- W empik go
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 3 - ebook
Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 312 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania JMĆ pana Nieczui spisana przez
Zygmunta Kaczkowskiego.
Tom III.
Warszawa ,
Nakład i druk S. Orgelbranda Księgarza i Typografa.
1857.
Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanej liczby egzemplarzy.
Warszawa dnia 2 /14 Marca 1856 r.
Starszy Cenzor F. Sobieszczański.ROZDZIAŁ XIII.
Karlsbadzkie kąpiele bywały w owych latach nadzwyczaj świetne. Nie było jeszcze wówczas wiele tak dobrze urządzonych kąpieli gdzieindziej, wody te okazywały się w istocie bardzo skutecznemi dla chorych, a zresztą sama moda wyjeżdżania w lecie do wód zagranicznych już tak ogarnęła była zamożniejsze europejskie rodziny, że w każdych kąpielach zagranicznych, można było spotkać co lato bardzo liczne i wyborowe zgromadzenia. Karlsbad wszakże tem się szczególnie odznaczał nad inne, że bywało w nim co roku po kilka domów panujących i zawsze wielka liczba bogatych Anglików, a że panujący ówcześni miewali zwykle bardzo liczne dwory i otaczali się tak magnacką młodzieżą swojego kraju, jak i ludźmi nauki albo talentu, więc towarzystwa tamtejsze bywały zwykle bardzo znakomite i pod każdym względem, (jak się wyrażano naówczas) dystyngowane.
Tego roku niemniej świetne tam było zebranie. Dwóch książąt bawarskich, jeden esteński, królewicz würtembergski i stary wielki książę wejmarski, stanowili główne domy i główne salony; kilku niemieckich uczonych, kilku poetów i muzyków dostarczali tymże salonom dowcipu i światła, a dworska młodzież ochoty i wesołości; a że Anglicy znowu, jak zwykle, tak i teraz, poprzyjeżdżali z tak dostatniemi zapasami spleenu, gburowatości i różnych dziwactw zamorskich, że niemi mogli bezpiecznie i dwa Karlsbady obdzielić, więc czego tylko kto z gości zapragnął, to znalazł natychmiast i wszyscy się bawili wybornie.
W tej pospólnej różnych narodów reprezentacyi, Polska miała posłów także nie ostatnich: znajdował się tam bowiem natenczas wojewoda poznański, powracający z Paryża z żoną i dworem tak okazałym, że nim przesadzał nawet niektóre książęta; była pani kasztelanowa krakowska, wdowa po hetmanie wielkim koronnym, a rodzona siostra królewska, której, jako marszałek dworu, służył w tej podróży sławny z swej przebiegłości Kortyczelli, faworyt królewski; znajdował się książę biskup warmiński Krasicki, który nadzwyczajnej wziętości używał u wszystkich panów tam zgromadzonych i nawet przez nich był fetowany; a oprócz niego był także i Kajetan Węgierski, który tak dla swego dowcipu, jak i szczególniejszej biegłości w francuzkim języku i literaturze, także był dobrze przyjmowanym i powszechnie lubionym. Wtedy to nawet Węgierski, który księcia biskupa zawsze rzetelnym otaczał szacunkiem i nawet mu swoje „Organy” przypisał, na cześć tego sławnego poety wyrył wierszyk przy źródle Neübruńskiem w tych słowach:
Ten co kastalskie zdroje czerpał gdy był młody.
Czerpał dziś z tego źródła karlisbadzkie wody.
O wody! bądźcie mu tak jak tamte skuteczne,
Dajcie mu życie długie, bo z tamtych ma wieczne.
Za co od księcia biskupa został udarowany pierścieniem, a od pani kasztelanowej krakowskiej obiadem, na który byli zaproszeni wszyscy Polacy i drugie tyle cudzoziemców.
Polaków znajdowało się tam daleko więcej oprócz tych, którycheśmy wymienili powyżej, a pomiędzy niemi także i starosta Jaorlicki, który wszakże pomimo wszelkich wysileń i starań, z początku bardzo nieodpowiednią swoim życzeniom zajął tam pozycyją, bo do domów książęcych i znakomitszych Polaków docisnąć się nie mógł, a cudzoziemców u siebie przyjmować nie chciał, dla starościny, która żadnym innym prócz polskim nie władała językiem. Wszakże dojrzawszy tego poczciwy Węgierski, dla przyjaźni i pamięci Jacka, ulitował się nie tak nad samym starostą, ile nad panną Petryną, która się nieznośnie nudziła, i zapoznał ich nietylko z kilku co mniejszemi polskiemi domami, ale nawet im parę zaproszeń do pani kasztelanowej i do wojewody wyjednał. Starosta, zbity z tropu na samym wstępie, już nie wiele z tych znajomości korzystał, starościna się całkiem nie udzielała, ale Petrynka pozabierała natychmiast znajomości i w krótkim czasie doprowadziła do tego, że nietylko wszystkie przechadzki i zwykłe kąpielowe rozrywki odprawiała w towarzystwie zacaych dam i panienek, ale nawet zwabiła do siebie kilku adoratorów, którzy ją okurzali dymem zwietrzałych kadzideł.
Dziwnem się to wydawało szambelanowi, że ile razy ją spotkał, zawsze musiał się kręcickoło niej jakiś szarmant służbisty, do którego ona się uśmiechała tak wdzięcznie i z którym rozmawiała tak poufale, jak gdyby go chciała koniecznie w otwartego konkurenta przerobić; dziwniej mu było to jeszcze, że ci szarmanci należeli najczęściej do rzędu tych ludzi, których szambelan nigdy o nic nie pytał, a odpowiadał im zawsze przez ramię, dziwiąc się temu, już to znajdował daleko stosowniejszym dla panny Petryny, że się codziennie po parę godzin wodziła ramię w ramię ze swoim własnym wujaszkiem i zawsze nadzwyczaj ożywioną z nim prowadziła rozmowę; ale nie mając ani obowiązku, ani czasu do tego, ażeby się tym ciekawym szczegółom z baczniejszą przypatrywać uwagą, przypatrywał się im tylko zdaleka. Lubo i zdaleka nawet, bystrego wzroku szambelan, zrobił jeszcze kilka innych, równie ciekawych spostrzeżeń nad tą zagadkową istotą, w której sobie jego brat cioteczny tak upodobał; nie będziemy jednak tych spostrzeżeń powtarzad, bo nam teraz należy powrócić do Jacka.
Kiedy więc szambelan bawi się przewybornie i karbuje sobie różne o pannie Petrynie notatki, Jacek pędzi pocztą, kuryjerskim cwałem przez dzień i noc.
Zasiane przez lekkomyślnego Ignasia nasiona podejrzeń i niespokoju, dziwnie wybujały w jego drażliwem sercu przez drogę. Wyjechawszy z Czerteżowa, przez parę dni pierwszych, nie mógł sobie dać rady ze sobą: zdawało mu się, że Petrynka tylko z nim grała komedyją, że go oszukiwała, że ani krzty przywiązania dla niego nie było w jej sercu, że tego przywiązania nigdy w niej nie obudzi, że nigdy jej posiadać nie będzie… Stąd najdziwaczniejsze domysły tłumiły się z sobą w jego gorącej głowie, najokropniejsze uczucia odzywały się w sercu… Kręcił się jak oparzony w powozie, galopujące konie zdawały mu się kulawemi wołami, byłby pół życia dał za to, gdyby mógł był w tej chwili stanąć przed Petryną i w twarz jej popatrzeć…
Ale kiedy w dalszej podróży, trwającej parę tygodni, miał dosyć czasu na to, ażeby się nad wszystkiemi szczegółami zastanowić dokładnie; kiedy sobie przypomniał, jako Petrynka od razu, z zapałem prawie i sama się rzuciła w jego ramiona; kiedy sobie powtórzył każde jej słowo, których tyle było, a które wszystkie jak pacierz pamiętał; kiedy sobie odtworzył w pamięci jej uśmiech słodki i uprzedzający, jej oczy pełne czułego i sympatycznego wejrzenia, jakiem go zawsze witała; kiedy nakoniec przypomniał sebie deklaracyją zrobioną staroście i jego skwapliwe przyjęcie, to się rozśmiał sam z siebie i nie mógł się dosyć nadziwić, jak też mógł być tak porywczym i lekkomyślnym, aby jakiekolwiek podejrzenie względem Petrynki do swego serca przypuścić!
Pominąwszy Warszawę i zbliżając się coraz więcej do Karlsbadu, był coraz spokojniejszy i coraz szerszą oddychał piersią; a kiedy nakoniec wjechał w granice tego miejsca, w którem się znajdowała Petrynka, to anielska słodycz rozlała się w jego sercu, zdawało mu się, że niebieskie harmonije pieszczą słuch jego, a pod ich wpływem najpiękniejsze sny całej młodości zamieniają się w rzeczywistość.
Za małą chwilkę będzie ją widział! za drugą chwilkę, już może z ust jej różanych usłyszy nieocenione słowa: Twoja na wieki!
Jacek się miał za najszczęśliwszego ze śmiertelnych.
Nie można jednak powiedzieć o nim, ażeby kiedykolwiek dumnym był w szczęściu: przeciwnie nawet, każde szczęście obudzało w jego sercu uczucie tkliwej wdzięczności i pomimo nadzwyczajnie wygórowanej ambicyi, nakłaniało go do pewnej pokory, która go znowu powodowała do panowania nad sobą w takich chwilach radosnych i do używania z umiarkowaniem tego szczęścia, które się stało jego udziałem. Dzisiaj, bądź to także w skutek takiego panowania nad sobą, bądź z tej przyczyny, że chciał Petrynce swojem przybyciem tem większą sprawić przyjemność, urządził się tak, że wjechał przez nikogo niepostrzeżony do Karlsbadu i zająwszy pierwsze lepsze, które mu się trafiło, mieszkanie, zamknął się w niem, nie chcąc przedtem widzieć nikogo, póki nie zobaczy Pe-trynki. O! w jakiemż szczęściu, w jakiej pełni, uczuć radosnych spędził on tych kilka godzin u siebie, które mu jeszcze zbywały do chwili zwykłych przedwieczornych przechadzek! Przypadek zdarzył że z okien jego mieszkania widać było ten domek, który na mieszkanie dla siebie zajęli starostwo; było tam widać ganek duży kamienny z balustradą żelazną, na którym Petrynka zapewne po kilka godzin spędzała codziennie; było widać kwiaty i krzewy duże w donicach, które ona pielęgnowała swą ręką; czasem nawet postać jakaś w bieli pokazała się w drzwiach szklannych lub w oknie… Wszystko to widział Jacek przez szkła swego okna i serce mu biło z radości, że za chwilę sam w swojej osobie tam będzie, i cieszył się tego ganku ocienionego widokiem, i marzył z roskoszą o tych wieczorach i rankach, które tam spędzać będzie we wzajemnym udziale harmonijnych uczuć miłości i jej wszystkich nadziei!
Na takich marzeniach i rozmyślaniach minęło mu kilka godzin, a tymczasem słońce letnie prze – stało już sypać swe skwary nieznośne na ziemie, powietrze się ochłodziło i napełniło świeżością i wonią, a w ganku przed mieszkaniem starosty, pokazały się dwie postacie kobiece, które pomiędzy krzewami przy maleńkim stoliczku usiadły i zajęły się czy książkami, czy jakąś robótką.
Jacek nie wątpił, że to jest starościna z swą siostrzenicą i będąc już całkiem ubranym, wyszedł od siebie, ażeby do nich pospieszyć W kilka minut był już przed domem i patrząc ciekawemi oczyma pomiędzy krzewy, z bijącem sercem wstępował na wschody kamienne, prowadzące na ganek.
– Ach! pan Jacek! – zawołała z naturalnem uczuciem starościna, zobaczywszy go tuż przed sobą, – nigdyśmy się nie spodziewały pana tu widzieć! jakaż to przyjemna dla nas siurpryza!
– Widzi pani, – rzekł Jacek, witając starościnę, – jak to ja się zwijam. Przed trzema tygodniami byłem jeszcze koło Chocimia, a dzisiaj już prezentuję się moim łaskawym przyjaciołom w Karlsbadzie.
