Steve-O - ebook
Steve-O - ebook
YEAH, DUDE...
Mało jest historii skandalicznych i szokujących, w których Steve-O nie wystąpił w roli głównej. Jak przystało na rasowego idiotę. Począwszy od wczesnych lat, gdy pracował jako klaun, po ekscesy w kontrowersyjnym show MTV „Jackass”, z towarzystwem tak samo stukniętym jak on swobodnie balansował na granicy wytrzymałości, dla popularności robiąc wszystko… Dosłownie! Samookaleczenie, kaskaderka, tarzanie się w odchodach słonia. Jego życie to ostra jazda bez sprawnych hamulców z przystankami na alkoholizm i narkotyki, starcia z prawem i zamknięcie w psychiatryku.
Choć Steve-O szalony okres ma już za sobą i wyszedł na prostą, wraca „zza grobu” z autobiografią, która niejednych wprawi w osłupienie i pozostawi z rozdziawionymi gębami. Jedno jest pewne: głodni mocnych wrażeń rodem z „Jackassa” i niekonwencjonalnych akcji zaspokoją swój apetyt!
„Zdumiewające, jak daleko zaszedł Steve-O i spogląda wstecz na swoją krętą drogę z inteligencją, ciętym humorem i rozbrajającą szczerością. Co za odjechane życie”.
Johnny Knoxville, „Jackass”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-092-1 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. SŁOWO DAJĘ, TAKI SIĘ URODZIŁEM
2. ODKRYWAM PRZYJEMNOŚĆ, JAKĄ DAJĄ ALKOHOL, DROBNE KRADZIEŻE, MÖTLEY CRÜE ORAZ RZUCANIE JAJKAMI W RÓŻNE RZECZY
3. MIŁOŚCI MA, IMIĘ TWE BRZMI… KAMKORDER JVC VHS-C
4. HURAGAN STEVE-O
5. GLINIARZE, LEKARZE I DEADHEADZI
6. TERAZ TO JUŻ ZE MNIE ZAWODOWIEC
7. FESTIWAL BURNING BOY
8. TEN ROZDZIAŁ NIE JEST ZABAWNY, NO ALE I TAK MUSICIE GO PRZECZYTAĆ
9. KLAUN Z MISJĄ
10. TO W TYM ROZDZIALE UŻRE MNIE REKIN
11. A NIE MÓWIŁEM, ŻE BĘDĘ SŁAWNY?
12. NIGDZIE SIĘ NIE WYBIERAM
13. TEGO NIE MOŻESZ ROBIĆ W TELEWIZJI
14. JAK SIĘ MÓWI PO SZWEDZKU „GUMKA KAŁOWA”?
15. Z MOJEGO SYNA JEST KUPA ZJEBA
16. STEVE-O: MIĘDZYNARODOWY AMBASADOR DOBREJ WOLI
17. DZIWKI, TRANSY I REKINY OSTRONOSY, OJOJ!
18. KASKADER PAPARAZZI
19. DOBRA, KTO CHCE POSŁUCHAĆ, JAK RAPUJĘ?
20. DEMONY I ANIOŁY
21. ZDAJE SIĘ, ŻE WŁAŚNIE TO NAZYWAJĄ „WYCHYLENIEM SIĘ POZA KRAWĘDŹ”
22. 5150
23. TEGO SIĘ NIE NAPRAWIA
24. CZY OŚMIELĘ SIĘ TO POWTÓRZYĆ?
EPILOG. CO BĘDZIE DALEJ?
PODZIĘKOWANIA
OD AUTORA
ZDJĘCIA
INFORMACJA O ŹRÓDŁACH ZDJĘĆROZDZIAŁ PIERWSZY
SŁOWO DAJĘ, TAKI SIĘ URODZIŁEM
Był marzec 1996 roku, a ja siedziałem w pace. Konkretnie w Zakładzie Karnym Hrabstwa Orange w Orlando. Dosłownie parę miesięcy wcześniej dostałem drugi już w ciągu roku wyrok za prowadzenie w stanie nietrzeźwym. Tym razem zgarnęli mnie, bo ledwie wyrobiłem podczas skrętu na zakazie zawracania i czerwonym świetle. Próbowałem wyjaśniać policjantowi, że nie jestem pijany, ale chyba nie wyszło. W notatce z aresztowania można przeczytać: „Oskarżony odmówił poddania się kontroli trzeźwości, stwierdzając, że wolałby się zdrzemnąć”. Przyznałem się do winy na samym początku rozprawy i poprosiłem sędziego, żeby jak najszybciej pozwolił mi zacząć tę dziesięciodniową odsiadkę, bo nie za bardzo mnie stać na autobus do domu na południe Florydy i z powrotem.
Szczerze mówiąc, „dom” to dość optymistyczne określenie na opisanie mojej ówczesnej sytuacji mieszkaniowej. Mama już dawno wystawiła mnie za drzwi i miała ku temu dobry powód: byłem skończonym leniem, który nie potrafił utrzymać jakiejkolwiek pracy. W tamtych czasach sypiałem głównie na kanapach u kumpli albo, kiedy robiło się naprawdę źle, w samochodzie, którym jeździłem mimo zawieszonego prawka i nieważnego przeglądu. Chętnie opowiadałem ludziom, że jestem kaskaderem, ale wyjąwszy jedną czy dwie darmowe koszulki, które dostałem z dopiero co powstałej florydzkiej firmy odzieżowej o nazwie Bizo, nie bardzo miałem czym się pochwalić – mimo sześciu lat nagrywania swoich popisów na deskorolce, skoków z dachu do płytkiego basenu oraz wszystkiego innego, co wpadło mi do głowy w ramach zwracania na siebie uwagi. Do tego moje przednie zęby były w fatalnym stanie, bo nieco ponad rok wcześniej podczas imprezy walnąłem twarzą o ziemię po pijackim skoku z pierwszego piętra wykonanym w charakterze próby zaimponowania jakiejś pannie. Wciąż nie udawało mi się pójść do dentysty.
Gdyby w tamtym momencie na moje życie rzucił okiem ktoś z minimalnych chociaż rozmiarów rozumem, zobaczyłby jedno wielkie, kurwa, nieszczęście. Ale ja, siedząc w pierdlu na dolnej pryczy – bezrobotny, bezdomny, niewykształcony, bo zrezygnowałem ze studiów, za to z tragicznymi zębami – byłem totalnie nakręcony. Święcie przekonany, że to tylko kwestia czasu, gdy świat odkryje, jaki to ze mnie cud nad cudy, doszedłem do wniosku, że przede wszystkim absolutnie od zaraz muszę zacząć pisać swój pamiętnik.
„Mówią na mnie Steve-O” – zacząłem. „Ale chyba wrócę do Steve’a Glovera, bo zacząłem robić coś w rodzaju kariery i nie wiem, czy chcę występować pod pseudonimem, gdy już będę sławny”.
Gdy będę sławny. Coś pięknego. W moim umyśle nie istniał wówczas nawet cień wątpliwości co do tego, czy mi się uda, w grę wchodziła jedynie kwestia czasu. Moje życie przypominało gigantyczny pierdolnik, który z czasem miał się tylko pogłębić, a jednak część mnie nadal zazdrości tamtemu dwudziestojednoletniemu naiwniakowi. Ten dzieciak, chociaż miał praktycznie zerowe szanse, doskonale wiedział, czego chce, i był całkowicie pewien, że to osiągnie. Do tej pory się zastanawiam, jakim cudem w okresie, kiedy tak mało miałem ku temu powodów, znajdowałem w sobie pokłady niewyobrażalnego wprost entuzjazmu i optymizmu, natomiast wiele lat później, gdy moje marzenia z grubsza się spełniły, stałem się takim smętnym kutasiarzem.
Pisząc swój „więzienny dziennik”, każdą stronę puszczałem w obieg po współosadzonych, którzy – najwyraźniej oszołomieni wszechobecną, przytłaczającą nudą – rzeczywiście ją czytali. Nie wystarczała mi własna skrajna ekscytacja moją – już wkrótce, jak byłem przekonany – świetlaną przyszłością – musiałem się upewnić, że inni także zostali uświadomieni. Wszyscy powtarzają, że jeśli już trafi się do więzienia, należy się trzymać na uboczu i nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, ale ja po prostu nie byłem w stanie do tej rady się zastosować. Potrzebna mi była publiczność.
W zasadzie tak to wyglądało od samego początku.
Urodziłem się 13 czerwca 1974 roku w Anglii, w Londynie. Mój tata pracował w tamtym czasie jako dyrektor do spraw marketingu w europejskim oddziale Pepsi i, jak mi powiedziano, gdy mama wypychała mnie na świat, był obecny na sali porodowej w służbowym garniturze. Machnął kilka dość makabrycznych fotek z tego wydarzenia, po czym, gdy tylko lekarze stwierdzili, że ze mną i z mamą wszystko w porządku, wybiegł na spotkanie. A kiedy parę dni później trzeba nas było odebrać ze szpitala, musiała po nas przyjechać koleżanka mamy, bo tata miał nawał spotkań, z których nie mógł się wyrwać. I tak mniej więcej miało wyglądać moje wczesne dzieciństwo: ojciec piął się po szczeblach dyrektorskiej kariery w korporacji, podczas gdy my z mamą i moją starszą o trzy lata siostrą Cindy spędzaliśmy czas w domu.
Moi rodzice stanowili dziwną parę. Tata pochodzi z rodziny, w której ciężko pracowano na sukces. Jego ojciec, Richard, urodził się i wychował w Anglii, skończył Oxford, po czym zrobił doktorat na Harvardzie. Podczas drugiej wojny światowej służył w armii kanadyjskiej, a po wojnie przez długi czas wykładał na uniwersytecie w Winnipeg. Umarł, kiedy miałem jedenaście lat. Pamiętam go głównie jako twardziela, który stanowczo potępiał moje dzikie pomysły. Kiedy się pojawiał, jasno dawał do zrozumienia, że wszystko, co robię, mówię albo mam na sobie, jest nie do przyjęcia. Na jego obronę muszę dodać, że przypuszczalnie miał rację, a za to, co tak mnie w nim wtedy wkurzało, dzisiaj pewnie tylko bym go szanował.
Matka taty, Constance, ukończyła Vassar, a magisterkę z angielskiego robiła na Mount Holyoke College – i to wszystko w czasach, kiedy niewiele kobiet w ogóle kończyło studia. Jej rodzina miała trochę pieniędzy – biznes związany z papierem – ale żyli z dziadkiem bardzo oszczędnie.
Babcię Constance poznałem całkiem dobrze. Była przeuroczą kobietą, której dobroć – jak również problemy z pamięcią – wykorzystywałem bez skrupułów. Nie wydaje mi się, żeby chorowała na alzheimera, ale faktem jest, że po śmierci dziadka szybko zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością, więc nietrudno mi było namówić ją, na co tylko chciałem. Za każdym razem, kiedy jechałem do niej w odwiedziny do Kolumbii Brytyjskiej, naciągałem ją na jakieś fanty. W ten sposób wydębiłem między innymi dwukasetową wieżę i powell peraltę, moją pierwszą porządną deskorolkę. Babcia Constance była najlepszą osobą, jaką znałem, i z perspektywy czasu słabo się czuję z tym, że kiedy ona cierpiała z powodu demencji, ja głównie kombinowałem, co mogę z tego mieć.
Rodzeństwo mojego taty też skończyło co najmniej wyższe studia. Jego siostra była dyrektorką dwóch największych kanadyjskich galerii sztuki, a brat został zawodowym oficerem marynarki wojennej; później historykiem. Dalsza rodzina ojca tak samo pełna jest ludzi z tytułami naukowymi, przez co jego własna kariera w biznesie zrobiła z niego trochę czarną owcę.
Za to rodzina mamy to już całkiem inna bajka. Moja mama pochodziła z długiej linii osób uzależnionych od alkoholu i nie tylko, cierpiących na depresję. Oboje jej rodzice urodzili się w Kanadzie, mama dorastała w Ontario. Ojca mamy, Eda, nie zdążyłem poznać, bo palnął sobie w łeb, kiedy miałem raptem rok, ale wnioskując z opowieści, nie należał do przyjemniaczków. Był wysoki, charyzmatyczny, miał w zwyczaju nosić przy sobie gruby plik gotówki i lubił się popisywać. Odziedziczył całkiem sporo forsy, należało do niego kilka salonów samochodowych, ale za dużo czasu spędzał na wyścigach, obstawiając zakłady i pijąc na umór. Z tego, co mi wiadomo, rozpieprzył całą kasę, jaką miał.
Ed był alkoholikiem, do tego ponoć wyjątkowo gwałtownym i wrednym. Mama uczyła się tak dobrze, że zdobyła stypendium, które miało pokryć część opłat związanych ze studiami, ale dziadek odmówił dołożenia pieniędzy na czesne, powtarzając, że dziewczynie wykształcenie niepotrzebne, więc nie zamierza ich wyrzucać w błoto.
Inna historia, jaką o nim słyszałem, jest jeszcze paskudniejsza: kiedy moja siostra, Cindy, była mała, mama zabrała ją ze sobą w odwiedziny do dziadków. Dziadek urządził wtedy pijacką burdę, podczas której podobno wyciągnął broń i wycelował ją w Cindy. Możliwe, że z biegiem czasu cała ta opowieść została podkoloryzowana, ale pewne jest, że ktoś wezwał policję, a dziadek spędził noc w areszcie, aż ostatecznie zarzuty wycofano. Trudno się dziwić, że on i mama nie rozmawiali ze sobą już na długo przed jego samobójstwem.
Matka mojej mamy, Thelma, tak samo była alkoholiczką, w dodatku niebezpieczną dla otoczenia. Niewiele ją widywałem, ale i tak za każdym razem była pijana. Z wiekiem jej dłonie zrobiły się ciemnoczerwone z powodu marskości wątroby i nie była w stanie przespać nocy bez wstawania na łyczek czegoś mocniejszego, bo zaczynało ją trząść. Kiedyś słyszałem, jak ktoś opowiadał, że się upiła, urwał jej się film i zostawiła palącego się papierosa, od którego zajął się ogniem cały pokój. Nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek zareagował wtedy jakimś szczególnym zaskoczeniem. Po samobójstwie dziadka babcia Thelma wyszła za mąż za niejakiego Wayne’a Howella, który przez wiele lat pracował jako spiker telewizyjny dla NBC. Ten też był alkoholikiem, więc doskonale pasował do całej reszty dysfunkcyjnej rodzinki.
Nie wszystkie wspomnienia związane z rodziną mamy należą do złych. Mama była bardzo zżyta ze swoją siostrą Janice, pamiętam, że często się spotykały, śmiały i żartowały. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy mnie przyjęli do Ringling Bros. and Barnum & Bailey Clown College, mój cioteczny brat Neil, syn Janice, kształcił się na przedsiębiorcę pogrzebowego. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat. Pamiętam, jak mama i ciocia Janice siedziały przy stole u nas w kuchni, zaśmiewając się z tego, czyj syn jest większym przegrywem: ten, który będzie występował w za dużych butach i z wielkim czerwonym nosem, czy ten od balsamowania trupów. Potrafiły tak godzinami, a ja nawet nie mogę powiedzieć, żebym czuł się jakoś specjalnie urażony, bo serio – były bezbłędne.
Mimo to myślę, że rodzina mamy stanowiła dla niej problem. Od czasu do czasu zdarzały się nocne telefony, podczas których pijana babcia robiła jej awantury. Nie chciałbym, żeby wyszło na to, że rodzina mojej mamy to jacyś koszmarni ludzie – wiem, że nie byłaby to sprawiedliwa ocena – jednak alkoholizm i depresja to choroby, z którymi wielu członków tej rodziny się boryka, i które niestety mają to do siebie, że często przesłaniają wszystko inne. Jak to kiedyś ujęła Cindy:
– Każda gałąź tego drzewa ocieka wódą, prochami, hazardem i samobójstwami, a sięga to tak daleko, że już nikt nie pamięta, kiedy się zaczęło.
Naszym rodzicom wyraźnie zależało na tym, żeby trzymać całą rodzinę mamy na dystans, kiedy byliśmy dziećmi. Na pewno stała za tym chęć odizolowania Cindy i mnie od negatywnego wpływu, ale jak sądzę, moje życie dość dobrze pokazuje, że to niemożliwe: nie da się uciec od swoich genów.
Przez ostatnie dwadzieścia lat, kiedy to stałem się bezmyślnym alkoholikiem i narkomanem, często balansującym na granicy samobójstwa, nietrudno było we mnie dostrzec typowy owoc drzewa genealogicznego mamy. Ale jestem przekonany, że moja ambicja i zapał do tego, żeby wszystkie swoje błędy przekuć w udaną karierę, to już spuścizna po moim tacie.
Moi rodzice poznali się w 1966 roku na firmowej imprezie w Toronto. Tata pracował wtedy w kanadyjskim oddziale Procter & Gamble, a mama pojawiła się tam w charakterze osoby towarzyszącej kogoś innego. Zaiskrzyło między nimi i dwa lata później, również w Toronto, wzięli ślub. Uroczystość była skromniutka – tylko ich dwoje, pastor i czwórka gości. Mama w ostatniej chwili zdecydowała, że nie chce zapraszać swoich rodziców, więc rodzice ojca też nie zostali zaproszeni.
Mama miała tytuł magistry pielęgniarstwa – chociaż dziadek nie zgodził się opłacić uniwersytetu, pielęgniarstwo można było w Kanadzie studiować za darmo – ale po ślubie rzuciła pracę. Wydaje mi się, że mogła później żałować tej decyzji, mimo to takie właśnie wtedy były czasy. Zresztą, przy wszystkich naszych przeprowadzkach związanych z pracą taty byłoby chyba niemożliwe, żeby mama też robiła karierę zawodową. Z Toronto przenieśli się na kilka lat do Connecticut, a później w 1972 roku do Londynu. Na kolejną przeprowadzkę przyszedł czas już po moich narodzinach – wyjechaliśmy do Brazylii, do Rio de Janeiro, kiedy skończyłem sześć miesięcy. Nie pamiętam stamtąd niczego, ale ponoć większość czasu spędzałem z opiekunkami, a swoje pierwsze słowa wypowiedziałem po portugalsku.
Byłem nadpobudliwym malcem. W wieku osiemnastu miesięcy wybiłem sobie górną jedynkę, wpadając z rozpędu na jeden z mebli, w związku z czym spędziłem wczesne dzieciństwo z wielką szczerbą na samym froncie. Znajomi rodziców zaczęli mówić na mnie Rocky.
Kiedy miałem dwa i pół roku, mój tata dostał awans w Pepsi, więc przeprowadziliśmy się do Caracas, stolicy Wenezueli. Gdy mama odbierała mnie po pierwszym dniu spędzonym w tamtejszym żłobku, nauczycielka zakomunikowała jej, że jestem _tremendo_. Mama założyła, że znaczyło to tyle co _tremendous_1. Przekazała tę doskonałą wiadomość tacie, później jednak dopytali swoich wenezuelskich znajomych i wyszło na jaw, że tłumaczenie mamy nie było tak do końca prawidłowe. W rzeczywistości nauczycielce chodziło o to, że jestem jak trąba powietrzna – koszmarnie upierdliwy, nie do wytrzymania, ogólnie po prostu wrzód na dupie. Była to pierwsza osoba z wielu – nauczycieli, trenerów, przyjaciół, szefów, kolegów i całkiem obcych ludzi, którzy mieli na mój temat identyczne spostrzeżenia. Już w tak młodym wieku pojęcie umiaru było mi obce.
Z Caracas wyjechaliśmy po roku – mówiłem wtedy płynnie po angielsku, hiszpańsku i portugalsku, aczkolwiek ten drugi i trzeci język wyleciał mi z pamięci bardzo szybko – gdy tatę przeniesiono do Connecticut. Moje najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się właśnie z pobytem w tym miejscu. Mieszkaliśmy na zamożnych przedmieściach Darien i pamiętam, jak ganiałem po rosnącym nieopodal naszego domu lesie z dziewczynką, która mieszkała po sąsiedzku. Pokazywaliśmy sobie nawzajem swoje pupy. Zapewne sądziłem, że to sexy.
Kiedy poszedłem do przedszkola, problemy zaczęły się właściwie już na samym początku. Nie opuszcza mnie wspomnienie tego, jak bardzo nienawidziłem drzemek. Miałem w sobie tyle energii, że konieczność położenia się na chwilę do łóżka w biały dzień odbierałem jak zwykłą torturę. Taki schemat powtarzał się później latami. Kiedy kręciliśmy _Jackassa_ i podczas wyjazdów Johnny Knoxville zmuszony był siedzieć ze mną w jednym samochodzie, dosypywał mi czasem środków uspokajających do żarcia w nadziei, że może wtedy w końcu się zamknę. Ani raz się nie udało. Zdaje się, że ilości prochów, które mimo wszystko nie były w stanie mnie uciszyć, wprawiały go w coraz większy podziw.
Po dwóch latach z Connecticut przenieśliśmy się do Miami. Pierwszego dnia w pierwszej klasie podstawówki szkolną karierę zacząłem w sposób już dla mnie w zasadzie standardowy. Pod koniec lekcji siedziałem w ławce, gapiąc się w ogromne okno, które zajmowało całą jedną ścianę klasy. Na zewnątrz zobaczyłem mamę, która czekała na mnie przed szkołą, więc zacząłem podskakiwać, wymachując rękami i generalnie zachowując się jak kretyn. Chodziło mi, jak sądzę, o to, żeby zwrócić na siebie uwagę – mamy, kolegów i koleżanek, nauczycielki – tyle że na nikim nie zrobiłem wrażenia, za to wszystkich wkurzyłem, a mama była po prostu wściekła. Bo zwyczajnie przesadziłem. A parę lat później na swoim szkolnym świadectwie przeczytałem coś w rodzaju idealnego podsumowania mojego podstawowego problemu.
„Jeśli chodzi o kontakty społeczne Steve’a, to jego próby zaimponowania rówieśnikom często odnosiły odwrotny do zamierzonego skutek” – pisała moja nauczycielka, pani Iacuessa. „Może gdyby miał więcej wyczucia i starał się być bardziej powściągliwy, zyskałby większe uznanie”.
Pani Iacuessa trafiła w sedno, co do dziś nie tak łatwo mi przyznać. Wiele lat potem większość ekipy _Jackassa_ początkowo reagowała na mnie w niemal identyczny sposób. Gdy kręciliśmy na Florydzie pierwszą serię, zdjęcia z moim udziałem ukończyliśmy jednym ciągiem w pięć dni. No i już po tych kilku dniach picia, szalonych popisów kaskaderskich i ogólnej wspólnej błazenady ci kolesie mieli mnie po prostu dość.
CHRIS PONTIUS (członek obsady Jackassa i Wildboyz): Na początku marzyłem tylko o tym, żeby już wreszcie sobie poszedł. Popisywał się przy każdej możliwej okazji. W dniu, w którym go poznałem, jedliśmy we dwóch późno w nocy w naleśnikarni IHOP, a on machał salta w tył dla kierownika. Owszem, to było super, ale kiedy przebywa się z nim na okrągło przez całą dobę, to po jakichś dwóch dniach można się zorientować, że zachowuje się dokładnie tak samo przy każdym, i robi się to nie do zniesienia. Kiedy zamykały się za nim drzwi, cała ekipa oddychała z ulgą.
JOHNNY KNOXVILLE (współtwórca i gwiazda Jackassa): Kiedy poznałem Steve’a, okazał się przemiły, chociaż cokolwiek upierdliwy. Miał w sobie to szalone, niepojęte pragnienie zgrywania się w każdej możliwej sekundzie. Sam jestem atencyjną kurwą, ale on wystarczał za cały burdel. Uwielbiał zainteresowanie i zrobiłby dla niego wszystko. W skali od jednego do dziesięciu był nakręcony na jakieś sto jedenaście.
I tak właśnie było ze mną zawsze. Byłem typem, który podczas przerwy obiadowej w trzeciej klasie sypał sobie do gardła sól wprost z solniczki, żeby zasłużyć na aprobatę kolegów. Łatwo byłoby to zwalić na te wszystkie przeprowadzki – po nieco ponad trzech latach w Miami wróciliśmy do Londynu – ale tu chodziło o coś więcej. Nie czułem się dobrze we własnej skórze, tak jakbym ja sam nie wystarczał, a te wszystkie popisy i wysiłki skierowane na to, żeby zaimponować innym, miały jakimś sposobem to nadrobić. Pamiętam, jak miałem koło dziesięciu lat i siedziałem w ławce obok ładnej dziewczynki. Mówię do niej:
– Zakład, że wymigam się dzisiaj od lekcji?
Ona patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: „Ciekawe, jakim cudem”, na co ja łapię się za ząb, który już trochę się kiwał, i go sobie wyrywam. Następnie spokojnie podnoszę rękę, po czym cały zakrwawiony pytam nauczycielkę, czy mogę wyjść do higienistki. Cel osiągnięty.
Od małego jednym z moich ulubionych sposobów na zwracanie na siebie uwagi były kostiumy. Ledwo odrosłem od ziemi, a już obracałem śliniak tak, żeby wyglądał jak peleryna, i zasuwałem po podjeździe przed domem na swojej malutkiej hulajnodze, udając superbohatera. Jeszcze lepsza do tego celu, ulubiona wręcz – i to chyba nawet do dziś – była moja własna krew. Odkąd pamiętam, mało co sprawiało mi większą przyjemność niż współczucie, szok oraz wlepione we mnie spojrzenia, które zdobywałem dzięki krwawieniu – przypadkowemu lub nie. Zawsze czułem się wtedy wyjątkowy.
W piątej klasie moją wychowawczynią była pani Cornish. Wyrobiłem już sobie wtedy zwyczaj zwalania wszystkich swoich kłopotów na nauczycieli, ale pani Cornish faktycznie się na mnie uwzięła. Któregoś dnia szaleliśmy na placu zabaw i taki jeden Kenneth Harbaugh przytrzymał mi ręce za plecami, po czym mnie przewrócił. Staliśmy na asfalcie, na którym walało się pełno kamyków i żwiru, a ja w to wszystko przyrżnąłem głową. Jakiś ostry kamień wbił mi się w czoło, polała się krew. Miałem już spore doświadczenie z krwią, ale tyle jej jeszcze w całym swoim życiu nie widziałem. Bez wątpienia należało mnie zawieźć do szpitala, ale ja wolałem wparować do szkoły i pognać do klasy, żeby móc napędzić stracha pani Cornish. Wpadłem tam w koszuli przesiąkniętej krwią lejącą się z rozciętej głowy, tylko po to, żeby usłyszeć krzyk wychowawczyni. Później pojechałem wreszcie do tego szpitala, zacząłem wymiotować i okazało się, że mam wstrząs mózgu, ale cała sytuacja mówi chyba sama za siebie. Moja pierwsza myśl po tym, gdy rąbnąłem głową w ziemię, sprowadzała się do tego, jak zrobić jeszcze większe przedstawienie.
Kiedy byłem dzieckiem, moja więź z tatą opierała się w dużej mierze na uprawianiu różnego rodzaju sportów. Tata zapisał mnie na bejsbol, futbol amerykański czy tam piłkę nożną, wszystko jedno, i o tym zawsze mogliśmy porozmawiać albo po prostu pograć. Miałem całkiem niezłą kondycję, ale też i mnóstwo lęków związanych z grami zespołowymi („O nie! Jeśli podadzą do mnie, to spalę”.). Za to bardzo podobały mi się sportowe stroje. Odpicowany w drużynowy uniform czułem się ważniejszy.
Uwielbiałem rytuał wyjmowania i rozkładania stroju mojej drużyny bejsbolowej rankiem w dniu meczu, tak żeby po przyjściu ze szkoły czekał na mnie już gotowy. Ba! Nosiłem swoje sportowe stroje nawet wtedy, kiedy żadnego meczu nie było – do szkoły, do kina, gdzie popadło. Na zdjęciu z mojego kanadyjskiego dokumentu tożsamości, zrobionym kiedy miałem dziewięć lat, zostałem uwieczniony w pełnym stroju futbolowym, włącznie z naramiennikami. Każdy, kto kiedykolwiek grał w futbol, wie, jak niewygodnie jest w tym całym rynsztunku, ale ja się uparłem, żeby iść do zakładu fotograficznego odstawiony jak na rozgrywki. Było coś znamiennego w tym, że chodziło o dokument tożsamości – oto dziewięcioletni ja, tak bardzo niezadowolony z siebie, że przebieram się w strój do futbolu w poszukiwaniu tożsamości, którą byłbym w stanie zaakceptować.
Niespecjalnie przepadałem za szkołą. Niemal wszystkie moje świadectwa zawierały tę czy inną wersję tej samej informacji: „Steve nie jest głupi, tylko się nie przykłada”. Radziłem sobie nawet nieźle – zbierałem głównie czwórki i trójki – sęk w tym, że moja siostra już z łona naszej matki wyszła jako uczennica piątkowa, co chyba odrobinę wpędzało mnie w kompleksy. Wiedziałem, że i tak jej nie przeskoczę, więc jaki był sens próbować?
Ze względu na ciągłe przeprowadzki Cindy i ja spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Regularnie włóczyliśmy się po lesie, a w Miami godzinami pływaliśmy, nurkowaliśmy i wymyślaliśmy najróżniejsze szalone zabawy w basenie na tyłach domu. Nie przypominam sobie, żebym w dzieciństwie odznaczał się jakąś szczególną sprawnością fizyczną, ale chyba byłem skłonny próbować rzeczy, których inne dzieci raczej nie robiły. Pamiętam, jak skakałem na główkę z trzymetrowej wieży do basenu w naszym country clubie w Miami, mimo że bałem się jak jasna cholera. I to właśnie ten strach był z tego najprzyjemniejszy.
CINDY GLOVER (siostra): Steve zawsze lubił ryzyko, do tego dochodziła mania wielkości i obsesja na punkcie superbohaterów. Gdyby urodził się dwadzieścia lat później, najpewniej zdiagnozowano by u niego ADD lub ADHD i przepisano leki, chociaż nie jestem przekonana, czy to ten przypadek. Brakowało mu nie wyobraźni, lecz raczej instynktu samozachowawczego, tego podszeptu „spójrz, zanim skoczysz”, który w miarę aktywne fizycznie dziecko powinno mieć.
Całe moje dzieciństwo tata spędził w rozjazdach. Kiedy już był, potrafił – kurde, nadal potrafi – naprawdę mnie onieśmielać, ale bardzo go podziwiałem i wściekle mi zależało na jego uznaniu. Zapraszał niekiedy do domu przyjaciół, pili piwo, a ja często siedziałem z nimi, tylko po to, żeby być blisko. Wtedy miałem szansę stać się minigwoździem jego imprezy. Tata rzucał teksty w stylu: „Słuchajcie, za dolara mój syn zrobi sto pompek”. Pewnie nie byłbym w stanie zrobić aż tylu, ale z pewnością padłbym na ziemię, gotów spróbować. Duża część moich interakcji z tatą opierała się na mojej sprawności fizycznej, co nie pozostało bez wpływu na to, że później dla zdobycia uwagi i poklasku skłonny byłem zrobić ze swoim ciałem niemal wszystko. Kiedy przynosiłem do domu kiepskie świadectwo, tata był oczywiście zawiedziony, ale zaraz potem szliśmy za dom poćwiczyć rzuty i podsuwał mi pomysły w rodzaju: „Dam ci dziesięć dolców, jeżeli ciśniesz piłką tak mocno, że złamie mi palec”.
Sam też miewał niezłe zagrywki. Pamiętam rodzinne wesele, na które poszliśmy, kiedy byłem w trzeciej klasie: tata chciał mi pokazać, że potrafi zapalić naraz całą paczkę zapałek, niestety nie zauważył, że robi to, stojąc pod czujnikiem dymu. Całe przyjęcie trzeba było ewakuować. Mamie było strasznie wstyd, ale mnie zaimponował.
Nie wiem, czy tata byłby skłonny się do tego przyznać, ale serio lubił się bawić ogniem. Rozpalając grilla, celowo przesadzał z benzyną, a kiedy poirytowana mama krzyczała na niego, jeszcze dolewał. Ja sam też byłem już początkującym piromanem – do moich ulubionych zabaw w czasach dzieciństwa należało podpalanie rozlanej specjalnie benzyny poprzez walenie młotkiem w kapiszony. Bałem się jak jasna cholera, ale to uwielbiałem.
Z wiekiem niewiele się zmieniło, obsesja na punkcie ognia została. Plułem nim, podpalałem sobie różne części ciała – to właśnie z ogniem związany był pewien absolutnie kretyński, nieudany zresztą numer, dzięki któremu dostałem się do ekipy odpowiedzialnej później za _Jackassa_. I chociaż daleki jestem od obarczania kogokolwiek winą za moją własną głupotę, to trzeba przyznać, że sygnały, które dostawałem w dzieciństwie, były co najmniej lekko sprzeczne. „Nie baw się ogniem” należy do podstawowych zasad wpajanych dzieciom, ale tutaj przekaz chyba trochę rozmył się po drodze.
1 _Tremendous_ (ang.) – wspaniały, cudowny (przyp. tłum.).