- W empik go
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 2 - ebook
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
powieść
Z Czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania JMĆ Pana Nieczui spisana przez
Zygmunta Kaczkowskiego.
Tom II.
Warszawa
Nakład i druk S. Orgelbranda Księgarza i Typografa.
1857
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 2/14 Marca 1856 r.
Starszy Cenzor F. Sobieszczański.ROZDZIAŁ VII.
Dom chorążego, lubo ten pan największą część roku przesiadywał na wsi, należał jednak do najwytworniejszych domów ówczesnych w Warszawie; a jak to każdy dom największy, ma swój ton osobliwy, który jego właściwy charakter stanowi i od innych go odróżnia, tak i dom chorążego odróżniał się przez to od innych, iż z woli gospodarza przyjmował w swoich progach nie tylko takie osoby, którym wysokie urodzenie lub tytuł jednały wstęp do najpierwszych towarzystw, ale także i takie, które jakąbądź inną zasługą, albo nawet i samą zacnością tylko zasługiwały na cześć i szacunek. Tak chciał mieć chorąży, a mówiąc o tem, powiadał wszystkim wyraźnie: że kiedy myślimy serjo o zrównaniu stanu mieszczańskiego ze sobą… kiedy się wpisujemy w księgi miejskie i nawet sklepy zakupujemy na własne imię, to wprowadźmyż to także i w życiu prywatnem, co chcemy miód wprowadzone w życie publiczne. Czasem i lepsze jeszcze rzeczy prelegował chorąży, a posadzić którego z mieszczan obok jakiego nadymającego się panka, albo ich nawet podochocić cokolwiek i do wzajemnych afektów pobudzić, było to u niego najmilszą i bardzo często powtarzaną rozrywką. Czy to robił chorąży z szczerego przekonania o prawdzie zasady równości, czy była to tylko sztuczka misterna dla tych, którzy wciąż gardłowali za nowatorskiemi opinijami, nikt nie umiał powiedzieć na pewno; ale ponieważ chorąży nigdy nikomu nie szkodził, dziwnie skorym był do pomocy każdemu i bawiono się zawsze u niego wybornie , więc mu tego nikt nie brał za złe, a dom jego miał zawsze gości tyle i takich, jakich chciał mieć gospodarz,
Kiedy Jacek ze swoim bratem przyjechali do chorążego, było już po wieczerzy.
Pomimo to jednak, nie tylko nikt jeszcze nie wyjechał z gości, ale nawet i nowi przybyli. Wszystko to prawie było zgromadzone w drugim i trzecim salonie, gdzie przez drzwi na oścież otwarte, widać było cały tłum kobiet i dzieci, i mężczyzn cokolwiek, co wszystko razem pomieszane ze sobą, czy to w gry jakieś grało, czy jakąś inną, dość głośno było zajęte rozrywką.
Pierwszy salon był prawie ogromny, karmazynowemi makatami ze złotem obity, okna także karmazynowemi ale aksamitnemi kotarami obwieszone, co przy świetle rzęsistem, spływającem z dwóch luster u stropu wiszących, wyglądało bardzo wspaniale. W tym salonie było pusto po wszystkich kątach, tylko po jego środku przez całą długość; przechodzili się poważnemi krokami pan chorąży, ksiądz Naruszewicz, Trembecki i książę Kalikst Poniński, który łamiąc zarówno z innymi stary zwyczaj przepędzania tego świętego wieczora na łonie familii, a mając nad – to jeszcze ważne sprawy pieniężne z chorążym, dopiero co był przyjechał.
Wchodzącego Jacka z Węgierskim, chorąży powitał jak zwykle i serdeczną szczerością, ale do powitania dodał zaraz te słowa:
– Panu Kajetanowi już nic nie mówię, bo on ma swoje przywileje, których mu nie można odebrać, ale tobie, kochany Jacku, muszę zrobić koniecznie jednę uwagę.
– Choćby i dwie nawet, – rzekł na to Jacek, – tylko tem milsze mi będą.
– Nie, jednę tylko, – odpowiedział chorąży z uśmiechem, – a tą jest: żebyś się uczył wszystkich progressów, które tu widzisz w Warszawie, tylko tego jednego się nie ucz, który uwalnia od dotrzymania danego słowa.
– Panie chorąży dobrodzieju, – zawołał na to hołobucki starosta, – niczego w życiu jeszcze nie żałowałem tak bardzo jak tego, że nie mogłem być na wieczerzy u pana; ale Bóg mi świadkiem, że jestem w tem całkiem niewinny, bo nie tylko dostałem tak usilne zaproszenie do pani wojewodzinej mińskiej, że się żadną miarą nie mogłem od niego wymówić, ale jeszcze i Kajetan przyjechał po mnie i zabrał mnie prawie gwałtem ze sobą.
– A! jeżeli byłeś u pani wojewodzinej, – rzekł prędko chorąży, – to już nie mam żadnej do ciebie pretensyi, bo dla tej zacnej matrony, nie mam nigdy nic do odmówienia. Ale powiedzże mi, widziałeś tam panią podkomorzynę kaliską?……
– Widziałem i nie mogę mieć dosyć słów na jej pochwałę.
– A co, nieprawda? – zawołał na to chorąży, bo to nie tylko ładna, ale jaki tam jest rozsądek! jaki sposób obejścia! przy wytworności zewnętrznej, jaka wytworność wykształcenia! przy dowcipie, jaka powaga i skromność! To mi, jest kobieta. Bardzobym chciał, żeby takich kobiet więcej przyjeżdżało tutaj i żeby nasze panie przykład sobie z nich brały.
– Bardzo wierzę, – rzekł na to Węgierski, ale trzeba panu chorążemu wiedzieć, że pani podkomorzyna wychowywała się w Paryżu, gdzie miała łatwą sposobność nabrania najlepszego tonu, ocierając się o najlepsze towarzystwo tego niezrównanego miasta.
– Nie, ja ci powiem, – zaprzeczył chorąży, – to nie to było, że się wychowywała w Paryżu, bo tu takich mamy więcej, ale to głównie, że w Paryżu była pod okiem swojej drugiej ciotki, pani Humbickiej, która przedewszystkiem surową moralność przestrzegała w swym domu.
– Albo tylko moralności pozory, – dodał złośliwy szamb elan.
Podczas tej rozmowy, Trembecki się pilnie przypatrzył Jackowi, rzucił z niechcenia okiem na Węgierskiego i odszedł wolnym krokiem do drugiego salonu.
Potem książę Kalikst przystąpił do Jacka, z nim grzecznych słów kilka wymienił i wziąwszy na stronę chorążego, zaczął na nowo dopiero co z nim przerwaną rozmowę, w skutek czego Jacek się został tylko z Węgierskim i z księdzem Naruszewiczem, z którymi chodząc po salonie, zaczął jak zwykle konwersacyją o rzeczach codziennych. Ale ksiądz Naruszewicz nie długo się bawił przy tak pustej materyi, tylko przeszedł zaraz do książek i Fabritiusa, czego obojga nie mógł się dosyć nachwalić.
– Ten Fabritius wacpana, – mówił on, – daleko więcej ma u mnie wartości, niżeli bardzo wiele i bardzo nawet zachwalonych książek dzisiejszych. Jest on bowiem tak bity we wszystkich kronikach, naszych, tak zna gruntownie łacinę i historyją powszechną i taką ma pamięć szczęśliwą, że mnie samego nieraz już w zadziwienie wprowadził.
– Cóżby to ze mną dopiero się stało? – rzekł na to Węgierski, wywdzięczając się zaraz ża wspomnienie o książkach dzisiejszych.
Ksiądz Naruszewicz dziwnem okiem spojrzał na Węgierskiego, ale odpowiedział w ten moment:
– Ręczę panu za to, że nic więcej jak ze mną.
– Wolne żarty księdza biskupa, – odpowiedział na to z uśmiechem Węgierski.
– Ale ja nie żartuję wcale, – rzekł prędko ksiądz Naruszewicz, – bo wacpan, panie szambelanie, masz tyle nauki i wiadomości, (że już nic o dowcipie nie wspomnę, któremu nikt nie wyrówna), że kto inny na miejscu wacpana, obdarzyłby nas pewno dziełem takiem, któreby potomność z chlubą wspominała przez długie wieki.
– Ja się na to nie mogę zgodzić, – odpowiedział Węgierski, – bo gdybym mógł coś takiego napisać, to pewniebym się z tem długo nie bawił. Któż z nas sławy nie łaknie!
– Wacpan możesz napisać, ale sam o tem nie wiesz, albo nie chcesz wiedzieć, że możesz. Wacpan jak w wielu innych rzeczach, tak i w tej, jesteś wszystkim przeciwny, bo kiedy tamci powszechnie za wiele rozumieją o sobie; wacpan rozumiesz za mało. Takie jest moje przekonanie.
Poczem obróciwszy się do Jacka, dodał:
– Ale wracając do Fabritiusa, szczerze wacpanu za niego dziękuję. A jakąkolwiek tam Król Jegomość za udzielone nam skarby, przyznał wacpanu nagrodę, w czem ja żadnego nie przyznaję sobie udziału, ja z mojej strony osobną zawsze czuć będę wdzięczność dla pana, i jeżeli mnie kiedy potrzebować będziesz do czego, prószę śmiało udać się do mnie; do najmilszych przyjemności to sobie policzę, jeżeli ci będę mógł w czem usłużyć.
Tu już jak najwyraźniej ksiądz biskup umył ręce od hołobuckiego starostwa, co bardzo dobrze uważał Węgierski, ale Jacek puścił wcale mimo swojej uwagi i tylko jak najczulszemi wyrazy za łaskawe względy biskupowi dziękował.
A kiedy tak mówili, wysunęła się z drugiego salonu i przystąpiła ku nim dosyć osobliwa figura. Był to człowiek sześćdziesiątki zapewne już sięgający, niskiego wzrostu, zbudowany barczysto, karczysto i twardo, okrągłej, starannie wygolonej twarzy, pomimo różnych sztuk wszakżej któremi twarz tę starał się upiększyć, został na niej nos ogórkowaty i podsiniały i oczy bure tak niepewnego a nawet podejrzanego blasku, że mimowolnie zwracały na siebie uwagę. Człowiek ten, miał na głowie nowomodną, wypudrowaną perukę, na sobie frak aksamitny bronzowy ze złotem, żaboty, trzewiki z brylantowemi sprzączkami i szpadkę pozłocistą u boku.
Zbliżywszy się z jakąś osobliwszą manijerą, w której się pretensyja do powagi z pretensyją do salonowej układności haniebnie ze sobą kłó – cily, do tych trzech osób rozmawiających ze sobą, rzekł do biskupa stojącego we środku:
– Ksiądz biskup tu sobie wybornej konwersacyi jak najspokojniej używasz, a ani wiersz o tem, jak tam w tamtych salonach narzekają na pana:
– A toż za co? – spytał ksiądz Naruszewicz.
– Za to, – odpowiedział gość nowo – przybyły, – że co jest najlepszego w kompanii, to wyłącznie dla siebie zabierasz. Ledwie co uwolniłeś pana Trembeckiego, już widzę znowu po jednej stronie towarzyszy panu nasz kochany szambelan, a po drugiej?…
– Pan starosta hołobucki, – rzekł z uśmiechem ksiądz Naruszewicz, – którego towarzystwo istotnie jest mi bardzo przyjemnem.
– A pan starosta hołobucki! – rzekł na to gość nowy, uraczając Jacka uprzejmym ukłonem.
Jacek ten ukłon obojętnem kiwnieniem głowy odpłacił, a spojrzawszy znaczącym wzrokiem na biskupa, prawie zdał się go zapytywać. – Cóż to jest za figura?
Zrozumiał biskup to nieme pytanie natychmiast i wskazując ręką na gościa, rzekł do Jacka:
– To jest pan starosta Jaorlicki.
– Mości dobrodzieju! – rzekł na to Jacek do starosty, – bardzo jestem szczęśliwym, iż niespodziewany przypadek wynagradza mi to, o co sam z obowiązku powinienem się był postarać. Proszę mi jednak wierzyć, iż nie moje niedbalstwo, tylko po części nieominione a dosyć liczne w Warszawie zajęcia, po części zaś wizyty w domach takich, dla których dawniejsze miałem zobowiązania…
– Ale proszę pana, – przerwał w tem miejscu starosta Jaorlicki, puszczając się razem z wszystkiemi w dalszą po salonie przechadzkę, – na co tutaj tłumaczeń? ja to bardzo pojmuję, że kto przyjechawszy do naszej kochanej Warszawy, ma na samym wstępie tak ważne i z tak wysoko stojącemi osobami styczności, ten nie wiele może mieć czasu dla innych, oddaleńszych przyjaciół… Wszakże trzymam wacpana za słowo i szczerze to mówię, że za prawdziwą sobie to mieć będę przyjemność, widzieć pana jak najprędzej u siebie.
To mówiąc, ścisnął Jacka za rękę, a podczas gdy ksiądz Naruszewicz zaczął świeżą rozmowę z Węgierskim, Jacek nie odpowiedział nic na komplement starosty, tylko natomiast zapytał:
– Pan starosta stale mieszkasz w Warszawie?
– Ja… i stale i niestale: podług okoliczności, albo podług humoru. Już to ze wsią pożegnałem się podobno na zawsze, ale za granicę często wyjeżdżam, Nie dla siebie, bo ja nad wszystkie kraje cudzoziemskie, przenoszę mój własny, ale dla żony mojej, która jest trochę poatrynerka i cieplejszej aury potrzebuje.
– Pan starosta byłeś podobno niedawno we Włoszech? – spytał Jacek ziewając.
– Byliśmy i we Włoszech, i w Szwajcaryi, i w Paryżu, i gdzie pan chcesz; wszędzie.
– Bardzo panu zazdroszczę tak pięknego wojażu.
– Który pan możesz zrobić także, jak zechcesz, – odpowiedział starosta, – ja go robiłem tylko z potrzeby.
– Jabym go zrobił i bez potrzeby, – rzekł na to Jacek, – i tak sądzę, że jak się z mojemi sprawami majątkowemi do reszty poułatwiam, to się także puszczę na jakiś czas za granicę.
– Panu, jako człowiekowi młodemu, – zaczął na to mówić starosta, – jako człowiekowi, który tak wcześnie i tak świetnie od razu zaczął swego życia koleje, jako zresztą takiemu, któremu środki materyjalne wcale nie stoją na przeszkodzie, do tak znacznych wydatków, jakie wojaż wyciąga za sobą, nie tylko takiego przedsięwzięcia nie ganię, ale owszem, nawet bardzo pochwalam. Na wojażu można się wybornie zabawić, a ktoś taki, który jak pan dobrodziej, zamiłowany jesteś w naukach, może się nawet bardzo wiele nauczyć. Ale pomimo to wszystko, wierz mnie pan… wierz mnie pan staremu i doświadczonemu, który już z nie jednego pieca chleb jadał, że domek własny urządzony wygodnie, poczciwa i kochająca żona, przyjaciele rodacy…
Starosta to mówił jakimś takim tonem, że Jacek musiał się mimowolnie uśmiechać; starosta mówił dalej w tym tonie, a tymczasem z drugiego salonu wysunęła się druga i jeszcze daleko osobliwsza figura.
A figurą tą była młoda i piękna, i powierzchownością swoją bardzo uderzająca kobieta. Była to cienka i smukła, średniego wzrostu blondynka. Twarz miała ściągłą, troszeczkę bladą, ale delikatną i świeżą, usta okrążone pełnym znaczenia uśmiechem, nosek długi lecz zgrabny, ale w jej oczach modrych, było tyle czarującego blasku, tyle wymowy, dowcipu i Bóg nie wie ile jeszcze różnych nieodgadnionych a przejmujących promieni, że dosyć było zobaczyć te oczy, ażeby się na długą chwilę przy jej całej postaci uwięzić. Ale prócz tego jeszcze i cała jej postać była niemniej uderzającą. Fryzura jej bowiem, lekkim i wonnym przysypana pudrem, była w szczególniejszy sposób fantastyczna, a nawet cokolwiek zuchwała; pod spodem miała suknię z białej jedwabnej materyi, na wierzchu cięższą z materyi turkusowego koloru, także dość fantastycznie otwarta; na piersiach i przy rękawach bardzo bogate koronki, do tego perły, pierścionki, manele, co wszystko razem czyniło jej strój nie tylko do najświeższej mody zastosowanym, ale nawet jednym z najwytworniejszych, jakie się widzieć dawało.
Tak ubrana i z temi błyszczącemi oczyma, postępowała krokiem powolnym i pełnym gracyi bokiem salonu, a przypatrując się osobom przechodzącym się po salonie, w framudze okna zatrzymała się na chwilę. Tam odblask kotar karmazynowych, sfałdowanych po obudwóch stronach okna, otoczył jej postać całą jakby płomieniami greckiego ognia, i w tem oświetleniu wyglądała jakby jakaś nie ziemska istota, która mocą czarnoksiężnika zaklęta, z zaczarowanych krain spłynęła na ziemię, ażeby jakiegoś wybranego młodzieńca olśnić, odurzyć i zniknąć.
O! czemuż nie zniknęła zawczasu!
A nie zniknęła, bo tak w tem czarującem oświetleniu zobaczył ją Jacek, i tak jej dał wsiąknąd od razu w swoję wyobraźnię i serce, że w pierwszej chwili nawet nic nie widział przed sobą i trącając biskupa w bok łokciem niechcący, poprawił się tak dobrze, że starostę Jaorlickiego na trzewik safijanowy nadeptał, z czego znów poprawiając się, haftką swej sukni o starościńską perukę zaczepił i tak mu ją lekko wraz z herbajtlem zdjął z głowy, że starosta dopiero wtenczas dowiedział się o tem, kiedy obydwiema rękami nakrywszy głowę, aż przysiadł do ziemi z rozpaczy i gębę tak rozziewił szeroko, jak gdyby chciał połknąć swoję perukę, kiwającą się wraz z harbejtlem na piersiach u Jacka.
W owej chwili już Węgierski był przy owej damie, pod kotarami stojącej i bardzo żywą od razu zajął się konwersacyją; ksiądz biskup się od tej awantury odwrócił, z czego starosta w ten moment korzystał i odebrawszy od Jacka perukę, natychmiast do antykamery wyleciał i więcej już nie powrócił.
– Mości panie, – rzekł na to ksiądz biskup, biorąc Jacka ze sobą w dalszą po salonie przechadzkę, – jeżeli wacpan nieprzyjaciołom głowy będziesz zdejmował tak gładko, jak elegantom zdejmujesz peruki, to nie tylko hołobuckie starostwo posiędziesz, ale cię pewnie niebawem powitamy hetmanem.
– Jeszczebym i wtedy podobno hetmanem nie został, – rzekł na to Jacek, – bo na to trza głowy zdejmować umyślnie, a ja tę perukę zdjąłem wcale niechcący.
– Czy umyślnie, czy niechcący, mówił z po – wagą już dalej ksiądz biskup, – to prawie jedno, byle posłużyło szczęście do czynu, a po czynie nie brakło na roztropności, która do korzystania ze szczęścia: potrzebna. Rozpatrz się wacpan w historyi. W naszej historyi nie znajdziesz tak wiele podobnych przykładów, bo u nas przy utrzymujących się przywilejach i zresztą z powodu osobliwych instytucyj wewnętrznych, rzadko kiedy ktoś z gminu potrafił się dobić wielkiego zaszczytu i szczęścia; ale patrz dzieje postronnych, gdzie droga do zasług wysokich była szersza i przystępniejsza dla wszystkich, jak to czasem mało, prócz szczęścia potrzeba było na to, ażeby się do najwyższych stopni w państwie docisnąć. Wielcy ludzie. A ileż to mamy wielkich ludzi takich, którzy bardzo maluczkiemi byli w istocie i maluczkiemi byliby pomarli, gdyby ich szczęśliwy przypadek nie był prawie gwałtem wyciągnął z tej, w której się porodzili, niskości.
Tu ksiądz biskup zaczął bardzo uczenie rozwodzić się nad różnicami pomiędzy pracą i rzetelną zasługą a szczęściem; ale Jacek już lego wszystkiego nie słyszał, bo on cały i okiem, i uchem, i duszą, był przy owej damie pod kotarami, która tak wesołą prowadziła rozmowę z jego ciotecznym bratem, że się chwilami oboje prawie aż zachodzili od śmiechu. W chwilę potem przystąpił do nich chorąży z księciem Kalikstem, czem jeszcze więcej zachęcony ksiądz Naruszewicz, tem wyborniejsze rzucał myśli i zdania, ale i to już Jacka nie zachęciło do słuchania. On byłby nie wiedzieć co nie dał za to, gdyby był mógł się do tamtej partyi przybliżyć pod okno, a kiedy tego nie mógł uczynić, z największą niecierpliwością oczekiwał tej chwili, kiedy Węgierski tę damę porzuci i do nich powróci.
Jakoż rzeczywiście niebawem, młodziutka dama ruszyła się z swego miejsca i idąc wolnym krokiem z rozmawiającym z nią szambelanem, zniknęła w drugim napełnionym gośćmi salonie.
Węgierski wrócił do Jacka, który natychmiast pozostając za tamtymi trzema panami, pochwycił go silnie za rękę i zapytał:
– Któż to była ta dama?
– Ta dama, – rzekł z uśmiechem szambelan,
– to jest Jmć panna Petryna.
– Petryna, ale któż więcej? – spytał niecierpliwie nowo kreowany starosta.