- W empik go
Statek "Derbent" - ebook
Statek "Derbent" - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 394 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wieczorem na stacji nadawczej Żeglugi Kaspijskiej dyżurowało ich dwoje: radiotelegrafista Tarumow i odpowiedzialna za Wymianę depesz Bielecka. Tarumow miał dwadzieścia lat, ale uważano go za najlepszego specjalistę. Mówiono, że potrafi nadawać kluczem ponad sto sygnałów na minutę. Gdy go o to pytano, uśmiechał się: „Przecież człowiek nie jest maszyną!” Zapoznał się dokładnie z aparatami i obchodził się bez pomocy radiotechników. Jak tylko zauważy jakiś defekt, gwizdnie, zacznie gryźć przez chwilę paznokcie, a potem wlezie za tablicę rozdzielczą i naprawi. Bielecka śmiała się: – „Jeżeli cię prąd zabije, Arsenie, ja tu umrę ze strachu. Zlituj się przynajmniej nade mną!”
Byli w jednym wieku i od dawna pracowali razem. Bielecka odbierała i sortowała depesze. Była to praca męcząca, jednostajna, nie wymagająca żadnej wiedzy. Lubił ją obserwować, gdy pozostawali we dwójkę w sali przy aparaturze.
Pracowała szybko, niemal niepostrzeżenie, poruszała z lekka wargami, czytając telegram. Krótkie włosy opadały jej na oczy – odrzucała je szybkim ruchem głowy. W takich chwilach wydawała mu się bardzo pociągająca. Pod-koniec zmiany robiła wrażenie równie wypoczętej jak na początku pracy, jedynie ręce jej drżały nieco.
Na stacji nadawczej nazywano ją Musią. Wyglądała młodziutko, lubiła pośmiać się i miała ostry języczek. Czasami Tarumow odprowadzał ją po pracy, brała go wówczas swobodnie pod rękę.
Wiedział, że jest mężatką, ale nie słyszał nic o jej mężu. Jak gdyby nie istniał wcale.
Pewnego razu, gdy szli przez bulwar nadbrzeżny, zobaczył na ławce obejmującą się parę i odwrócił się.
– Po co się ludzie całują? – szepnęła Musia, po łobuzersku zaglądając mu w oczy. – Też przyjemność, pomyślałby kto!
Odparł grubiańsko, żeby ukryć zmieszanie:
– To całuj się rzadziej ze swoim mężem. Bądź mądrzejsza od innych.
Musia milczała przez chwilę.
– Dawno go nie widziałam – rzekła z westchnieniem, czy może było to po prostu ziewnięcie – sama już nie wiem jak dawno…
– A to czemu? – spytał nie rozumiejąc, czy żartuje, czy mówi prawdę.
– Odjechał daleko-o – powiedziała przeciągle – jest mechanikiem na statku „Derbent”.
Wkrótce stosunki między Musią i Tarumowem zaczęły ulegać zmianie… Chwytał siebie na tym, że nie przestaje o niej myśleć nawet wtedy, kiedy jej nie ma. Lubił dotykać przedmiotów, które były jej własnością, lub jej ubrania i było mu przyjemnie, gdy imiona ich wymawiano razem, co często zdarzało się na stacji.
Czasami zły był na siebie bez powodu: zakochał się jak uczniak w towarzyszce pracy, w cudzej żonie. I co mu to da oprócz marzeń?
A kiedy widział, jak na jej stole rośnie plik papierów, ogarniało go nagle przerażenie: sprzykrzy jej się ta robota, odejdzie – i wszystko się skończy. Nie mógł sobie wyobrazić, że inna kobieta usiądzie na jej miejscu. Ale Musia nie odchodziła. Była po dawnemu wesoła, niezmordowana i rozstając się z nim po pracy, na skrzyżowaniu ulic, wołała za nim:
– Dziękuję, rycerzu! Nie wpadnij pod tramwaj.
Owego wieczoru pracy było niewiele. O dwudziestej trzeciej Tarumow nadał komunikat meteorologiczny: „W rejonie rejdu astrachańskiego zachmurzenie średnie bez opadów. Wiatr nord-ost do trzech stopni. W rejonie Machacz-Kała – Krasnowodsk możliwe są nieznaczne opady. Wiatr nord-ost nie przekraczający pięciu stopni. W ciągu najbliższej doby oczekiwane jest dalsze zmniejszenie siły wiatru i lekkie zachmurzenie”. W dzienniku znalazł poranną depeszę radiową statków, które naruszyły wykres ruchu wskutek nie sprzyjającej pogody. W ciągu dnia raportów nie było.
Pas burz przesunął się ku południowi, ale jego koniec ciągnął się jeszcze gdzieś między Krasnowodskiem a Baku. Pod wieczór w porcie zdjęto znaki sygnalizujące burzę, a w porcie dla transportowców zatrąbił zwycięsko pierwszy statek opuszczający przystań.
Po wysłaniu komunikatu radiotelegrafista zajął się odbiorem. Sądząc z porannych depesz, nie należało oczekiwać w ciągu dwu najbliższych godzin przybycia statków wiozących ropę. Na fali sygnałów rozpoznawczych panowała cisza. Przez słuchawki przenikał śpiew tak słaby, że ledwie dosłyszalny, tak nikły, iż wydawało się, że maleńki, słabiutki owad drapie łapkami membranę.
Tarumow pokręcił korbą i dźwięk okrzepł, wzmógł się na sile, wyraźniej uwydatniła się melodia spowita w akompaniament fortepianu. Jeszcze jeden obrót i niezwykle czysty głos kobiecy urwał się ustępując miejsca odgłosom nie milknących oklasków.
Radiotelegrafista włączył głośnik i zdjął słuchawki. Odbiornik syczał wstrząsany pełnym trzasków hałasem, z którego wyrywały się poszczególne głosy, przenikliwe jak jęki wzywających o pomoc. Bielecka wstała ze swego miejsca obok telefonu i zbliżyła się do niego.
– Zwariowałeś! – rzekła przestraszona. – A jeśli ktoś będzie wzywał?
Oparła się o poręcz jego krzesła, czuł na karku jej oddech… Oklaski umilkły. Znowu głos kobiecy zaśpiewał tę samą prostą i naiwną kołysankę.
– Kołysanka – szepnęła Musia. – Ładnie śpiewa, prawda? Posuń no się trochę, Arsenie.
Usiadła na brzeżku krzesła i by zachować równowagę objęła go ramieniem. Twarz jej była tak blisko, że rozróżniał wilgotny połysk jej zębów spoza na wpół rozchylonych warg. Nieznacznie pochylił ku niej głowę i włosy jej musnęły jego policzek. Nie zauważyła tego patrząc uważnie w czarny krąg odbiornika. Tarumow nie słuchał muzyki; myślał o tym, że nigdy jeszcze nie siedzieli objąwszy się, że zbliżają się do siebie coraz bardziej i że tak będzie nadal… aż staną się mężem i żoną. „Tak bywa – myślał z radością – tak, właśnie że tak bywa”. Ocknął się, kiedy znów zagrzmiały oklaski.
– Dosyć – powiedziała Musia – klną cię gdzieś tam na morzu. Doczekasz się nagany!
Kręcąc korbą patrzał z ukosa na Musię. Skrzyżowawszy ręce w tyle głowy, przeciągnęła się całym ciałem, oczy jej spoglądały;
łagodnie i życzliwie. Oto teraz już chyba wie, że mu się podoba, a nie odsuwa się. Przeciwnie! Wyznanie jej swoich uczuć uznał już za rzecz zupełnie możliwą.
Nałożył zwolna słuchawki, nastroił aparat na morską falę rozpoznawczą. Milczenie. Musia siedziała już przy stole i ręce jej przerzucały szybko stos papierów, sortowały, spinały. W sali z aparaturą było cicho, tylko piecyk gazowy huczał za przepierzeniem. Spojrzał na zegarek: była pierwsza minut pięćdziesiąt w nocy. Nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał: „Jeżeli do godziny drugiej odezwie się morska fala rozpoznawcza, trzeba będzie dzisiaj jeszcze pomówić z Musią". Ogarnął go raptem jakiś trwożny i wesoły nastrój. Przypomniało mu się, jak w dzieciństwie rozstrzygali z kolegami najważniejsze sprawy rzucając kij w górę. Robili to poważnie, w głębokim milczeniu… Kij obracał się w powietrzu i spadał pionowo albo poziomo.
„… Pięćdziesiąt cztery minuty. Do godziny drugiej pozostało sześć minut – szanse niewielkie. Lepiej myśleć o czymś innym. Ale o czym? Mąż Musi jest na statku „Derbent”, narobił tam niedawno wiele hałasu – to on wystąpił z ideą stachanowskiego rejsu i on ją pierwszy zrealizował. Ale „Derbent” współzawodniczy z innym statkiem-cysterną „Agamali”; ten ostatni ma też dobrą załogę. I jeszcze wcale nie wiadomo, kto zdobędzie pierwszeństwo. Z rana „Derbent” przysłał radiogram: holuje jakiś statek z zepsutym motorem… Musia widziała radiogram i żeby choć słowo rzekła! Przecież wczoraj na morzu była burza! Nigdy nie wspomina o mężu. I nawet w dzień stachanowskiego zwycięstwa „Derbenta” nie poszła na przystań oczekiwać go. Statki-cysterny stoją w porcie nie dłużej niż trzy godziny. Odwykli już od siebie nawzajem. Zdarza się… Ciekawe, co to za człowiek? Mechanik okrętowy, nazwisko jego brzmi, zdaje się, Własow … nie, Basow. Jest chyba niemłody i milczący jak wszyscy mechanicy okrętowi. A Musia lubi pośmiać się…
… Pięćdziesiąt sześć minut. „Na pewno włączyła się jakaś stacja okrętowa: słaby trzask, a następnie jakiś zgiełk w słuchawkach. Niechby już prędzej zaczęli wzywać!” Umoczył pióro i przysunął dziennik. „Trzeba dziś zagadnąć Musię. Ale przy pracy jakoś nieprzyjemnie; trzeba ją odprowadzić i dopiero wtedy…”
… Pięćdziesiąt siedem minut. W ciszy głośno i natarczywie zadzwonił telegraf. Zdziwiły Tarumowa jednostajne sygnały, inne niż zazwyczaj, jak gdyby ręka na kluczu oszalała. Trzy kropki, trzy kreski, trzy kropki… SOS… Pociągnął w dół sznury telefonu i stalowe półkole ścisnęło mu ciemię. Wściekle zadzwoniły w skroniach dźwięczne kryształowe młoteczki:
– SOS… SOS… SOS… Ja, „Uzbekistan”, znajduję się na 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen. Na statku wybuchł; pożar. Nie możemy zlikwidować… SOS… SOS…
Radiotelegrafista zaczął zapisywać. Działo się z… nim coś, co zdarza się tylko we śnie: wśród leniwych obrazów-myśli ktoś nagle wykrzyknie nad uchem jakieś słowo i wszystko dokoła staje się niesamowicie złowieszcze. Młoteczki stukały.
– SOS… SOS… 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen, Samodzielnie płynąć nie mogę. Holujący statek „Derbent” odciął linę holowniczą! Odchodzi w dotychczasowym kierunku. Na sygnały nie odpowiada. Jesteśmy w położeniu bez wyjścia… SOS…
– Musiu, ratunkową!… – krzyknął Tarumow – prędzej,. Muśka!
Przez słuchawki głucho brzmiał jej głos:
– Co się stało, Arsenie?
– Nie mów do mnie, tam masz depeszę. Wyciągnęła rękę zza jego ramienia i schwyciła dziennik. Słyszał, jak stukała widełkami aparatu.
– Żegluga – rzekła spokojnie – dajcie ratunkową, szybko! Znowu zaterkotał telegraf.
– SOS… SOS… SOS… Ja, „Uzbekistan”, mam na pokładzie ładunek mazutu. Zbiorniki numer dziesięć wybuchły. Wskutek wybuchu pogrążam się coraz głębiej. Łodzie spuścić trudno, przeszkadza ogień w tylnym kasztelu. 42,36 i 18,02. Statek „Derbent” odpływa nie odpowiadając na sygnały… SOS… SOS…
Pauza. Musia nadaje depeszę. Odwróciła się i zasłoniła ręką. Mówi cicho, żeby nie przeszkadzać odbiorowi. Zuch Musia. Ale oto rzuca słuchawkę na widełki i zbliża się do niego.
– Dranie! – mówi gniewnie – rzucili towarzyszy… Posłuchaj, Arsenie!
– Co chcesz?
– Czy słyszysz coś?
– Nie.
– Arsenie, dlaczego oni odchodzą?
– Nie wiem. Mają przecież też ładunek mazutu. Boją się spłonąć.
– Dranie! Własną skórę ratują, prawda?
– Aha… – Arsenie, ty słuchasz?
– Tak, nie mów do mnie.
Radiotelegrafista przycisnął dłońmi słuchawki i poczuł ból w uszach. Wielogłosym zgiełkiem sygnałów zahuczał znękany eter.
– … „Uzbekistan”, ja, „Bolszewik”, trzydzieści mil, idę do was. Baku, Machacz-Kała, Krasnowodsk, wywołujcie transportowce 42,36 i 18,02 na południe od wyspy Czeczen…
Tarumow przestawił korbę na nadawanie. Za przepierzeniem zawyło dynamo zwiększając – szybkość obrotów. Okna aparatu nadawczego zajaśniały żółtym światłem lamp. Tarumow położył rękę na kluczu i począł wystukiwać. Spod kontaktu klucza błyskały niebieskie iskry, gwizdał kontrolujący reproduktor.
– Do wszystkich transportowców. 42,36 i 18,02…
Potem włączył znowu aparat odbiorczy. Zapiszczały raz i drugi radiostacje okrętowe i zamilkły. Zapadła skupiona cisza, pełna napięcia, w której* słyszał szczęk łańcuchów kotwicowych, świst pary, syk wody spienionej obrotami śruby. I nagle zaświszczało wyraźnie ochrypłe radio:
– „Uzbekistan”, „Uzbekistan”, ja, „Derbent”, idę do was. Podejdę do prawej burty, spuszczam szalupy. Zbierzcie ludzi, zachowajcie spokój. Kończę… Wywołuję Baku, Machacz-Kała…
– Musiu, dzwoń do ratunkowej! – wrzasnął Tarumow gubiąc ścisłą kolejność sygnałów – słyszysz, Musiu?…
– Baku, Machacz-Kała, ja, „Derbent”, idę z pomocą załodze „Uzbekistanu”. Mam na pokładzie pełny ładunek mazutu. Pomimo środków ostrożności narażam się na pożar. Wyślijcie statek ratunkowy na 42,36 i 18,02.
Musia podbiegła do stołu.
– Ratunkowa czeka przy aparacie – rzekła – skończyłeś? Chwyciła kartkę i podbiegła do telefonu. Tarumow widział, jak przyłożyła słuchawkę do ucha i spojrzała na papier. Nagle oparła się o ścianę, zagryzła wargi i przymknęła oczy. Trwało to chwilę, parę sekund zaledwie. Potem otwarła oczy i powiedziała do słuchawki zwykłym zupełnie głosem:
– Gotowe? Nadaję radiogram: Baku, Machacz-Kała, ze statku „Derbent”…
Tarumow odpoczywał, ciężko opierając się piersią o stół. Znowu zaterkotały stacje okrętowe. Bał się, że ich zgiełk zagłuszy ochrypły świst radia. Dzwoniło mu w uszach z natężenia i myśli plątały się w urywkach zdań telegrafowanych…
– … źle, że w pobliżu nie było żadnego statku. Dlaczego przywołują transportowce? Bo statki-cysterny mogą łatwo stanąć w płomieniach, „Derbent” wiezie ropę… Odrąbał holownik i odszedł, później jednak wrócił! Jakie to dziwne! Teraz będzie mu trudniej uratować ludzi. Radiotelegrafista zeszedł z mostku ostatni… Kto jest radiotelegrafistą na „Uzbekistanie”? Wala Łastik, młody chłopiec, prawie dziecko. Może udusił się w dymie? A może wszyscy się udusili? Nie, „Derbent” spuści szalupy i weźmie wszystkich.. Ale dlaczego odszedł? I nie odpowiadał na sygnały? I dlaczego wrócił? Wiozą niebezpieczny ładunek – krasnowodską ropę. Ta ropa ma dużo części lotnych, zapala się jak benzyna. Go takiego mówiono o tym statku? Aha, stachanowskie rejsy!… Przoduje innym w wypełnieniu planu przewozu. Na „Derbencie” jest mąż Musi, Basow, mechanik. Zlękła się, kiedy przeczytała radiogram… Wiatr pięć stopni roznosi iskry, morze jest wzburzone__Najważniejsza sprawa – nie przeoczyć sygnałów! Nadawano, że statek zanurza się, kładzie się na bok. Więc podczas gdy płoną górne części i statkowi grozi przewrócenie się, w budce telegrafisty siedzi jeszcze przy kluczu Wala Łastik. Ubranie już pali się na nim, szeroko otwartymi, czarnymi ustami połyka dym, gryzący, duszący dym z płonącego mazutu i farby… młody chłopiec… dziecko prawie…
Milkną radia okrętowe. Znowu przenika do słuchawek ledwie dosłyszalna muzyka. Tyflis, Erywań?…
– Żegnaj, taborze mój, śpiewam ostatni raz… – jakby spoza nieprzystępnego muru dochodzi załamujący się po cygańsku głos śpiewaczki.
Zły odbiornik, marna selekcja! Radiotelegrafista stara się obrotem regulatora wyłączyć niepotrzebne dźwięki. Złości go to, że cygańska śpiewaczka śpiewa i że nic ją nie obchodzi ani szyfr Morsego, ani odległość od skalistych wałów wyspy Czeczen. Ale oto zamilkły oklaski i wszystko ucichło. Na morskiej fali sygnałów rozpoznawczych zupełna pustka.
Tarumow odwrócił się i spostrzegł Musię. Stała za jego krzesłem przycisnąwszy ręce do piersi. Była blada. Miał wrażenie, że lada chwila może upaść.
– Nie ma nic, Arsenie?
– Nic.
– Wiesz, nie mogę pracować. Postoję tutaj… czy można?
– Można – posunął się na krześle, robiąc miejsce dla niej. – Siadaj tutaj… Nie denerwuj się.
Czuł swoją wyższość nad nią, gdyż był bardziej opanowany. A jednocześnie coś go gniewało, sam nie wiedział co.
Musia usiadła na brzegu krzesła. Wstrząsały nią dreszcze jakby z zimna.
– Trzęsę się – poskarżyła się – zimno tutaj.
– To ze zdenerwowania, Musiu.
– Nie, tu naprawdę zimno. Słuchaj, Arsenie!
– No co?
– W zeszłym roku spłonął statek do przewozu nafty, „Partyzant”. Pamiętasz? Wieźli wtedy ropę krasnowodską. Ta ropa łatwo wybucha, prawda?
– Banialuki!
– Ależ powiedz prawdę!
– Mówię ci, że banialuki!
– Ach, kłamiesz, kłamiesz… Strasznie się boję, Arsenie – wyznała żałośnie – jeżeli coś się stanie…
Objął ją i przyciągnął do siebie dziwiąc się, że nie odczuwa już wcale onieśmielenia. Widział obok siebie bladą twarz Musi, z posępną obojętnością wspartą na jego ramieniu, i pragnąc jej dodać otuchy rzekł:
– Twój mąż nie bierze udziału w pracach ratunkowych. On jest w dziale maszyn, tam niebezpieczeństwo jest mniejsze.
– Ty o Basowie? Przecież on nie jest już moim mężem.
– Jak to?
– A tak, po prostu. Rozstaliśmy się z nim. Rozstaliśmy się ostatecznie….
Milczała przez chwilę.
– Wiesz, myślę, że on mnie nigdy nie kochał. A może i kochał po swojemu… nie wiem doprawdy. On jest jakiś dziwny. Ale odjechał i skończyło się wszystko. Nie, nie myśl, że ja o niego się boję. Tam na „Derbencie” jest czterdzieści pięć osób i jeżeli się coś stanie…
Głaskał jej ramię i myślał, że chyba tamten człowiek dotknął ja… czymś boleśnie, że jest nieszczęśliwa i że nie może zapomnieć… Odczuwał dumę, że mu zaufała i szukała u niego współczucia, jak gdyby jednocząc się z nim przeciwko tamtemu przykremu człowiekowi – jej byłemu mężowi. Potem wzrok jego padł na stronicę dziennika i przebiegł słowa depeszy: „odchodzi, nie odpowiada na,sygnały”. Wyobraził sobie jaskrawą łunę pożaru i roztapiającą się w ciemności zdradziecką sylwetkę okrętu.: Zdawało mu się, że w jakiś sposób zamieszany jest w to mechanik Basow.
Wyobraził go sobie, jak ogromny, czerwony na twarzy i wściekły, stoi na rufie i pohukując jak diabeł leśny odrąbuje linę holowniczą. A na pokładzie zebrała się załoga; wszyscy są zmieszani, ale nikt nie ma odwagi do niego podejść. Przypominał sobie, że na statku jest kapitan, któremu podlega również i mechanik Basow, i inni marynarze, i zrodził się w nim gniew, że scena, którą rysowała mu wyobraźnia, jest sprzeczna z rzeczywistością.
Musia wyprostowała się nagle i porywczo podniosła się z krzesła.
– Och, jaka męka… – rzekła niskim, złym głosem. – Czyżby się jeszcze nie skończyło? Pamiętaj, Arsenie, nie przeocz!
Powlokła się na swoje miejsce przy stole, usiadła i dotknęła papierów. Zrozumiał, że zapomniała o nim, że nie myśli wcale o tym, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa. Odwróciwszy się zobaczył na lakierowanej powierzchni stołu swoje odbicie: rozwichrzoną głowę z czarnymi kołpaczkami na uszach – i pomyślał, że nic… nie wyjdzie z jego marzeń o Musi. A w uszach nie ucichała jednostajna, posępna wrzawa, jak gdyby przez słuchawki przenikał gwałtowny morski wiatr. Raz i drugi Tarumów drgnął słysząc trzask wyładowań atmosferycznych i chwytał za ołówek, ale sygnałów nie było.
Kwadraty okien zbłękitniały, a gwiazdy w nich powiększyły się i pobladły – zaczynało świtać. Za pustym wygonem zalśniła zielona błyskawica i oświetliła dach piekarni – z portu naftowego wyjechał pierwszy tramwaj.
Nagle zaszczękały membrany telefonów. Tarumow przycisnął rękoma słuchawki i chwycił za pióro. Musia zerwała się natychmiast z miejsca i pobiegła do niego. Zdążył pomyśleć krótko, ze zdziwieniem: „Jakże ona się dowiedziała?” Głośno zaświszczało radio.
– Rejdy, rejdy, ja, „Derbent”. Wycofajcie okręt ratunkowy. Statek „Uzbekistan” zatonął na 42,36 i 18,02. Załoga uratowana i wzięta na pokład. Zapewnijcie pomoc lekarską w chwili przyjazdu. Są poparzeni.
Sekunda przerwy i krótki, pośpieszny wiersz: „Zastępca kierownika politycznego na statku „Derbent”, Basow".
– Zuchy! – wrzasnął Tarumow zrzucając słuchawki. – Uratowali załogę. Rozumiesz, Muśka?
Chwyciła dziennik i szybko przeczytała poruszając wargami. – Basow podpisał – rzekła cicho – widzisz, jaki on jest! Powiadam ci – jest bardzo dziwny… Tarumow odparł bez namysłu:
– Twój Basow to na pewno czyste złoto, zuch chłopak! Pomyśl tylko, przecież wiozą w zbiornikach krasnowodską ropę. Zapala się jak benzyna.
– A tyś mówił – banialuki! – uśmiechnęła się boleśnie Musia.
– Ech, czego się nie mówi. Rozpaczałaś przecież. Teraz spotkacie się i wszystko będzie dobrze. Posprzeczaliście się po prostu. Zdarza się. Ale co za zuchy! Na morzu bałwany, wiatr roznosi iskry, a oni podpłynęli i zabrali załogę. Tacy są marynarze! Statek „Uzbekistan” zatonął, wielka szkoda, ale… ludzie są ważniejsi.
– Tam są poparzeni – rzekła Musia cicho – być może, oni… jak myślisz?
– Nic strasznego, pewnie się trochę tylko poparzyli. Słuchaj, kim on jest, ten Basow?
– Wiesz przecież, jest mechanikiem.
– To dziwne. Dlaczego nie kapitan podpisał. Zresztą wszystko jedno. To nadzwyczajne! „Cofnijcie okręt ratunkowy!” Tacy są nasi marynarze! Dumna jesteś, Muśka?
– Tak. Ale tam są poparzeni. Boję się.
– Ach, ty w kółko to samo: boję się. Ech, Muśka, to takie chłopaki, takie…
Uśmiechnął się, szczęśliwy, targając w podnieceniu czuprynę. Patrząc na niego Musia także uśmiechnęła się. Nagle Tarumow spojrzał na dziennik i zamyślił się.
– Ale dlaczego oni najpierw odpłynęli – po raz dziesiąty zapytał sam siebie – najpierw odpłynęli, a potem wrócili?DOWÓDCY
Podobnie jak wielu starych marynarzy Eugeniusz Kubasow był człowiekiem przesądnym. Gdy wiosną wyjeżdżał na statku żaglowym, by łowić ryby u wybrzeży, pozostawiał na piasku szczyptę tytoniu, ażeby nie stracić sprzętu rybackiego. Gdy łódź dostawała się w strefę zacisza i żagiel zwisał na maszcie jak szmata, Kubasow gwizdał po cichu przez zęby, by przywołać wiatr.
Zdarzało się, że wiatr istotnie zjawiał się i nadymał żagiel na kształt pęcherza. Łódź przechylała się na bok i pomykała zwinnie. Eugeniusz Kubasów nie okazywał szczególnego zadowolenia i nie myślał wiele o tym – przyszedł wiatr i koniec., Ale niekiedy lśniące zwierciadło bezwietrznego zacisza ciągnęło się aż po sam kraj widnokręgu, zlewało się z pogodnym niebem i żadne gwizdanie nie pomagało, nie zdołało spowodować nawet najlżejszego falowania powietrza. Wówczas Kubasow nie tracił animuszu i brał się do wioseł. Samotne przejażdżki były ulubioną rozrywką kapitana Kubasowa.
Przystając obok kiosku z piwem kapitan Kubasow lubił porozmawiać ze szturmanami holowników, ludźmi starszymi, o, swoim dawnym zawodzie. Sam on od dawna już nie odbywał rejsów morskich – służył w wydziale ewidencji żeglugi Kaspijskiej. Miał zajęcie spokojne; jego sześciogodzinny dzień pracy układał się zacisznie pomiędzy długimi skrzynkami kartoteki, pełnymi przestarzałych wiadomości o zeszłorocznych transportach. Okna jego biura wychodziły na morze. Nad płaskimi dachami domów błękitny pas rejdu spowity był obłoczkami okrętowych dymów. Brzęczenie wentylatora, oczyszczającego powietrze od archiwalnego kurzu, przypominało mu warkot maszyny parowej, ledwie dosłyszalny na mostku kapitańskim na statku.
Ale zdarzało się także inaczej. Gdy w wolne od pracy dni wyjeżdżał na wybrzeże, ścigał oczami wypływające na morze okręty, póki nie roztapiał się na krańcach widnokręgu kędzierzawy, przejrzysty obłoczek. Wówczas Kubasow obejmował wzrokiem brzeg, od którego dzielił go wąski pas brudnej wody, i ogarniało go jakieś niewyraźne bolesne uczucie, jakby serce ścisnęła tęsknota za rodzinnym krajem. Jednakże we wspomnieniach czaiło się niebezpieczeństwo, więc lękał się patrzeć w swą przeszłość…
Pewnego dnia, siedząc w domu przy herbacie, kapitan Kubasow zerwał kartkę z kalendarza. Na zamazanym obrazku czerwonoarmista w hełmie zamierzał się bagnetem na statki odpływające na morze. Pod obrazkiem był napis: „1920 r. Ustanowienie władzy sowieckiej w Odessie”. Eugeniusz Kubasow spojrzał na żonę. Czytała książkę i jej świeża, okrągła twarz tchnęła spokojem i zadowoleniem.
Gdyby się tak dowiedziała o wszystkim, co zaszło owej nocy, akurat piętnaście lat temu, czy byłaby równie spokojna? Może nie kochałaby go wcale? I zaczął wspominać pośpiesznie, z przerażeniem i ze wstydem, z nikłą nadzieją, że teraz może znajdzie dla siebie jakieś usprawiedliwienie..
„Wega” stała wówczas w porcie, czekając na załadowanie. Biali postawili wartę u wejścia i słychać było z pokładu uderzenia kolb żołnierskich o deski mola. Podczas kolacji w kajucie oficerskiej ktoś wyrzekł słowo „ewakuacja” i wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, ale tak cicho, jakby ktoś obok spał i jak gdyby bano się go obudzić.
– Muru głową nie przebijesz – przekonywał Kubasow – jeżeli nie zechcemy wieźć, zabiją nas. Ależ zamknijcie drzwi!…
– Ja nie będę wiózł – mówi powoli mechanik Grewe blednąc. – Zabiją? Niech tam! Pobito ich, więc mszczą się na kobietach żydowskich, brudne świnie. Sam widziałem. -
– Grewe, na litość Boga! – Kubasow wzniósł ręce. – Wszyscy tu zgadzają się z wami, więc po co ten krzyk? Przecież – iluminatory…
Starszy szturman wali dłonią w stół.
– Zwolnić załogę – mówi gniewnie i ochryple – otworzyć klapy i już! No?
Grewe gryzie paznokcie.
– Teraz nie można. Oni zauważą, a wtedy czeka nas marny koniec. Więc trzeba w nocy. Słyszycie, dzisiaj w nocy.
Kubasow rozgląda się. Wszyscy dziś jak gdyby zmysły postradali, niesposób ich przekonać. Rzekł z pokorą:
– Dobrze, dzisiaj w nocy.
Jego opasłe ciało wstrząsały obrzydliwe dreszcze. Pragnął iść do domu: napić się herbaty, uspokoić się, zobaczyć żonę. Na ulicach ciemno i pusto, wiatr gna po jezdni strumyki topniejącego śniegu. Kubasow myśli o tym, jak ludzie zmieniają się w oczach, nawet Grewe. Ale, wbrew oczekiwaniu, w domu także nie ma spokoju. Żoną nasłuchuje chwytając uchem każdy dźwięk dobiegający z ulicy, trwożnie zaglądając mu w oczy. Cóż on może jej powiedzieć? Że dzisiaj w nocy zwolni załogę i otworzy klapy „Wegi”?
Na ulicy już się coś dzieje. Przez okiennice dobiega łoskot kroków, coś masywnego pełznie po jezdni tak ciężko, że aż szyby dźwięczą. I ponad tym wszystkim powolne, ciężkie uderzenia, jak gdyby młot walił w kuźni o masyw żelazny.
Kubasow ubiera się, aby iść do portu. Natalia uchwyciła się poły jego kitla i ręką kreśli nad jego ramieniem drobne, pośpieszne krzyżyki. On odrywa od siebie jej ręce, patrzy na jej trzęsącą się, przerażoną twarz i czuje, jak nagłe zachwiała się jego decyzja.
Wybiegł pędem na ganek i nie poznał ulicy. Mijając go płynie w ciemności potok ludzki. Ludzie idą spiesznie, w milczeniu, zapełniając całą ulicę, grzmiąc po kamieniach tupotem setek nóg. To wycofują się biali. Kubasow idzie chyłkiem za nimi po trotuarze, ogłuszony i milczący.
Na przystani chwieją się na słupach błyszczące kule latarń. Kubasow przedziera się przez zwarty tłum żołnierzy i uciekinierów aż do schodków, gdzie konwojenci skrzyżowali bagnety. Jednakże konwój przepuszcza go – nosi przecież czapkę z odznaką kapitana.
Stoi na pokładzie „Wegi”, marynarze zbierają się dokoła niego. Czekają rozkazu, ale on tylko mruży oczy, aby nie widzieć w jaskrawym świetle latarni lśniących epoletów konwoju…
Nieoczekiwanie zjawia się obok niego Grewe. Ma twarz zmęczoną żółtawobladą i złą.
– Zaczęło się wcześniej, niż przypuszczaliśmy – mówi zatroskany – trzeba stąd odejść, kapitanie.
Chłopcy czekają rozkazu. Kubasow drgnął.
– Zaczekajcie, mój drogi – mamrocze niezrozumiale – widzicie, co się dzieje i…zastanawiam się, czyby istotnie nie zawieźć?…
– Więc po coście tu przyszli? – mówi Grewe ze smutkiem. –. Ech, kapitanie!…
W tej samej chwili tłum stratował barierę obok schodków i strumień ludzki rozpłynął się po przejściach na pokładzie, napełniając je gwałtownym tupotem pędzącego stada. Obok lewej burty przyczaiły się ciemne postacie marynarzy. Jeden za drugim przerzucają zwolna nogi przez poręcz i skuleni spadają na przystań bezszelestnie, niby miękkie tłumoki. Zgięci wpół skradają się wzdłuż ciemnego brzegu.
Kubasow wzdycha z ulgą. Załoga opuściła statek nie czekając na rozkaz. Ale natychmiast skuwa go znowu lodowaty lęk, zrywa czapkę z głowy i paznokciami zdziera z niej zdradziecką odznakę.
–. Kapitanie, dość tej dezercji!
Ten ostry okrzyk sprawia, że Kubasow wtula głowę w ramiona. Jak zaczarowany wpija się wzrokiem w okrągłe ze wściekłości oczy.
– Nie jestem kapitanem – mówi jakimś nie swoim, sepleniącym, urywanym głosem – i nie wiem nic a nic…
– Aha, ty nie wiesz? –rozlega się głos nad jego uchem. – Nie wiesz, draniu? No, to dowiesz się!
Potężne uderzenie i Kubasow traci równowagę; jego opasłe ciało osuwa się na pokład. Poprzez łzy, które nabiegają mu do oczu, widzi lśniącą cholewę buta wznoszącego się do jego lampasów i rękę odmykającą śpiesznie sprzączkę futerału.
– Nie trzeba! – krzyczy przeraźliwie Kubasow chwytając obiema rękami za but, który szarpnął się przy jego dotknięciu. – Nie trzeba! – wrzeszczy przeciągle, chwytając wreszcie nogę i przywierając do niej swoją rozbitą twarzą.
Leżąc twarzą do ziemi i nie podnosząc głowy czuje, że niebezpieczeństwo minęło.
– Gdzie jest kapitan? – ryczy oficer. – Słyszysz, ty fagasie!…
– On jest tam… – klęcząc Kubasow wskazuje gdzieś na tylny kasztel. Podnosi się i przyciska ręce do twarzy. Z takim wyglądem
– zmasakrowany, bez czapki – może z łatwością opuścić statek. Kiedy schodzi na przystań, dobiega go rosnąca z każdą chwilą wrzawa, więc odwraca się po raz ostatni, żeby zobaczyć, co się dzieje na „Wedze”. Od huku strzałów Kubasow drży na całym ciele, jakby niewidzialny bicz zamaszystym uderzeniem sparzył jego spocone plecy. Kubasow wie, co się stało. Rozpychając tłum, dusząc się, zasłaniając chustką rozbitą twarz odchodzi i przystaje, gdy tylko znalazł się za ogrodzeniem przystani. Oparłszy się o słup latarni, długo płacze trzęsąc się cały, ogląda swoje zawalane krwią palce. Ból nie jest już tak bardzo dotkliwy, ale Kubasow udaje, że cierpi bardziej, aniżeli to istotnie ma miejsce, jęczy przeciągle i to pomaga mu zagłuszyć bezsilny wstręt do samego siebie. Główną ulicą wloką się jeszcze resztki cofającego się tłumu. Kubasow słyszy głośne, następujące po sobie uderzenia, dobiegające z ciemności.
– Poczekaj, ty draniu – mruczy odwracając się ku przystani. – Nie uciekniesz! – Bezsilna wściekłość obezwładniła go.. Ale tamto niewiadome, tamto, co nadciągało od strony stepu, wstrząsając przestwór spiżowymi ciosami, może okazać się jeszcze straszniejsze… Przecież lada chwila mogą wtargnąć do jego domu, pobić go, znieważyć Natalię, a on będzie mógł tylko błagać albo przyglądać się – bezczynnie, jak ją znieważają. Wiedział, że nie będzie miał siły przeciwstawić się temu. Dobrze byłoby pozostać w cieniu, zrezygnować z kapitaństwa.
W orzechowej bawialni jak zawsze pali się lampa naftowa, tyka zegar ścienny. Jak gdyby w ogóle nie wychodził z domu. Pytania Natalii zbył krótko, monosylabami.
– Grewe zabili… Chcieli i mnie zabić, ale się ukryłem. Oskara Karłowicza zabili….
Nie do zniesienia paliło duszę jej spojrzenie pełne miłości i oddania, ostrożne dotknięcie jej miękkich rąk, gdy robiła mu opatrunek.
Kilka dni spędził w domu, siedząc w fotelu i nie ruszając się niemal. Czasem tylko podchodził do okna i odsuwał firankę. Na ulicach panował spokój. Pewnego razu spostrzegł niezwykłego żołnierza w hełmie i bez epoletów, z malinowymi galonami na piersi. Żołnierz stał rozstawiwszy po gospodarsku nogi i czytał nalepioną na murze odezwę. Kubasow spojrzał na żołnierza, na przechodniów, którzy wcale, nie zwracali na niego uwagi i potrącali go łokciami, i zrozumiał, że skończyła się wojna. Lęk go opuścił, pozostała tylko apatia podobna do nie przemijającego zmęczenia. Ale trzeba było żyć, więc pewnego razu, czerwieniąc się, unikając wzroku żony, powiedział jej, jakby przyznawał się do czegoś haniebnego:
– Chciałbym odjechać stąd… na zawsze. Odrzekła bez wahania:
– Jak chcesz, mój drogi. Ale dokąd pojedziemy?
I popatrzyła na niego spojrzeniem długim i pełnym współczucia, które zdradzało, że wszelkie wyjaśnienia są… zbyteczne.
– Chociażby nad Morze Kaspijskie – rzekł Kubasow. – Myślę, że obrót ładunku jest tam nie mniejszy chyba niż u nas. I gorąco tam. A ja lubię upały.
Gdy tylko roztajał śnieg i od morza powiał ciepły wiatr, ruszyli w drogę. W Batumie spacerowali po Ogrodzie Botanicznym, kupili mandarynki zawinięte w zielone liście i Kubasow ożywił się. Wydawało mu się, że… stał się bardziej niepozorny, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Do zarządu Żeglugi Kaspijskiej przyszedł nie ogolony, bez munduru, w binoklach i krawacie, którego końce rozchodziły się w różne strony jak zwykli nosić staruszkowie – typowy drobny urzędniczyna… Słuchając wywodów młodego, wesołego komisarza, mówiącego o znaczeniu ewidencji socjalistycznej, przytakiwał statecznie głową; bardzo mu się spodobał zarówno komisarz jak i niezwykle jasne morze na rejdzie, a nawet sprawy, którymi miał się zająć.
W ciągu piętnastu lat, spędzonych na tym samymjrniejscu przy pracy siedzącej, Kubasow zestarzał się, utracił ruchliwość i nabył całego szeregu przyzwyczajeń. Bał się instynktownie tego nowego, z czym stykał się na każdym kroku. Na przystani naftowej oglądał olbrzymie, o płaskim dnie statki-cysterny, w których wszystko wydawało mu się nienaturalne, powikłane, nie na swoim miejscu. Zamiast ładowni, cała przystań ładunkowa rozcięta na drobne przedziały-zbiorniki. Na pokładzie tylko wąskie luki z okrągłymi okienkami.
Podczas rejsu luki są uszczelnione i cały statek jest zamknięty jak butelka z piwem. W dziale maszyn nie maszyna parowa, lecz motory Diesla. Ster porusza nie para, lecz elektryczność, a urządzenia przeciwpożarowe nie doprowadzają wody, ale dwutlenek węgla. Niechby tamT Wydawało mu się, że na „Wedze” wszystko było urządzone bez porównania lepiej i bardziej celowo. Kiedyś śmiał się z szyprów analfabetów i pierwszy spośród.kapitanów studiował maszynę parową. Teraz nie pojmował, po co i na co potrzebne są na Morzu Kaspijskim spalinowce i radiotelefon zamiast stacyj iskrowych i dźwigary elektryczne zamiast parowych lewarów.
Pewnego razu w godzinach południowych, gdy ucichł stuk arytmometrów i niegłośna rozmowa w wydziale ewidencji zniżyła się do szeptu, – Kubasowa wezwano do naczelnika Żeglugi Kaspijskiej, Go-dojana. Podczas gdy wchodził po schodkach kołysząc się rytmicznie jak łódź, złe przeczucia nie dawały mu spokoju. Może pomylił cos" W wykazach i teraz to się wykryło? Przed drzwiami gabinetu przystanął i obciągnął marynarkę.
Godojan siedział przy biurku, pochylony nad papierami. Podnosząc głowę błysnął okularami.
– Kapitan Kubasow? Siadajcie, kapitanie. Gdzie pracujecie?
Miał miękki, spokojny głos i głowa jego wydawała się maleńka i krucha, obok kamiennej głowy popiersia na stole. Kubasow nabrał otuchy.
– Jestem inspektorem ewidencji,
– Jesteście kapitanem dalekich rejsów?
– Tak.
– Gdzie pływaliście?
– Na transportowcu „Wega”, przez dziesięć lat.
– O, to kawał czasu! Sądzę, żeście się stali mistrzem w swoim zawodzie.
Godojan poprawił okulary i uśmiechnął się. Kubasow odpowiedział mu uśmiechem… Widać, że naczelnik Żeglugi Kaspijskiej to bardzo uprzejmy człowiek. Z tym samym niezmąconym uśmiechem naczelnik mówił dalej:.
– Dobrze pracujecie, kapitanie. Praktyka szturmana przydaje wam się pewnie znakomicie?
– Niee, praktyka nie ma tu żadnego znaczenia. To przecież zupełnie co innego, tu chodzi o statystykę.
– No, jeśli tak – wypalił Godojan z westchnieniem ulgi, jak sędzia śledczy, który zdołał ustalić główny punkt oskarżenia – jeżeli tak, to nie ma potrzeby, byście siedzieli w kancelarii. To sprawa jasna.
– A co mam robić? – wymamrotał Kubasow wylękły. Znowu przemknęło mu przez głowę przypuszczenie, że pomylił się gdzieś w wykazie.
Godojan wstał z krzesła i uderzył ręką po papierach.
– Robota znajdzie się, kapitanie! Spalinowiec „Derbent” przechodzi teraz próbę. W tych dniach wyjdzie z doków. To będzie w sam raz miejsce dla was, prawda? Brak nam doświadczonych kapitanów.
Kubasow, oszołomiony, odpowiedział nie od razu. Rozumiał, że należy odmówić natychmiast, ale czuł na sobie spojrzenie Godojana i język odmawiał mu posłuszeństwa.
– Myślę, że powinienem raczej zostać tutaj – zaczął tonem prośby, starając się nadać swemu głosowi serdeczną miękkość – ciężko mi będzie, rozumiecie… w moich latach…
Wyraz twarzy Godojana zmienił się natychmiast, stał się drwiący, jak gdyby Godojan zrozumiał nagle, że ma przed sobą nie takiego człowieka, jakiego szukał.
– Pragniecie pozostać w kancelarii? No, jak chcecie. – Zmęczonym wzrokiem spoglądał jakby nie widząc Kubasbwa i dodał: – Przecież proponuję wam robotę poważną, prawdziwą, wielką robotę, kapitanie!
Kubasow poczuł, że się czerwieni. Chciał zaoponować. Czyżby źle wypełniał pracę, którą mu powierzono? Ale jednocześnie pragnął, żeby ten impulsywny młodzieniec znowu uśmiechnął się do niego przyjaźnie, niby równy do równego.
– Jaki ładunek może wziąć „Derbent”? – zapytał Kubasow nieoczekiwanie, sam dziwiąc się swojemu pytaniu. – „Jak gdybym już gotów był zgodzić się” – pomyślał z przerażeniem.
Godojan uśmiechnął się:
– Osiem tysięcy ton brutto. Mało wam tego?
– N-n-nie, nie o to idzie, że mało, ale trzeba przecież wiedzieć… – odrzekł Kubasow z wymuszonym uśmiechem. Jeszcze i"az ścisnęło mu się serce, gdy uświadomił sobie, że mówi zupełnie nie to, co trzeba. Ale Godojan wstał, wyciągnął do niego rękę i uścisnął ją z dziwnym pośpiechem.
– A więc zgoda! – rzekł wesoło. – No, życzę wam powodzenia. Inny uchwyciłby się za to obiema rękami, nie namyślając się wcale, a wy… Ech, kapitanie!
Kubasow uśmiechał się ocierając spocone czoło. Zaciszny pokój w wydziale ewidencji, zestawienia i cyfry odsunęły się dokądś niezmiernie daleko, jak gdyby wywiał je z jego świadomości szeroki, swobodny wiatr, który mu w uszach zaświszczał.ROZDZIAŁ II
Człowiek ten jechał z daleka i z nudów zawierał znajomości w wagonie. Młodziutkiej dziewczynie w sąsiednim przedziale ofiarował bukiet wczesnych wiosennych kwiatów i pomógł ułożyć rzeczy na półce.
– Lubię podróżować – mówił swobodnie – nigdzie indziej nie zawiera się tak ciekawych i różnorodnych znajomości.
W podróży człowiek odpoczywa, a jednocześnie czyni niejako coś pożytecznego – zbliża się do celu. Toteż intelekt jego staje się bardziej wrażliwy, budzi się w nim zainteresowanie do ludzi. Ludzie stają się w podróży bardziej towarzyscy. My oboje godzinę temu nie znaliśmy się jeszcze, a teraz rozmawiacie ze mną, jak gdybym był waszym starym znajomym. A gdybym zagadnął was na ulicy – obrazilibyście się może. Nawiasem mówiąc, już czas, bym się wam przedstawił: szturman Kasacki.
Stali przy otwartym oknie. Na widnokręgu majaczyły już wieże naftowe i dalekie morze lśniło jak stalowa wstęga. Szturman Kasacki zaciągając się dymem odsunął się grzecznie, żeby nie puszczać dymu prosto w twarz towarzyszki podróży. Ta spoglądała na niego z ciekawością i zarazem z obawą. Z ciekawością dlatego, że ruchy jego, podobnie jak jego mowa, były nieoczekiwane i szybkie, a także i dlatego, że nawet w przybliżeniu nie mogła określić, ile on ma lat. Z obawą, ponieważ od czasu do czasu przypatrywał jej się badawczo, jak gdyby ją taksował, a gdy odwracał się i spoglądał przez okno, zdawało jej się, że mimo to widzi ją i zwraca uwagę na każdy jej ruch.
– Zwiedziłem pół świata i większą część życia spędziłem w drodze. I przekonałem się, że wszystkie myśli marynarza nastawione są zawsze na ostateczny punkt żeglugi. Tam zaczyna się nowa karta jego życia. Cóż może być piękniejszego aniżeli noc w nieznanym porcie na południu? Przyjeżdżasz od strony morza i obstępują cię światła nadbrzeżne. Odbijają się w wodzie i płyną z głębi morza świetlnymi potokami. Statek przybija do nadbrzeżnego bulwaru, słyszysz głosy mówiące w nie znanym ci języku, widzisz fantastyczne zarysy domów, kępy nie znanych ci drzew. Chciałbyś jak najprędzej zapuścić się w głąb tego miasta, gdzie sądzone ci spędzić jedną tylko noc. I właśnie dlatego, że masz tylko jedną noc przed sobą, czujesz się tak, jakbyś dopiero co przyszedł na świat, i obce miasto wydaje ci się cudowną zabawką. Zapewniam was, że zgoła niezwykłe uczucie ogarnia człowieka, tylko ciekawość i beztroska, nic ponadto.
– Tak, to na pewno bardzo przyjemnie – rzekła dziewczyna. Zmrużyła oczy i oblizała pulchne, krwiste wargi. – Opowiedzcie coś jeszcze. A może jesteście poetą?
Kasacki zerwał czapkę z głowy i długimi palcami rozwichrzył włosy. Ze zdziwieniem zauważyła, że jest zupełnie siwy.
– W młodości pisałem wiersze, ale zaniechałem tego – zaśmiał się wesoło. – Poddałem je własnej krytyce i nie mogłem ich zaaprobować. Zaniechałem ich jak wielu innych rzeczy, o których nie warto wspominać. A wy lubicie wiersze?
– Lubię. Opowiedzcie jeszcze coś. Będziecie jeździć po morzach, zazdroszczę wam.
– Nie ma czego. W naszej pracy, jak zresztą w każdej innej, istnieją nie same tylko górne piętra, ale i piwnice. Obecnie będę musiał zejść aż pod ziemię, gdzie – jest najbrudniejsza robota. Jadę na Morze Kaspijskie. Będę pracował na statku wiozącym ropę. Morze Kaspijskie – to morze wewnętrzne; nie ma tam ani nieznanych miast, ani nowych rejsów. Nieznośne upały, pustynne wybrzeża i łatwopalny ładunek. Wyznaczono mnie na „Derbent” – jeden z ostatnio zbudowanych statków-cystern. To są, wiecie, wielkie pływające cysterny. Swoiste morskie domy noclegowe. Nazywają je tak dlatego, że marynarze nie pozostają długo na tych statkach; uciekają pod najróżnorodniejszymi pretekstami. Trudno jest wytrzymać zabójczą jednostajność ciągle tych samych przejazdów, podczas których obowiązki są podzielone i wyuczone jak w sztuce teatralnej, nudnej aż do obrzydzenia. Antrakty są krótkie – trzygodzinne postoje podczas napełniania statku. Też macie czego zazdrościć!
– Żal mi was – odparła dziewczyna ze współczuciem – lubicie przecież dalekie wędrówki. Więc po cóż jedziecie tam?
– Tak, żegluga będzie ciężka – Kasacki mówił dalej melancholijnie, jak gdyby nie dosłyszał pytania – na lądzie wydarzenia ogłuszają ludzi. Kimkolwiek by nie byli, każdy następny dzień szykuje dla nich jakąś niespodziankę. A ja będę tylko słuchał radia i z rzadka czytywał gazety. Zresztą i mnie może spotkać jakaś niespodzianka. Niedawno na Morzu Kaspijskim spłonął „Partyzant”, statek do przewożenia ropy. Słyszeliście może? Zdarza się…
Mówił powoli, z na wpół przymkniętymi oczyma i twarz jego miała wyraz smutku. Dziewczyna westchnęła.
– Nie smućcie się – rzekła dotykając przyjaźnie jego ręki. Kasacki otrząsnął się natychmiast.
– W tej chwili wyobraziłem sobie swoją przyszłość. W wielkie święta statek będzie przybijał do brzegu i czas postoju zwiększy się może o jakie pół godziny. Będzie więcej niż zwykle kobiet na wybrzeżu. Ich jedyną myślą są mężowie, ojcowie i bracia, których widują tylko w ciągu trzech godzin jeden raz w tygodniu. Ale do mnie nikt nie przyjdzie. Jestem samotny. – Przez chwilę milczał. – Samotny jak palec… Lecz wybaczcie, znudziłem was zapewne?
– Ależ nie, mówcie dalej – odrzekła. – Patrzcie, słońce już zachodzi.