Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Stateczna i postrzelona - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stateczna i postrzelona - ebook

Tytuł powieści (oczywiście ukłon w stronę niezrównanej Jane Austen) sugeruje dwie bohaterki, i tak jest rzeczywiście: są dwie, mają dosyć różne charaktery i różne prowadzą życie - jedna jest kustoszką w muzeum, druga luksusową narzeczoną biznesmena. Ten, niestety, okazuje się gangsterem, w dodatku pechowym: idzie siedzieć, a narzeczona zostaje na lodzie. Wraz z przyjaciółką i przyjaciółmi przyjaciółki rozpoczyna więc nowe życie - daleko od rodzinnego miasta, w podupadającym ośrodku jeździeckim, który zamierzają przekształcić w kwitnące gospodarstwo agroturystyczne. Żadne z nich nie ma co prawda zielonego pojęcia o gospodarzeniu, ale od czegóż wrodzona inteligencja! Ponieważ wszyscy mieszkańcy Rotmistrzówki (nie wyłączając gospodyni, starej rotmistrzowej) dysponują nie tylko inteligencją, ale również wdziękiem i iście mołojecką fantazją, życie w dworku zaczyna się toczyć w zupełnie nowym tempie. Zwłaszcza kiedy w charakterze gościa przybywa dawna właścicielka domu i całej wsi, leciwa niemiecka baronowa. Dodajmy do tego skomplikowane perypetie sercowe i rodzinne, leciutki - i raczej dobrotliwy - powiew kryminału, sporo humoru, ciepła i życzliwości dla ludzi, a otrzymamy pełny obraz tej pogodnej i bardzo kobiecej - nie wstydźmy się tego określenia! - powieści.

W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej.  Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958119-7-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wiast­kę tę po­zwa­lam so­bie za­de­dy­ko­wać Pani Ste­fa­nii Gro­dzie­ńskiej z po­dzi­ęko­wa­niem za nie­zwy­kłą mądro­ść, dy­stans i po­czu­cie hu­mo­ru, bez któ­re­go ży­cie nie mia­ło­by sen­su, a w ka­żdym ra­zie nie da­ło­by się tak ła­two znie­ść...

A nie mo­gła­bym tej ksi­ążki na­pi­sać, gdy­by nie do­świad­cze­nia, któ­re za­wdzi­ęczam moim „ko­ńskim” przy­ja­cio­łom:

– Ka­zio­wi, któ­ry upa­rł się udo­wod­nić mi, że jaz­da kon­na jest rze­czą wspa­nia­łą...

– Róży, któ­ra na­uczy­ła mnie (odro­bin­kę) je­ździć na ko­niu...

– Mar­ko­wi, któ­ry jed­nym ru­chem za­wo­dow­ca wrzu­cał mnie na sio­dło i któ­ry kie­dyś (pu­blicz­nie i kłam­li­wie) za­wo­łał bar­dzo gło­śno: Świet­nie an­gle­zu­jesz, Mo­ni­ko!...

– Gy­or­go­wi, czy­li Jur­ko­wi, któ­ry po­ży­czył mi wła­sne spodnie, któ­re to z ko­lei spodnie po­zwo­li­ły mi kie­dyś po­ko­nać dwu­dzie­sto­dwu­ki­lo­me­tro­wą tra­sę na ko­ńskim grzbie­cie... i dzi­ęki któ­re­mu ten je­den, je­dy­ny raz je­cha­łam na cze­le za­stępu (jego Ga­mi­na bała się ko­łka na dro­dze, a mój Glo­ger nie – a za­stęp był dwu­oso­bo­wy)...

– i oczy­wi­ście: Jani, Ja­ski­ni, Ga­mi­nie, Ni­ki­fo­ro­wi, Glo­ge­ro­wi, Bro­szu­rze, a przede wszyst­kim Bo­bry­cy...– Dro­ga pani. Ja nie chcę pani ni­cze­go na­rzu­cać...

– To niech mi pan nie na­rzu­ca! Niech pan coś wy­my­śli!

– Nie jest mi ła­two wy­my­ślić coś, cze­go bym już pani nie pro­po­no­wał. A wszyst­ko, co pro­po­no­wa­łem, pani od­rzu­ci­ła. Te­ra­pia gru­po­wa we­dług pani nie wcho­dzi w grę...

– Oczy­wi­ście, że nie wcho­dzi. Nie będę się spo­wia­da­ła nie­zna­jo­mym lu­dziom!

– To nie spo­wie­dź, tłu­ma­czy­łem prze­cież...

– Od­pa­da!

– Te­ra­pia in­dy­wi­du­al­na też pani nie od­po­wia­da...

– Mó­wi­łam już panu – głów­nie fi­nan­so­wo!

– No tak, ale ja nie mogę czy­nić wy­jąt­ków na­wet dla naj­pi­ęk­niej­szych pa­cjen­tek...

– No więc może jed­nak za­pi­sze mi pan ja­kieś pi­gu­łki, po któ­rych mi ta cho­ler­na ner­wi­ca przej­dzie! Żeby mi się kosz­ma­ry nie śni­ły po no­cach!

– Nie ma pi­gu­łek, któ­re to pani za­gwa­ran­tu­ją. Poza tym... far­ma­ko­te­ra­pii ja sam bym nie chciał po­le­cać; kie­dy czy­tam o skut­kach ubocz­nych, ja­kie mie­wa­ją naj­bar­dziej re­no­mo­wa­ne spe­cy­fi­ki, robi mi się sła­bo.

– No to co pan po­le­ca?

– Już mó­wi­łem.

– Pan żar­tu­je. Mam pi­sać dzien­ni­czek jak ja­kaś nie­wy­da­rzo­na pen­sjo­nar­ka?

– Może pani to ująć ina­czej. Jak Pro­ust na przy­kład. Albo jak Ma­ria Dąbrow­ska. Albo jak Tyr­mand...

– Pan so­bie ze mnie kpi, a ja na­praw­dę cier­pię!

– Wiem, dro­ga pani. A ja na­praw­dę trak­tu­ję pa­nią po­wa­żnie, pro­szę mi wie­rzyć.

– Nie wie­rzę.

– A nie­słusz­nie. Niech pani po­słu­cha. Z na­szej krót­kiej, acz burz­li­wej roz­mo­wy wy­wnio­sko­wa­łem, że jest pani oso­bą wy­bit­nie in­te­li­gent­ną... pro­szę nie dzi­ęko­wać, na­praw­dę tak uwa­żam. I pro­szę mi nie prze­ry­wać! Po­sia­da pani też sil­ny cha­rak­ter, któ­ry po­zwo­li pani upo­rać się z pro­ble­ma­mi, któ­re przy­nio­sły pani ostat­nie ty­go­dnie. Bez ni­czy­jej po­mo­cy. Pro­szę za­uwa­żyć, że pod­ko­pu­ję tu wła­sny in­te­res, bo mó­głbym pani wma­wiać, że bez kosz­tow­nych se­an­sów na tej tu le­żan­ce nie od­zy­ska pani nor­mal­nej kon­dy­cji psy­chicz­nej. O, śmie­je się pani. Jak miło. No więc pro­szę ku­pić so­bie ze­szy­cik w krat­kę, czy tam w li­nij­kę...

– Mam lap­to­pa.

– Świet­nie. W ni­czym nie będzie pani przy­po­mi­na­ła nie­wy­da­rzo­nej pen­sjo­nar­ki. Umów­my się za­tem, że za po­mo­cą tego lap­to­pa od dzi­siej­sze­go już wie­czo­ru za­cznie pani po­rząd­ko­wać na pi­śmie swo­je ży­cie. Pro­szę pi­sać uczci­wie, to nie będzie do pu­bli­ka­cji, tyl­ko do pani wła­sne­go, że się tak wy­ra­żę, użyt­ku we­wnętrz­ne­go. Nie musi pani pi­sać chro­no­lo­gicz­nie, na­to­miast ko­niecz­nie pro­szę spró­bo­wać ko­men­to­wać wy­da­rze­nia. Ro­zu­mie pani, co mam na my­śli? Szu­kać zwi­ąz­ków przy­czy­no­wych. Za­sta­na­wiać się w tym dzien­ni­ku, skąd się bio­rą pro­ble­my i czy na­praw­dę są pro­ble­ma­mi. A je­śli są, to czy na­praw­dę są nie­roz­wi­ązy­wal­ne, jak­by się z po­cząt­ku wy­da­wa­ło. Po­ra­dzi so­bie pani?

– Sądzę, że tak.

– Je­stem tego pe­wien. Pro­szę się sta­rać pi­sać co­dzien­nie, ale broń Boże, nie na siłę. Je­że­li pani za­wa­li je­den czy dwa dni, nic się nie sta­nie. Na po­czątek pro­szę opi­sać swo­je obec­ne kło­po­ty i to, co ma pani za­miar z nimi zro­bić. A za dwa mie­si­ące, je­że­li me­to­da nie po­skut­ku­je, pro­szę się zgło­sić, jed­ną wi­zy­tę u mnie będzie pani mia­ła za dar­mo.

– A je­śli po­skut­ku­je?

– To przy­śle mi pani pocz­tów­kę z mel­dun­kiem, że wszyst­ko w po­rząd­ku. Zgo­da?

– Zgo­da, dok­to­rze. Ależ z pana szar­la­tan. Miał mnie pan le­czyć, a wszyst­ko zwa­lił pan na mnie!

– To moja nowa me­to­da. Opa­ten­tu­ję ją. Wszyst­kie­go do­bre­go, pani Emi­lio!Emilka

Ła­two ta­kie­mu po­wie­dzieć – niech pani pi­sze. Kie­dy ja praw­do­po­dob­nie nie umiem pi­sać. Moja na­uczy­ciel­ka pol­skie­go twier­dzi­ła za­wsze, że nie po­win­nam ni­g­dy w ży­ciu wy­jść z pi­sa­niem poza wy­pe­łnia­nie for­mu­la­rzy. Bar­dzo się ucie­szy­ła, kie­dy jej po­wie­dzia­łam, że idę na stu­dia rol­ni­cze. Swo­ją dro­gą, zło­śli­wa jędza, sama też ro­bi­ła błędy języ­ko­we. Mó­wi­ła „po­ma­ra­ńcz”. I „wi­no­gron”. I uwa­ża­ła, że Ga­łczy­ński wszyst­kie swo­je wier­sze na­pi­sał w de­li­rium, bo ktoś jej po­wie­dział, że fa­cet się upi­jał w Klu­bie 13 Muz. W Mu­zach wszy­scy się upi­ja­li, po to one są.

Kło­po­ty.

Mam prze­ana­li­zo­wać swo­je kło­po­ty i za­sta­no­wić się, dla­cze­go w nie wpa­dłam. Oraz czy je­stem w sta­nie z nich wy­pa­ść sa­mo­dziel­nie.

Sa­mo­dziel­nie – nie ma mowy. Zresz­tą nie ma chy­ba ta­kiej po­trze­by, bo jest ko­cha­na, sta­ra Lula. Do­brze, że nie wie, że pi­szę o niej „sta­ra”. Ale ma już swo­je trzy­dzie­ści pięć. A ja mam dwa­dzie­ścia pięć. I trzy czwar­te, niech będzie.

No wła­śnie. I w ci­ągu tych dwu­dzie­stu pi­ęciu cóż to ja zdąży­łam osi­ągnąć? Sko­ńczy­łam stu­dia, ow­szem. Bar­dzo przy­jem­na spe­cjal­no­ść – ogrod­nic­two. Ogrod­nic­two – rzecz świ­ęta; Pan Bóg, gdy świat stwo­rzył, naj­pierw se na ucie­chę ogró­dek za­ło­żył. Cie­ka­we, kto to na­pi­sał. Wie­dzia­łam, ale za­po­mnia­łam. Mu­szę spy­tać Lulę.

No. I w tym ogrod­nic­twie nie prze­pra­co­wa­łam ani go­dzi­ny, je­że­li nie li­czyć pod­le­wa­nia kwiat­ków w do­nicz­kach w wil­li na Że­le­cho­wie.

Boże, jaka to była pi­ęk­na wil­la! A jaki wi­dok na Odrę i te wszyst­kie pły­nące stat­ki! A jak cud­nie było opa­lać się na ta­ra­sie, kie­dy Le­szek do­no­sił ko­lo­ro­we drin­ki...

To se ne vra­ti, pani Ha­vran­ko­va. Za­raz, mia­łam pi­sać po po­rząd­ku.

Le­szek – Le­sław Brze­zic­ki – to był mój kon­ku­bent. Tak to się na­zy­wa, ale mnie się to nie po­do­ba. Ko­cha­nek to też nie jest wła­ści­we okre­śle­nie. Na­rze­czo­ny. Mie­li­śmy się po­brać. W bli­żej nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści. Po­zna­li­śmy się na Ju­ve­na­liach, na któ­rych zo­sta­łam wy­bra­na na Kró­lo­wą Pi­ęk­no­ści. Nie był to pierw­szy raz, z tą kró­lo­wą, bo na dru­gim i trze­cim roku też nią by­łam. A ten trze­ci raz to już była ko­ńców­ka stu­diów, przed sa­mym dy­plo­mem. Strasz­nie mu się spodo­ba­łam i przy­le­ciał po wy­bo­rach z ta­kim ogrom­nia­stym bu­kie­tem tu­li­pa­nów, za któ­re za­pła­cił pew­nie ma­jątek, bo już było po se­zo­nie na tu­li­pa­ny, poza tym to była bar­dzo rzad­ka, ho­len­der­ska od­mia­na.

Czy po­win­nam już wte­dy po­dej­rze­wać go o coś?

A skądże. Nor­mal­ny, mło­dy fa­cet, któ­re­mu się po­wio­dło. O pięć lat star­szy ode mnie. Po stu­diach mar­ke­tin­go­wych, pra­co­wał naj­pierw w agen­cji re­kla­mo­wej, a po­tem zo­stał jej wspó­łwła­ści­cie­lem. A jesz­cze po­tem spła­cił ko­le­gę i już był ca­łym wła­ści­cie­lem, pre­ze­sem i capo di tut­ti capi. Mie­li strasz­li­we ob­ro­ty, ko­rzy­sta­ły z ich usług ró­żne Proc­te­ry and Gam­ble, John­so­ny and John­so­ny, pam­per­sy, szam­po­ny, mar­ga­ry­ny i Bóg wie co jesz­cze. Tak przy­naj­mniej twier­dził mój Le­sio, ob­rzu­ca­jąc mnie dia­men­ta­mi. No, może dia­men­ta­mi to on mnie nie ob­rzu­cał szcze­gól­nie często – je­den pie­rścio­nek nie czy­ni wio­sny – ale żyło mi się z nim do­stat­nio i przy­jem­nie. Całe pó­łto­ra roku. Pra­wie dwa lata.

Dla­cze­go mi się z nim w ogó­le żyło?

Bo się za­ko­cha­łam. Nie jest to nic na­gan­ne­go, nie za­ko­cha­łam się dla­te­go, że miał kupę for­sy, tyl­ko dla­te­go, że re­cy­to­wał mi Ga­łczy­ńskie­go (tego pi­ja­ka), pa­trzył na mnie ma­śla­ny­mi ocza­mi i mó­wił, że mnie ko­cha nad ży­cie. Poza tym po pro­stu po­do­bał mi się nie­przy­tom­nie, przy­stoj­ny był i chcia­łam go mieć, a jak już mia­łam, to szyb­ko po­le­cia­ło – wpa­dłam jak jaka smar­ka­ta.

Dla­cze­go że­ro­wa­łam na nim, za­miast pó­jść do uczci­wej pra­cy?

Do­brze. To jest może pierw­szy ha­czyk na mnie. Nie po­win­nam była za­wi­sać na fa­ce­cie tyl­ko dla­te­go, że było go stać na utrzy­ma­nie na­rze­czo­nej. Po­win­nam była zna­le­źć so­bie pra­cę, mo­żli­wie ci­ężką i ha­ro­wać jak wo­łek ro­bo­czy, psu­jąc so­bie ma­ni­cu­re i ho­du­jąc kwiat­ki rzad­kich od­mian. Na przy­kład w Za­rządzie Zie­le­ni Miej­skiej – na klom­bach albo na cmen­ta­rzu.

Za­raz, za­raz. Aku­rat w Za­rządzie Zie­le­ni już cze­ka­li na mnie z otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Ni­g­dzie na mnie nie cze­ka­li z żad­ny­mi ra­mio­na­mi. Nie ma pra­cy ogól­nie, nie ma i dla świe­żo upie­czo­nych ogrod­ni­ków po szcze­ci­ńskiej aka­de­mii.

Mo­głam so­bie za­ło­żyć kwia­ciar­nię.

Też nie do ko­ńca. Bo żeby za­ło­żyć kwia­ciar­nię, trze­ba mieć ja­kiś ka­pi­tał za­kła­do­wy. A ja żad­ne­go ka­pi­ta­łu ni­g­dy nie po­sia­da­łam. Le­szek po­sia­dał, ale gdy­bym za­ło­ży­ła kwia­ciar­nię za jego pie­ni­ądze, to też by wy­szło, że na nim że­ru­ję. Je­den dia­beł.

Uwa­żam, że co do że­ro­wa­nia, to je­stem uspra­wie­dli­wio­na. Osta­tecz­nie są na świe­cie nie­pra­cu­jące żony i nikt przy­tom­ny nie ma im za złe, że utrzy­mu­ją ich mężo­wie.

Ale ten mój pra­wie mąż okrop­nie mnie oszu­ki­wał.

A skąd ja mia­łam o tym wie­dzieć? Nie sie­dzia­łam mu w ksi­ęgach i jak mó­wił, że ta naj­now­sza re­kla­ma pa­sty do zębów Blend­-a­-med, co to lata przed ka­żdy­mi „Wia­do­mo­ścia­mi”, w naj­dro­ższym pa­śmie re­kla­mo­wym, to dzie­ło jego agen­cji – to mu wie­rzy­łam!

No i prze­je­cha­łam się na tej wie­rze w Le­sia Brze­zic­kie­go. Strasz­nie się prze­je­cha­łam.

To w ogó­le wy­gląda­ło jak sce­na z ja­kie­goś tan­det­ne­go fil­mu o gang­ste­rach.

Mie­li­śmy wy­brać so­bie wy­ciecz­kę do ja­kie­goś przy­jem­ne­go, cie­płe­go kra­ju, bo Le­szek pra­co­wał ostat­nio bar­dzo dużo, dwa lata nie miał urlo­pu (wy­ska­ki­wa­li­śmy wpraw­dzie kil­ka razy na nar­ty i na ża­gle, ale to do­słow­nie na trzy–czte­ry dni) – tym ra­zem to mia­ły być trzy ty­go­dnie w do­wol­nie prze­ze mnie wy­bra­nym za­kąt­ku świa­ta. Ogląda­li­śmy fol­de­ry, któ­rych na­zno­sił do domu chy­ba ze czte­ry ki­lo­gra­my, at­mos­fe­ra się zro­bi­ła taka ja­kaś bez­tro­ska... o mało to się nie sko­ńczy­ło w łó­żku, tyl­ko że w ja­ki­mś mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Le­szek ode­brał i na­tych­miast się zde­ner­wo­wał. Za­czął kląć jak fur­man do tej słu­chaw­ki, po­tem ka­zał mi wzi­ąć prysz­nic. Tro­chę się na nie­go ob­ra­zi­łam, bo je­że­li chciał so­bie swo­bod­nie po­roz­ma­wiać, to mógł wy­jść do dru­gie­go po­ko­ju, prze­cież ja bym go nie pod­słu­chi­wa­ła! Ale i tak mia­łam za­miar się wy­kąpać, bo ja­koś tak par­no było tego dnia, czu­łam się tro­chę nie­świe­ża. Po­szłam do ła­zien­ki.

Boże świ­ęty! Gdy­bym wie­dzia­ła, co zo­ba­czę, jak wyj­dę spod tego prysz­ni­ca, to­bym pod nim sie­dzia­ła do sko­ńcze­nia świa­ta!

Nie, nie mo­gła­bym sie­dzieć tam do sko­ńcze­nia świa­ta, bo prze­cież ten fa­cet tam po mnie przy­sze­dł! Omal nie do­sta­łam za­wa­łu, kie­dy zo­ba­czy­łam typa w ko­mi­niar­ce i z ja­kąś po­twor­ną ar­ma­tą pod pa­chą! I ten typ mi po­da­je ręcz­nik, jak gdy­by ni­g­dy nic!

– Pani Emi­lia Ser­giej? – pyta.

By­ła­bym się roz­wrzesz­cza­ła jak wa­riat­ka, ale mnie kom­plet­nie za­tka­ło. A ty­pek spo­koj­nie mel­du­je, że nic mi nie gro­zi, że jest po­li­cjan­tem i uprzej­mie pro­si mnie o prze­jście do sa­lo­nu!

No więc prze­szłam, w tym ręcz­ni­ku, bo nie za­bra­łam ze sobą szla­fro­ka do kąpie­li. I tu do­pie­ro do­sta­łam szo­ku.

Ty­pów w ko­mi­niar­kach było tam chy­ba ze czte­rech. Dwaj sta­li po bo­kach krze­sła, na któ­rym sie­dział Le­szek – z kaj­dan­ka­mi na rękach! Ja­cyś cy­wil­ni fa­ce­ci ro­bi­li ba­ła­gan w miesz­ka­niu. A je­den taki, sza­le­nie aro­ganc­ki du­pek, przed­sta­wił mi się jako pro­ku­ra­tor ja­ki­śtam, nie pa­mi­ętam – i oświad­czył, że Le­szek jest aresz­to­wa­ny za han­del nar­ko­ty­ka­mi!

– Pan osza­lał – mó­wię. – Ja­kie nar­ko­ty­ki! Le­szek, o co cho­dzi?

A Le­szek sie­dzi i nic.

– Dla pana Brze­zic­kie­go – po­wia­da ten cały pro­ku­ra­tor – le­piej będzie, je­że­li pod nie­obec­no­ść ad­wo­ka­ta sło­wa nie po­wie. My, nie­ste­ty, po­sia­da­my licz­ne do­wo­dy prze­stęp­stwa, spo­dzie­wa­my się zna­le­źć jesz­cze licz­niej­sze, w zwi­ąz­ku z czym za­wia­da­miam pa­nią uprzej­mie, że dom jest za­bez­pie­czo­ny na po­trze­by śledz­twa. Tu są wszyst­kie po­trzeb­ne w tej spra­wie pa­pie­ry, na­ka­zy, co tyl­ko pani chce.

Tro­chę mnie ode­tka­ło.

– I co, będzie­cie mi taki ba­ła­gan ro­bić nad gło­wą?

– A nie, nie nad gło­wą. Wi­dzi pani, my tu mu­si­my mieć pe­łną swo­bo­dę...

– Czy to zna­czy, że mam się wy­nie­ść z domu?

– Nie­ste­ty tak. Ko­le­ga po­mo­że się pani spa­ko­wać, pro­szę wy­ba­czyć, ale musi to się od­być pod na­szym okiem. W ci­ągu trzech dni pro­szę się zgło­sić w pro­ku­ra­tu­rze i za­wia­do­mić nas o swo­im ak­tu­al­nym ad­re­sie. Tu jest moja wi­zy­tów­ka. Wil­lę musi pani opu­ścić. O ile wiem, za­mel­do­wa­na na sta­łe jest pani w Węgo­rzy­nie. Może pani tam po­je­chać. Ale pro­szę nas za­wia­do­mić, je­śli ze­chce pani wy­je­chać ze Szcze­ci­na.

– Pan osza­lał?

– Nie. Prze­ciw­ko pani Ser­giej nie to­czy się żad­ne po­stępo­wa­nie, na­to­miast będzie pani mu­sia­ła skła­dać pew­ne wy­ja­śnie­nia. Co do swo­ich po­wi­ązań z pa­nem Brze­zic­kim przede wszyst­kim.

– A co tu jest do wy­ja­śnia­nia? Mie­li­śmy się po­brać je­sie­nią! Le­szek!

A Le­szek jak­by mnie nie sły­szał. Zwąt­pi­łam.

– Do­brze – po­wie­dzia­łam. – To ja się wy­nio­sę. Sa­mo­chód mogę za­brać? Jest mój.

– Tego chry­sle­ra? Nie­ste­ty nie dzi­siaj. Sa­mo­chód też jest za­bez­pie­czo­ny. Ale jest mo­żli­we, że będzie go pani mo­gła od­zy­skać... za ja­kiś czas. Je­że­li uda się udo­wod­nić, że zo­stał za­ku­pio­ny za pie­ni­ądze nie­po­cho­dzące z prze­stęp­stwa. I że jest czy­sty.

– Ale o ja­kim prze­stęp­stwie pan mówi?

– Do­wie się pani wszyst­kie­go we wła­ści­wym cza­sie. Na ra­zie pro­szę tyl­ko przy­jąć do wia­do­mo­ści, że pani na­rze­czo­ny w śro­do­wi­sku, o któ­rym pani naj­wy­ra­źniej nie ma żad­ne­go po­jęcia, po­sia­dał wie­le mó­wi­ący pseu­do­nim – Ka­łach. Nie był zna­ny z de­li­kat­ne­go za­ła­twia­nia spraw...

No i tym Ka­ła­chem mnie za­ła­twił osta­tecz­nie. Nie mo­głam już sło­wa wi­ęcej wy­krztu­sić. Le­szek sie­dział wci­ąż na krze­śle i uda­wał, że mnie nie ma w po­ko­ju. Ani ni­ko­go in­ne­go.

Chcia­łam coś do nie­go za­ga­dać, za­py­tać, ale osta­tecz­nie nic nie wy­krztu­si­łam. Bo co mia­łam po­wie­dzieć?

Po­szłam się ubrać – w asy­ście ja­kie­goś wy­pło­sza w cy­wi­lu. Nie pró­bo­wa­łam z nim roz­ma­wiać i on też się nie rwał do kon­wer­sa­cji. Po­zwo­lił mi wzi­ąć ubra­nie i pó­jść do ła­zien­ki – wi­docz­nie jego kum­ple ła­zien­kę już obej­rze­li i uzna­li, że nic w niej nie scho­wa­łam. Za to kie­dy pa­ko­wa­łam ciu­chy – oczy­wi­ście nie wszyst­kie, tyl­ko taki naj­po­trzeb­niej­szy ze­staw, któ­ry mi się zmie­ścił do dwóch to­reb – ka­żdą sztu­kę oglądał pra­co­wi­cie.

No i tak zo­sta­łam z tymi dwie­ma tor­ba­mi na uli­cy! Bo pa­no­wie wła­dza sko­ńczy­li swo­je czyn­no­ści słu­żbo­we, za­bra­li Le­sia do ra­dio­wo­zu, za­pie­częto­wa­li cha­tę, ga­raż z moim sa­mo­cho­dem, bram­kę we­jścio­wą i po­je­cha­li w siną dal.

I gdy­by mi nie przy­szło do gło­wy za­dzwo­nić do Luli, to może do tej pory bym tam sie­dzia­ła.

Lula, jak to do­bra przy­ja­ció­łka, przy­je­cha­ła na­tych­miast tak­sów­ką, o nic mnie nie py­ta­ła, zła­pa­ła moje tor­by, wrzu­ci­ła do sa­mo­cho­du, mnie pra­wie we­pchnęła na sie­dze­nie i po­je­cha­ły­śmy do niej. Strasz­nie by­łam zde­ner­wo­wa­na i wca­le nie za­uwa­ży­łam, że ona jest pra­wie tak samo prze­jęta jak ja. Po­wie­dzia­ła mi po­tem, że ze swo­je­go mu­zeum wy­le­cia­ła jak z pro­cy, ni­ko­mu się nie tłu­ma­cząc. Rzu­ci­ła tyl­ko por­tier­ce: „Tra­ge­dia w ro­dzi­nie”, i już jej nie było.

W domu od razu za­jęła się mną w ten spo­sób, że dała mi ja­kie­goś barsz­czy­ku i ka­za­ła zje­ść. My­śla­łam, że nie prze­łk­nę ani łycz­ka, ale prze­łk­nęłam. Sta­ła nade mną jak kat nad do­brą du­szą i pil­no­wa­ła, że­bym gry­zła ka­żdy kar­to­fe­lek i ka­żdą pły­wa­jącą kie­łba­skę. Ni­g­dy bym się nie spo­dzie­wa­ła ta­kie­go re­zul­ta­tu, ale jak się upo­ra­łam z barsz­czy­kiem, to coś się we mnie od­blo­ko­wa­ło i za­częłam ry­czeć, łzy się ze mnie lały jak z fon­tan­ny dłu­ższy czas, a ona mi tyl­ko po­da­wa­ła chu­s­tecz­ki do nosa.

Nie mo­głam so­bie po­ra­dzić z my­ślą, że Le­szek cały czas mnie oszu­ki­wał. To było ja­kieś ta­kie idio­tycz­ne i nie­re­al­ne; prze­cież ko­cha­li­śmy się i mie­li­śmy za­miar się po­brać. Wszyst­ko było jak naj­le­piej, a tu na­gle ciach – jak no­żem. Było, nie ma.

I ten Le­szek – jak obcy. Sie­dział na tym krze­śle, sku­ty, obo­jęt­ny, w ogó­le na mnie nie spoj­rzał!

Przez kil­ka pierw­szych nocy nie mo­głam spać, ja­dłam tyl­ko wte­dy, kie­dy Lula mnie zmu­sza­ła, ale zno­wu coś się we mnie za­blo­ko­wa­ło i żad­ne zup­ki już nie po­ma­ga­ły. Naj­gor­sze było to, że nie po­tra­fi­łam się zdo­być na ża­den czyn. Nie cho­dzi mi, oczy­wi­ście, o czyn zbroj­ny w celu od­bi­cia Lesz­ka z tur­my, do któ­rej go za­pa­ko­wa­no, tyl­ko o ja­kąkol­wiek de­cy­zję, a cho­ćby po­my­sł do­ty­czący mo­jej wła­snej przy­szło­ści. Za­częło się za­no­sić na to, że zo­sta­nę u Luli do ko­ńca ży­cia, sie­dząc na jej ka­na­pie i pa­trząc na ścia­nę.

Po pro­stu nie by­łam w sta­nie wy­obra­zić so­bie przy­szło­ści. Ja­kiej­kol­wiek.

Lula nic nie mó­wi­ła, tyl­ko mar­twi­ła się o mnie, co było do­syć wi­docz­ne na jej po­czci­wym ob­li­czu, któ­re nie na­da­je się do ukry­wa­nia uczuć. W ko­ńcu przy­nio­sła mi te­le­fon do ja­kie­goś ge­nial­ne­go psy­chia­try, któ­ry wy­ci­ągnął jej ko­le­żan­kę z ci­ężkiej de­pre­sji. Za­ofia­ro­wa­ła się na­wet, że mi go sfi­nan­su­je, bo gość strasz­nie dużo każe so­bie pła­cić. To mnie wresz­cie ru­szy­ło, do­ta­rło do mnie, że sie­dzę na kar­ku ko­bie­cie, któ­ra żyje z pen­sji ku­sto­sza w mu­zeum i zro­bi­ło mi się wstyd. Na jej miej­scu wi­ęk­szo­ść lu­dzi za­pro­po­no­wa­ła­by mi naj­da­lej po dwóch dniach, że­bym uda­ła się po po­moc do ta­tu­sia i ma­mu­si.

Ta­tu­sia i ma­mu­si w żad­nym wy­pad­ku nie mam za­mia­ru w to wpląty­wać. Na szczęście obo­je brzy­dzą się wszel­kie­go ro­dza­ju wia­do­mo­ścia­mi kry­mi­nal­ny­mi, więc ra­czej nie zo­ba­czą mo­je­go Lesz­ka w kro­ni­ce po­li­cyj­nej, a na­wet je­śli, to pew­nie wol­no go po­ka­zy­wać tyl­ko z za­ma­za­ny­mi ocza­mi, a oni wi­dzie­li go wszyst­kie­go dwa razy. Nie roz­po­zna­ją.

Za­dzwo­ni­łam do nich, in­for­mu­jąc oględ­nie, że zmie­ni­łam ad­res i ze­rwa­łam z Lesz­kiem, od­mó­wi­łam do­kład­niej­szych ze­znań, twier­dząc – i tyl­ko to było praw­dą – że naj­pierw sama mu­szę się z tym upo­rać, po­pro­si­łam, żeby dzwo­ni­li tyl­ko na moją ko­mór­kę albo na Luli te­le­fon do­mo­wy. Wy­ra­źnie im ulży­ło, kie­dy się do­wie­dzie­li, że je­stem u Luli. W swo­im cza­sie do­wie­dzą się ca­łej praw­dy.

Lula, oczy­wi­ście, zgo­dzi­ła się, że­bym u niej miesz­ka­ła, do­pó­ki cze­goś so­bie nie znaj­dę. Oświad­czy­ła na­wet, że się cie­szy, bo od­kąd uma­rł ze sta­ro­ści jej kot Ary­sto­fa­nes, zwa­ny Ar­kiem, czu­ła się bar­dzo sa­mot­na. Wzru­szy­ła mnie bar­dzo, kie­dy po raz pierw­szy w ży­ciu – jak twier­dzi – zro­bi­ła so­bie de­bet na kon­cie i po­ży­czy­ła mi ty­si­ąc zło­tych – na prze­trwa­nie.

Do­brze, jak na pierw­szy raz, to i tak spo­ro na­pi­sa­łam. Nie wiem jesz­cze, czy mi to po­ma­ga, czy nie, ale ja­koś mnie nie brzy­dzi spe­cjal­nie. Mogę pi­sać da­lej.

Oczy­wi­ście, do­pie­ro ju­tro. Lula woła na ko­la­cję.Lula

Do­brze, że Emil­ka po­szła w ko­ńcu do tego psy­chia­try – tyl­ko nie je­stem ca­łkiem pew­na, czy on ją po­wa­żnie po­trak­to­wał. Ka­zał jej pi­sać pa­mi­ęt­nik. Może to i do­brze – taka for­ma psy­cho­te­ra­pii.

Wy­gląda na to, że te­raz będzie­my pro­wa­dzi­ły dzien­nik syn­chro­nicz­nie, ona w swo­im kom­pu­ter­ku prze­no­śnym (do­brze, że go jej nie za­bra­li, to czy­sty przy­pa­dek, że ty­dzień wcze­sniej po­ży­czy­łam go od niej, żeby na­pi­sać re­fe­rat), a ja – sta­rą me­to­dą – w ko­lej­nym ze­szy­cie.

Ile ja już tych ze­szy­tów za­pi­sa­łam? Nie li­czy­łam ni­g­dy, ale jest tego spo­ro. Oba­wiam się, że przy Emil­ce je­stem bez­na­dziej­nie sta­ro­świec­ka. Sta­ra pan­na, mu­ze­al­nicz­ka, z pa­mi­ęt­ni­kiem w tor­bie...

Emil­ka obu­rzy­ła się nie­daw­no na okre­śle­nie „sta­ra pan­na”. Nie ma już sta­rych pa­nien – po­wie­dzia­ła. Nie ma obo­wi­ąz­ku wy­cho­dze­nia za mąż.

– Po­patrz, ja pra­wie wy­szłam i nic do­bre­go z tego nie wy­ni­kło – do­da­ła z pew­ną nut­ką go­ry­czy. – O wie­le bez­piecz­niej jest żyć tak jak ty, na wła­sny ra­chu­nek. Je­że­li spo­tka cię ja­kieś nie­po­wo­dze­nie, będziesz wie­dzia­ła, komu je za­wdzi­ęczasz.

Och tak, oczy­wi­ście. Wiem, komu za­wdzi­ęczam swo­je nie­po­wo­dze­nia. Rów­nież w mi­ło­ści. So­bie i tyl­ko so­bie. Je­stem bez­na­dziej­nie nie­atrak­cyj­na, za­sad­ni­cza, nie­ład­na, za gru­ba, za le­ni­wa, żeby się od­chu­dzać – i na do­da­tek in­te­lek­tu­alist­ka. To zna­czy, wy­da­wa­ło mi się, że chcę być in­te­lek­tu­alist­ką.

Cie­ka­we, czy Wik­tor wy­stra­szył się, że mó­głby mieć żonę in­te­lek­tu­alist­kę?

Po­chle­biasz so­bie, Lu­dwi­ko Kisz­czy­ńska. Wik­tor w ogó­le nie brał cie­bie pod uwa­gę jako po­ten­cjal­nej żony. Wik­to­ra od po­cząt­ku za­własz­czy­ła Ewa, bie­ga­ła za nim, na­rzu­ca­ła mu się, aż wresz­cie go do­pa­dła.

A jed­nak za­wsze lu­bi­li­śmy się z Wik­to­rem. On na­praw­dę chęt­nie ze mną prze­by­wał i roz­ma­wiał. Nie tyl­ko o ko­niach i o tym, kto dzi­siaj zle­ciał z sio­dła, a komu się koń ochwa­cił. Bie­da w tym, że za­wsze, kie­dy za­czy­na­li­śmy ja­kieś po­wa­żne roz­mo­wy o ży­ciu, sztu­ce, li­te­ra­tu­rze; roz­mo­wy, któ­re mo­gły­by nas na­praw­dę zbli­żyć – nie wia­do­mo skąd zja­wia­ła się Ewa. Nie­ste­ty – dużo ład­niej­sza ode mnie.

Nie ma o czym mó­wić.

O ile mi wia­do­mo, nie są naj­szczęśliw­szym ma­łże­ństwem.

Na po­przed­nich uro­dzi­nach Rot­mi­strza za­cho­wy­wa­li się, jak­by nie prze­pa­da­li za sobą. Cóż – tak bywa, kie­dy głów­na ksi­ęgo­wa uprze się zo­stać żoną ar­ty­sty. I po­my­śleć, że ja po­szłam na hi­sto­rię sztu­ki!

Cie­ka­we, czy im to mi­nęło, czy może się po­głębi­ło? Nie­dłu­go będzie oka­zja spraw­dzić, Rot­mistrz ko­ńczy dzie­wi­ęćdzie­si­ąt lat i spo­tka­my się zno­wu. Tro­chę się boję – czy on aby jesz­cze żyje? Z dru­giej stro­ny – bab­cia Sta­sia prze­cież by nas za­wia­do­mi­ła, gdy­by od­sze­dł na za­wsze. Może po­win­ni­śmy spo­ty­kać się częściej niż raz na pięć lat?

Nie ma co gdy­bać, tyl­ko trze­ba je­chać. Cie­ka­we, kto przy­je­dzie tym ra­zem? My­ślę, że sta­ra, wy­pró­bo­wa­na gwar­dia: Wik­tor z Ewą (nie­ste­ty), Ja­siek Pu­de­łko, Ry­sio Pa­ńczyk, może Kry­sty­na... Resz­ta już pięć lat temu za­po­mnia­ła. Albo nie chcia­ła przy­je­chać.

Może za­bio­rę Emil­kę? Do­brze jej zro­bi ode­rwa­nie się od kło­po­tów. Pro­ku­ra­tu­ra, na szczęście, pra­wie nic już od niej nie chce. I sa­mo­chód mają jej od­dać za kil­ka dni. Do­brze by było, bo o wie­le przy­jem­niej by­ło­by nam pod­ró­żo­wać luk­su­so­wym au­tem (ni­g­dy nie je­cha­łam sa­mo­cho­dem za dwa mi­liar­dy!) niż Pol­ski­mi Ko­le­ja­mi Pa­ństwo­wy­mi.

Tak, sta­now­czo, za­pro­po­nu­ję jej ten wy­jazd. Zwłasz­cza że ona prze­cież też kie­dyś je­ździ­ła kon­no, sama mi opo­wia­da­ła o swo­ich do­ko­na­niach w Aka­de­mic­kim Klu­bie Je­ździec­kim. Niech dziew­czy­na za­po­mni cho­ciaż przez chwi­lę o swo­ich kło­po­tach. To w grun­cie rze­czy do­bre dziec­ko ta moja Emil­ka.

Może nie ta­kie dziec­ko zresz­tą. Kie­dyś ta ró­żni­ca wie­ku mi­ędzy nami była wy­ra­źniej­sza; pa­mi­ętam, jak się zło­ści­łam – „do­ro­sła” pi­ęt­na­sto­lat­ka – kie­dy je­cha­łam z mamą do Węgo­rzy­na, do jej ro­dzi­ców, po czym na­sze ro­dzi­ciel­ki za­głębia­ły się w plot­kach, a ja mu­sia­łam się opie­ko­wać pi­ęcio­let­nim ber­be­ciem. Te­raz obie je­ste­śmy do­ro­słe, obie do­syć mło­de – ja bar­dziej „do­syć”, za to ona bar­dziej „po prze­jściach”. Na­wet się tro­chę wzru­szy­łam, kie­dy to mnie po­pro­si­ła o po­moc. Wi­docz­nie z ni­kim tak na­praw­dę nie zdo­ła­ła się za­przy­ja­źnić pod­czas stu­diów. Albo prze­ciw­nie – zbyt wie­lu było tych przy­ja­ciół, żeby któ­ryś był na­praw­dę.

Skąd ona wy­trza­snęła tego swo­je­go Le­sła­wa, nie mam po­jęcia. Zda­je się, że to ra­czej on do niej ja­koś do­ta­rł, po­do­ba­ła mu się chy­ba i nic dziw­ne­go, bo Emil­ka ze swo­ją uro­dą nie może się nie po­do­bać. Wy­szła za nie­go – za­raz, ja­kie wy­szła? Spro­wa­dzi­ła się do nie­go za­raz po obro­nie dy­plo­mu, mia­łam wra­że­nie, że jest w nim bar­dzo za­ko­cha­na. A mnie się on ni­g­dy nie po­do­bał, za gład­ki. Po­dob­no miał agen­cję re­kla­mo­wą, to zna­czy na pew­no ją miał, tyl­ko że nie­praw­dą jest, ja­ko­by pra­co­wał dla tych wszyst­kich po­tężnych firm, któ­ry­mi się chwa­lił. Ra­czej słu­ży­ła mu jako pral­nia brud­nych, bar­dzo brud­nych pie­ni­ędzy. Nie może chy­ba ist­nieć pod­lej­sza dro­ga ich zdo­by­wa­nia niż nar­ko­ty­ki. A zda­je się, że nie był on w tym biz­ne­sie małą płot­ką. Ka­łach! Świ­ęty Boże! Omal nie ze­mdla­łam, kie­dy czy­ta­łam we wszyst­kich ga­ze­tach re­we­la­cje o nim. Pro­ku­ra­tu­ra i po­li­cja na­praw­dę przy­zwo­icie po­stąpi­ły, umo­żli­wia­jąc Emil­ce wy­co­fa­nie się po ci­chu z afe­ry. Mia­ła­by dziew­czy­na zła­ma­ne ży­cie. I tak nie jest jej lek­ko.

Zwłasz­cza że zo­sta­ła prak­tycz­nie bez żad­nych pie­ni­ędzy, bo te były wszyst­kie na jego kon­tach. Na szczęście sa­mo­chód, któ­ry po­da­ro­wał jej nie­daw­no na uro­dzi­ny, był od po­cząt­ku za­re­je­stro­wa­ny na nią i ja­koś się go nie cze­pia­ją. W osta­tecz­no­ści będzie mo­gła go sprze­dać i za te pie­ni­ądze żyć ja­kiś czas, do­pó­ki nie po­sta­no­wi, co ro­bić da­lej. Chy­ba będzie mu­sia­ła obej­rzeć się za ja­kąś pra­cą?Emil­ka

Lula ci­ągnie mnie na ja­kiś zjazd ko­le­że­ński.Wca­le nie wiem, czy mam ocho­tę spo­ty­kać się z nie­zna­jo­my­mi lu­dźmi, któ­rzy pi­ęt­na­ście lat temu wspól­nie je­ździ­li kon­no! Będą so­bie opo­wia­dać mi­lio­ny idio­tycz­nych aneg­dot z okre­su, kie­dy byli mło­dzi i pi­ęk­ni, a ja przez ten czas umrę z nu­dów. W do­dat­ku go­spo­da­rza­mi są ja­kieś eks­hu­my. Prze­pra­szam: bab­cia z dziad­kiem!

Och, na te­mat tego dziad­ka Lula opo­wia­da nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Praw­dzi­wy rot­mistrz od uła­nów po­dol­skich! No to co, że rot­mistrz? W Aka­jo­cie le­gen­dy opo­wia­da­li o jed­nym rot­mi­strzu – w ży­ciu nie chcia­ła­bym, żeby mnie taki uczył je­ździć kon­no! Nie to­le­ru­ję, kie­dy ktoś na mnie wrzesz­czy. Po­ety­kę uła­ńsko­-mi­li­tar­ną mam w no­sie.

Ale swo­ją dro­gą... ci­ągnie mnie tro­chę do tych koni. Poza tym ta stad­ni­na (wiel­ka stad­ni­na: czte­ry ko­nie na krzyż!) jest gdzieś w gó­rach, a to mnie kręci jesz­cze bar­dziej.

Wpraw­dzie nie w je­dy­nie słusz­nych gó­rach Ta­trach, ale po­dob­no Kar­ko­no­sze też góry.

Nie wiem, czy nie po­win­nam opi­sy­wać wszyst­kich mo­ich prze­żyć z Lesz­kiem, żeby się od nich uwol­nić psy­chicz­nie i na­brać dy­stan­su. Ja­koś nie mogę. Cie­ka­we, co mój śmiesz­ny dok­to­rek (po­lu­bi­łam fa­ce­ta, cho­ciaż zda­rł ze mnie tę strasz­ną for­sę za wi­zy­tę) po­wie­dzia­łby na ten te­mat? Może po­win­nam prze­pro­wa­dzić ja­kąś au­to­ana­li­zę na pi­śmie?

A co ja się będę za­sta­na­wiać? Dał mi prze­cież wi­zy­tów­kę, za­py­tam go!

Za­dzwo­ni­łam.

Po­wie­dział, że­bym nie ro­bi­ła nic na siłę. Je­że­li nie czu­ję po­trze­by pi­sa­nia o swo­im ży­ciu z gang­ste­rem (to nie on tak to okre­ślił, to ja – żeby zo­ba­czyć, jak wy­gląda naga praw­da), mam nie pi­sać. Pi­sa­nie ma mi spra­wiać przy­jem­no­ść, ulgę, ta­kie tam rze­czy – nie ma być źró­dłem stre­su. Tak po­wie­dział dok­to­rek.

No i do­brze. Niech so­bie Le­sio sie­dzi. Do­tąd sło­wem się do mnie nie ode­zwał, ale bo ja wiem – może nie wol­no mu te­le­fo­no­wać.

Ga­ze­ty się roz­pi­sa­ły o sen­sa­cyj­nym aresz­to­wa­niu bos­sa nar­ko­ty­ko­we­go, któ­re­go po­li­cja po­dob­no od daw­na mia­ła już na wi­del­cu.

Je­że­li po­li­cja go mia­ła na wi­del­cu, to co za sen­sa­cja? Dla mnie to była sen­sa­cja! Mój oso­bi­sty biz­nes­men re­kla­mo­wy! Czło­wiek ci­ężkiej pra­cy!

Cie­ka­we, czy będę mu­sia­ła mu od­dać chry­sle­ra? Może nie, w ko­ńcu do­sta­łam go na uro­dzi­ny. Jest za­re­je­stro­wa­ny na moje na­zwi­sko i wła­ści­wie ani przez chwi­lę nie był jego wła­sno­ścią. Uwa­żam, że na­le­ży mi się jako re­kom­pen­sa­ta za stra­ty mo­ral­ne. Poza nim nie mam nic i pew­nie będę go mu­sia­ła sprze­dać, żeby mieć na ży­cie, bo z pra­cą na ra­zie może być kiep­sko.

Cho­ciaż może jako dziew­czy­na gang­ste­ra po­win­nam opy­lić ga­blo­tę i opła­cić naj­lep­sze­go ad­wo­ka­ta, żeby go wy­ci­ągnął z mam­ra?

A otóż nie. Nie po­do­ba mi się rola dziew­czy­ny gang­ste­ra. Nie po­do­ba mi się zwłasz­cza to, że gang­ster ro­bił w nar­ko­ty­kach. Uwa­żam, że to naj­brud­niej­szy, naj­obrzy­dliw­szy spo­sób za­ra­bia­nia pie­ni­ędzy.

Nie­chże so­bie Le­sio sie­dzi da­lej w mam­rze. Ad­wo­ka­ta pew­nie i tak będzie miał. Ale mam na­dzie­ję, że do­sta­nie so­lid­ny wy­rok i nie w żad­nym za­wie­sze­niu.

Zde­cy­do­wa­łam się. Niech już będą te ko­nie w gó­rach, na­wet z rot­mi­strzem.

Je­stem Luli win­na coś nie­coś, a ona naj­wy­ra­źniej ma wiel­ką ocho­tę prze­je­chać się po­rząd­nym sa­mo­cho­dem. Mie­li mi go od­dać na dniach, ale w mi­ędzy­cza­sie pra­wie za­przy­ja­źni­łam się z tym pro­ku­ra­to­rem, któ­ry mnie prze­słu­chi­wał (nie jest aż ta­kim dup­kiem, ja­kim mi się wy­da­wał na po­cząt­ku) i obie­cał mi za­ła­twić, że jesz­cze tro­chę go prze­trzy­ma­ją. Ba­ła­bym się par­ko­wać na uli­cy przed Lul­czy­nym blo­kiem. Cho­dzą tu ró­żne ta­kie łyse blo­ker­sy, jak­by zo­ba­czy­ły moje au­tko, mo­gły­by mieć trud­no­ści z przy­ha­mo­wa­niem uczuć.

Od­kąd pod­jęłam de­cy­zję, Lula jest ra­do­sna jak świn­ka w deszcz. Pra­wie śpie­wa. Nie po­zna­ję jej. Lula­-za­sad­nicz­ka.

A może ona się ko­cha w któ­ry­mś z tych swo­ich daw­nych ko­le­gów? Bar­dzo mi na to wy­gląda, bo ja­śnie­je, jak o nich wspo­mi­na. Na ra­zie jed­nak sza­le­nie się sta­ra opo­wia­dać o wszyst­kich jed­na­ko­wo en­tu­zja­stycz­nie, pew­nie po to, że­bym się nie spo­strze­gła.

Sta­wiam na ma­la­rza. Lula­-hi­sto­rycz­ka sztucz­na pa­su­je mi do ma­la­rza.

Ja­kaś nie­szczęśli­wa mi­ło­ść, swo­ją dro­gą, bo ma­larz po­sia­da żonę i dziec­ko. Oraz za­ra­bia po­rząd­ne pie­ni­ądze w agen­cji re­kla­mo­wej.

Co się mnie cze­pia­ją te agen­cje re­kla­mo­we! Ale Lu­li­ny ma­larz po­dob­no na­praw­dę. Ona mu wspó­łczu­je, bo bie­da­czyn­ka musi sprze­da­wać du­szę ar­ty­stycz­ną na rzecz pro­za­icz­nej po­trze­by na­kar­mie­nia ro­dzi­ny. Jego żona to ja­kaś na­uko­wa ko­bie­ta. Lula za nią nie prze­pa­da i mówi, że ta cała Ewa ma du­szę głów­nej ksi­ęgo­wej, nie­za­le­żnie od tego, ile dok­to­ra­tów z eko­no­mii na­pi­sze. I có­recz­ka do tego wszyst­kie­go, nie­du­ża. Ja­kaś pierw­sza czy dru­ga kla­sa.

No to Lul­cia ra­czej nie ma szans. A gdy­by ar­ty­sta rzu­cił ro­dzi­nę dla niej, toby chy­ba też nie naj­le­piej o nim świad­czy­ło...

Cie­ka­we, czy tam na tych obo­zach je­ździec­kich u pana rot­mi­strza nie było ni­ko­go, kto by ko­chał się w mo­jej po­czci­wej Luli...

Lul­ka wca­le nie jest brzyd­ka. Mu­sia­ła­bym ją tyl­ko zmu­sić do wy­ko­ny­wa­nia co­dzien­ne­go ma­ki­ja­żu oraz dba­nia o sie­bie. Ona, jak się zda­je, uwa­ża, że po­wa­żna hi­sto­rycz­ka sztucz­na po­win­na być ni­ja­ka w wy­ra­zie. Może po to, żeby nie przy­ćmie­wać uro­dą dzieł sztu­ki, o któ­rych opo­wia­da wy­ciecz­kom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: