na tej ziemi z niesłychaną szybkością rwały się wszystkie węzły, które dotychczas społeczeństwo wiązały; jakiemi gwałtownemi krokami wkraczało zepsucie i jak zaraźliwie wszędzie się szerzyło; jak niknęły we wszystkiem starodawne cnoty i obyczaje, jak największe upadały majątki, i jak nie dawno jeszcze liczne i zamożne rody, ginęły do ostatniego potomka; jak upadały w proch i ruinę, stare zamki i grody, a na ich gruzach nieznane podnosiły się domy; jak wszystko, co było świętem, stawało się celem śmiechu i pogardy; jak bezbożność i wszelkie złe, opanowywało głowy i serca; jak chwili jednej nie było bez nieszczęśliwego zdarzenia; jak rok rokowi, a nareszcie dzień dniowi nie był już podobnym, – że nakoniec inny świat i inny naród stanął na tejże samej ziemi!
Z mojego przeciwieństwa w opinijach z owymi ludźmi assumpt wziąwszy, mógłbym tu wiele rzeczy powiedzieć, tak o owych czasach powszechnego zepsucia czyli przeobrażenia, jak i o owym duchu, wprowadzającym gwałtownie nowe opinije i obyczaje, a wyradzającym ze siebie tylko fałsze, intrygi, matactwa i zdrady, we wszystkich życia publicznego i prywatnego kierunkach; ale cokolwiekbym o tej materyi powiedział, nie byłoby czem innem, jak tylko morałem: a świat dzisiejszy, o ile zapewne lepszy i moralniejszy od owoczesnego, o tyle zapewne mniej potrzebuje morałów, boć zresztą i sam już, jest tak przesiąknięty morałami, że dziesięcioletnie pocholęta, mogłyby mieć na ten tekst kazania. Świat dzisiejszy, nadzwyczajnie bogaty w teoryje, nienawidzi cudzych, a tembardziej aż gdzieś z pozapadanych grobów po – wyciąganych teoryi, a roszcząc sobie przy tem prawo do rozkazywania nad indywiduami, które za swoje narzędzia uważa, każdemu rad przepisuje modłę, wedle której, ma wypełnianą być jego służba i wykończaną robota. I tak sądzę, że do tego, który powiada powieść, odezwałby się prawie w ten sens: – "A ty zasie, który powiadasz powieści, nie wdawaj się w żadne perory o moralności, o cnocie, albo o czem innem; nie przepisuj nikomu, jak ma myśleć, czuć, albo czynić; nie wychwalaj nadto twe bohatery, ani gań drugie: jeno mów prosto, coś widział albo słyszał, albo co ułożyłeś w twej głowie. Zdarzenia i uczynki niechaj idą ładem jedno za drugiem, tak ażeby z nich było jawno, jaki był który człowiek, albo jaki czas który był; za misternością wielką także nie uganiaj i dla sztuki twojej, rzeczy nam bardzo nie wikłaj, ażebyśmy wszystko łatwo zrozumieli i głowy sobie wielce nie zepsowali. A jeżeli z twojej powieści morał jaki wypływa, to już my go pojmiemy i bez twojej perory, i jeżeli nam się przyda, uczynimy z niego użytek."
Takiemu wymaganiu świata i ja też czyniąc zadosyć, po krótkim wstępie, który mi się wydawał koniecznym, porzucam wszystkie dalsze uwagi ogólne i przechodzę wprost do powieści, z tem jednakże zastrzeżeniem, iż zdarzenia, które tutaj opowiem, będąc tylko drobniutkiemi cząstkami tego wielkiego chaosu, o którym wspomniałem we wstępie, nie mają nawet ani pretensyi do skończonego obrazu swych czasów, a rzucając światło tylko na jedną ścieżeczkę ówczesnych intryg i krajowych stosunków, ich całość ogromną zostawiają wiadomościom, domyślności i wyobraźni słuchacza. Jak zaś do wiadomości tych zdarzeń i ich szczegółów przyszedłem, jeszcze tu w krótkich słowach opowiem.
Owóż, onego czasu, a działo się to prawie w lat dziewięć po ostatecznem ukończeniu konfederacyi barskiej, siostra moja, która była za Michałowskim, stolnikiewiczem niegdyś sandomierskim, a naówczas już podkomorzym, przysłała była konnego do mnie, ażebym do niej jak najprędzej przyjeżdżał i ratował ją w majątkowych kłopotach, jakie ją całkiem niespodziewanie nawiedziły. Kłopoty te były i dla mnie rzeczą niespodziewaną, albowiem mąż jej a mój szwagier, był nietylko jednym z najznakomitszych obywateli swej ziemi, pod względem cnót publicznych, ale miał także wyborną głowę do administracyi i spraw majątkowych. Małem pacholęciem jeszcze, przez złych opiekunów z rodzicielskiej fortuny obdarty, zaczął on swoje gospodarstwo od skromnej dzierżawy, a w parę lat po konfederacyi barskjej, siedział już na tak zaokrąglonej fortunie dzisiejszej, że zamożnością, prawie wszystką szlachtę okoliczną przenosił. Nie mało mu wprawdzie do lego pomogły owe dwie wioski, które wziął wianem za moją siostrą, ale zawsze to nie te wioski były kamieniem węgielnym jego majątku; a jeżeli potem fortunę ojcowską odzyskał i połączywszy ją z owemi dwiema wioskami, tak zagospodarował, że się do najznakomitszych liczyła, toć to tylko jego własnej głowie, zapobiegliwości i pracy należy przypisać. Dziwno mi tedy było, jakieby to być mogły majątkowe kłopoty, w któreby dom tak zamożny i zagospodarowany mógł popaść; ale nie miałem się czemu dziwować: były to bowiem czasy, w których wszystko było możliwem… Wspomniałem powyżej, że podkomorzy, pod względem cnót publicznych, był jednym z najznakomitszych obywateli swej ziemi, w tych cnotach był on także i najgorliwszym; i ta właśnie gorliwość, stała się wszystkiego złego przyczyną, ba! nawet później i jemu samemu grób wykopała przed czasem. Wieleby to opowiadać dziś o tem! co wszakże, jako nie należące do rzeczy, pomijam i tylko krótko nadmieniam, że kiedy się konfederacyja barska skończyła, nie wyginęli jeszcze przeto wszyscy ludzie tej wiary; więc lubo nie z szablą w ręku, to na innych drogach forytowano dalej tę sprawę, która tak smutno się zakończyła. W tych wszystkich agitacyjach, Michałowski był czynnym bez odpoczynku. Dopókiż więc jego czynność ograniczała się tylko na podróżach po kraju, nie przynosiło to żadnej szkody interessom jego familijnym i majątkowym; ale owego czasu właśnie, wypadło mu pojechać do Jass, gdzie zabawiwszy przeszło pół roku, zamiast do domu powrócić, wybrał się do Konstantynopola i tam zasiedział drugie pół roku. Tak długa niebytność w domu, przyniosła już znaczne szkody jego fortunie; nietylko bowiem owe podróże, odbywane z własnej szkatuły i gotowizny wszystkie mu pochłonęły, i zapędziły go w długi, ale i tutaj także gospodarstwo upadło, a co daleko gorsza, owi dawni opiekunowie renowowali proces, i korzystając z jego nieobecności, tak się z tem uwinęli, że już nie daleko im było do zupełnej wygranej.
Przyjechawszy tedy do mojej siostry i zastawszy ją w takich opałach, musiałem się wziąć gruntownie do tej sprawy i pozbierać wszystkie dokumenta, i przysposobić sobie wszystkie możliwe środki, ażeby było z czem stanąć przed trybunałem. W takich razach, zwłaszcza mnie, który przez całe życie nie wiele się wdawałem z palestrą, dobra rada bywa nieocenioną, zacząłem się tedy po sąsiedztwie oglądać, czyjaby tu głowa mogła być najlepszą do tego, ażebym się pod jej wpływem ostatecznie mógł na tę trybunalską wyprawę uzbroić? Dopytując się tak o sąsiadów, dowiedziałem się między innemi, iż o parę mil stamtąd, mieszka Jmć pan Jahoł – kowski, niegdyś podstarosta gnieźnieński, wswojej pięknej wsi Zarwiwodach, którą za dawną swoją Wielkopolską fortunę zamienił. Ten pan Jahołkowski, był mi jeszcze z czasów konfederacyi znajomy: kiedy bowiem czasu mej służby, wyprawiony od pana Puławskiego z Częstochowy, z depeszami do pana Zaremby, po bitwie Widawskiej, w której dostało mi się szczęście czynnego udziału, przez kilkanaście dni jeździłem po Wielkiej polsce, tom wtenczas i do tego pana Jaholkowskiego, naówczas tam mieszkającego zajechał i bawiłem u niego dni kilka. Podejmował mnie z wielką uczciwością i sercem otwartem, a lubo nie był zapalonym konfederacyi stronnikiem i nawet ją ganił, nasłuchałem się jednak od niego wiele rzeczy rozumnych i zacnych, i napatrzyłem się nieprzeliczonym osobliwościom, jako to: księgom starym i rękopismom, zbiorom medalów i monet, starożytnym puharom, broni, zbrojom i nawet całym rynsztunkom, które w swoich obszernych muzeach przechowywał w zadziwiającym porządku i ich przymioty z głęboką znajomością rzeczy wyliczał. Oprócz tego zamiłowania w starożytnościach, był on wszakże równie biegłym i w sprawach bieżących a osobliwie prawnictwo i procedurę sądową, znał jakby na palcach.
Ten tedy podstarosta i teraz jakoś we mnie najwięcej zaufania obudził; jakoż przed wszystkiemi innemi pojechałem do niego.
Przypomniał mnie sobie, poznał i znowu przyjął tak grzecznie jak ongi; ale najgorzej trafiłem do niego. Od kilku miesięcy bowiem był chory na podagrę, która go tak nielitościwie męczyła, że nie mógł nawet łóżka porzucić. Do tego jeszcze, czy to z choroby, czy z wieku, pamięć mu się osłabiła tak znacznie, że musiałem tam więcej tygodnia zabawić, nim sobie przypomniał to wszystko, o co go miałem zapytywać i nim sobie cały plan procedury sądowej ułożył. Przez ten czas, byłbym się tam pewno u niego na śmierć zanudził, bo staruszek tylko po parę godzin rano mógł ze mną rozmawiać, ale podstarosta miał syna, który mógł go we wszystkiem zastąpić. Temu synowi było Jacek na imię i był to naówczas młodzieniec może dwudziesto-dwu-letni. Uposażony z natury wdzięczną powierzchownością, był on tak w do – mu jak w szkołach, wychowany starannie, a lubo już także upodobał był sobie w cudzoziemczyźnie i ubierał się niby z francuzka, jednak przytem miał serce tak polskie, sentymenta takie szlachetne, a umysł taki otwarty i tak łatwo się podający, żem się serdecznie do niego przywiązał. Pierwszy to był Francuz polski, któregom ukochał, bo zresztą zawsze do tych ludzi wstręt miałem, i nie był to wstręt niesprawiedliwy, bo prawdę mówiąc, rzadko się tam między nimi nachodziło co statecznego.
Otóż z tym Jackiem kochanym, trawiłem sobie całe dni i wieczory; odwiedzałem z nim jego sąsiedztwa i za jego powodem poznałem Jmć pana stolnika Opoczyńskiego w Kąkolnikach, męża starych cnót jeszcze i nieposzlakowanej zacności; byłem potem jeszcze raz w Zarwiwodach i Jacek mnie także odwiedził, a przyjaźń nasza pomimo znacznej nierówności naszego wieku, do tego stopnia się wzmogła, żeśmy sobie przyrzekli widywać się częściej i on mnie nawet zapewnił, że jeszcze w tym samym roku do mnie na kilka tygodni przyjedzie. Do tego nigdy nie przyszło, ale ja jego w ro – ku przyszłym przypadkowo odszukałem w Warszawie. Jego konstellacyje natenczas były już znacznie zmienione; zastałem go bowiem starostą, konkurentem i prawie już narzeczonym; poznałem przy nim Jmć panów: Węgierskiego, Trembeckiego, starostę Jaorlickiego i innych figur nie mało, z któremi trzymał kompaniją; a lubo i to starostwo, i konkurencyja, i wszystkie te znajomości wcale mi się nie podobały, i sam Jacek nawet, wydał mi się jakimsiś niby innym natenczas, nie straciłem ani krzty serca do niego, a kiedyśmy się żegnali, to z takim żalem, że ażeśmy się łzami pozalewali. Otarłszy łzy, obadwaśmy się wzajem zapytywali, dla czego płaczemy, i śmieliśmy się potem z tej naszej miękkości; ale snać to serca nasze wiedziały lepiej, dla czego się tak rozpadają z żalu, bośmy lóż potem w samej rzeczy obadwa bardzo żałośne przechodzili terminy.
Tak straciwszy go z oczu w Warszawie, przez lat kilkanaście następnych, nie miałem o nim żadnych wiadomości. Wspominając go sobie czasem, myślałem, że go nigdy już nie obaczę!
Ale czegóż nie może przypadek!
Z upływem lat kilkunastu, zmieniły się czasy a z niemi opinije i sentymenta, i znów się wojny zaczęły. A że to dopóki mi sił wystarczało do tego, przez całe życie moje nie opuszczałem ani jednej okazyi, gdzie można było tego rycerskiego popraktykować rzemiosła, i zresztą z młodości miałem już taką konwikcyję, żeby w tem wytrwać usque ad finem; więc też i ja w owym roku 1794, nie dawno co stamtąd powróciwszy, znowu ruszyłem za Wisłę. Wkrótce, ba! tym razem nawet daleko prędzej, niżeli się można było spodziewać, ukończyła się wojna, a po wojnie, kto mógł, do domu powracał. Ja prawdę mówiąc, zaledwie mogłem powracać, albowiem pod ową porę byłem srodze pocięty, inne rany dawniejsze, z powodu wilgoci jesiennej pootwierały mi się na nowo, a do tego jeszcze co wieczór, taka mnie obejmowała gorączka, żem prawie był bezprzytomny. Kiedy więc rozpuszczano obozy, radzili mi koledzy, abym przynajmniej z parę tygodni w lazarecie poleżał, i lubo to była rzecz niebezpieczna, bo po lazaretach, a nawet i po całym kraju, natenczas straszliwy pomór grasował, jednakże już prawie zgadzałem się na to; ale mój nieodstępny Węgrzynek, chociaż sam także był nieźle pokreskowany, sprzeciwił się temu stanowczo i zawiązawszy mi głowę chustką, a całego płaszczem okrywszy, na furze najętej puścił się ze mną prosto na dół ku Wiśle. Jechaliśmy tak dzień jeden, i drugi, i trzeci; mnie się wciąż robi gorzej i gorzej, i mówię już Węgrzynkowi, ażeby w której wsi stanął i spoczął przynajmniej dni kilka; ale on ani sobie mówić nie dawał o tem, zapewniając mnie, że granica już nie daleko, a jak tylko w naszym kraju staniemy, to zaraz w pierwszem miasteczka będziemy odpoczywać, jak długo zechcę. Tymczasem jeszcze dnia tego samego, przed wieczorem, stanęliśmy popasem przy jakiejś karczmie; która jak gdyby przez sen, zdała mi się gdzieś kiedyś znajomą. Spytam człowieka: – Jaka to wieś? Powiada mi: – Zarwiwody. – Tedy kazałem już Węgrzynkowi nie zatrzymywać się ani chwili, tylko jechać prosto do dworu.
Co się już dalej działo ze mną, napróżnobym chciał sobie przypomnieć, bo nim dojechałem do dworu, już tak gwałtowna opanowała mnie gorączka, żem przez kilka dni następnych był bez pamięci. To wszakże dobrze pamiętam, że kiedym się zbudził, leżałem na łóżku w bardzo pięknym pokoju, a koło mnie we wszystkiem była taka uczciwość i taka wygoda, że ledwie u siebie w domu, mogłem o takiej pomyśleć.
Rozpatrzywszy się w tem wszystkiem i nie mogąc sobie od razu przypomnieć gdzieśmy to zajechali, spytałem Węgrzynka, który siedział pod piecem na stołku:
– A gdzieżto ja jestem?
– W Zarwiwodach, we dworze, – odpowiedział Mighaza – i muszą to panie jacyś krewni być nasi, bo nam tu dogadzają prawie lepiej niż w domu.
Tedy przeżegnałem się, dziękując Panu Bogu za tę cudowną nademną opiekę, a w tem drzwi się otworzyły i wszedł do pokoju mój Jacek kochany. Ledwiem poznał chłopczyska, taki był teraz zmieniony, boć także w domu nie siedział i wszędzie miał tego ślady po sobie. Czuprynę nawet miał podgoloną dla rany na samem ciemieniu, i to go zmieniło najbardziej.
Ale dusza została ta sama; jakoż zaraz rzekł do mnie:
– A co panie majorze? nie przeczuwały to nasze serca, przy owem pożegnaniu w r. 1782, że będzie czego zapłakać?
– Wola w tem Boska! – rzekłem ja na to – ale tak sądzę, że kiedy płakać koniecznie, to już wtedy była pora najlepsza ku temu, bo teraz już i płacz nie pomoże.
Jakoż rzeczywiście jużeśmy nie płakali, a natomiast siadł Jacek koło mnie i nuż opowiadać najpierwej to wszystko, czego który z nas dożył w ostatniej wojnie. A było to tego niemało, bo w takich okazyjach i najdrobniejszy szczegół zajmuje, a po doznanem nieszczęściu, człowiek koniecznie chce znaleść tego nieszczęścia powód i to powód najbliższy, nie pamiętając o tem, że wielkie wypadki, mają zwykle i wielkie i dalekie powody.
Otóż i my także, w ożywionych nad wypadkami tej wojny gawędach, strawilismy całych dni kilka; a że ja po przebytej gorączce co dzień lepiej się miałem, więc się też nam coraz lepiej gadało. Ale w dni kilka, przedmiot tej krótkiej wojny do dna się wyczerpał i trzeba było sobie poszukać innego. O to wszakże nie było trudno, bo od czasu ostatniego widzenia się naszego, minęło lat prawie dwanaście, a były to czasy tak bogate w zdarzenia, jak pewnie żadne inne w historyi. Mnie te zdarzenia dotykały tylko o tyle, o ile ich wpływom ulegał kraj cały, bo żyjąc w kraju tak oddalonym od głównego ogniska, i nie szukając ani honorów ani sławy, ani nawet żony naówczas, nie miałem z owym światem szumiącym, żadnych prywatnych styczności; ale Jacek, który był młody natenczas, tak wiele czasu przepędził w Warszawie, kochał się, starał i żenił, urzędował potem cokolwiek i służył różnemi czasy wojskowo, a przez to prawie o wszystkich, którzy natenczas cokolwiek więcej znaczyli w Warszawie, ocierał się osobiście; Jacek tego świata owoczesnego nie mało się nadotykał, a czego od ludzi nie doświadczył, czemu się nie napatrzył, o czem nie zasłyszał od świadków naocznych, tegoby ani w dziesięciu księgach nie spisał.