To mówiąc, ukłonił się także Petrynce, ale ona zaledwie kiwnęła mu głową i wziąwszy krzesełko, zasunęła się z niem w kąt ganku pomiędzy krzewy.
– Proszę pana, niechże pan siada, – rzekła znów starościna, – i niech nam pan opowiada, co tam słychać w Polsce? co się dzieje w Warszawie? o! jakże się mój mąż cieszyć będzie, jak pana obaczy! Tyle razy wspominał o panu.
Jacek dziękował starościnie za pamięć męża, ale sam nie wiedział co mówi; on nie wiedział, co się działo z jego istotą w lej chwili: wszystka krew ścięła się w jego żyłach. Wszakże zebrał się jeszcze i jakichś słów kilka do Petrynki przemówił; ale ona wycedziwszy jakąś niezrozumiałą odpowiedź przez zęby, porzuciła robótkę trzymaną w ręku na stolik i wyszła natychmiast do otwartego przez drzwi szklanne salonu.
Widząc to Jacek, zdrewniał na miejscu i na chwilę stracił zupełnie przytomność. Dwieście mil dniem i nocą upalić na to, ażeby ją tylko widzieć, i przyjechawszy, tak być przyjętym, to mu się ani w głowie, ani w sercu nie mogło pomieścić.
Przez ten czas starościna coś szwargotała, czego on wszakże zupełnie nie słyszał i byłby nawet nie wiedział, co odpowiadać, ale na jego szczęście wbiegł właśnie starosta. Starosta był zadyszany, spocony, oniemiały z zmęczenia, i tak jak był, rzucił mu się w ramiona, wołając urywanemi słowy:
– Jak się masz! drogi! kochany! jak mi Bóg miły, całkiem się ciebie nie spodziewałem. Jakiż jesteś dobry, poczciwy, nieoceniony!
I nim jeszcze Jacek mógł mu odpowiedzieć cokolwiek, on wziął go pod ramię i zaprowadziwszy w drugi kąt ganku, zaczął wypytywać, jak poszła cała sprawa z hołobuckiem starostwem i na czem się to skończyło?
Jacek opowiedział mu rzecz całą w krótkości, lecz obojętnie, tak jak gdyby go to na teraz nie obchodziło zupełnie. Ale starosta, czy rzeczywiście, czy tylko rzekomo, uniósł się nad tak szkaradnym postępkiem i mówił:
– Patrzajże pan, do czego to już nie doprowadzono i u nas! Czy słyszał kto kiedy, żeby komuś za rzeczywiste zasługi nadawano rzecz taką, z której nie można mieć żadnej korzyści? Czy słyszał kto kiedy, żeby coś komuś darowywano, co jest obcą własnością? No i cóż pan teraz z tem zrobisz? czy udawałeś się o to do króla?
– Nie udawałem się, – rzekł Jacek dumnie, – i nigdy się do niego nie udam. Kto komu krzywdę wyrządzi, to powinien sam wiedzieć o tem i starać się jak najprędzej tę krzywdę naprawić. Ja się o jej naprawienie ani prosić, ani kłaniać nie będę. Miałem już raz do czynienia z nimi i więcej mieć nie chcę.
– Ale zmiłuj się pan, to jest bardzo nie dobrze, – rzekł na to starosta i zaczął szeroko i długo Jackowi wywodzie, że w takim razie nie należy się ani dumą, ani szlachetnością unosić, a gdzie idzie o korzyści i straty materyjalne, tam trzeba koniecznie sprawy dopilnować, bo sama nigdy się nie załatwi.
Tyle tylko dosłyszał Jacek z mowy starosty, bo w tej chwili właśnie Petrynka znowu weszła na ganek, ale tym razem była zwieszona na ramieniu jakiegoś jegomości, do którego uśmiechała się i mizdrzyła ze szczególniejszym humorem i zalotnością. Humor ten bardzo niemile przeraził Jacka, bo widać było, że Petrynka i dzisiaj go miała, tylko go nie miała dla niego; jednakże myśląc, że to była tylko chwila kaprysu, skończył prędko z starostą i zbliżył się do niej.
Ale nim jeszcze mógł do niej przemówić, ona zasunęła się prędko krzesłem od niego, na którem posadziła swojego gościa, a sama znowu wepchała się w kącik pomiędzy krzewy i odebrała przez to Jackowi nawet możność rozmawiania ze sobą.
Widząc to młodzieniec, nie umiał nawet zebrać swych myśli. Skąd taka nagła zmiana? z jakich powodów? i dla czego środki zresztą okazywania tej zmiany takie jakieś niezwyczajne i nawet dosyć nieokrzesane? tego ani mógł pojąć, ani przeczuć i zaledwie mógł wierzyć swym własnym oczom.
Tymczasem nawet i myśleć o tem nie było czasu, bo gospodarz zapoznał go zaraz z nowym gościem, w skutek czego nowa się zawiązała rozmowa.
Gościem tym był jenerał polski, cudzoziemskiego autoramentu, Sas rodem, hrabia Talkendorf, człowiek pięćdziesięcioletni, pełen zacności i poważania u wszystkich, którzy go znali. Ten już słyszał o Jacku w Warszawie, wiedział o nadaniu mu hołobuckiego starostwa i nawet wiedział już skądeś cały proceder i koniec tej sprawy; zaczął tedy zaraz rozmawiać z nim o tem i bardzo mu chwalił, że się tam gwałtu jakiegoś na Łęskim nie dopuścił, bo jenerał, stojąc przez długi czas na granicy tureckiej, znał Hołobuki i samego Łęskiego i był tego zdania, że Leskiemu tylko lada najmniejszego powodu potrzeba było na to, ażeby z niego w sposób najhaniebniejszy korzystać.
– Ja nie usprawiedliwiam kancellaryi królewskiej, – mówił dalej jenerał z równym jak dotąd rozsądkiem, – że nie miała dokładnych wiadomości o tem starostwie i nie przedłożyła królowi istotnego stanu rzeczy zawczasu, ale bardzo tutaj chwalę postępek króla, mocą którego tak energicznie temu zajazdowi zapobiegł, bo przy tym stosunku, w jakim tam do siebie są zawsze obustronne komendy graniczne, zajazd na dom takiej figury, jaką jest pan Łęski, byłby niezawodnie stał się powodem do jakiegoś konfliktu, który kto wie jakie szkody mógł przynieść rzeczypospolitej.
Kiedy to mówił jenerał, Petrynka patrzała na niego z jakimś dziwnym wyrazem jeżeli nie złości, to przynajmniej ironii, co Jacek dobrze uważał i nie mało się dziwił, bo takiego brzydkiego wyrazu jeszcze nigdy dotychczas na jej twarzy nie widział. Jenerał polem mówił jeszcze dalej o tym samym przedmiocie, a tymczasem weszła na ganek jenerałową, kobieta trzydziestoletnia i słabowita cokolwiek, ale nadzwyczajnie milej powierzchowności i tej ujmującej słodyczy w wyrazie twarzy i każdem słowie, która w kilku minutach każde prawe serce dla siebie zniewala i mimowoli skłania je, jeżeli nie do trwałej sympatyi, to przynajmniej do rzetelnego szacunku.
Jacek się zaraz poznał z jenerałową i po krótkiej rozmowie już stanął z nią na stopie tej znajomości, która się więcej nachyla ku statecznej przyjaźni, niżeliby miała się trzymać w granicach sztywnej etykiety i pustych frazesów.
Rozmowa ta wszakże była wysilającą dla Jacka, bo chciałby był się jenerałowej przedstawić takim, jakim był zawsze, a w nim drżały wszystkie nerwy jak struny harfy eolskiej na wietrze i oczy jego mimowolnie się ku Petrynie zwracały, która siedziała pomiędzy liściami krzewów, z zachmurzonem czołem i ściągniętemi ustami, jak małpa naśladująca zagniewanego Jowisza. Wysilenie więc to zmęczyło nakoniec Jacka do tego, stopnia, że pod pozorem zmienienia swojego tymczasowego mieszkania, na inne, opuścił towarzystwo i wyszedł na chwilę nie zatrutem odetchnąć powietrzem.
– Ale na herbatę do nas powrócisz? rzekł do niego starosta, ściskając go za rękę.
– Wrócę najdalej za godzinkę, tylko się zabezpieczę o pomieszkanie wygodne.
Jacek poszedł do siebie i myślał nad tem, co widział. Ale ani dwie myśli nie złożyły się w ład w jego głowie. Nie mógł wierzyć sam sobie, żeby to mogło być prawdą. I nie wierzył nawet, I powiedział sobie: albo mi się większa połowa tego com widział, przywidziała tylko, albo była to chwila kaprysu, która może już teraz minęła.
Ręczę za to, że jak powrócę, zastanę Petrynkę taką, jaką jest zawsze, a przynajmniej choć grzeczną i zdradzającą to wychowanie, jakie ma rzeczywiście.
Z temi myślami powrócił napowrót do wujostwa Petrynki.
Teraz już wszyscy byli zgromadzeni w salonie. Jenerałowa siedziała ze starościną na kanapie, jenerał z starostą na małej kozetce, a Petrynka na krześle wysokiem pod oknem. Dzień jeszcze był i bogini zakochanego młodzieńca była zajęta jakąś robotą na kanwie, do której dobierała jedwabie. Popatrzywszy jej w twarz, zdawało się Jackowi, że jest już w istocie wypogodzoną, więc z dobrą miną do niej przystąpił, mówiąc:
– Po obiedzie zastałem panią w tak niedobrem usposobieniu, że obawiałem się, czyś pani nie doznała dzisiaj jakiego zmartwienia.
– Mnie w niedobrem usposobieniu? – zapytała z złośliwym wyrazem Petryna, – to się panu musiało przywidzieć. Nowakosiu! to nie ten kłębuszek jedwabiu, o którym ciebie prosiła, podaj mi żółtypomarańczowy.
Panna służąca przyniosła kłębuszek żółtypomarańczowy, Jacek stał oparty ramieniem o róg framugi i patrzał.
– Jakże pani znalazła Karlsbad? O ile się mogłem dowiedzieć na samym wstępie, bardzo ładne tu towarzystwo. Pani zapewne dobrze się bawi?
– Nowakosiu! proszę cię jeszcze o jeden żółty kłębuszek, – zawołała znowu do drugiego pokoju Petrynka.
Jacek jeszcze stał przy framudze i patrzał.
– Pomiędzy innemi gośćmi znajduje się tutaj podobno książe biskup warmiński. Jest tu także i mój kochany Węgierski. Czy widuje go pani czasami?
– Pana Węgierskiego? – powtórzyła przeciągle Petrynka, – ach! cóż też to za nieznośna ta Nowakowska! wszystkie jedwabie mi pomięszała.
To rzekłszy z gniewem, wstała i poszła do drugiego pokoju.
Jacek opuścił framugę i poszedł do starosty i jenerała.
W chwilę potem wszedł jakiś młodziutki ele – gant w pudrowanej peruce z harbejtlem i w aksamitnym fraku, ubrany pretensyjonalnie, ale też i przesadnie i bez żadnego smaku. Wszedłszy, witał się ze starostą łamanym polskim językiem, mówił kilka słów po niemiecku z jenerałem, innych słów kilka z paniami, i zaraz potem do Petrynki przystąpił.
Petrynka go powitała z uprzedzającą grzecznośaią, zaczęła z nim natychmiast bardzo ożywioną rozmowę, która czasem nawet pełna była chichotu i śmiechu, a jak tylko wniesiono światło, zasiadła z nim na drugiej kozetce, w takiej samej poufałej i pełnej wesołości rozmowie.
Jacek się temu przypatrywał bardzo ciekawie, a kiedy jeszcze do tego dojrzał, że Petrynka od tej rozmowy rzucała na niego niby jakimś tryjumfującym wzrokiem, obrócił się do starosty i spytał:
– Proszę pana, kto jest ten młody jegomość, który rozmawia z panną Petryną?
– To jest pan Marek, syn kupca z Pragi, ale bardzo przyjemny chłopiec, – odpowiedział starosta.
Na tę wiadomość Jacek odchrząknął, plunął zlekka za krzesło i wyszedł z salonu.