Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 312 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STA­RO­STA HO­ŁO­BUC­KI

Po­wieść z cza­sów Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, po­dług opo­wia­da­nia JMĆ pana Nie­czui spi­sa­na przez

Zyg­mun­ta Kacz­kow­skie­go.

Tom III.

War­sza­wa ,

Na­kład i druk S. Or­gel­bran­da Księ­ga­rza i Ty­po­gra­fa.

1857.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 2 /14 Mar­ca 1856 r.

Star­szy Cen­zor F. So­biesz­czań­ski.ROZ­DZIAŁ XIII.

Karls­badz­kie ką­pie­le by­wa­ły w owych la­tach nad­zwy­czaj świet­ne. Nie było jesz­cze wów­czas wie­le tak do­brze urzą­dzo­nych ką­pie­li gdzie­in­dziej, wody te oka­zy­wa­ły się w isto­cie bar­dzo sku­tecz­ne­mi dla cho­rych, a zresz­tą sama moda wy­jeż­dża­nia w le­cie do wód za­gra­nicz­nych już tak ogar­nę­ła była za­moż­niej­sze eu­ro­pej­skie ro­dzi­ny, że w każ­dych ką­pie­lach za­gra­nicz­nych, moż­na było spo­tkać co lato bar­dzo licz­ne i wy­bo­ro­we zgro­ma­dze­nia. Karls­bad wszak­że tem się szcze­gól­nie od­zna­czał nad inne, że by­wa­ło w nim co roku po kil­ka do­mów pa­nu­ją­cych i za­wsze wiel­ka licz­ba bo­ga­tych An­gli­ków, a że pa­nu­ją­cy ów­cze­śni mie­wa­li zwy­kle bar­dzo licz­ne dwo­ry i ota­cza­li się tak ma­gnac­ką mło­dzie­żą swo­je­go kra­ju, jak i ludź­mi na­uki albo ta­len­tu, więc to­wa­rzy­stwa tam­tej­sze by­wa­ły zwy­kle bar­dzo zna­ko­mi­te i pod każ­dym wzglę­dem, (jak się wy­ra­ża­no na­ów­czas) dys­tyn­go­wa­ne.

Tego roku nie­mniej świet­ne tam było ze­bra­nie. Dwóch ksią­żąt ba­war­skich, je­den es­teń­ski, kró­le­wicz wür­tem­berg­ski i sta­ry wiel­ki ksią­żę wej­mar­ski, sta­no­wi­li głów­ne domy i głów­ne sa­lo­ny; kil­ku nie­miec­kich uczo­nych, kil­ku po­etów i mu­zy­ków do­star­cza­li tym­że sa­lo­nom dow­ci­pu i świa­tła, a dwor­ska mło­dzież ocho­ty i we­so­ło­ści; a że An­gli­cy zno­wu, jak zwy­kle, tak i te­raz, po­przy­jeż­dża­li z tak do­stat­nie­mi za­pa­sa­mi sple­enu, gbu­ro­wa­to­ści i róż­nych dzi­wactw za­mor­skich, że nie­mi mo­gli bez­piecz­nie i dwa Karls­ba­dy ob­dzie­lić, więc cze­go tyl­ko kto z go­ści za­pra­gnął, to zna­lazł na­tych­miast i wszy­scy się ba­wi­li wy­bor­nie.

W tej po­spól­nej róż­nych na­ro­dów re­pre­zen­ta­cyi, Pol­ska mia­ła po­słów tak­że nie ostat­nich: znaj­do­wał się tam bo­wiem na­ten­czas wo­je­wo­da po­znań­ski, po­wra­ca­ją­cy z Pa­ry­ża z żoną i dwo­rem tak oka­za­łym, że nim prze­sa­dzał na­wet nie­któ­re ksią­żę­ta; była pani kasz­te­la­no­wa kra­kow­ska, wdo­wa po het­ma­nie wiel­kim ko­ron­nym, a ro­dzo­na sio­stra kró­lew­ska, któ­rej, jako mar­sza­łek dwo­ru, słu­żył w tej po­dró­ży sław­ny z swej prze­bie­gło­ści Kor­ty­czel­li, fa­wo­ryt kró­lew­ski; znaj­do­wał się ksią­żę bi­skup war­miń­ski Kra­sic­ki, któ­ry nad­zwy­czaj­nej wzię­to­ści uży­wał u wszyst­kich pa­nów tam zgro­ma­dzo­nych i na­wet przez nich był fe­to­wa­ny; a oprócz nie­go był tak­że i Ka­je­tan Wę­gier­ski, któ­ry tak dla swe­go dow­ci­pu, jak i szcze­gól­niej­szej bie­gło­ści w fran­cuz­kim ję­zy­ku i li­te­ra­tu­rze, tak­że był do­brze przyj­mo­wa­nym i po­wszech­nie lu­bio­nym. Wte­dy to na­wet Wę­gier­ski, któ­ry księ­cia bi­sku­pa za­wsze rze­tel­nym ota­czał sza­cun­kiem i na­wet mu swo­je „Or­ga­ny” przy­pi­sał, na cześć tego sław­ne­go po­ety wy­rył wier­szyk przy źró­dle Ne­übruń­skiem w tych sło­wach:

Ten co ka­stal­skie zdro­je czer­pał gdy był mło­dy.

Czer­pał dziś z tego źró­dła kar­lis­badz­kie wody.

O wody! bądź­cie mu tak jak tam­te sku­tecz­ne,

Daj­cie mu ży­cie dłu­gie, bo z tam­tych ma wiecz­ne.

Za co od księ­cia bi­sku­pa zo­stał uda­ro­wa­ny pier­ście­niem, a od pani kasz­te­la­no­wej kra­kow­skiej obia­dem, na któ­ry byli za­pro­sze­ni wszy­scy Po­la­cy i dru­gie tyle cu­dzo­ziem­ców.

Po­la­ków znaj­do­wa­ło się tam da­le­ko wię­cej oprócz tych, któ­ry­che­śmy wy­mie­ni­li po­wy­żej, a po­mię­dzy nie­mi tak­że i sta­ro­sta Ja­or­lic­ki, któ­ry wszak­że po­mi­mo wszel­kich wy­si­leń i sta­rań, z po­cząt­ku bar­dzo nie­od­po­wied­nią swo­im ży­cze­niom za­jął tam po­zy­cy­ją, bo do do­mów ksią­żę­cych i zna­ko­mit­szych Po­la­ków do­ci­snąć się nie mógł, a cu­dzo­ziem­ców u sie­bie przyj­mo­wać nie chciał, dla sta­ro­ści­ny, któ­ra żad­nym in­nym prócz pol­skim nie wła­da­ła ję­zy­kiem. Wszak­że doj­rzaw­szy tego po­czci­wy Wę­gier­ski, dla przy­jaź­ni i pa­mię­ci Jac­ka, uli­to­wał się nie tak nad sa­mym sta­ro­stą, ile nad pan­ną Pe­try­ną, któ­ra się nie­zno­śnie nu­dzi­ła, i za­po­znał ich nie­tyl­ko z kil­ku co mniej­sze­mi pol­skie­mi do­ma­mi, ale na­wet im parę za­pro­szeń do pani kasz­te­la­no­wej i do wo­je­wo­dy wy­jed­nał. Sta­ro­sta, zbi­ty z tro­pu na sa­mym wstę­pie, już nie wie­le z tych zna­jo­mo­ści ko­rzy­stał, sta­ro­ści­na się cał­kiem nie udzie­la­ła, ale Pe­tryn­ka po­za­bie­ra­ła na­tych­miast zna­jo­mo­ści i w krót­kim cza­sie do­pro­wa­dzi­ła do tego, że nie­tyl­ko wszyst­kie prze­chadz­ki i zwy­kłe ką­pie­lo­we roz­ryw­ki od­pra­wia­ła w to­wa­rzy­stwie za­caych dam i pa­nie­nek, ale na­wet zwa­bi­ła do sie­bie kil­ku ad­o­ra­to­rów, któ­rzy ją oku­rza­li dy­mem zwie­trza­łych ka­dzi­deł.

Dziw­nem się to wy­da­wa­ło szam­be­la­no­wi, że ile razy ją spo­tkał, za­wsze mu­siał się krę­cic­ko­ło niej ja­kiś szar­mant służ­bi­sty, do któ­re­go ona się uśmie­cha­ła tak wdzięcz­nie i z któ­rym roz­ma­wia­ła tak po­ufa­le, jak gdy­by go chcia­ła ko­niecz­nie w otwar­te­go kon­ku­ren­ta prze­ro­bić; dziw­niej mu było to jesz­cze, że ci szar­man­ci na­le­że­li naj­czę­ściej do rzę­du tych lu­dzi, któ­rych szam­be­lan nig­dy o nic nie py­tał, a od­po­wia­dał im za­wsze przez ra­mię, dzi­wiąc się temu, już to znaj­do­wał da­le­ko sto­sow­niej­szym dla pan­ny Pe­try­ny, że się co­dzien­nie po parę go­dzin wo­dzi­ła ra­mię w ra­mię ze swo­im wła­snym wu­jasz­kiem i za­wsze nad­zwy­czaj oży­wio­ną z nim pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę; ale nie ma­jąc ani obo­wiąz­ku, ani cza­su do tego, aże­by się tym cie­ka­wym szcze­gó­łom z bacz­niej­szą przy­pa­try­wać uwa­gą, przy­pa­try­wał się im tyl­ko zda­le­ka. Lubo i zda­le­ka na­wet, by­stre­go wzro­ku szam­be­lan, zro­bił jesz­cze kil­ka in­nych, rów­nie cie­ka­wych spo­strze­żeń nad tą za­gad­ko­wą isto­tą, w któ­rej so­bie jego brat cio­tecz­ny tak upodo­bał; nie bę­dzie­my jed­nak tych spo­strze­żeń po­wta­rzad, bo nam te­raz na­le­ży po­wró­cić do Jac­ka.

Kie­dy więc szam­be­lan bawi się prze­wy­bor­nie i kar­bu­je so­bie róż­ne o pan­nie Pe­try­nie no­tat­ki, Ja­cek pę­dzi pocz­tą, ku­ry­jer­skim cwa­łem przez dzień i noc.

Za­sia­ne przez lek­ko­myśl­ne­go Igna­sia na­sio­na po­dej­rzeń i nie­spo­ko­ju, dziw­nie wy­bu­ja­ły w jego draż­li­wem ser­cu przez dro­gę. Wy­je­chaw­szy z Czer­te­żo­wa, przez parę dni pierw­szych, nie mógł so­bie dać rady ze sobą: zda­wa­ło mu się, że Pe­tryn­ka tyl­ko z nim gra­ła ko­me­dy­ją, że go oszu­ki­wa­ła, że ani krzty przy­wią­za­nia dla nie­go nie było w jej ser­cu, że tego przy­wią­za­nia nig­dy w niej nie obu­dzi, że nig­dy jej po­sia­dać nie bę­dzie… Stąd naj­dzi­wacz­niej­sze do­my­sły tłu­mi­ły się z sobą w jego go­rą­cej gło­wie, naj­okrop­niej­sze uczu­cia od­zy­wa­ły się w ser­cu… Krę­cił się jak opa­rzo­ny w po­wo­zie, ga­lo­pu­ją­ce ko­nie zda­wa­ły mu się ku­la­we­mi wo­ła­mi, był­by pół ży­cia dał za to, gdy­by mógł był w tej chwi­li sta­nąć przed Pe­try­ną i w twarz jej po­pa­trzeć…

Ale kie­dy w dal­szej po­dró­ży, trwa­ją­cej parę ty­go­dni, miał do­syć cza­su na to, aże­by się nad wszyst­kie­mi szcze­gó­ła­mi za­sta­no­wić do­kład­nie; kie­dy so­bie przy­po­mniał, jako Pe­tryn­ka od razu, z za­pa­łem pra­wie i sama się rzu­ci­ła w jego ra­mio­na; kie­dy so­bie po­wtó­rzył każ­de jej sło­wo, któ­rych tyle było, a któ­re wszyst­kie jak pa­cierz pa­mię­tał; kie­dy so­bie od­two­rzył w pa­mię­ci jej uśmiech słod­ki i uprze­dza­ją­cy, jej oczy peł­ne czu­łe­go i sym­pa­tycz­ne­go wej­rze­nia, ja­kiem go za­wsze wi­ta­ła; kie­dy na­ko­niec przy­po­mniał se­bie de­kla­ra­cy­ją zro­bio­ną sta­ro­ście i jego skwa­pli­we przy­ję­cie, to się roz­śmiał sam z sie­bie i nie mógł się do­syć na­dzi­wić, jak też mógł być tak po­ryw­czym i lek­ko­myśl­nym, aby ja­kie­kol­wiek po­dej­rze­nie wzglę­dem Pe­tryn­ki do swe­go ser­ca przy­pu­ścić!

Po­mi­nąw­szy War­sza­wę i zbli­ża­jąc się co­raz wię­cej do Karls­ba­du, był co­raz spo­koj­niej­szy i co­raz szer­szą od­dy­chał pier­sią; a kie­dy na­ko­niec wje­chał w gra­ni­ce tego miej­sca, w któ­rem się znaj­do­wa­ła Pe­tryn­ka, to aniel­ska sło­dycz roz­la­ła się w jego ser­cu, zda­wa­ło mu się, że nie­bie­skie har­mo­ni­je piesz­czą słuch jego, a pod ich wpły­wem naj­pięk­niej­sze sny ca­łej mło­do­ści za­mie­nia­ją się w rze­czy­wi­stość.

Za małą chwil­kę bę­dzie ją wi­dział! za dru­gą chwil­kę, już może z ust jej ró­ża­nych usły­szy nie­oce­nio­ne sło­wa: Two­ja na wie­ki!

Ja­cek się miał za naj­szczę­śliw­sze­go ze śmier­tel­nych.

Nie moż­na jed­nak po­wie­dzieć o nim, aże­by kie­dy­kol­wiek dum­nym był w szczę­ściu: prze­ciw­nie na­wet, każ­de szczę­ście obu­dza­ło w jego ser­cu uczu­cie tkli­wej wdzięcz­no­ści i po­mi­mo nad­zwy­czaj­nie wy­gó­ro­wa­nej am­bi­cyi, na­kła­nia­ło go do pew­nej po­ko­ry, któ­ra go zno­wu po­wo­do­wa­ła do pa­no­wa­nia nad sobą w ta­kich chwi­lach ra­do­snych i do uży­wa­nia z umiar­ko­wa­niem tego szczę­ścia, któ­re się sta­ło jego udzia­łem. Dzi­siaj, bądź to tak­że w sku­tek ta­kie­go pa­no­wa­nia nad sobą, bądź z tej przy­czy­ny, że chciał Pe­tryn­ce swo­jem przy­by­ciem tem więk­szą spra­wić przy­jem­ność, urzą­dził się tak, że wje­chał przez ni­ko­go nie­po­strze­żo­ny do Karls­ba­du i za­jąw­szy pierw­sze lep­sze, któ­re mu się tra­fi­ło, miesz­ka­nie, za­mknął się w niem, nie chcąc przed­tem wi­dzieć ni­ko­go, póki nie zo­ba­czy Pe-tryn­ki. O! w ja­kiemż szczę­ściu, w ja­kiej peł­ni, uczuć ra­do­snych spę­dził on tych kil­ka go­dzin u sie­bie, któ­re mu jesz­cze zby­wa­ły do chwi­li zwy­kłych przed­wie­czor­nych prze­cha­dzek! Przy­pa­dek zda­rzył że z okien jego miesz­ka­nia wi­dać było ten do­mek, któ­ry na miesz­ka­nie dla sie­bie za­ję­li sta­ro­stwo; było tam wi­dać ga­nek duży ka­mien­ny z ba­lu­stra­dą że­la­zną, na któ­rym Pe­tryn­ka za­pew­ne po kil­ka go­dzin spę­dza­ła co­dzien­nie; było wi­dać kwia­ty i krze­wy duże w do­ni­cach, któ­re ona pie­lę­gno­wa­ła swą ręką; cza­sem na­wet po­stać ja­kaś w bie­li po­ka­za­ła się w drzwiach szklan­nych lub w oknie… Wszyst­ko to wi­dział Ja­cek przez szkła swe­go okna i ser­ce mu biło z ra­do­ści, że za chwi­lę sam w swo­jej oso­bie tam bę­dzie, i cie­szył się tego gan­ku ocie­nio­ne­go wi­do­kiem, i ma­rzył z ro­sko­szą o tych wie­czo­rach i ran­kach, któ­re tam spę­dzać bę­dzie we wza­jem­nym udzia­le har­mo­nij­nych uczuć mi­ło­ści i jej wszyst­kich na­dziei!

Na ta­kich ma­rze­niach i roz­my­śla­niach mi­nę­ło mu kil­ka go­dzin, a tym­cza­sem słoń­ce let­nie prze – sta­ło już sy­pać swe skwa­ry nie­zno­śne na zie­mie, po­wie­trze się ochło­dzi­ło i na­peł­ni­ło świe­żo­ścią i wo­nią, a w gan­ku przed miesz­ka­niem sta­ro­sty, po­ka­za­ły się dwie po­sta­cie ko­bie­ce, któ­re po­mię­dzy krze­wa­mi przy ma­leń­kim sto­licz­ku usia­dły i za­ję­ły się czy książ­ka­mi, czy ja­kąś ro­bót­ką.

Ja­cek nie wąt­pił, że to jest sta­ro­ści­na z swą sio­strze­ni­cą i bę­dąc już cał­kiem ubra­nym, wy­szedł od sie­bie, aże­by do nich po­spie­szyć W kil­ka mi­nut był już przed do­mem i pa­trząc cie­ka­we­mi oczy­ma po­mię­dzy krze­wy, z bi­ją­cem ser­cem wstę­po­wał na wscho­dy ka­mien­ne, pro­wa­dzą­ce na ga­nek.

– Ach! pan Ja­cek! – za­wo­ła­ła z na­tu­ral­nem uczu­ciem sta­ro­ści­na, zo­ba­czyw­szy go tuż przed sobą, – nig­dy­śmy się nie spo­dzie­wa­ły pana tu wi­dzieć! ja­każ to przy­jem­na dla nas siur­pry­za!

– Wi­dzi pani, – rzekł Ja­cek, wi­ta­jąc sta­ro­ści­nę, – jak to ja się zwi­jam. Przed trze­ma ty­go­dnia­mi by­łem jesz­cze koło Cho­ci­mia, a dzi­siaj już pre­zen­tu­ję się moim ła­ska­wym przy­ja­cio­łom w Karls­ba­dzie.

To mó­wiąc, ukło­nił się tak­że Pe­tryn­ce, ale ona za­le­d­wie kiw­nę­ła mu gło­wą i wziąw­szy krze­seł­ko, za­su­nę­ła się z niem w kąt gan­ku po­mię­dzy krze­wy.

– Pro­szę pana, nie­chże pan sia­da, – rze­kła znów sta­ro­ści­na, – i niech nam pan opo­wia­da, co tam sły­chać w Pol­sce? co się dzie­je w War­sza­wie? o! jak­że się mój mąż cie­szyć bę­dzie, jak pana oba­czy! Tyle razy wspo­mi­nał o panu.

Ja­cek dzię­ko­wał sta­ro­ści­nie za pa­mięć męża, ale sam nie wie­dział co mówi; on nie wie­dział, co się dzia­ło z jego isto­tą w lej chwi­li: wszyst­ka krew ścię­ła się w jego ży­łach. Wszak­że ze­brał się jesz­cze i ja­kichś słów kil­ka do Pe­tryn­ki prze­mó­wił; ale ona wy­ce­dziw­szy ja­kąś nie­zro­zu­mia­łą od­po­wiedź przez zęby, po­rzu­ci­ła ro­bót­kę trzy­ma­ną w ręku na sto­lik i wy­szła na­tych­miast do otwar­te­go przez drzwi szklan­ne sa­lo­nu.

Wi­dząc to Ja­cek, zdrew­niał na miej­scu i na chwi­lę stra­cił zu­peł­nie przy­tom­ność. Dwie­ście mil dniem i nocą upa­lić na to, aże­by ją tyl­ko wi­dzieć, i przy­je­chaw­szy, tak być przy­ję­tym, to mu się ani w gło­wie, ani w ser­cu nie mo­gło po­mie­ścić.

Przez ten czas sta­ro­ści­na coś szwar­go­ta­ła, cze­go on wszak­że zu­peł­nie nie sły­szał i był­by na­wet nie wie­dział, co od­po­wia­dać, ale na jego szczę­ście wbiegł wła­śnie sta­ro­sta. Sta­ro­sta był za­dy­sza­ny, spo­co­ny, onie­mia­ły z zmę­cze­nia, i tak jak był, rzu­cił mu się w ra­mio­na, wo­ła­jąc ury­wa­ne­mi sło­wy:

– Jak się masz! dro­gi! ko­cha­ny! jak mi Bóg miły, cał­kiem się cie­bie nie spo­dzie­wa­łem. Ja­kiż je­steś do­bry, po­czci­wy, nie­oce­nio­ny!

I nim jesz­cze Ja­cek mógł mu od­po­wie­dzieć co­kol­wiek, on wziął go pod ra­mię i za­pro­wa­dziw­szy w dru­gi kąt gan­ku, za­czął wy­py­ty­wać, jak po­szła cała spra­wa z ho­ło­buc­kiem sta­ro­stwem i na czem się to skoń­czy­ło?

Ja­cek opo­wie­dział mu rzecz całą w krót­ko­ści, lecz obo­jęt­nie, tak jak gdy­by go to na te­raz nie ob­cho­dzi­ło zu­peł­nie. Ale sta­ro­sta, czy rze­czy­wi­ście, czy tyl­ko rze­ko­mo, uniósł się nad tak szka­rad­nym po­stęp­kiem i mó­wił:

– Pa­trzaj­że pan, do cze­go to już nie do­pro­wa­dzo­no i u nas! Czy sły­szał kto kie­dy, żeby ko­muś za rze­czy­wi­ste za­słu­gi nada­wa­no rzecz taką, z któ­rej nie moż­na mieć żad­nej ko­rzy­ści? Czy sły­szał kto kie­dy, żeby coś ko­muś da­ro­wy­wa­no, co jest obcą wła­sno­ścią? No i cóż pan te­raz z tem zro­bisz? czy uda­wa­łeś się o to do kró­la?

– Nie uda­wa­łem się, – rzekł Ja­cek dum­nie, – i nig­dy się do nie­go nie udam. Kto komu krzyw­dę wy­rzą­dzi, to po­wi­nien sam wie­dzieć o tem i sta­rać się jak naj­prę­dzej tę krzyw­dę na­pra­wić. Ja się o jej na­pra­wie­nie ani pro­sić, ani kła­niać nie będę. Mia­łem już raz do czy­nie­nia z nimi i wię­cej mieć nie chcę.

– Ale zmi­łuj się pan, to jest bar­dzo nie do­brze, – rzekł na to sta­ro­sta i za­czął sze­ro­ko i dłu­go Jac­ko­wi wy­wo­dzie, że w ta­kim ra­zie nie na­le­ży się ani dumą, ani szla­chet­no­ścią uno­sić, a gdzie idzie o ko­rzy­ści i stra­ty ma­te­ry­jal­ne, tam trze­ba ko­niecz­nie spra­wy do­pil­no­wać, bo sama nig­dy się nie za­ła­twi.

Tyle tyl­ko do­sły­szał Ja­cek z mowy sta­ro­sty, bo w tej chwi­li wła­śnie Pe­tryn­ka zno­wu we­szła na ga­nek, ale tym ra­zem była zwie­szo­na na ra­mie­niu ja­kie­goś je­go­mo­ści, do któ­re­go uśmie­cha­ła się i miz­drzy­ła ze szcze­gól­niej­szym hu­mo­rem i za­lot­no­ścią. Hu­mor ten bar­dzo nie­mi­le prze­ra­ził Jac­ka, bo wi­dać było, że Pe­tryn­ka i dzi­siaj go mia­ła, tyl­ko go nie mia­ła dla nie­go; jed­nak­że my­śląc, że to była tyl­ko chwi­la ka­pry­su, skoń­czył pręd­ko z sta­ro­stą i zbli­żył się do niej.

Ale nim jesz­cze mógł do niej prze­mó­wić, ona za­su­nę­ła się pręd­ko krze­słem od nie­go, na któ­rem po­sa­dzi­ła swo­je­go go­ścia, a sama zno­wu we­pcha­ła się w ką­cik po­mię­dzy krze­wy i ode­bra­ła przez to Jac­ko­wi na­wet moż­ność roz­ma­wia­nia ze sobą.

Wi­dząc to mło­dzie­niec, nie umiał na­wet ze­brać swych my­śli. Skąd taka na­gła zmia­na? z ja­kich po­wo­dów? i dla cze­go środ­ki zresz­tą oka­zy­wa­nia tej zmia­ny ta­kie ja­kieś nie­zwy­czaj­ne i na­wet do­syć nie­okrze­sa­ne? tego ani mógł po­jąć, ani prze­czuć i za­le­d­wie mógł wie­rzyć swym wła­snym oczom.

Tym­cza­sem na­wet i my­śleć o tem nie było cza­su, bo go­spo­darz za­po­znał go za­raz z no­wym go­ściem, w sku­tek cze­go nowa się za­wią­za­ła roz­mo­wa.

Go­ściem tym był je­ne­rał pol­ski, cu­dzo­ziem­skie­go au­to­ra­men­tu, Sas ro­dem, hra­bia Tal­ken­dorf, czło­wiek pięć­dzie­się­cio­let­ni, pe­łen za­cno­ści i po­wa­ża­nia u wszyst­kich, któ­rzy go zna­li. Ten już sły­szał o Jac­ku w War­sza­wie, wie­dział o nada­niu mu ho­ło­buc­kie­go sta­ro­stwa i na­wet wie­dział już ską­deś cały pro­ce­der i ko­niec tej spra­wy; za­czął tedy za­raz roz­ma­wiać z nim o tem i bar­dzo mu chwa­lił, że się tam gwał­tu ja­kie­goś na Łę­skim nie do­pu­ścił, bo je­ne­rał, sto­jąc przez dłu­gi czas na gra­ni­cy tu­rec­kiej, znał Ho­ło­bu­ki i sa­me­go Łę­skie­go i był tego zda­nia, że Le­skie­mu tyl­ko lada naj­mniej­sze­go po­wo­du po­trze­ba było na to, aże­by z nie­go w spo­sób naj­ha­nieb­niej­szy ko­rzy­stać.

– Ja nie uspra­wie­dli­wiam kan­cel­la­ryi kró­lew­skiej, – mó­wił da­lej je­ne­rał z rów­nym jak do­tąd roz­sąd­kiem, – że nie mia­ła do­kład­nych wia­do­mo­ści o tem sta­ro­stwie i nie przed­ło­ży­ła kró­lo­wi istot­ne­go sta­nu rze­czy za­wcza­su, ale bar­dzo tu­taj chwa­lę po­stę­pek kró­la, mocą któ­re­go tak ener­gicz­nie temu za­jaz­do­wi za­po­biegł, bo przy tym sto­sun­ku, w ja­kim tam do sie­bie są za­wsze obu­stron­ne ko­men­dy gra­nicz­ne, za­jazd na dom ta­kiej fi­gu­ry, jaką jest pan Łę­ski, był­by nie­za­wod­nie stał się po­wo­dem do ja­kie­goś kon­flik­tu, któ­ry kto wie ja­kie szko­dy mógł przy­nieść rze­czy­po­spo­li­tej.

Kie­dy to mó­wił je­ne­rał, Pe­tryn­ka pa­trza­ła na nie­go z ja­kimś dziw­nym wy­ra­zem je­że­li nie zło­ści, to przy­najm­niej iro­nii, co Ja­cek do­brze uwa­żał i nie mało się dzi­wił, bo ta­kie­go brzyd­kie­go wy­ra­zu jesz­cze nig­dy do­tych­czas na jej twa­rzy nie wi­dział. Je­ne­rał po­lem mó­wił jesz­cze da­lej o tym sa­mym przed­mio­cie, a tym­cza­sem we­szła na ga­nek je­ne­ra­ło­wą, ko­bie­ta trzy­dzie­sto­let­nia i sła­bo­wi­ta co­kol­wiek, ale nad­zwy­czaj­nie mi­lej po­wierz­chow­no­ści i tej uj­mu­ją­cej sło­dy­czy w wy­ra­zie twa­rzy i każ­dem sło­wie, któ­ra w kil­ku mi­nu­tach każ­de pra­we ser­ce dla sie­bie znie­wa­la i mi­mo­wo­li skła­nia je, je­że­li nie do trwa­łej sym­pa­tyi, to przy­najm­niej do rze­tel­ne­go sza­cun­ku.

Ja­cek się za­raz po­znał z je­ne­ra­ło­wą i po krót­kiej roz­mo­wie już sta­nął z nią na sto­pie tej zna­jo­mo­ści, któ­ra się wię­cej na­chy­la ku sta­tecz­nej przy­jaź­ni, ni­że­li­by mia­ła się trzy­mać w gra­ni­cach sztyw­nej ety­kie­ty i pu­stych fra­ze­sów.

Roz­mo­wa ta wszak­że była wy­si­la­ją­cą dla Jac­ka, bo chciał­by był się je­ne­ra­ło­wej przed­sta­wić ta­kim, ja­kim był za­wsze, a w nim drża­ły wszyst­kie ner­wy jak stru­ny har­fy eol­skiej na wie­trze i oczy jego mi­mo­wol­nie się ku Pe­try­nie zwra­ca­ły, któ­ra sie­dzia­ła po­mię­dzy li­ścia­mi krze­wów, z za­chmu­rzo­nem czo­łem i ścią­gnię­te­mi usta­mi, jak mał­pa na­śla­du­ją­ca za­gnie­wa­ne­go Jo­wi­sza. Wy­si­le­nie więc to zmę­czy­ło na­ko­niec Jac­ka do tego, stop­nia, że pod po­zo­rem zmie­nie­nia swo­je­go tym­cza­so­we­go miesz­ka­nia, na inne, opu­ścił to­wa­rzy­stwo i wy­szedł na chwi­lę nie za­tru­tem ode­tchnąć po­wie­trzem.

– Ale na her­ba­tę do nas po­wró­cisz? rzekł do nie­go sta­ro­sta, ści­ska­jąc go za rękę.

– Wró­cę naj­da­lej za go­dzin­kę, tyl­ko się za­bez­pie­czę o po­miesz­ka­nie wy­god­ne.

Ja­cek po­szedł do sie­bie i my­ślał nad tem, co wi­dział. Ale ani dwie my­śli nie zło­ży­ły się w ład w jego gło­wie. Nie mógł wie­rzyć sam so­bie, żeby to mo­gło być praw­dą. I nie wie­rzył na­wet, I po­wie­dział so­bie: albo mi się więk­sza po­ło­wa tego com wi­dział, przy­wi­dzia­ła tyl­ko, albo była to chwi­la ka­pry­su, któ­ra może już te­raz mi­nę­ła.

Rę­czę za to, że jak po­wró­cę, za­sta­nę Pe­tryn­kę taką, jaką jest za­wsze, a przy­najm­niej choć grzecz­ną i zdra­dza­ją­cą to wy­cho­wa­nie, ja­kie ma rze­czy­wi­ście.

Z temi my­śla­mi po­wró­cił na­po­wrót do wu­jo­stwa Pe­tryn­ki.

Te­raz już wszy­scy byli zgro­ma­dze­ni w sa­lo­nie. Je­ne­ra­ło­wa sie­dzia­ła ze sta­ro­ści­ną na ka­na­pie, je­ne­rał z sta­ro­stą na ma­łej ko­zet­ce, a Pe­tryn­ka na krze­śle wy­so­kiem pod oknem. Dzień jesz­cze był i bo­gi­ni za­ko­cha­ne­go mło­dzień­ca była za­ję­ta ja­kąś ro­bo­tą na kan­wie, do któ­rej do­bie­ra­ła je­dwa­bie. Po­pa­trzyw­szy jej w twarz, zda­wa­ło się Jac­ko­wi, że jest już w isto­cie wy­po­go­dzo­ną, więc z do­brą miną do niej przy­stą­pił, mó­wiąc:

– Po obie­dzie za­sta­łem pa­nią w tak nie­do­brem uspo­so­bie­niu, że oba­wia­łem się, czyś pani nie do­zna­ła dzi­siaj ja­kie­go zmar­twie­nia.

– Mnie w nie­do­brem uspo­so­bie­niu? – za­py­ta­ła z zło­śli­wym wy­ra­zem Pe­try­na, – to się panu mu­sia­ło przy­wi­dzieć. No­wa­ko­siu! to nie ten kłę­bu­szek je­dwa­biu, o któ­rym cie­bie pro­si­ła, po­daj mi żół­ty­po­ma­rań­czo­wy.

Pan­na słu­żą­ca przy­nio­sła kłę­bu­szek żół­ty­po­ma­rań­czo­wy, Ja­cek stał opar­ty ra­mie­niem o róg fra­mu­gi i pa­trzał.

– Jak­że pani zna­la­zła Karls­bad? O ile się mo­głem do­wie­dzieć na sa­mym wstę­pie, bar­dzo ład­ne tu to­wa­rzy­stwo. Pani za­pew­ne do­brze się bawi?

– No­wa­ko­siu! pro­szę cię jesz­cze o je­den żół­ty kłę­bu­szek, – za­wo­ła­ła zno­wu do dru­gie­go po­ko­ju Pe­tryn­ka.

Ja­cek jesz­cze stał przy fra­mu­dze i pa­trzał.

– Po­mię­dzy in­ne­mi go­ść­mi znaj­du­je się tu­taj po­dob­no ksią­że bi­skup war­miń­ski. Jest tu tak­że i mój ko­cha­ny Wę­gier­ski. Czy wi­du­je go pani cza­sa­mi?

– Pana Wę­gier­skie­go? – po­wtó­rzy­ła prze­cią­gle Pe­tryn­ka, – ach! cóż też to za nie­zno­śna ta No­wa­kow­ska! wszyst­kie je­dwa­bie mi po­mię­sza­ła.

To rze­kł­szy z gnie­wem, wsta­ła i po­szła do dru­gie­go po­ko­ju.

Ja­cek opu­ścił fra­mu­gę i po­szedł do sta­ro­sty i je­ne­ra­ła.

W chwi­lę po­tem wszedł ja­kiś mło­dziut­ki ele – gant w pu­dro­wa­nej pe­ru­ce z har­bej­tlem i w ak­sa­mit­nym fra­ku, ubra­ny pre­ten­sy­jo­nal­nie, ale też i prze­sad­nie i bez żad­ne­go sma­ku. Wszedł­szy, wi­tał się ze sta­ro­stą ła­ma­nym pol­skim ję­zy­kiem, mó­wił kil­ka słów po nie­miec­ku z je­ne­ra­łem, in­nych słów kil­ka z pa­nia­mi, i za­raz po­tem do Pe­tryn­ki przy­stą­pił.

Pe­tryn­ka go po­wi­ta­ła z uprze­dza­ją­cą grzecz­no­śa­ią, za­czę­ła z nim na­tych­miast bar­dzo oży­wio­ną roz­mo­wę, któ­ra cza­sem na­wet peł­na była chi­cho­tu i śmie­chu, a jak tyl­ko wnie­sio­no świa­tło, za­sia­dła z nim na dru­giej ko­zet­ce, w ta­kiej sa­mej po­ufa­łej i peł­nej we­so­ło­ści roz­mo­wie.

Ja­cek się temu przy­pa­try­wał bar­dzo cie­ka­wie, a kie­dy jesz­cze do tego doj­rzał, że Pe­tryn­ka od tej roz­mo­wy rzu­ca­ła na nie­go niby ja­kimś try­jum­fu­ją­cym wzro­kiem, ob­ró­cił się do sta­ro­sty i spy­tał:

– Pro­szę pana, kto jest ten mło­dy je­go­mość, któ­ry roz­ma­wia z pan­ną Pe­try­ną?

– To jest pan Ma­rek, syn kup­ca z Pra­gi, ale bar­dzo przy­jem­ny chło­piec, – od­po­wie­dział sta­ro­sta.

Na tę wia­do­mość Ja­cek od­chrząk­nął, plu­nął zlek­ka za krze­sło i wy­szedł z sa­lo­nu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: