- W empik go
Starszy Pan B. Opowieść o Jeremim Przyborze - ebook
Starszy Pan B. Opowieść o Jeremim Przyborze - ebook
Starszy Pan B to opowieści o Jeremim Przyborze, autorze niezrównanych tekstów piosenek, twórcy Kabaretu Starszych Panów, reżyserze, scenarzyście. To opowieść o arcyciekawym życiu Starszego Pana B, o czasach, w których działał, i ludziach, których znał. Książka bogato ilustrowana prywatnymi zdjęciami rodziny Przyborów oraz z archiwów teatralnych, telewizyjnych i filmowych.
Spis treści
Wstęp
Rodzina
Radio
Mery
Wojna
Bydgoszcz
Wasowski
Eterek
Znowu radio
Iga
Scena
Starsi Panowie
Marta
Agnieszka
Jeszcze...
Kot
Xymena
Ekran i scena
Alicja
Pacew
Piotruś Pan
Warsztat
Stacja Kutno
Pamięć przed...
...pamięć po
Od autora
Piosenki, wiersze i scenki wykorzystane (cytowane) w książce
Bibliografia
Indeks nazwisk
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1061-3 |
Rozmiar pliku: | 8,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powtarzam tamte słowa Pani Mani, z czasem pozwalała mi tak do siebie mówić, miały bowiem awizować również książkę-bliźniaczkę: Opowieść o Jeremim Przyborze. Ale kiedy ukazała się „książka Wasowska”, zachwycone zrazu oczy wspominaczki szybko mi powiedziały: Panie Dariuszu, jeszcze nie teraz, niech pan trochę poczeka!
Czekałem więc, doskonale rozumiejąc wdowę po geniuszu muzyki rozrywkowej (i nie tylko), która swojej pamięci o jednym Starszym Panu nie chciała dzielić między dwóch.
Chyba miała rację...
Chyba? Na pewno. Bowiem w ciągu kilkunastu lat, jakie dzielą ukazanie się obu książek-sióstr, to, co zdawało się już szczelnie pokrywać patyną zapomnienia – raptem ożyło, znowu stało się atrakcyjne dla kolejnych pokoleń wykonawców i słuchaczy StarszoPanowych przebojów.
A poza tym Starszy Pan B także wyszedł ze swej samotni. Czy może raczej „coraz częściej zaczął wychodzić”; czas nie do końca dokonany chyba najlepiej charakteryzuje bohatera mojej książki.
Dariusz MichalskiRodzina
Rekwizytami jego młodości były:
fortepian, na którym grała cała rodzina,
biblioteka ojca i koń z własnej stadniny.
Imię otrzymał po Jeremim Wiśniowieckim,
ukochanym bohaterze ojca.
ROMAN PAWŁOWSKI
Po śmierci Jeremiego Przybory Roman Pawłowski (w „Gazecie Wyborczej”) przypomniał wszystkim, że „rekwizytami jego młodości były: fortepian, na którym grała cała rodzina, biblioteka ojca i koń z własnej stadniny. Imię otrzymał po Jeremim Wiśniowieckim, ukochanym bohaterze ojca, który zaczytywał się w Trylogii. Ale w odróżnieniu od innych paniczów Przybora nie został dyplomatą, sanacyjnym politykiem ani oficerem”.
Swoje barwne życie Jeremi Przybora opisał przede wszystkim w trzech tomach Memuarów. Dwa pierwsze zatytułował, z właściwym sobie poczuciem humoru, Przymknięte oko Opaczności. Opaczności – ustawicznie plączącej ścieżki, a nie Opatrzności, chociaż ta nad Starszym Panem B czuwała i to dość troskliwie.
Nim zdecydował się na napisanie owej autotrylogii, w 1992 wydał książeczkę niepokaźną, cenną przecież: Autoportret z piosenką. Może i niepełną, bardzo przecież interesującą swoją autobiografię. I to z niej zaczerpnąłem kilkanaście jego wypowiedzi.
W standardowej rodzinie właściciel życiorysu ma zazwyczaj rodzeństwo i potomstwo, przede wszystkim ma ojca i matkę oraz dwóch dziadków i dwie babki. U Jeremiego jakość przodków wspierała ich ilość, co wcale nie pomaga w klarownej opowieści o rodzie Przyborów.
No i ich adresy... Mnóstwo adresów!
Dziadek Jeremiego ze strony ojca to Konstanty Przybora. Imienia jego żony jej wnuk nigdy nikomu nie wyjawił.
„Jedyna anegdota rodzinna o babci, opowiedziana mi przez ojca , była o tym, jak bardzo zniechęciła go do palenia papierosów. A zdradzał skłonność w tym kierunku bardzo wcześnie, bo jeszcze przed ukończeniem dziesięciu lat. Kiedy go pewnego razu przyłapała na gorącym uczynku, nie tylko nie zastosowała żadnej z rutynowych kar za takie przestępstwo, ale wręcz przeciwnie – do przestępcy odniosła się z ogromnym zrozumieniem, przyhołubiła go i zachęciła, by mały Stefuś na jej kolanach dokończył kurzenia zbyt późno ukrytego w rękawie niedopałka. Kiedy to nastąpiło, wręczyła zachwyconemu jej pobłażliwością palaczowi mężowskie cygaro ze słowami: «Wypal sobie jeszcze cygarko, Stefusiu. Zobaczysz, że cygarko jest lepsze od papieroska. Prawdziwy palacz, jak twój tatuś, pali tylko cygara». Stefuś nie dopalił jeszcze połowy cygara, kiedy nastąpiły przewidywane przez babcię skutki: rzyganie na całego. I nawet jeżeli było to odświętne cygaro hawańskie dziadka Konstantego, inwestycja się opłaciła. Ofiara nałogu już nigdy nie tknęła papierosa do końca życia”.
Konstantostwo Przyborowie mieli trzech synów i cztery córki.
Dziadkiem Jeremiego ze strony matki był Stanisław Kozłowski. O jego bezimiennej, w pamięci wnuka, żonie również niewiele wiadomo.
„Nieźle ponoć grywał dziadek na skrzypcach, najchętniej przy akompaniamencie ukochanej córki, a mojej mamy (fortepian). Były to skrzypce Amatiego, ale nie usłyszałem ich dźwięku, bo kiedy zaczynałem życie, dziadek je kończył i pamiętam tylko jego zamgloną przez czas, wysoką, szczupłą postać, rozwiewającą się jakby pod dotknięciem samego wspomnienia i milczącą.
Natomiast w moich wspomnieniach nie milczy babka. Ta wytworna i ładna dama była mistrzynią swoistego słowotwórstwa i jej powiedzonka sprawiły, że tak długo żyła we wspomnieniach rodzinnych. A kiedy ustały one z braku rozmówców, jeszcze ja się staram, żeby moje dzieci (i wnuczka) pamiętały, jak ich prababcia mawiała na przykład na widok osowiałej miny kogoś z bliskich:
– Co ci dolega, kochanie! Jesteś dzisiaj strasznie z d u p i e s i a ł y.
Na ględzenie, czyli, jak by się dzisiaj powiedziało, «mowę trawę» czy «trucie», reagowała określeniem:
– P i e r d o l a j u m k l a j s t r u m!
W owych czasach dama, posługująca się takim słownictwem, gorszyłaby otoczenie, ale wdzięk i odkrywczość języka babci budziły jedynie podziw i wesołość.
Kiedy teraz przypominam sobie te powiedzonka, ogarnia mnie smutek, że już tak mało ich pamiętam. Że już nie ma nikogo, kto by mógł mi przypomnieć inne, te, które zapomniałem. Najwięcej ich chyba pamiętał mój ojciec, który był rzadkim przypadkiem zięcia adorującego teściową. Również jako były już zięć mówił o tej czarującej, mądrej i dowcipnej pani zawsze z uśmiechem rozrzewnienia na ustach i nie zaniedbywał żadnej okazji – czy to imienin, czy uroczystszych świąt – żeby posłać jej kwiaty i słodycze. A ona, jak to bywa z kobietami pełnymi kobiecości, nie pozostawała chyba obojętna na te dowody jego pamięci i przywiązania i nie żywiła doń bezlitosnego odium za to, że się z l i s i ł i odszedł od jej ukochanej córki do innej.
Na pogrzeb babci, która przeżyła dziadka o dziesięć lat, ojciec zabrał mnie z sobą. Już wtedy się mną opiekował i to był ten jedyny raz, kiedy poszedł ze mną do kościoła. Nie wiem, czy nie wierzył, czy tylko nie praktykował. Mnie co niedziela posyłał na mszę, a jedyne słowa na temat wiary, jakie od niego usłyszałem, brzmiały:
– Bez Boga będzie ci ciężko w życiu”.
Pierwszy adres w życiorysie Konstantego to stołeczny Pałac Błękitny.
Julian Bartoszewicz w drugim tomie swego dzieła Znakomici mężowie polscy w wieku XVIII tak go opisał (w roku 1853): „Za Morsztynowskim ogrodem, ku Senatorskiej ulicy, po lewej stronie od kościoła Reformatów, idąc od kolumny Zygmunta ku Woli, wznosił się stary ogromny gmach, który przechodząc w różne ręce, dostał się nareszcie Stefanowi Potockiemu, referendarzowi w. koronnemu a bratu rodzonemu księcia Teodora Prymasa. Stefan Potocki, referendarz wielki koronny, z żoną swoją Teresą z Kąckich gmach ten podarował królowi i zeznał tę darowiznę przed aktami Metryki Koronnej”.
Król August II Mocny pałac podarował swojej córce Annie Orzelskiej, ta odwzajemniła mu się tą samą darowizną, więc król przekazał pałac Marii Zofii z Sieniawskich Denhoffowej, od 1731 Augustowej Czartoryskiej. W 1789 inna Zofia Czartoryska wyszła za mąż za Stanisława Zamoyskiego. Ród Zamoyskich mieszkał w Pałacu Błękitnym od 1811 do 1945.
W latach 1833–1838 do gmachu pałacu dobudowano dwupiętrową oficynę. W specjalnie przystosowanym pawilonie pomieszczono Bibliotekę Ordynacji Zamojskiej.
Jeremi: „Mój dziadek po kądzieli pracował w ordynacji jako ktoś w rodzaju dzisiejszego głównego księgowego. Był to zresztą księgowy o nietypowych dla swego zawodu zamiłowaniach. Miał bogaty księgozbiór, a w nim – egzemplarze powieści Żeromskiego z dedykacjami autora, który był «kolegą z pracy» dziadka w czasie, gdy pełnił obowiązki bibliotekarza ordynacji. był kimś w rodzaju zarządcy finansowego. Świadczyły o tym między innymi wysokie pobory, pozwalające mu na zapewnienie dostatniego bytu żonie i czworgu dzieciom.
Dziadkowie mieszkali w oficynie Pałacu, a piętro niżej – moi rodzice ze starszym moim rodzeństwem (bratem – o jedenaście lat i siostrą – o lat siedem), zanim ja dołączyłem do nich jako ostatni w rodzinie”.
W dalszym ciągu Jeremi o swoim dziadku Konstantym Przyborze: „Miał pod Witebskiem rodowe gniazdo, Krasnołuki. Utracił je za udział w powstaniu styczniowym, co często się przytrafiało dziadkom mojego pokolenia. Po powrocie z zesłania (dość «łagodnego», bo tylko w głąb Rosji europejskiej) dziadek miał prawo osiedlić się wyłącznie na obszarze tak zwanego Królestwa Polskiego i osiadł z rodziną w Warszawie. Tu się też urodził mój ojciec jako najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa i pierwszy w rodzinie urodzony warszawiak.
Wyzuty ze skonfiskowanych włości uzyskał posadę w administracji dóbr zaprzyjaźnionego księcia Lubomirskiego. Dom, w którym zamieszkali dziadkowie, znajdował się na rogu placu Wareckiego (dziś Powstańców Warszawy) i ulicy Mazowieckiej, po jej nieparzystej stronie. Tutaj urodził się mój ojciec”.
Stefan Józefat Przybora urodził się w 1876.
Konstanty junior (syn Jeremiego, prawnuk tamtego Konstantego; w dzienniku „Polska. The Times”, w 2009): „Dziadek Stefan służył w carskich dragonach w Częstochowie, ale dał w mordę dowódcy prześladującemu Polaków i został usunięty z wojska”. Ojciec Jeremiego był inżynierem chemikiem „ze specjalizacją cukrowniczą”, po studiach uniwersyteckich w Lipsku i Bernie. Dyrektor cukrowni Ostrowite w 1915 został sekretarzem Związku Cukrowni Królestwa Polskiego, w czasie I wojny światowej prezesem Związku Zawodowego Pracowników Cukrowni i redaktorem naczelnym „Gazety Cukrowniczej”.
Stefan Przybora (ojciec Jeremiego)
Jadwiga Przyborzyna (matka Jeremiego)
Jeremi: „Tuż po wojnie ojciec porzucił pracę w Związku Cukrowni i «wyzwolił się» na samodzielnego przedsiębiorcę. Wykorzystując szwajcarskie koneksje macochy , uzyskał kredyt u pewnego zuryskiego finansisty i kupił trzy czwarte udziałów w firmie L. Lourse’a. Była to fabryka czekolady i słodyczy, dysponująca najelegantszą i największą wtedy warszawską cukiernią na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Ossolińskich, w gmachu Hotelu Europejskiego. Wkrótce też kupił drugą cukiernię (od pana Semadeniego), zwaną Pod Filarami, w zachodnim skrzydle Teatru Wielkiego. Świetność Lourse’a nie przetrwała kryzysu lat trzydziestych i śmierci ojca w tym czasie. Firma wkrótce zresztą przeszła w inne ręce”.
Matką Jeremiego była Jadwiga Antonina z domu Kozłowska (1880–1961). W małżeństwie ze Stefanem Przyborą urodziła Wiesława, Halinę oraz Jeremiego Stanisława. Było to 12 grudnia 1915 w Warszawie.
„Pewnego grudniowego poranka zająłem łóżeczko Stefci, dużej lalki mojej starszej siostry. Rodzice źle wyliczyli termin mojego pojawienia się na świecie i nie przygotowali w porę czego trzeba na tę okazję. A na miejscu domu, w którym to się stało, jest teraz pusta przestrzeń między trawnikiem przy ulicy Senatorskiej, między kościołem św. Antoniego i Pałacem Błękitnym”.
Na chrzcie, 25 maja 1918, Jeremi Stanisław otrzymał trzecie imię: Juliusz.
Maria Wasowska: „Na początku zażyłości, a może już przyjaźni Jeremiego z Jerzym, Przybora czasami do nas przychodził (potem coraz rzadziej) i przy herbacie obaj rozmawiali o swojej młodości. Obaj dobrze wychowani, prawie nie opowiadali o tym, co który i gdzie przeżył, ale Jeremi, świadom swego pochodzenia, pochwalił się kiedyś swoim dziadkiem, ojcem i Zamoyskimi.
Spojrzeliśmy na siebie, Jurek i ja, ale ja nie wytrzymałam:
– Jerzy tych młodych uczył.
– Czego?
– Wszystkiego. Był guwernantem młodych Zamoyskich.
– Naprawdę?! – zdziwił się Przybora, na co Jurek, z właściwą sobie skromnością (a może poczuciem humoru?):
– E, nie ma o czym mówić”.
Pierwszego w swoim życiu adresu, Senatorska 37, Jeremi Przybora nie pamiętał – i nie dziwota: miał dwa lata, gdy jego rodzice się rozwiedli.
„Moje życie świadome rozpoczęło się już na Wiejskiej, pod numerem drugim, tam gdzie teraz hotel sejmowy. Było to wielkie, sześciopokojowe mieszkanie, do którego rodzice się przeprowadzili niedługo po moim przyjściu na świat, żeby się tam wkrótce rozwieść. Do tego celu mieszkanie to się nadawało, trzeba przyznać, znakomicie. Odległość między moim pokojem a pokojami rodziców i ich konfliktami była tak wielka, że o rozwodzie dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy się okazało, że ojca nie ma w domu, a zastać go można zupełnie gdzie indziej, na Kopernika. Pierwszy raz zaprowadził mnie tam ojciec sam”.
Wiejska 2 to adres matki Jeremiego. Przy Kopernika mieszkała jego przyszła macocha, dwadzieścia lat młodsza od Stefana Przybory.
„Nie mieli z ojcem wspólnych dzieci i ja stałem się obiektem jej macierzyńskich uczuć.
Jeremi Przybora w Miedzyniu (połowa lat 20.)
Władysława Hryszkiewicz (macocha Jeremiego)
Ojciec mój zrezygnował z mamy, ale nie zrezygnował ze mnie. Jego instynkt rodzicielski, zwłaszcza w stosunku do mnie, był tak silny, że rodzic uciekł się do dość niezwykłego sposobu przejęcia nade mną pieczy. Nabył pod Bydgoszczą, nie mając ku rolnictwu żadnych zresztą inklinacji, nieduży majątek ziemski (kilkaset hektarów tego jednak było), żebym, jak to przedstawił matce, miał zarówno dobre powietrze, jak i inne wiejskie warunki fizycznego i w ogóle wszechstronnego rozwoju. Wkrótce też wysłany zostałem pod opiekę macochy na wieś, za którą ona sama, podobnie jak ojciec, nie przepadała, ale nie zdradzała się z tym przede mną. Obdarzony zostałem przy tej okazji kucykiem i guwernantką, która miała mnie przygotować do gimnazjum”.
W rozmowie z Grzegorzem Turnauem (w 2003): „Byłem najmłodszy w całej rodzinie, z dużą różnicą wieku do siostry i właściwie dorosłego już brata. Służba domowa, zgodnie z obyczajem, zwracała się do nich – odpowiednio – «panienko» i «paniczu», a do mnie zawsze «ty»! Byłem małym dzieckiem, ale bardzo nad tym ubolewałem. Oczywiście, rodzice nie ingerowali w te sprawy i nie kazali służbie do gówniarza mówić «paniczu»... Ale w tych czasach panowała tak dalece posunięta, nawet w stosunku do dzieci, grzeczność, że kiedy chodziłem pod opieką kogoś dorosłego do parku, rówieśnik podchodził i pytał: «Przepraszam bardzo, czy ja się mogę z tym kawalerem pobawić?». Więc ten pominięty w moim życiorysie panicz bardzo mi utkwił w pamięci”.
Znamion bogactwa i luksusu otulających panicza Przyborę było znacznie więcej: powóz i powożący nim stangret Tomasz, dość szybko samochód – odkryty Benz z silnikiem na korbkę i szoferem Lisickim – pokojówka Walerka.
Jeremi: „Ale atrakcją nie mniejszą dla mnie od kucyka, a znacznie przewyższającą atrakcyjność guwernantki, był patefon szafkowy (beztubowy) firmy B. Rudzki i wiele płyt z muzyką taneczną, przeznaczonych dla starszego rodzeństwa i gości. Zwłaszcza w okresie letnim odbywały się bowiem w Miedzyniu rojne zjazdy towarzyskie. Umilały je jazdy konne, tenis, pikniki, pływanie i plażowanie na pięknych plażach pobliskiej Wisły, a wieczorami – tańce do utraty tchu.
Z ojcem, macochą i kierowcą w Wieliczce (30 kwietnia 1924)
Istny potop płytowych szlagierów zaczął się lać do zadziwiająco pojemnej głowiny malca, zapełniając ją różnymi Małymi żigolo, Doloresami, Złotymi panterami, Smutnymi oczami, Szkodatwoichłezdziewczynami, Tangami milonga, Ramonami i tak dalej, i tak dalej. Naukowe zdobycze pierwszych lat edukacji nie bardzo już gdzie się miały pomieścić. Żaden też z klasyków literatury nie zawładnął ani wtedy, ani później takimi połaciami mojej pamięci jak mistrz Andrzej Włast, wieszcz Morskiego Oka, do którego to przybytku podkasanej muzy nie miałem już nigdy dotrzeć”.
Mistrza Własta nie da się wyplenić z pamięci młodziutkiego rymomana jeszcze przez prawie pół wieku; odezwie się w jego telewizyjnej twórczości kabaretowej (patrz rozdział Starsi Panowie).
W majątku Miedzyń Jeremi Przybora spędził aż pięć lat. Do Gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy woziły go „konie i pociąg” („Bydgoszcz i jej okolice należały wtedy do województwa pomorskiego, ze stolicą w Toruniu”). Po dwóch latach „mieszkania” w podbydgoskich internatach z radością powrócił do Warszawy. Ucieszył się: „Miedzyń został sprzedany!”.
W 1929 został przyjęty do trzeciej klasy ewangelickiego gimnazjum imienia Mikołaja Reja; zgodnie z obowiązującym systemem oświaty, miał się w nim uczyć przez sześć lat.
„Naszym polonistą, poczynając od klasy piątej, był pierwszy (wtedy już były) mąż Zofii Nałkowskiej, Leon Rygier. W gimnazjum byłem dobrym polonistą. Pisałem na przykład popisowe wypracowania, za które bardzo chwalił mnie mój profesor. Kazał mi je czytać przed całą klasą”.
W gimnazjum Jeremi Przybora „przeskoczył” Kazimierza Brandysa, „recytując wiersz Bronisławy Ostrowskiej. Do dziś pamiętam początek tego wiersza: «Na długi marmur sypko spływa długi, przerwany pereł sznur...», a potem, na akademii, deklamowałem (jako nagrodę za tamto zwycięstwo) modlitwę Konrada z Wyzwolenia”.
W swoich Memuarach wspominał: „Wraz ze śmiercią ojca w czerwcu 1931 roku, tuż po mojej piątkowo-czwórkowej promocji do siódmej klasy (zdążył się jeszcze nacieszyć tą ostatnią chyba radością w jego życiu), ustała siła sprawcza i właściwie cel mojej edukacji szkolnej. Bo na te dobre stopnie uczyłem się przecież dla niego. A kiedy umarł – to już na coraz gorsze.
Napisałem wtedy dla niego ostatni wiersz. Od paru lat pisałem wiersz na każde jego imieniny (2 września). Sprawiało mu to wielką radość, chociaż taka grafomania powinna go była raczej niepokoić. Miał widać dobre przeczucia – dość szybko wyrosłem z grafomańskich wierszyków. Ten pożegnalny był ostatnim z jemu dedykowanych. Później, już jako dorosły młodzieniec, popełniłem jeszcze trochę podobnych poziomem utworów rymowanych, zresztą dość nielicznych.
Ojciec został pochowany na pięknym, kameralnym cmentarzu obrządku ewangelicko-reformowanego u zbiegu ulic Młynarskiej i Żytniej w zaszczytnym sąsiedztwie Żeromskiego.
Cezura śmierci ojca przedzieliła moje lata szkolne, kładąc ostateczny kres dzieciństwu. Skończyło mi się ono, chociaż nadal pozostałem dzieckiem. Dzieckiem bez dzieciństwa. Dzieckiem, którego nikt nie traktuje jak dziecko, nie wychowuje, nie prowadzi tak, jak to czynił ojciec, może nie zawsze idealnie, ale zawsze ręką zdecydowaną i twardą, sterowaną miękkim, kochającym sercem.
Gdyby nie umarł tak wcześnie, nie dałby mi zejść na dwa lata z drogi mojego humanistycznego powołania, w które tak wierzył, i szukać «praktycznych» sposobów na życie w takich uczelniach, jak Szkoła Nauk Politycznych czy Szkoła Główna Handlowa (!)”.
Rok przed śmiercią Stefana Przybory jego córka Halina wyszła za mąż za porucznika Zygmunta (Zimka) Mianowskiego, który po wyjściu z wojska zatrudnił się na kolei. W 1932 syn Wiesław ożenił się z Sonią Lehmwald.
Po śmierci ojca Halina i Wiesław „zerwali stosunki z macochą”. Ale też (zapamiętał Jeremi) w 1935 „po śmierci Wiesława moja skłócona rodzina solidarnie odwróciła się od Soni”^().
W 1933 wdowa Jadwiga Przyborzyna ponownie wyszła za mąż.
„Podobno jest w starej polszczyźnie termin na określenie drugiego męża macochy: dziewierz (o ile się nie mylę)”, ale dla Jeremiego inżynier Witold Hryszkiewicz był ojczymem.
Po dwóch latach studiów „politycznych” i „handlowych” młody Przybora zainteresował się anglistyką na Uniwersytecie Warszawskim. „Macocha z niepokojem śledziła moją wędrówkę błędnego studenta po wyższych uczelniach, nieprzynoszącą ciągle upragnionego odnalezienia się w jakimś kierunku”.
To wtedy Jeremi, próbujący również kształcić swój głos, dowiedział się, że ten głos to baryton. „To mi bardzo pochlebiło, bałem się, że mam tenor”.
Latem 1935 zamieszkał przy Noakowskiego (prawdopodobnie pod numerem 16), naprzeciwko Politechniki, w sześciopokojowym mieszkaniu swego ojczyma. Dwa pokoje właściciel podnajął znajomym znajomych, jedna z sublokatorek zaproponowała pasierbowi właściciela „wyjazd do pewnej kresowej rezydencji, żeby tam podjąć edukację dwunastoletniego hrabicza, przybyłego z rodziną z zagranicy, i przygotowanie go do trzeciej klasy gimnazjalnej”.
To wtedy i tam miał miejsce debiut... dziennikarski Przybory: felieton do wakacyjnej gazetki „Co proszę” w Szczorsach nad Wilią („około trzydziestu kilometrów na wschód od Nowogródka”), gdzie spędził wakacje u siostry swojego dziewierza-ojczyma. „Mój żartobliwy felietonik napisany do tego numeru gazetki okazał się utworem, którego nie wstydziłbym się dzisiaj jako już dojrzalszy nieco humorysta”.
Autor w skrytości myślał o studiach w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej – wszak dobrze, jeszcze w szkole, deklamował, „lepiej od samego Kazia Brandysa, kolegi z sąsiedniej klasy”.
Młodzieniec czy raczej panicz Przybora wchodził w dorosłe życie jak każdy stołeczny inteligent z dobrego domu – poprzez literaturę, kino i muzykę.
LITERATURA
W swoich Memuarach napisał: „Do moich lektur beletrystycznych szczególnie lubianych, poza tymi obowiązkowymi w latach trzydziestych, jak Saga rodu Forsyte’ów i Przeminęło z wiatrem, należeli dwaj dziewiętnastowieczni «sataniści» jakby nieco, francuscy pisarze Villiers de L’lsle-Adam i Barbey d’Aurévilly, chociaż Barbey na przykład był wierzącym katolikiem. Można by rzec – katolikiem diabolicznym. Oczywiście (bo jak by mi inaczej mogli tak dalece przypaść do gustu) obaj mocno nasycali atmosferę swojej prozy transcendentnym, rzekłbym trochę demonicznym erotyzmem. Co w połączeniu z tajemniczością, niesamowitością wręcz tej atmosfery odcisnęło chyba jakieś piętno na mojej niepoważnej skądinąd wyobraźni, więc i zapewne w niepoważny sposób. Mérimée, Maupassant i Louÿs, autor głośnej powieści La femme et le patin, dopełniali moich literackich fascynacji. Ten ostatni wsławił się głośnym skandalem. Wydał tomik wierszy rzekomej poetki z kręgu Safony z Lesbos pod tytułem Pieśni Bilitis. Na tę znakomitą fikcję nabrali się co najświetniejsi krytycy.
Fundamentalne dzieło Bertranda Russella Wiek XIX przeczytałem z zapartym tchem, co przypisać należy lekkości pióra tego wielkiego myśliciela. Zaczął mnie też on zbroić i uodparniać na ewentualne zakusy doktryny, której zresztą nie znałem – marksizmu. Ale wybuch wojny przerwał ten pożyteczny proces”.
KINO
Dzięki swemu ojcu obejrzał Gorączkę złota Chaplina, Śpiewającego błazna z Alem Jolsonem, Paradę miłości – „pierwszą chyba u nas filmową komedię muzyczną z Jeanette MacDonald i Maurice’em Chevalierem”.
MUZYKA
„Mama śpiewała a cappella. Kiedy natomiast siadała do fortepianu, milkła i grała Szopena. Z biegiem lat moją edukację wokalną przejęła mimo woli moja dorastająca (również – jako pianistka) siostra. Tyle że jej repertuar obejmował, obok Szopena, również Liszta, Beethovena, Mozarta, Griega, a także album Pieśni i romanse na głos z fortepianem. Śpiewała je, sama sobie akompaniując, a ja przysłuchiwałem się jej i wzbogacałem swój repertuar.
Trzecim pianistą domowym był mój dorosły już brat, który się śpiewem nie parał, natomiast z zapamiętaniem grywał różne one-stepy, shimmy, black bottomy, fokstroty, jak również ragtime’y”.
MUZYKA ROZRYWKOWA
Dorosły Jeremi uważał się za bywalca Bandy, a po niej Małego Qui Pro Quo i Cyrulika Warszawskiego.
„Po powrocie do Warszawy ze Szczors moje zainteresowanie piosenką nie słabło, a obcowanie z literaturą wyższego lotu przysparzało kryteriów, dzięki którym mogłem już oceniać walory tekstu piosenkowego. Nadszedł czas pogardy dla Własta, a podziwu dla Hemara, Tuwima, później – Schlechtera i Jurandota. Moją ulubioną śpiewającą aktorką była wtedy Maria Modzelewska. Ale do pisania piosenek było mi jeszcze daleko”.
Przybora lubił piosenkę francuską, przede wszystkim jej teksty i interpretacje „takich ówczesnych gwiazd Paryża, jak Boyer, Chevalier, Mireille, Trenet, Sablon, Pills i Tabet...”. Ale również, dzięki płytom gramofonowym, jeszcze przez ojca kupowanym w niemałych ilościach, poznał, pokochał i zapamiętał na zawsze przeboje Gershwina, Warrena, Ellingtona, Portera, Berlina.
Maria Wasowska: „Kiedy Jeremi przychodził do nas na Wilczą, obaj panowie wspominali czasami, każdy swoje, dzieciństwo, ale o muzyce rozmawiali, jakby się wychowali w jednym miejscu. A gdy przychodziło do «analizy» ówczesnych przebojów – ha! przyjemnie było słuchać. Obydwaj «byli młodzieńcy» prześcigali się w tytułach, nazwiskach, fragmentach tekstów, nucili i gwizdali, co zapamiętali, a pamiętali? Chyba wszystko, naprawdę.
«Bonjour! To ja! Mnie pół Warszawy zna! Kto żyw pięć lat, jest ze mną za pan brat!» – intonował Jeremi, na co Jurek:
– To był charleston, pamiętam. Ale Panny Mani nic nie przebije!
I śpiewał «Panna Mania cudnie gra na mandolinie, pachną kwiatki, nucą ptaszki, strumyk płynie», z obowiązkowym «Udi-bidi-bindja, udi-bidi-bindja, udi-bidi-bim».
Na co Jeremi, świadom swego arystokratycznego wychowania, elegancko puentował:
– Twoja Mania jest za młoda, żeby takie bzdury pamiętać”.
Był więc oczytany, opatrzony i osłuchany. Czy otańczony również?
Xymena Zaniewska: „I to jak! Obaj moi mężowie, Rysiek i Mariusz, ja oczywiście też, bardzo lubiliśmy tańczyć. Ale między l u b i ć a u m i e ć różnica ogromna, co nam uświadomił – i to gdzie! w naszym domu na Mokotowie – właśnie Jeremi. Jak on wywijał, jak on się ruszał, jak on prowadził w tańcu! Mnie wpędził w kompleksy, ale wszystkie moje przyjaciółki za nim szalały”.
Czy młody, elegancki, niebiedny, więc atrakcyjny dżentelmen za czymś szczególnym tęsknił? Owszem. Za amerykańskim aktorem filmowym Humphreyem Bogartem, ale przede wszystkim za... jego płaszczem.
„A miewał on go (ten płaszcz) na sobie zawsze już nieco znoszony, przepasany paskiem, którego nigdy już nie przewlekał przez klamerkę, wiążąc go niedbale w węzeł z całkowitym tej klamerki lekceważeniem. Nie miał po prostu czasu na mozolne przetykanie, przewlekanie paska przez cokolwiek w pogoni za złoczyńcą czy zdążając ku objęciom podłużnookiej Lauren Bacall.
Ale zostawmy Bogarta, którego bardzo lubiłem, ale nie był to mój ekranowy idol, i wróćmy do jego płaszcza, bo to był mój idol konfekcyjny w zakresie zwierzchniej odzieży męskiej. Czasy były przedwojenne, więc moje marzenie byłoby w sprzyjających okolicznościach łatwe do zrealizowania. Wystarczyłoby wejść po prostu do sklepu Old England na Krakowskim Przedmieściu (kordegarda pałacu, w którym mieści się dziś ASP) i tam dać temu marzeniu wraz z odpowiednią ilością gotówki upust. Zanim by to nastąpiło, musiałbym jednak, jeżeli już nie wzbogacić się, to przynajmniej – uzamożnić. A to uzamożnienie się moje jako młodzieńca miało dopiero nastąpić, a jak już nastąpiło, to jakoś wyjątkowo pechowo zbiegło mi się niemal z wybuchem II wojny światowej. Już zdążyłem się przeprowadzić do eleganckiej garsoniery, sprawić sobie smoking, frak, kapelusz panama i właśnie zaraz po panamie (lato trzydziestego dziewiątego) i dosłownie tuż-tuż przed płaszczem burberry – buch! Wojna!”.
Przystojny, elokwentny, inteligentny, z dobrego domu... Same przymioty. Dziś wzbudzające zachwyt tak zwanego towarzystwa (wtedy również tak zwanego mondu) oraz – ważne! – tak zwanej płci przeciwnej.
Taki właśnie, już dwudziestoczteroletni, Jeremi Przybora świat kawalerów starał się zostawić wreszcie za sobą, chociaż raczej mało energicznie. Zmienił mu go, jako dobrze zarabiającemu reprezentantowi, hm, hm, mediów (od 1937 pracował w Polskim Radiu), rówieśnik Julian Krzyżewski, nowy inspektor warszawskiej rozgłośni: przystojny miłośnik Norwida, „niezwykle żywego usposobienia i pełen radości życia”, co ważne – i co Przyborze nadzwyczaj imponowało – „ze skłonnością do hulaszczego trybu życia”. On to swego arystokratycznego przyjaciela wprowadził w nieznany mu do tej pory underground życia towarzyskiego: najpierw do niedalekiej knajpy Pod Kogutem („w podziemiach bardzo eleganckiego domu przy ulicy Jasnej”), a potem do... burdelu przy Towarowej („ulicy najelegantszej w tej branży”).
Ten sam Julek Krzyżewski żegnał Jeremiego Przyborę „z balkonu pierwszego piętra, na którym mieściło się studio oraz pokój inspektorów”, kiedy ten szedł na wojnę.
W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku.