Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STA­RO­STA HO­ŁO­BUC­KI

po­wieść

Z Cza­sów Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, po­dług opo­wia­da­nia JMĆ Pana Nie­czui spi­sa­na przez

Zyg­mun­ta Kacz­kow­skie­go.

Tom II.

War­sza­wa

Na­kład i druk S. Or­gel­bran­da Księ­ga­rza i Ty­po­gra­fa.

1857

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 2/14 Mar­ca 1856 r.

Star­szy Cen­zor F. So­biesz­czań­ski.ROZ­DZIAŁ VII.

Dom cho­rą­że­go, lubo ten pan naj­więk­szą część roku prze­sia­dy­wał na wsi, na­le­żał jed­nak do naj­wy­twor­niej­szych do­mów ów­cze­snych w War­sza­wie; a jak to każ­dy dom naj­więk­szy, ma swój ton oso­bli­wy, któ­ry jego wła­ści­wy cha­rak­ter sta­no­wi i od in­nych go od­róż­nia, tak i dom cho­rą­że­go od­róż­niał się przez to od in­nych, iż z woli go­spo­da­rza przyj­mo­wał w swo­ich pro­gach nie tyl­ko ta­kie oso­by, któ­rym wy­so­kie uro­dze­nie lub ty­tuł jed­na­ły wstęp do naj­pierw­szych to­wa­rzystw, ale tak­że i ta­kie, któ­re ja­ką­bądź inną za­słu­gą, albo na­wet i samą za­cno­ścią tyl­ko za­słu­gi­wa­ły na cześć i sza­cu­nek. Tak chciał mieć cho­rą­ży, a mó­wiąc o tem, po­wia­dał wszyst­kim wy­raź­nie: że kie­dy my­śli­my ser­jo o zrów­na­niu sta­nu miesz­czań­skie­go ze sobą… kie­dy się wpi­su­je­my w księ­gi miej­skie i na­wet skle­py za­ku­pu­je­my na wła­sne imię, to wpro­wadź­myż to tak­że i w ży­ciu pry­wat­nem, co chce­my miód wpro­wa­dzo­ne w ży­cie pu­blicz­ne. Cza­sem i lep­sze jesz­cze rze­czy pre­le­go­wał cho­rą­ży, a po­sa­dzić któ­re­go z miesz­czan obok ja­kie­go na­dy­ma­ją­ce­go się pan­ka, albo ich na­wet pod­ocho­cić co­kol­wiek i do wza­jem­nych afek­tów po­bu­dzić, było to u nie­go naj­mil­szą i bar­dzo czę­sto po­wta­rza­ną roz­ryw­ką. Czy to ro­bił cho­rą­ży z szcze­re­go prze­ko­na­nia o praw­dzie za­sa­dy rów­no­ści, czy była to tyl­ko sztucz­ka mi­ster­na dla tych, któ­rzy wciąż gar­dło­wa­li za no­wa­tor­skie­mi opi­ni­ja­mi, nikt nie umiał po­wie­dzieć na pew­no; ale po­nie­waż cho­rą­ży nig­dy ni­ko­mu nie szko­dził, dziw­nie sko­rym był do po­mo­cy każ­de­mu i ba­wio­no się za­wsze u nie­go wy­bor­nie , więc mu tego nikt nie brał za złe, a dom jego miał za­wsze go­ści tyle i ta­kich, ja­kich chciał mieć go­spo­darz,

Kie­dy Ja­cek ze swo­im bra­tem przy­je­cha­li do cho­rą­że­go, było już po wie­cze­rzy.

Po­mi­mo to jed­nak, nie tyl­ko nikt jesz­cze nie wy­je­chał z go­ści, ale na­wet i nowi przy­by­li. Wszyst­ko to pra­wie było zgro­ma­dzo­ne w dru­gim i trze­cim sa­lo­nie, gdzie przez drzwi na oścież otwar­te, wi­dać było cały tłum ko­biet i dzie­ci, i męż­czyzn co­kol­wiek, co wszyst­ko ra­zem po­mie­sza­ne ze sobą, czy to w gry ja­kieś gra­ło, czy ja­kąś inną, dość gło­śno było za­ję­te roz­ryw­ką.

Pierw­szy sa­lon był pra­wie ogrom­ny, kar­ma­zy­no­we­mi ma­ka­ta­mi ze zło­tem obi­ty, okna tak­że kar­ma­zy­no­we­mi ale ak­sa­mit­ne­mi ko­ta­ra­mi ob­wie­szo­ne, co przy świe­tle rzę­si­stem, spły­wa­ją­cem z dwóch lu­ster u stro­pu wi­szą­cych, wy­glą­da­ło bar­dzo wspa­nia­le. W tym sa­lo­nie było pu­sto po wszyst­kich ką­tach, tyl­ko po jego środ­ku przez całą dłu­gość; prze­cho­dzi­li się po­waż­ne­mi kro­ka­mi pan cho­rą­ży, ksiądz Na­ru­sze­wicz, Trem­bec­ki i ksią­żę Ka­likst Po­niń­ski, któ­ry ła­miąc za­rów­no z in­ny­mi sta­ry zwy­czaj prze­pę­dza­nia tego świę­te­go wie­czo­ra na ło­nie fa­mi­lii, a ma­jąc nad – to jesz­cze waż­ne spra­wy pie­nięż­ne z cho­rą­żym, do­pie­ro co był przy­je­chał.

Wcho­dzą­ce­go Jac­ka z Wę­gier­skim, cho­rą­ży po­wi­tał jak zwy­kle i ser­decz­ną szcze­ro­ścią, ale do po­wi­ta­nia do­dał za­raz te sło­wa:

– Panu Ka­je­ta­no­wi już nic nie mó­wię, bo on ma swo­je przy­wi­le­je, któ­rych mu nie moż­na ode­brać, ale to­bie, ko­cha­ny Jac­ku, mu­szę zro­bić ko­niecz­nie jed­nę uwa­gę.

– Choć­by i dwie na­wet, – rzekł na to Ja­cek, – tyl­ko tem mil­sze mi będą.

– Nie, jed­nę tyl­ko, – od­po­wie­dział cho­rą­ży z uśmie­chem, – a tą jest: że­byś się uczył wszyst­kich pro­gres­sów, któ­re tu wi­dzisz w War­sza­wie, tyl­ko tego jed­ne­go się nie ucz, któ­ry uwal­nia od do­trzy­ma­nia da­ne­go sło­wa.

– Pa­nie cho­rą­ży do­bro­dzie­ju, – za­wo­łał na to ho­ło­buc­ki sta­ro­sta, – ni­cze­go w ży­ciu jesz­cze nie ża­ło­wa­łem tak bar­dzo jak tego, że nie mo­głem być na wie­cze­rzy u pana; ale Bóg mi świad­kiem, że je­stem w tem cał­kiem nie­win­ny, bo nie tyl­ko do­sta­łem tak usil­ne za­pro­sze­nie do pani wo­je­wo­dzi­nej miń­skiej, że się żad­ną mia­rą nie mo­głem od nie­go wy­mó­wić, ale jesz­cze i Ka­je­tan przy­je­chał po mnie i za­brał mnie pra­wie gwał­tem ze sobą.

– A! je­że­li by­łeś u pani wo­je­wo­dzi­nej, – rzekł pręd­ko cho­rą­ży, – to już nie mam żad­nej do cie­bie pre­ten­syi, bo dla tej za­cnej ma­tro­ny, nie mam nig­dy nic do od­mó­wie­nia. Ale po­wiedz­że mi, wi­dzia­łeś tam pa­nią pod­ko­mo­rzy­nę ka­li­ską?……

– Wi­dzia­łem i nie mogę mieć do­syć słów na jej po­chwa­łę.

– A co, nie­praw­da? – za­wo­łał na to cho­rą­ży, bo to nie tyl­ko ład­na, ale jaki tam jest roz­są­dek! jaki spo­sób obej­ścia! przy wy­twor­no­ści ze­wnętrz­nej, jaka wy­twor­ność wy­kształ­ce­nia! przy dow­ci­pie, jaka po­wa­ga i skrom­ność! To mi, jest ko­bie­ta. Bar­dzo­bym chciał, żeby ta­kich ko­biet wię­cej przy­jeż­dża­ło tu­taj i żeby na­sze pa­nie przy­kład so­bie z nich bra­ły.

– Bar­dzo wie­rzę, – rzekł na to Wę­gier­ski, ale trze­ba panu cho­rą­że­mu wie­dzieć, że pani pod­ko­mo­rzy­na wy­cho­wy­wa­ła się w Pa­ry­żu, gdzie mia­ła ła­twą spo­sob­ność na­bra­nia naj­lep­sze­go tonu, ocie­ra­jąc się o naj­lep­sze to­wa­rzy­stwo tego nie­zrów­na­ne­go mia­sta.

– Nie, ja ci po­wiem, – za­prze­czył cho­rą­ży, – to nie to było, że się wy­cho­wy­wa­ła w Pa­ry­żu, bo tu ta­kich mamy wię­cej, ale to głów­nie, że w Pa­ry­żu była pod okiem swo­jej dru­giej ciot­ki, pani Hum­bic­kiej, któ­ra przedew­szyst­kiem su­ro­wą mo­ral­ność prze­strze­ga­ła w swym domu.

– Albo tyl­ko mo­ral­no­ści po­zo­ry, – do­dał zło­śli­wy szamb elan.

Pod­czas tej roz­mo­wy, Trem­bec­ki się pil­nie przy­pa­trzył Jac­ko­wi, rzu­cił z nie­chce­nia okiem na Wę­gier­skie­go i od­szedł wol­nym kro­kiem do dru­gie­go sa­lo­nu.

Po­tem ksią­żę Ka­likst przy­stą­pił do Jac­ka, z nim grzecz­nych słów kil­ka wy­mie­nił i wziąw­szy na stro­nę cho­rą­że­go, za­czął na nowo do­pie­ro co z nim prze­rwa­ną roz­mo­wę, w sku­tek cze­go Ja­cek się zo­stał tyl­ko z Wę­gier­skim i z księ­dzem Na­ru­sze­wi­czem, z któ­ry­mi cho­dząc po sa­lo­nie, za­czął jak zwy­kle kon­wer­sa­cy­ją o rze­czach co­dzien­nych. Ale ksiądz Na­ru­sze­wicz nie dłu­go się ba­wił przy tak pu­stej ma­te­ryi, tyl­ko prze­szedł za­raz do ksią­żek i Fa­bri­tiu­sa, cze­go oboj­ga nie mógł się do­syć na­chwa­lić.

– Ten Fa­bri­tius wac­pa­na, – mó­wił on, – da­le­ko wię­cej ma u mnie war­to­ści, ni­że­li bar­dzo wie­le i bar­dzo na­wet za­chwa­lo­nych ksią­żek dzi­siej­szych. Jest on bo­wiem tak bity we wszyst­kich kro­ni­kach, na­szych, tak zna grun­tow­nie ła­ci­nę i hi­sto­ry­ją po­wszech­ną i taką ma pa­mięć szczę­śli­wą, że mnie sa­me­go nie­raz już w za­dzi­wie­nie wpro­wa­dził.

– Cóż­by to ze mną do­pie­ro się sta­ło? – rzekł na to Wę­gier­ski, wy­wdzię­cza­jąc się za­raz ża wspo­mnie­nie o książ­kach dzi­siej­szych.

Ksiądz Na­ru­sze­wicz dziw­nem okiem spoj­rzał na Wę­gier­skie­go, ale od­po­wie­dział w ten mo­ment:

– Rę­czę panu za to, że nic wię­cej jak ze mną.

– Wol­ne żar­ty księ­dza bi­sku­pa, – od­po­wie­dział na to z uśmie­chem Wę­gier­ski.

– Ale ja nie żar­tu­ję wca­le, – rzekł pręd­ko ksiądz Na­ru­sze­wicz, – bo wac­pan, pa­nie szam­be­la­nie, masz tyle na­uki i wia­do­mo­ści, (że już nic o dow­ci­pie nie wspo­mnę, któ­re­mu nikt nie wy­rów­na), że kto inny na miej­scu wac­pa­na, ob­da­rzył­by nas pew­no dzie­łem ta­kiem, któ­re­by po­tom­ność z chlu­bą wspo­mi­na­ła przez dłu­gie wie­ki.

– Ja się na to nie mogę zgo­dzić, – od­po­wie­dział Wę­gier­ski, – bo gdy­bym mógł coś ta­kie­go na­pi­sać, to pew­nie­bym się z tem dłu­go nie ba­wił. Któż z nas sła­wy nie łak­nie!

– Wac­pan mo­żesz na­pi­sać, ale sam o tem nie wiesz, albo nie chcesz wie­dzieć, że mo­żesz. Wac­pan jak w wie­lu in­nych rze­czach, tak i w tej, je­steś wszyst­kim prze­ciw­ny, bo kie­dy tam­ci po­wszech­nie za wie­le ro­zu­mie­ją o so­bie; wac­pan ro­zu­miesz za mało. Ta­kie jest moje prze­ko­na­nie.

Po­czem ob­ró­ciw­szy się do Jac­ka, do­dał:

– Ale wra­ca­jąc do Fa­bri­tiu­sa, szcze­rze wac­pa­nu za nie­go dzię­ku­ję. A ja­ką­kol­wiek tam Król Je­go­mość za udzie­lo­ne nam skar­by, przy­znał wac­pa­nu na­gro­dę, w czem ja żad­ne­go nie przy­zna­ję so­bie udzia­łu, ja z mo­jej stro­ny osob­ną za­wsze czuć będę wdzięcz­ność dla pana, i je­że­li mnie kie­dy po­trze­bo­wać bę­dziesz do cze­go, pró­szę śmia­ło udać się do mnie; do naj­mil­szych przy­jem­no­ści to so­bie po­li­czę, je­że­li ci będę mógł w czem usłu­żyć.

Tu już jak naj­wy­raź­niej ksiądz bi­skup umył ręce od ho­ło­buc­kie­go sta­ro­stwa, co bar­dzo do­brze uwa­żał Wę­gier­ski, ale Ja­cek pu­ścił wca­le mimo swo­jej uwa­gi i tyl­ko jak naj­czul­sze­mi wy­ra­zy za ła­ska­we wzglę­dy bi­sku­po­wi dzię­ko­wał.

A kie­dy tak mó­wi­li, wy­su­nę­ła się z dru­gie­go sa­lo­nu i przy­stą­pi­ła ku nim do­syć oso­bli­wa fi­gu­ra. Był to czło­wiek sześć­dzie­siąt­ki za­pew­ne już się­ga­ją­cy, ni­skie­go wzro­stu, zbu­do­wa­ny bar­czy­sto, kar­czy­sto i twar­do, okrą­głej, sta­ran­nie wy­go­lo­nej twa­rzy, po­mi­mo róż­nych sztuk wszak­żej któ­re­mi twarz tę sta­rał się upięk­szyć, zo­stał na niej nos ogór­ko­wa­ty i pod­si­nia­ły i oczy bure tak nie­pew­ne­go a na­wet po­dej­rza­ne­go bla­sku, że mi­mo­wol­nie zwra­ca­ły na sie­bie uwa­gę. Czło­wiek ten, miał na gło­wie no­wo­mod­ną, wy­pu­dro­wa­ną pe­ru­kę, na so­bie frak ak­sa­mit­ny bron­zo­wy ze zło­tem, ża­bo­ty, trze­wi­ki z bry­lan­to­we­mi sprzącz­ka­mi i szpad­kę po­zło­ci­stą u boku.

Zbli­żyw­szy się z ja­kąś oso­bliw­szą ma­ni­je­rą, w któ­rej się pre­ten­sy­ja do po­wa­gi z pre­ten­sy­ją do sa­lo­no­wej układ­no­ści ha­nieb­nie ze sobą kłó – cily, do tych trzech osób roz­ma­wia­ją­cych ze sobą, rzekł do bi­sku­pa sto­ją­ce­go we środ­ku:

– Ksiądz bi­skup tu so­bie wy­bor­nej kon­wer­sa­cyi jak naj­spo­koj­niej uży­wasz, a ani wiersz o tem, jak tam w tam­tych sa­lo­nach na­rze­ka­ją na pana:

– A toż za co? – spy­tał ksiądz Na­ru­sze­wicz.

– Za to, – od­po­wie­dział gość nowo – przy­by­ły, – że co jest naj­lep­sze­go w kom­pa­nii, to wy­łącz­nie dla sie­bie za­bie­rasz. Le­d­wie co uwol­ni­łeś pana Trem­bec­kie­go, już wi­dzę zno­wu po jed­nej stro­nie to­wa­rzy­szy panu nasz ko­cha­ny szam­be­lan, a po dru­giej?…

– Pan sta­ro­sta ho­ło­buc­ki, – rzekł z uśmie­chem ksiądz Na­ru­sze­wicz, – któ­re­go to­wa­rzy­stwo istot­nie jest mi bar­dzo przy­jem­nem.

– A pan sta­ro­sta ho­ło­buc­ki! – rzekł na to gość nowy, ura­cza­jąc Jac­ka uprzej­mym ukło­nem.

Ja­cek ten ukłon obo­jęt­nem kiw­nie­niem gło­wy od­pła­cił, a spoj­rzaw­szy zna­czą­cym wzro­kiem na bi­sku­pa, pra­wie zdał się go za­py­ty­wać. – Cóż to jest za fi­gu­ra?

Zro­zu­miał bi­skup to nie­me py­ta­nie na­tych­miast i wska­zu­jąc ręką na go­ścia, rzekł do Jac­ka:

– To jest pan sta­ro­sta Ja­or­lic­ki.

– Mo­ści do­bro­dzie­ju! – rzekł na to Ja­cek do sta­ro­sty, – bar­dzo je­stem szczę­śli­wym, iż nie­spo­dzie­wa­ny przy­pa­dek wy­na­gra­dza mi to, o co sam z obo­wiąz­ku po­wi­nie­nem się był po­sta­rać. Pro­szę mi jed­nak wie­rzyć, iż nie moje nie­dbal­stwo, tyl­ko po czę­ści nie­omi­nio­ne a do­syć licz­ne w War­sza­wie za­ję­cia, po czę­ści zaś wi­zy­ty w do­mach ta­kich, dla któ­rych daw­niej­sze mia­łem zo­bo­wią­za­nia…

– Ale pro­szę pana, – prze­rwał w tem miej­scu sta­ro­sta Ja­or­lic­ki, pusz­cza­jąc się ra­zem z wszyst­kie­mi w dal­szą po sa­lo­nie prze­chadz­kę, – na co tu­taj tłu­ma­czeń? ja to bar­dzo poj­mu­ję, że kto przy­je­chaw­szy do na­szej ko­cha­nej War­sza­wy, ma na sa­mym wstę­pie tak waż­ne i z tak wy­so­ko sto­ją­ce­mi oso­ba­mi stycz­no­ści, ten nie wie­le może mieć cza­su dla in­nych, od­da­leń­szych przy­ja­ciół… Wszak­że trzy­mam wac­pa­na za sło­wo i szcze­rze to mó­wię, że za praw­dzi­wą so­bie to mieć będę przy­jem­ność, wi­dzieć pana jak naj­prę­dzej u sie­bie.

To mó­wiąc, ści­snął Jac­ka za rękę, a pod­czas gdy ksiądz Na­ru­sze­wicz za­czął świe­żą roz­mo­wę z Wę­gier­skim, Ja­cek nie od­po­wie­dział nic na kom­ple­ment sta­ro­sty, tyl­ko na­to­miast za­py­tał:

– Pan sta­ro­sta sta­le miesz­kasz w War­sza­wie?

– Ja… i sta­le i nie­sta­le: po­dług oko­licz­no­ści, albo po­dług hu­mo­ru. Już to ze wsią po­że­gna­łem się po­dob­no na za­wsze, ale za gra­ni­cę czę­sto wy­jeż­dżam, Nie dla sie­bie, bo ja nad wszyst­kie kra­je cu­dzo­ziem­skie, prze­no­szę mój wła­sny, ale dla żony mo­jej, któ­ra jest tro­chę po­atry­ner­ka i cie­plej­szej aury po­trze­bu­je.

– Pan sta­ro­sta by­łeś po­dob­no nie­daw­no we Wło­szech? – spy­tał Ja­cek zie­wa­jąc.

– By­li­śmy i we Wło­szech, i w Szwaj­ca­ryi, i w Pa­ry­żu, i gdzie pan chcesz; wszę­dzie.

– Bar­dzo panu za­zdrosz­czę tak pięk­ne­go wo­ja­żu.

– Któ­ry pan mo­żesz zro­bić tak­że, jak ze­chcesz, – od­po­wie­dział sta­ro­sta, – ja go ro­bi­łem tyl­ko z po­trze­by.

– Ja­bym go zro­bił i bez po­trze­by, – rzekł na to Ja­cek, – i tak są­dzę, że jak się z mo­je­mi spra­wa­mi ma­jąt­ko­we­mi do resz­ty po­uła­twiam, to się tak­że pusz­czę na ja­kiś czas za gra­ni­cę.

– Panu, jako czło­wie­ko­wi mło­de­mu, – za­czął na to mó­wić sta­ro­sta, – jako czło­wie­ko­wi, któ­ry tak wcze­śnie i tak świet­nie od razu za­czął swe­go ży­cia ko­le­je, jako zresz­tą ta­kie­mu, któ­re­mu środ­ki ma­te­ry­jal­ne wca­le nie sto­ją na prze­szko­dzie, do tak znacz­nych wy­dat­ków, ja­kie wo­jaż wy­cią­ga za sobą, nie tyl­ko ta­kie­go przed­się­wzię­cia nie ga­nię, ale owszem, na­wet bar­dzo po­chwa­lam. Na wo­ja­żu moż­na się wy­bor­nie za­ba­wić, a ktoś taki, któ­ry jak pan do­bro­dziej, za­mi­ło­wa­ny je­steś w na­ukach, może się na­wet bar­dzo wie­le na­uczyć. Ale po­mi­mo to wszyst­ko, wierz mnie pan… wierz mnie pan sta­re­mu i do­świad­czo­ne­mu, któ­ry już z nie jed­ne­go pie­ca chleb ja­dał, że do­mek wła­sny urzą­dzo­ny wy­god­nie, po­czci­wa i ko­cha­ją­ca żona, przy­ja­cie­le ro­da­cy…

Sta­ro­sta to mó­wił ja­kimś ta­kim to­nem, że Ja­cek mu­siał się mi­mo­wol­nie uśmie­chać; sta­ro­sta mó­wił da­lej w tym to­nie, a tym­cza­sem z dru­gie­go sa­lo­nu wy­su­nę­ła się dru­ga i jesz­cze da­le­ko oso­bliw­sza fi­gu­ra.

A fi­gu­rą tą była mło­da i pięk­na, i po­wierz­chow­no­ścią swo­ją bar­dzo ude­rza­ją­ca ko­bie­ta. Była to cien­ka i smu­kła, śred­nie­go wzro­stu blon­dyn­ka. Twarz mia­ła ścią­głą, tro­szecz­kę bla­dą, ale de­li­kat­ną i świe­żą, usta okrą­żo­ne peł­nym zna­cze­nia uśmie­chem, no­sek dłu­gi lecz zgrab­ny, ale w jej oczach mo­drych, było tyle cza­ru­ją­ce­go bla­sku, tyle wy­mo­wy, dow­ci­pu i Bóg nie wie ile jesz­cze róż­nych nie­od­gad­nio­nych a przej­mu­ją­cych pro­mie­ni, że do­syć było zo­ba­czyć te oczy, aże­by się na dłu­gą chwi­lę przy jej ca­łej po­sta­ci uwię­zić. Ale prócz tego jesz­cze i cała jej po­stać była nie­mniej ude­rza­ją­cą. Fry­zu­ra jej bo­wiem, lek­kim i won­nym przy­sy­pa­na pu­drem, była w szcze­gól­niej­szy spo­sób fan­ta­stycz­na, a na­wet co­kol­wiek zu­chwa­ła; pod spodem mia­ła suk­nię z bia­łej je­dwab­nej ma­te­ryi, na wierz­chu cięż­szą z ma­te­ryi tur­ku­so­we­go ko­lo­ru, tak­że dość fan­ta­stycz­nie otwar­ta; na pier­siach i przy rę­ka­wach bar­dzo bo­ga­te ko­ron­ki, do tego per­ły, pier­ścion­ki, ma­ne­le, co wszyst­ko ra­zem czy­ni­ło jej strój nie tyl­ko do naj­śwież­szej mody za­sto­so­wa­nym, ale na­wet jed­nym z naj­wy­twor­niej­szych, ja­kie się wi­dzieć da­wa­ło.

Tak ubra­na i z temi błysz­czą­ce­mi oczy­ma, po­stę­po­wa­ła kro­kiem po­wol­nym i peł­nym gra­cyi bo­kiem sa­lo­nu, a przy­pa­tru­jąc się oso­bom prze­cho­dzą­cym się po sa­lo­nie, w fra­mu­dze okna za­trzy­ma­ła się na chwi­lę. Tam od­blask ko­tar kar­ma­zy­no­wych, sfał­do­wa­nych po obu­dwóch stro­nach okna, oto­czył jej po­stać całą jak­by pło­mie­nia­mi grec­kie­go ognia, i w tem oświe­tle­niu wy­glą­da­ła jak­by ja­kaś nie ziem­ska isto­ta, któ­ra mocą czar­no­księż­ni­ka za­klę­ta, z za­cza­ro­wa­nych kra­in spły­nę­ła na zie­mię, aże­by ja­kie­goś wy­bra­ne­go mło­dzień­ca olśnić, odu­rzyć i znik­nąć.

O! cze­muż nie znik­nę­ła za­wcza­su!

A nie znik­nę­ła, bo tak w tem cza­ru­ją­cem oświe­tle­niu zo­ba­czył ją Ja­cek, i tak jej dał wsiąk­nąd od razu w swo­ję wy­obraź­nię i ser­ce, że w pierw­szej chwi­li na­wet nic nie wi­dział przed sobą i trą­ca­jąc bi­sku­pa w bok łok­ciem nie­chcą­cy, po­pra­wił się tak do­brze, że sta­ro­stę Ja­or­lic­kie­go na trze­wik sa­fi­ja­no­wy na­dep­tał, z cze­go znów po­pra­wia­jąc się, ha­ft­ką swej suk­ni o sta­ro­ściń­ską pe­ru­kę za­cze­pił i tak mu ją lek­ko wraz z her­baj­tlem zdjął z gło­wy, że sta­ro­sta do­pie­ro wten­czas do­wie­dział się o tem, kie­dy oby­dwie­ma rę­ka­mi na­kryw­szy gło­wę, aż przy­siadł do zie­mi z roz­pa­czy i gębę tak roz­zie­wił sze­ro­ko, jak gdy­by chciał po­łknąć swo­ję pe­ru­kę, ki­wa­ją­cą się wraz z har­bej­tlem na pier­siach u Jac­ka.

W owej chwi­li już Wę­gier­ski był przy owej da­mie, pod ko­ta­ra­mi sto­ją­cej i bar­dzo żywą od razu za­jął się kon­wer­sa­cy­ją; ksiądz bi­skup się od tej awan­tu­ry od­wró­cił, z cze­go sta­ro­sta w ten mo­ment ko­rzy­stał i ode­braw­szy od Jac­ka pe­ru­kę, na­tych­miast do an­ty­ka­me­ry wy­le­ciał i wię­cej już nie po­wró­cił.

– Mo­ści pa­nie, – rzekł na to ksiądz bi­skup, bio­rąc Jac­ka ze sobą w dal­szą po sa­lo­nie prze­chadz­kę, – je­że­li wac­pan nie­przy­ja­cio­łom gło­wy bę­dziesz zdej­mo­wał tak gład­ko, jak ele­gan­tom zdej­mu­jesz pe­ru­ki, to nie tyl­ko ho­ło­buc­kie sta­ro­stwo po­się­dziesz, ale cię pew­nie nie­ba­wem po­wi­ta­my het­ma­nem.

– Jesz­cze­bym i wte­dy po­dob­no het­ma­nem nie zo­stał, – rzekł na to Ja­cek, – bo na to trza gło­wy zdej­mo­wać umyśl­nie, a ja tę pe­ru­kę zdją­łem wca­le nie­chcą­cy.

– Czy umyśl­nie, czy nie­chcą­cy, mó­wił z po – wagą już da­lej ksiądz bi­skup, – to pra­wie jed­no, byle po­słu­ży­ło szczę­ście do czy­nu, a po czy­nie nie bra­kło na roz­trop­no­ści, któ­ra do ko­rzy­sta­nia ze szczę­ścia: po­trzeb­na. Roz­patrz się wac­pan w hi­sto­ryi. W na­szej hi­sto­ryi nie znaj­dziesz tak wie­le po­dob­nych przy­kła­dów, bo u nas przy utrzy­mu­ją­cych się przy­wi­le­jach i zresz­tą z po­wo­du oso­bli­wych in­sty­tu­cyj we­wnętrz­nych, rzad­ko kie­dy ktoś z gmi­nu po­tra­fił się do­bić wiel­kie­go za­szczy­tu i szczę­ścia; ale patrz dzie­je po­stron­nych, gdzie dro­ga do za­sług wy­so­kich była szer­sza i przy­stęp­niej­sza dla wszyst­kich, jak to cza­sem mało, prócz szczę­ścia po­trze­ba było na to, aże­by się do naj­wyż­szych stop­ni w pań­stwie do­ci­snąć. Wiel­cy lu­dzie. A ileż to mamy wiel­kich lu­dzi ta­kich, któ­rzy bar­dzo ma­lucz­kie­mi byli w isto­cie i ma­lucz­kie­mi by­li­by po­mar­li, gdy­by ich szczę­śli­wy przy­pa­dek nie był pra­wie gwał­tem wy­cią­gnął z tej, w któ­rej się po­ro­dzi­li, ni­sko­ści.

Tu ksiądz bi­skup za­czął bar­dzo ucze­nie roz­wo­dzić się nad róż­ni­ca­mi po­mię­dzy pra­cą i rze­tel­ną za­słu­gą a szczę­ściem; ale Ja­cek już lego wszyst­kie­go nie sły­szał, bo on cały i okiem, i uchem, i du­szą, był przy owej da­mie pod ko­ta­ra­mi, któ­ra tak we­so­łą pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę z jego cio­tecz­nym bra­tem, że się chwi­la­mi obo­je pra­wie aż za­cho­dzi­li od śmie­chu. W chwi­lę po­tem przy­stą­pił do nich cho­rą­ży z księ­ciem Ka­lik­stem, czem jesz­cze wię­cej za­chę­co­ny ksiądz Na­ru­sze­wicz, tem wy­bor­niej­sze rzu­cał my­śli i zda­nia, ale i to już Jac­ka nie za­chę­ci­ło do słu­cha­nia. On był­by nie wie­dzieć co nie dał za to, gdy­by był mógł się do tam­tej par­tyi przy­bli­żyć pod okno, a kie­dy tego nie mógł uczy­nić, z naj­więk­szą nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał tej chwi­li, kie­dy Wę­gier­ski tę damę po­rzu­ci i do nich po­wró­ci.

Ja­koż rze­czy­wi­ście nie­ba­wem, mło­dziut­ka dama ru­szy­ła się z swe­go miej­sca i idąc wol­nym kro­kiem z roz­ma­wia­ją­cym z nią szam­be­la­nem, znik­nę­ła w dru­gim na­peł­nio­nym go­ść­mi sa­lo­nie.

Wę­gier­ski wró­cił do Jac­ka, któ­ry na­tych­miast po­zo­sta­jąc za tam­ty­mi trze­ma pa­na­mi, po­chwy­cił go sil­nie za rękę i za­py­tał:

– Któż to była ta dama?

– Ta dama, – rzekł z uśmie­chem szam­be­lan,

– to jest Jmć pan­na Pe­try­na.

– Pe­try­na, ale któż wię­cej? – spy­tał nie­cier­pli­wie nowo kre­owa­ny sta­ro­sta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: