- W empik go
Stepowy Król Lir - ebook
Stepowy Król Lir - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Całe moje dzieciństwo – zaczął – i wczesną młodość, do chwili ukończenia piętnastu lat, spędziłem na wsi, w majątku mojej matki, bogatej obywatelki ziemskiej w.ej guberni. Chyba najsilniejsze wrażenie w owych dawnych latach wywarła na mnie postać naszego najbliższego sąsiada, niejakiego Martyna Pietrowicza Charłowa, Zresztą to wrażenie, które tak silnie wryło się w moją pamięć, z wielkim trudem można było w niej zatrzeć: nikogo podobnego do Charłowa nigdy już potem nie spotkałem. Wyobraźcie sobie człowieka o wzroście olbrzyma! Na potężnym korpusie tkwiła, nieco bokiem, bez najmniejszego nawet śladu szyi, potworna głowa. Nad nią wzdymał się istny stóg splątanych, żółtosiwych włosów, wyrastających niemal że od nastroszonych brwi. Na szerokiej płaszczyźnie sinej, jakby obłupanej ze skóry twarzy sterczał potężny, szyszkowaty nos, dumnie połyskiwały szeroko rozstawione, maleńkie błękitne oczka – i otwierały się wargi, również maleńkie, ale krzywe, spękane, tej samej barwy co i reszta twarzy. Głos, który wydobywał się z tych ust, choć chrapliwy, był niezwykle silny i dźwięczny… Jego dźwięk przypominał szczęk belek żelaznych, wiezionych na furze po nierównym bruku – gdy Charłow mówił, zdawało się, że woła do kogoś przez szeroki wąwóz podczas silnego wiatru. Nie łatwo było orzec, co właściwie wyrażała twarz Charłowa, tak bardzo była szeroka… Nie można jej było ogarnąć jednym spojrzeniem! Ale twarz ta nie była nieprzyjemna – rysował się w niej nawet pewnego rodzaju majestat – wyglądało to dziwnie i niezwykle. Ręce miał Charłow niby dwie poduszki! A palce, a nogi! Pamiętam, że nie mogłem patrzyć bez uczucia pokornego lęku na dwuarszynowe plecy Martyna Pietrowicza, na jego ramiona podobne do żaren młyńskich; szczególnie jednak niezwykłe wydawały mi się jego uszy! Wyglądały zupełnie jak obarzanki – pełno w nich było esów-floresów!
Martyn Pietrowicz zimą i latem nosił kazakinę z zielonego sukna, przepasaną czerkieskim rzemieniem, i buty z grubej skóry; halsztuka nigdy na nim nie widziałem: zresztą wokół czego wiązałby go Martyn Pietrowicz? Dyszał przeciągle i ciężko jak byk, ale stąpał cicho. Można by pomyśleć, iż znalazłszy się w pokoju stale lękał się, że wszystko rozbije i postrąca, dlatego też przesuwał się z miejsca na… mjejsce ostrożnie, raczej bokiem, zupełnie jakby się skradał. Silny był naprawdę jak Herkules i wskutek tego cieszył się w zaścianku wielkim poważaniem: lud nasz do dziś jeszcze czci legendarnych mocarzy. O Martynie Pietrowiczu powstały nawet legendy: opowiadano, że pewnego razu spotkał w lesie niedźwiedzia i omal go nie pokonał gołymi rakami, że zastawszy w swojej pasiece obcego chłopa-złodzieja przerzucił go wraz z wozem i koniem przez chruściany płot, itd. Sam Charłow nigdy nie przechwalał się swoją siłą. „Jeśli błogosławiona jest moja prawica – mawiał – to znaczy, że taka była wola boska!” Martyn Pietrowicz był dumny, ale nie ze swojej siły, lecz ze swojego rodu, ze swojej genealogii, ze swojego rozsądku.
– Nasz ród wywodzi się od wszeda (tak Martyn Pietrowicz wymawiał słowo Szwed), od wszeda Charlusa – twierdził – za panowania księcia Iwana Wasiljewicza Ciemnego (o widzicie państwo, jak to dawno!) przyjechał ten wszed Charlus do Rosji, ale nie chciał być czuchońskim hrabią – chciał być rosyjskim szlachcicem i zapisał się do złotej księgi. Oto skąd wzięliśmy się my, Charłowowie! I z tego też powodu wszyscy Charłowowie rodzą się blondynami o jasnych oczach i mlecznej cerze.
– Ależ Martynie Pietrowiczu – usiłowałem zaoponować – przecież Iwana Wasiljewicza Ciemnego w ogóle nigdy nie było, był tylko Iwan Wasiljewicz Groźny. Ciemnym przezwano wielkiego księcia Wasilja Wasiljewicza.
– Pleciesz! – spokojnie odpowiadał Charłow – skoro ja mówię, to znaczy, że tak jest!
Pewnego razu moja matka chwaliła przy nim jego rzeczywiście niezwykłą bezinteresowność.
– Ach, Natalio Nikołajewno! – rzekł prawie z oburzeniem – też pani znalazła powód do pochwał! Nam, państwu, inaczej się nie godzi, żeby żaden cham, żaden chłop, żaden podwładny nie ośmielił się źle o nas pomyśleć! Ja – Charłow, ród swój, o, skąd wywodzę (wskazał palcem gdzieś bardzo wysoko nad sobą, prosto w sufit), i…żebym honoru nie miał? Czy to możliwe?
Innym razem zachciało się jakiemuś przejezdnemu dostojnikowi, który gościł u mojej matki, zażartować z Martyna
Pietrowicza. Ów zaczął znowu mówić o wszedzie Charlusie, który przybył do Rosji…
– Za króla Ćwieczka? – przerwał dostojnik.
– Nie, nie za króla Ćwieczka, lecz za wielkiego księcia Iwana Wasiljewicza ciemnego.
– A ja sądzę – ciągnął dygnitarz – że ród pański jest o wiele bardziej starożytny i sięga nawet czasów przedpotopowych, gdy żyły jeszcze mastodonty i megaloterie.
Te naukowe terminy były zupełnie nie znane Martynowi Pietrowiczowi, ale zrozumiał, że dostojnik z niego szydzi.
– Możliwe – mruknął – że nasz ród rzeczywiście jest wielce starożytny. Opowiadają, że gdy mój praszczur przybył do Moskwy, mieszkał tam głupiec nie mniejszy niż wasza ekscelencja, a tacy głupcy rodzą się tylko raz na tysiąc lat.
Dostojnik był wściekły, a Charłow tylko odrzucił w tył głowę, wysunął podbródek, parsknął – i tyle go widziano. Po dwóch dniach znowu się zjawił. Matka moja zaczęła mu czynić wyrzuty. – To lekcja dla niego, łaskawa pani – przerwał jej Charłow – na drugi raz nie będzie taki wojowniczy, zapyta wpierw, z kim ma do czynienia. To jeszcze młokos, niech się uczy. –Dostojnik był prawie w tym samym wieku co Charłow, ale ten olbrzym przyzwyczaił się uważać wszystkich za młodzików. Był bardzo pewny siebie i nie bał się nikogo. – Co mi kto może zrobić? Gdzie jest na świecie taki człowiek? – pytał Charłow i nagle zaczynał się śmiać urywanym, lecz ogłuszającym śmiechem.II
Moja matka była bardzo wybredna w zawieraniu znajomości, ale Charłowa przyjmowała u siebie ze szczególną gościnnością i niejedno mu wybaczała; Charłow przed dwudziestu pięciu laty ocalił jej życie, utrzymawszy jej karetę na krawędzi głębokiego parowu, w który zwaliły się już konie. Szory i szleje popękały, a Martyn Pietrowicz nie wypuścił z rąk koła, choć krew trysnęła mu spod paznokci. Moja matka ożeniła go, wydając za niego siedemnastoletnią sierotę wychowaną w jej domu. Martyn Pietrowicz miał wtedy lat czterdzieści. Żona jego była drobna – mówiono, że Charłow wniósł ją do swojego domu na dłoni – żyła z nim niedługo, ale urodziła mu dwie córki. Moja matka po śmierci żony Charłowa otaczała go nadal swoją opieką. Starszą jego córkę umieściła w pensjonacie gubernialnym, potem znalazła dla niej męża i miała już upatrzonego męża dla młodszej córki. Charłow był solidnym gospodarzem, ziemi miał ze trzysta dziesięcin, zabudował się po trochu. O tym, że chłopi byli mu posłuszni, nie warto nawet wspominać. Ze względu na swoją tuszę Charłow nigdzie prawie nie Chodził piechotą, ziemia go nie nosiła. Jeździł wszędzie na niskiej linijce, sam powoził, kierując starą, trzydziestoletnią klaczą ze szramą od rany na grzbiecie: tę ranę otrzymała pod wachmistrzem kawalergardzkiego pułku w bitwie pod Borodino. Klacz wciąż kulała i to na wszystkie cztery nogi, stępa iść nie mogła, biegła tylko truchcikiem, podskakując, żywiła się po miedzach bylicą i piołunem, czego nie zaobserwowałem u żadnego innego konia. Pamiętam, że zawszę się dziwiłem, jak ta półżywa klacz mogła dźwigać tak straszny ciężar. Nie śmiem powiedzieć, ile pudów ważył nasz sąsiad. Za plecami Charłowa siadał w linijce jego czarnowłosy hajduczek, Maksymka. Przycisnąwszy się całym ciałem i twarzą do swojego pana, wparłszy się bosymi nogami w tylną oś linijki, Maksymka zdawał się być listeczkiem lub robaczkiem, który przypadkowo przylgnął do piętrzącej się przed nim gigantycznej bryły mięsa. Ten sam hajduczek raz na tydzień golił Martyna Pietrowicza. Opowiadają, iż w celu przeprowadzenia tej operacji Maksymka właził na stół, inni kpiarze zapewniali, że musiał biegać wokół podbródka swojego pana. Charłow nie lubił długo siedzieć w domu, toteż często można go było widzieć, jak rozjeżdża w swoim odwiecznym ekwipażu, trzymając lejce w jednej ręce (drugą wystawiał zawadiacko, a łokieć opierał na kolanie), w maleńkim, starym kaszkiecie na czubku głowy. Śmiało rozglądał się dokoła swoimi niedźwiedzimi oczkami, grzmiącym głosem pozdrawiał wszystkich spotykanych chłopów, mieszczan i kupców; popom, których bardzo nie lubił, głośno i dosadnie wymyślał, a pewnego razu zrównawszy się ze mną (wyszedłem na przechadzkę ze strzelbą) tak głośno poszczuł zająca, który przycupnął koło drogi, że w uszach jęczało mi i dzwoniło aż do samego wieczora.III
Moja matka, jak już wspominałem, gościnnie przyjmowała u siebie Martyna Pietrowicza; wiedziała, iż żywi dla niej głęboki szacunek! „Dziedziczka! Pani wielmożna! Osoba naszego pokroju!” – mawiał o niej Charłow. Nazywał ją dobrodziejką, a ona widziała w nim oddanego sobie olbrzyma, który nie zawahałby się ruszyć w jej obronie sam jeden przeciwko całej gromadzie chłopów. I chociaż nie przewidywano w ogóle takiego wypadku, jednakże według mojej matki nie należało wobec braku męża (matka wcześnie owdowiała) pogardzać takim obrońcą jak Martyn Pietrowicz. Był to przy tym człowiek prosty i szczery, nie starał się o niczyje względy, pieniędzy nie pożyczał, wódki nie pił – nie był też głupi, choć nie miał żadnego wykształcenia. Matka moja miała do niego zaufanie. Gdy powzięła zamiar spisania testamentu, wezwała go na świadka i Martyn Pietrowicz umyślnie pojechał do siebie po okrągłe okulary w drucianej oprawie, bez których nie mógł pisać; zresztą i z okularami na nosie, sapiąc i odymając się, ledwie zdołał w ciągu kwadransa z trudem nakreślić swój tytuł szlachecki, imię ojca i nazwisko, przy czym litery stawiał ogromne, kwadratowe, z zawijasami i ogonkami. Wykonawszy to trudne zadanie oświadczył, że jest znużony, że dla niego pisanie jest tym samym, co łowienie pcheł. Tak, moja matka szanowała go… ale dalej niż do jadalni go nie wpuszczano. Zbyt silny bowiem bił od niego zapach: niosło od niego ziemią, leśnym poszyciem, iłem… bagien. „Jak od czorta!” – zapewniała moja stara niania: W czasie obiadu stawiano Martynowi Pietrowiczowi oddzielny stolik – nie czuł się tym dotknięty, wiedział, że innym było nieprzyjemnie obok niego siedzieć, zresztą i on mógł jeść swobodniej, a jadł tak, jak nikt – sądzę – nie jadał od czasów Polifema. Na wszelki wypadek odstawiano dla niego zawsze sześciofuntowy może garnek kaszy. „Ty mnie przecież objesz!” – mawiała moja matka. – „A tak, wielmożna pani, pewnie, że objem!” – odpowiadał uśmiechając się Martyn Pietrowicz.
Matka lubiła słuchać, gdy Charłow rozprawiał o sprawach gospodarskich, ale nie mogła zbyt długo wytrzymać jego głosu.
– Cóż to, mój kochany! – wołała – mógłbyś się chyba z tego wyleczyć! Zupełnie mnie ogłuszyłeś! Istna trąba!
– Natalio Nikołajewno! Dobrodziejko! – odpowiadał zazwyczaj Martyn Pietrowicz – nie jestem panem mojego gardła. Zresztą, jakie lekarstwo może mi pomóc? Niech pani sama pomyśli! Lepiej trochę pomilczę.
Myślę, że istotnie żadne lekarstwo nie mogłoby podziałać na Martyna Pietrowicza, który zresztą nigdy nie chorował.
Opowiadać Charłow nie lubił i nie umiał. „Od długiego gadania tylko zadyszka!”– mawiał z wyrzutem. Tylko wtedy, gdy naprowadzano rozmowę.na rok 1812 (Charłow służył w pospolitym ruszeniu i otrzymał medal brązowy, który w święta nosił na włodzimierzowskiej wstążce), gdy go pytano o Francuzów, wówczas opowiadał kilka anegdot, chociaż stale przy tym zapewniał, że żadnych prawdziwych Francuzów w Rosji w ogóle nie było, tylko przywlekli się jacyś maruderzy zapędzeni głodem, a on sporo tej czerni wybił po lasach.IV
A przecież ten niespożyty, pewny siebie olbrzym miewał chwile melancholii i zadumy. Bez wszelkiej widomej przyczyny nagłe ogarniał go smutek, zamykał się wtedy samotnie w swoim pokoju i huczał – tak, właśnie huczał – niby wielki rój pszczół albo też przywoływał do siebie hajduczka Maksymkę i kazał mu śpiewać albo czytać na głos z jedynej książki, jaka dostała się do jego domu; był to jakiś luźny tom „Wypoczynku człowieka pracowitego” w wydaniu Nowikowa. I Maksymka, który dziwnym zbiegiem okoliczności potrafił sylabizować, zaczynał" ze zwykłym w takich wypadkach połykaniem słów i przestawianiem akcentów wykrzykiwać np. następujące zdania: „…ale człowiek popędliwy czyni z owego miejsca pustego, jakie znajduje wśród stworzeń, wywody zupełnie inne. Każde stworzenie z oddzielna, powia-a-da, nie może uczynić mnie szczęśliwym!” itd., albo też cieniutkim głosikiem wyśpiewywał smutną piosenkę, z której nic nie można było pojąć poza dźwiękami: „I…i…e…e..i… Aaa”, skal… O…y…y…by…i…i…i…ła! A Martyn Pietrowicz kiwał tylko głową, rozmyślał o znikomościach tego świata, o tym, że wszystko rozsypie się w proch i uschnie jako mdłe zioło, przeminie – i przestanie istnieć! Pewnego razu wpadł mu w ręce obrazek przedstawiający zapaloną świecę, na którą ze wszystkich stron, odymając policzki, dmuchają wiatry; niżej był napis: „Takie jest życie człowiecze”. Bardzo mu się spodobał ten obrazek, powiesił go w swoim gabinecie, ale w normalnych, niemelancholijnych okresach odwracał go do ściany, żeby zachować spokój. Charłow, ten olbrzym, lękał się śmierci! Jednakże nawet w okresach, melancholii rzadko uciekał się o pomoc do religii czy też modlitwy, w tym wypadku miał bowiem więcej zaufania do swojego własnego rozsądku. Nie odznaczał się zbytnią pobożnością, w cerkwi również widywano go rzadko; mawiał co prawda, że nie chodzi do cerkwi rzekomo tylko dlatego, iż ze względu na swoje rozmiary boi się, by z niej wszystkich nie wypchnąć. Ataki melancholii kończyły się zazwyczaj w ten sposób, że Martyn Pietrowicz zaczynał pogwizdywać – i nagle grzmiącym głosem kazał zaprzęgać do linijki, potem jechał w sąsiedztwo chwacko potrząsając wolną ręką nad daszkiem kaszkietu, jakby chciał powiedzieć: teraz to już wszystko jedno! Prawdziwy był z niego Rosjanin!V
Siłacze podobni do Martyna Pietrowicza bywają najczęściej flegmatyczni; on zaś, przeciwnie, dość łatwo wpadał w rozdrażnienie. Wyprowadzał go z cierpliwości zwłaszcza brat jego nieboszczki żony, niejaki Byczków – który znalazł kąt w naszym domu niby to w charakterze nadwornego błazna czy też rezydenta – przezwany jeszcze we wczesnej młodości Suwenirem. To przezwisko przylgnęło już do niego na stałe, nazywali go tak wszyscy, nawet służba, która co prawda tytułowała go Suwenirem Timofiewiczem. Prawdziwego swojego imienia Byczków zdaje się nawet sam nie znał. Był to człowiek nieszczęśliwy, pogardzany przez wszystkich, słowem człowiek żyjący na cudzej łasce. Z jednej strony ust brakowało mu wszystkich zębów, wskutek czego jego mała pomarszczona twarzyczka wydawała się wykrzywiona. Suwenir nieustannie się krzątał, wciąż był w ruchu: to zachodził do izby dla pokojówek, to do kantoru, to znów na słobodę do popa albo do chaty starosty, zewsząd go wyganiano, a on tylko wzruszał ramionami i mrużył swoje zezowate oczka – i śmiał się przykrym, bulgocącym śmiechem, który brzmiał tak, jakby ktoś płukał butelkę. Zdawało mi się zawsze, że gdyby Suwenir miał pieniądze, to okazałby się jak najpodlejszym człowiekiem – złym, niemoralnym, a nawet okrutnym. Bieda mimo jego woli „skróciła mu cugle”. Pić pozwalano mu tylko w święta. Ubierano go przyzwoicie, według polecenia mamy, ponieważ Suwenir wieczorami służył jej jako partner do pikiety lub bostona. W takich chwilach Suwenir powtarzał: „Tak, za chwilę, ja zyraz, zyraz…" –- „Co zyraz?" – z gniewem pytała go moja matka. Suwenir w mgnieniu oka krył ręce za plecami, kulił się i szeptał: „Jak sobie wielmożna pani życzy”. Podsłuchiwać pod drzwiami, plotkować, a zwłaszcza „dogryzać” ludziom, drażnić ich – to było jego najważniejsze zajęcie, a „dogryzał” tak, jakby miał do tego prawo, jakby się za coś mścił. Suwenir zwracał się do Martyna Pietrowicza, mówiąc mu „panie bracie” i dokuczał mu nieustannie i boleśnie. „A za co, panie bracie, zamęczyliście moją siostrę, Margarytę Timofiejewnę?” – nie przestawał pytać Suwenir Martyna Pietrowicza, kręcąc się koło niego i chichocąc. Pewnego razu Martyn Pietrowicz siedział w pokoju bilardowym; było tam przewiewnie i nikt tam nigdy nie widział ani jednej muchy, toteż nasz sąsiad – wielki wróg upału i słońca – bardzo chętnie ten pokój odwiedzał. Martyn Pietrowicz siedział między bilardem i ścianą. Suwenir przesmykiwał się tuż obok jego brzucha, drażnił go i robił miny… Martyn Pietrowicz chciał go odepchnąć i wyciągnął przed siebie obie ręce. Na swoje szczęście Suwenir zdążył się uchylić, dłonie „pana brata” napotkały kant stołu – i ciężki, wiejski bilard spadł ze wszystkich sześciu śrub… Można sobie wyobrazić, jaki by placek pozostał z Suwenira, gdyby się dostał w te potężne dłonie!VI
Od dawna już byłem ciekaw, jak Martyn Pietrowicz urządził swoje domostwo, chciałem zobaczyć, jak wygląda jego mieszkanie. Pewnego razu oświadczyłem, że odprowadzę go konno do Jeśkowa (tak nazywała się jego posiadłość). – Oho! chcesz obejrzeć moje królestwo? – zapytał Martyn Pietrowicz. – Proszę bardzo! Pokażę ci ogród… i dom, i gumno, i wszystko. Pełno mam wszelkiego dobra! – Ruszyliśmy w drogę. Od naszej wsi do Jeśkowa było tylko trzy wiorsty. „Widzisz, to moje królestwo! – zagrzmiał nagle Martyn Pietrowicz, usiłując z trudem odwrócić swoją nieruchomą głowę i szeroko rozkładając ręce w lewo i w prawo. – To wszystko moje.” Dwór Charłowa stał na szczycie spadzistego wzgórza, w dole, jakby je przylepiono do brzegów niewielkiego strumienia, stało kilka biednych chłopskich chałup. Nad strumieniem u grobli stara baba w kraciastej spódnicy uderzała kijanką w skręconą bieliznę.
– Aksinia! – huknął Martyn Pietrowicz tak, że stado wróbli aż poderwało się z sąsiedniego pola zasianego owsem. – Mężowi gatki pierzesz, co?
Baba szybko odwróciła się i pokłoniła w pas.
– A tak, ojczulku, gatki – słychać było jej słaby głos.
– A mówiłem! O, spójrz – ciągnął Martyn Pietrowicz, kłusując wzdłuż wpółzgniłego chruścianego płotu – to moje konopie, a to – chłopskie, widzisz różnicę? A to mój ogród,. ja posadziłem jabłonie, wierzby też ja sadziłem. Przedtem, nie było tu ani jednego drzewa. Ucz się – widzisz!
Skręciliśmy na dziedziniec otoczony parkanem, wprost bramy wznosiła się stara, zmurszała oficyna ze słomianą strzechą i ganeczkiem na słupkach. Obok stała druga oficyna, nowsza, z maleńką facjatką – ale także na kurzych nóżkach. „Patrz i ucz się – rzekł Charłow – widzisz, w jakim to domku mieszkali moi ojcowie, a teraz, o, jakie sobie wystawiłem pokoje.” Te pokoje podobne były do domku z kart. Pięć, sześć psów, jeden bardziej kudłaty od drugiego, przywitało nas ujadaniem. „Owczarki – zwrócił moją uwagę Martyn Pietrowicz. – Prawdziwe krymskie! Leżeć! Bo wam łby poukręcam!” Na ganku nowej oficyny ukazał się młody człowiek w długim nankinowym kitlu – mąż starszej córki Martyna Pietrowicza. Szybko podbiegł do bryczki, z szacunkiem podtrzymał łokieć zsiadającego teścia, a nawet usiłował pokazać, że drugą ręką zamierza podtrzymać olbrzymią nogę, którą teść, pochylając się ku przodowi, z rozmachem uniósł nad kozłem; następnie młody człowiek pomógł mi zejść z konia.
– Anno! – zawołał Charłow. – Synek Natalii Nikołajewny zechciał nas odwiedzić. Trzeba go ugościć. A gdzie Eulampia? (Anna była starszą, Eułampia młodszą córką Charłowa).
– Nie ma jej w domu. Poszła w pole zbierać bławatki – odpowiedziała Anna, stając w oknie koło drzwi.
– Twaróg jest? – zapytał Charłow.
– Jest.
– A śmietana jest?
– Jest.
– No, to przynieś, a ja tymczasem pokażę paniczowi mój gabinet. Panicz pozwoli, tędy – dodał zwracając się ku mnie i kiwając na mnie wskazującym palcem. W swoim domu już mi nie mówił „ty”: gospodarz powinien przecież być uprzejmy. Prowadził mnie przez korytarz. – Tutaj spędzam czas – rzekł przechodząc bokiem przez próg szerokich drzwi – to mój gabinet. Proszę łaskawie wejść.
Gabinet okazał się przestronnym pokojem, nieotynkowanym i prawie pustym. Na ścianach na nierówno wbitych gwoździach wisiały dwie nahajki, trójgraniasty, zrudziały kapelusz, jednorurka, szabla, jakieś stare chomąto nabijane blaszkami i obrazek przedstawiający zapaloną świecę, na którą dmą wichry; w kącie pokoju stała drewniana kanapa, pokryta barwnym dywanem. Setki much głośno bzykały pod sufitem, zresztą w pokoju było chłodno, tylko czuło się bardzo silnie ten leśny zapach, który wlókł, się wszędzie za Martynem Pietrowiczem.
– No co, gabinet jak się patrzy? – zapytał Charłow.
– Bardzo tu ładnie.
– Popatrz, tu wisi holenderskie chomąto – ciągnął Charłow, znów przechodząc na „ty”. – Wspaniałe chomąto! Wymieniłem u Żyda. Spójrz tylko!
– Chomąto rzeczywiście piękne.
– Gospodarskie! Powąchaj no… co za skóra! – Powąchałem chomąto. Pachniało zjełczałym rybim tłuszczem – i tyle.
– No, niech panicz siądzie, o, tam, na krzesełku, proszę się rozgościć – rzekł Charłow, a sam opadł na kanapę i przymknąwszy oczy, jakby się zdrzemnął, nawet zaczął pochrapywać. Spoglądałem na niego w milczeniu i nie mogłem się napatrzyć: po prostu góra nie człowiek! Nagle Charłow ocknął się.
– Anno! – zawołał, a jego potężny brzuch wzniósł się przy tym i znowu opadł jak fala morska – co tam? Rusz no się! Czyś nie słyszała?
– Już nakryte, ojcze, proszę do stołu – rozległ się głos córki.
W głębi duszy zdziwiłem się, z jaką szybkością wypełniano polecenia Martyna Pietrowicza i ruszyłem za nim do salonu, gdzie na stole nakrytym czerwonym obrusem w białe pasy była już przygotowana przekąska: twaróg, śmietana, pszenny chleb, nawet cukier tłuczony z imbirem. Gdy rozprawiałem się z twarogiem, Martyn Pietrowicz dobrotliwie mruknąwszy: „Jedz, złotko, jedz, gołąbku, nie gardź naszą wiejską strawą” – znów usiadł w kącie i znów jakby się zdrzemnął. Przede mną nieruchomo, z opuszczonymi oczyma stała Anna, a przez okno mogłem dostrzec, jak jej mąż oprowadzał po dziedzińcu mojego konika, własnoręcznie przecierając łańcuszek uzdy.VII
Moja matka nie okazywała względów starszej córce Charłowa; nazywała ją pyszałkiem. Anna prawie nigdy nie zjawiała się u nas z życzeniami, a w obecności matki zachowywała się oficjalnie i powściągliwie, chociaż z łaski mamy uczyła się w pensjonacie, wyszła za mąż, a w dzień ślubu otrzymała od niej tysiąc rubli asygnatami oraz żółty szal turecki, co prawda trochę podniszczony. Anna była średniego wzrostu, niezbyt pełna, bardzo żywa, ruchliwa; włosy miała gęste, płowe, a na ładnej, smagłej twarzy trochę niezwykle, ale przyjemnie wyglądały bladobłękitne, wąskie oczy; nos był prosty i cienki, wargi także cienkie, a podbródek spiczasty. Każdy kto na nią spojrzał, z pewnością musiał sobie pomyśleć: „Ależ z ciebie ziółko!” Mimo to było w niej coś pociągającego; nawet ciemne, maleńkie znamiona, rozsiane gęsto na jej twarzy, nie raziły, przeciwnie – wzmagały wrażenie, jakie wzbudzała jej postać. Z rękami wsuniętymi pod chustkę spoglądała na mnie z góry na dół (ja siedziałem, a ona stała), zły uśmieszek błąkał się po jej wargach, policzkach, w cieniu długich rzęs. „Rozpieszczony paniczyk!” – mówił jakby ten uśmiech. Z każdym oddechem nozdrza jej rozdymały się lekko – to też wyglądało nieco dziwnie. Mimo wszystko zdawało mi się, że jeśliby Anna Martynowna mnie polubiła albo tylko zechciała mnie pocałować swoimi wąskimi, twardymi wargami… – to z radości podskoczyłbym pod sam sufit. Wiedziałem, że Anna była bardzo surowa i wymagająca, że baby i dziewki bały się jej jak ognia – ale cóż! Anna Martynowna drażniła skrycie moją wyobraźnię… Zresztą właśnie skończyłem wtedy piętnaście lat – a w tym wieku!…
Martyn Pietrowicz znowu się ocknął. –Anno! – zawołał – pobębniłabyś trochę na fortepianie… Młodzi panowie to lubią.
Obejrzałem się… w pokoju stało coś, co wykazywało żałosne podobieństwo do fortepianu.