Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sto dni - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
17 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sto dni - ebook

Kaare, pośrednik w obrocie nieruchomościami, powoli staje na nogi po bankructwie sprzed kilku lat i ma dalekosiężne plany. Ich nastoletni syn Lukas rzadko wychodzi ze swojego pokoju, a rodzicom trudno go zrozumieć.

Line, autorka książek kucharskich, szuka miłości w internecie. Tęskni za przyzwoitym mężczyzną i któregoś dnia w końcu go spotyka: lekarza i naukowca doceniającego uroki życia. Czyżby był odpowiedzią na wszystkie tęsknoty Line, a może kimś jeszcze ważniejszym?

Graficzka Cille straciła pracę podczas kryzysu finansowego i nie może wrócić na rynek pracy. Czuje się niewidzialna dla wszystkich, także dla męża, doradcy w prestiżowej firmie konsultingowej. Skupiony na pracy i treningach na siłowni Ask nie może przestać się dziwić, co się stało z jego kiedyś przemiłą, zadowoloną z życia żoną, i zastanawia się, kiedy ona w końcu weźmie w garść.

„Sto dni” to drugi tom serii „Grzechy milionerów” duńskiej autorki Lotte Kaa Andersen. To inteligentna i pełna humoru powieść o życiu trzech uprzywilejowanych rodzin, z których każda na swój sposób zmaga się z własnymi problemami. Bohaterom czasem brakuje miłości, energii do działania, ciepła rodzinnego i poczucia sensu, ale nie przestają szukać szczęścia.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0234-960-3
Rozmiar pliku: 740 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CA­RO­LINE

Nie spę­dza zbyt dużo czasu na ło­nie przy­rody i na­wet nie wie dla­czego. Las jest w jej ży­ciu od­le­głym kie­run­kiem, mimo że z domu do Zwie­rzyńca ma za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów. Oczy­wi­ście po­winna to ro­bić czę­ściej, wszy­scy trą­bią o tym, jak ważna jest przy­roda i jak zdrowo jest prze­by­wać na dwo­rze. Świeże po­wie­trze i ruch. W le­sie można ich za­ży­wać do woli, i to zu­peł­nie za darmo. Mię­dzy drze­wami prze­cha­dzają się stada je­leni sku­bią­cych trawę. Zwie­rzęta bie­gają swo­bod­nie po ca­łym re­zer­wa­cie, nic ich nie od­gra­dza od lu­dzi, są jed­no­cze­śnie pod ochroną i wolne. Na nie­bie nie ma żad­nej chmurki, w po­wie­trzu unosi się woń ziemi i trawy, wy­czuwa się w nim i zimno, i cie­pło. Do oczu na­pły­wają jej łzy, to na pewno przez wiatr. Wyj­muje z to­rebki oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Szczy­pie ją skóra na po­licz­kach, do­staje na­głego przy­pływu ener­gii, pra­wie za­czyna się uśmie­chać. Jesz­cze chwila, a za­cznie opo­wia­dać Ka­aremu o drze­wach, je­le­niach, słońcu, o tym, ja­kie to wszystko jest piękne i, jakby się nad tym za­sta­no­wić, tak do­brze sko­or­dy­no­wane. Zu­peł­nie jak gdyby ja­kaś siła wyż­sza ma­czała w tym palce. Ca­ro­line chcia­łaby po­roz­ma­wiać, ale mil­czy. Ka­are na pewno za­re­ago­wałby scep­tycz­nie, nie byłby w sta­nie na­dą­żyć za jej to­kiem my­śle­nia. Jej wy­nu­rze­nia skwi­to­wałby czymś w ro­dzaju „Je­śli chcesz wie­dzieć, ta twoja siła wyż­sza na­zywa się le­śni­czy”. Ka­are zaj­muje się sprze­dażą nie­ru­cho­mo­ści w róż­nych lo­ka­li­za­cjach, ale poza tym przy­roda nie­spe­cjal­nie go in­te­re­suje. To coś zbyt abs­trak­cyj­nego, bar­dziej w gu­ście we­ge­ta­rian i ro­we­rzy­stów. Ca­ro­line i Ka­are nie pro­wa­dzą ta­kich roz­mów, więc ona pro­wa­dzi je sama ze sobą.

– To na­prawdę nie­sa­mo­wite – mówi ci­cho, krę­cąc nie­znacz­nie głową. Dla­czego nikt jej wcze­śniej nie po­wie­dział, jak tu pięk­nie, ni­gdy jej tu­taj nie za­brał? – Zwie­rzy­niec – szep­cze w koł­nierz swo­jego fu­tra, bo na ścież­kach są inni spa­ce­ro­wi­cze i nie chcia­łaby, żeby ktoś ją usły­szał.

Ka­arem nie musi się mar­twić, jest za­jęty stro­fo­wa­niem swo­jego psa. Za­brał ze sobą Kinga i pro­wa­dzi go na krót­kiej smy­czy. Wiel­kie zwie­rzę cią­gnie go ener­gicz­nie we wła­snym kie­runku, czarne oczy świecą na wy­so­ko­ści ludz­kich bio­der, z py­ska ka­pie mu ślina, kiedy pry­cha z eks­cy­ta­cji wy­wo­ła­nej ty­loma no­wymi oka­zjami do za­zna­cze­nia te­ry­to­rium. Pies ze szczę­ściem w oczach zbliża pysk do każ­dej pa­ru­ją­cej koń­skiej kupy na ścieżce, unosi nogę przy każ­dym kre­to­wi­sku, ob­si­kuje każdy mi­jany pniak. Ka­are za­mie­rza go na­uczyć cho­dze­nia przy no­dze, ale in­stynkty biorą górę. King ab­so­lut­nie nie chce go słu­chać.

– Do nogi! King! Kiiing, chodź tu­taj. Już! O tak, do­bry pies, za­raz do­sta­niesz przy­smak. Nie! King? Pro­szę cię…

King igno­ruje wszel­kie roz­kazy. Oto nie­równa walka dwóch sam­ców. Ca­ro­line znów wy­cho­dzi tro­chę na­przód. Jesz­cze przed chwilą czuła się tak wspa­niale, a te­raz… Nie ma siły na udział w tym cyrku, który ser­wują jej Ka­are i jego pies. Lu­kas spa­ce­ruje ze słu­chaw­kami w uszach, pil­nu­jąc od­le­gło­ści około dzie­się­ciu, pięt­na­stu kro­ków od nich. On też nie ma za­miaru roz­ko­szo­wać się wa­lo­rami oto­cze­nia. Każde z nich idzie swoim tem­pem, z wła­snym po­rząd­kiem dnia w gło­wie. Gdyby ob­ser­wo­wał ich ktoś po­stronny, nie wpadłby na to, że są ro­dziną. Ca­ro­line prze­stała się przej­mo­wać. Tym, co my­ślą lu­dzie. Każde z nich stara się, jak może. Prze­stała tę­sk­nić za ide­ałem, któ­remu i tak nie da się spro­stać, wy­obra­że­niem ro­dziny jako Świę­tej Trójcy – oj­ciec, matka, syn trzy­ma­jący się za ręce, spa­ce­ru­jący po le­sie, ro­zu­mie­jący się bez słów. Lu­kas ma szes­na­ście lat i swoje ży­cie. Ide­ały nie ist­nieją.KA­ARE

Ka­are Kri­stian­sen za­pro­sił ro­dzinę na ob­chody Hu­ber­tusa. Ku­pił kasz­kiet i parę bu­tów jeź­dziec­kich z czar­nej skóry, które wło­żył na tę oka­zję. Jako dziecko raz spró­bo­wał jazdy kon­nej. Sie­dze­nie wy­soko na du­żym zwie­rzę­ciu, czu­cie pod sobą na­tu­ral­nej siły jego mię­śni było czymś, czego ni­gdy nie za­po­mniał. W tym ko­niu była ja­kaś do­bro­tli­wość, coś przy­jem­nego, cier­pli­wego, co wy­ni­kało z jego na­tury, jakby zwie­rzę go słu­chało i ro­zu­miało. Ka­are czuł wy­raź­nie, że wierz­cho­wiec jest jego przy­ja­cie­lem, jakby się zro­śli w jedno. Te­raz chce to po­czuć jesz­cze raz. Ka­are za­mie­rza na­uczyć się jeź­dzić. Nie można skap­ca­nieć, trzeba wciąż pró­bo­wać no­wych rze­czy. Kiedy mieszka się po­śród pięk­nej przy­rody Gen­to­fte, tak bli­sko Zwie­rzyńca, po­bie­ra­nie lek­cji jeź­dziec­twa wy­daje się oczy­wi­ste. Musi tylko zna­leźć od­po­wied­niego na­uczy­ciela, na przy­kład ja­kąś ko­biecą tre­nerkę. Ka­are wy­obraża so­bie prze­jażdżkę w nie­dzielny po­ra­nek, nad nim błę­kitne niebo, pod nim silne koń­skie ciało, on wy­pro­sto­wany w sio­dle – męż­czy­zna i jego koń. Ka­aremu po­do­bają się ob­razy prze­wi­ja­jące mu się w gło­wie. Poza tym jeź­dziec­two to sport praw­dzi­wych dżen­tel­me­nów. Hu­ber­tus jest wielką co­roczną tra­dy­cją, w su­mie to za­wsty­dza­jące, że ni­gdy wcze­śniej nie uczest­ni­czyli w jego ob­cho­dach. Wszy­scy tu­taj są. Ro­dzina kró­lew­ska śle­dzi prze­bieg go­ni­twy z bal­konu pa­łacu my­śliw­skiego Ere­mi­tage. Zgro­ma­dzili się tu lu­dzie z wyż­szych sfer w naj­róż­niej­szych od­sło­nach i od­mia­nach: wła­ści­ciele ziem­scy, ary­sto­kra­cja, elita Gen­to­fte. W dzie­ciń­stwie przy­pro­wa­dzali ich tu­taj ro­dzice, któ­rych przy­pro­wa­dzali ich dziad­ko­wie. Ich wła­sne dzieci przejmą tę tra­dy­cję i prze­każą ją swoim dzie­ciom i wnu­kom, i tak bę­dzie to trwało, do­póki ja­kiś młody czło­wiek pew­nego dnia się nie zbun­tuje i z tym nie ze­rwie – tylko po to, aby tu po­wró­cić kilka lat póź­niej i po ci­chu za­jąć na­leżne so­bie miej­sce w sze­regu. Wła­śnie tego ro­dzaju spo­iwem są sca­lone tu­tej­sze ro­dziny. Znają wła­sną war­tość i trwają przy swo­ich zwy­cza­jach. Oni pa­mię­tają. Nie bra­kuje tu­taj gol­fia­rzy, ko­nia­rzy, człon­ków klubu jeź­dziec­kiego z Bern­storf­fspar­ken, wła­ści­cieli wiel­kich willi po­ło­żo­nych w są­siedz­twie Zwie­rzyńca, któ­rzy czują się zo­bo­wią­zani do uczest­nic­twa w ob­cho­dach Hu­ber­tusa i an­ga­żują się w nie, bo od­by­wają się u nich w ogródku. Są tu­taj przed­sta­wi­ciele fi­nan­so­wych wyż­szych sfer i ci, któ­rzy do tego aspi­rują, ale jesz­cze tam nie do­szli i pew­nie ni­gdy nie dojdą. Oczy­wi­ście zja­wiło się też mnó­stwo zwy­kłych lu­dzi, któ­rzy zje­chali do Zwie­rzyńca z Her­lev, Hun­dige i wszel­kich in­nych dziel­nic: Ama­ger, Greve, Jyl­linge i tak da­lej. Prze­ciętni Duń­czycy także chcą do­świad­czyć wspa­nia­ło­ści ob­cho­dów Hu­ber­tusa, spę­dzić nie­dzielę w eks­klu­zyw­nym Klam­pen­borgu. Ka­are świet­nie to ro­zu­mie, bo sam kie­dyś był ta­kim ob­ser­wa­to­rem aspi­ru­ją­cym do cze­goś wię­cej. Znane mu są ich tę­sk­noty. Czę­sto wy­ko­rzy­sty­wał Zwie­rzy­niec jako kartę prze­tar­gową w sprze­daży nie­ru­cho­mo­ści z tej oko­licy. „Z wi­do­kiem na Zwie­rzy­niec, tylko kil­ka­set me­trów od lasu Jægers­borg Hegn, bli­sko parku roz­rywki Bak­ken, tuż obok naj­pięk­niej­szych ob­sza­rów przy­rod­ni­czych w Da­nii, po są­siedzku z je­le­niami i pa­ła­cem Ere­mi­tage”. Wie do­kład­nie, na ja­kiej stru­nie za­grać, cho­ciaż sam ni­gdy tu­taj nie był. To zna­czy, oczy­wi­ście był kie­dyś w Bak­ken z Lu­ka­sem, ale ni­gdy nie miał czasu, chęci ani oka­zji, żeby le­piej za­po­znać się z tymi te­re­nami. W tym roku bę­dzie ina­czej. On i Ca­ro­line zgo­dzili się ze sobą, że czas nad­ro­bić za­le­gło­ści i Lu­kas musi im to­wa­rzy­szyć. Nie po­zo­sta­wili mu żad­nego wy­boru. Jako ro­dzice mają okre­ślone obo­wiązki, poza tym uczest­nic­two w ta­kich wy­da­rze­niach po­winno na­le­żeć do jego wy­cho­wa­nia. To do­brze, żeby chło­pak znał lo­kalne tra­dy­cje, skoro te­raz miesz­kają tak bli­sko. Poza tym po­sze­rzy mu to ho­ry­zonty i tak da­lej.

***

Ran­kiem po­je­chali do sta­cji Klam­pen­borg, gdzie zo­sta­wili sa­mo­chód. Zna­le­zie­nie miej­sca za­jęło całą wiecz­ność – to cho­ler­nie trudne, gdy wszy­scy miesz­kańcy przed­mieść za­pra­gnęli się tu zja­wić. Po­winno ist­nieć ja­kieś prawo pierw­szeń­stwa dla oby­wa­teli z Gen­to­fte, żeby nie trzeba było wal­czyć o miej­sce par­kin­gowe z in­tru­zami wszel­kiej ma­ści. Zja­wiło się tu dziś może na­wet pięć­dzie­siąt ty­sięcy osób. Ka­are z ro­dziną osta­tecz­nie za­par­ko­wali kilka ki­lo­me­trów od pa­łacu i naj­pierw mu­sieli prze­brnąć przez grzę­za­wi­sko koń­skich kup i zwię­dłych li­ści, za­nim pra­wie do­tarli na miej­sce. Lu­kas za­cho­wuje się skan­da­licz­nie. Na­rzeka przez cały czas, nie pa­suje mu raz to, raz tamto. Czuje się zmę­czony, ob­cie­rają go buty, za­raz wy­ła­duje mu się te­le­fon, nie chce mu się z nimi cho­dzić, zo­sta­wił w sa­mo­cho­dzie oku­lary prze­ciw­sło­neczne, ko­le­dzy z li­ceum nie mogą go zo­ba­czyć z ro­dzi­cami. Poza tym mę­czy go straszne pra­gnie­nie. Ca­ro­line pró­bo­wała wziąć go pod ra­mię i tro­chę roz­we­se­lić, ale w końcu Ka­are nie wy­trzy­muje.

– Lu­kas, do ja­snej cho­lery, mam tego ser­decz­nie dość! Czy chcesz, czy nie, idziemy do tego prze­klę­tego lasu! I by­łoby miło, gdy­by­śmy mo­gli to zro­bić choć z odro­biną klasy. Masz szes­na­ście lat. Chyba to nie ta­kie trudne przejść trzy ki­lo­me­try? Je­śli się mę­czysz po tak krót­kim spa­ce­rze, może to znak, że mu­sisz za­dbać o kon­dy­cję? Może za dużo czasu spę­dzasz w łóżku? A te­raz weź się w garść, chło­pie. Po­każ, że masz w so­bie odro­binę krzepy!

– Przez tę durną za­chciankę mu­szę brnąć z tobą i z mamą przez ten gi­gan­tyczny park na to­tal­nym zim­nie, i to w nie­dzielę rano! Ogar­nij to wresz­cie: nie mam naj­mniej­szej ochoty w tym uczest­ni­czyć! To był twój po­mysł. Dla­czego nie mo­głeś przyjść tu sam, tylko mu­szę pła­cić za to, że na­gle za­in­te­re­so­wa­łeś się końmi? Wcze­śniej ani sło­wem nie wspo­mi­na­łeś o Hu­ber­tu­sie, aż tu na­gle ro­bisz wiel­kie halo z tego, że ja­kaś zgraja sta­rych lu­dzi jeź­dzi konno w hi­sto­rycz­nych prze­bra­niach i udaje, że po­luje. W ze­szłym roku bez prze­rwy na­wi­ja­łeś o gol­fie. Weź prze­stań, tato. Po pro­stu prze­stań.

Ka­aremu zu­peł­nie odej­muje mowę. Lu­kas ni­gdy wcze­śniej tak się do niego nie ode­zwał. Dla­czego mło­dzi lu­dzie uwa­żają, że mogą so­bie na wszystko po­zwo­lić? Szcze­rze mó­wiąc, Ka­are ma po dziurki w no­sie tej no­wo­cze­snej ga­da­niny, że dzieci po­winno się trak­to­wać jak rów­no­rzęd­nych part­ne­rów. Nie oka­zują ro­dzi­com żad­nego sza­cunku. Ktoś prze­cież musi wy­zna­czać im kurs, ale nie, oni zwra­cają się do cie­bie tak, jak­byś był ich ró­wie­śni­kiem. Za­wsze chcą o wszyst­kim de­cy­do­wać, cho­ciaż są tylko du­żymi dziećmi. Ka­are wy­maga od syna przy­naj­mniej odro­biny sza­cunku, ale im czę­ściej to po­wta­rza, tym wy­raź­niej czuje co­raz mniej­sze po­wa­ża­nie Lu­kasa dla jego osoby, i to de­mon­stro­wane zu­peł­nie otwar­cie. Co po­cząć z ta­kim gder­li­wym szes­na­sto­lat­kiem, który prze­sia­duje w swoim po­koju przed ekra­nem kom­pu­tera albo szlaja się gdzieś po mie­ście z ko­le­gami? Jak z ta­kim po­dej­ściem do ży­cia może wy­ro­snąć na lu­dzi? Ka­are nie wie na­wet, gdzie syn prze­bywa, kiedy go nie ma w domu. Chło­pak twier­dzi, że jeż­dżą ro­we­rami po mie­ście. Na pewno pi­jani w sztok. Oczy­wi­ście nie w smak im uży­wa­nie świa­teł ro­we­ro­wych. Ka­are nie ma po­ję­cia, co tak na­prawdę ro­bią, a py­ta­nie Lu­kasa na nie­wiele się zdaje. Z góry wie, co syn mu od­po­wie: „Nic ta­kiego. To i owo. Tylko czi­lu­jemy. Tak, wszystko jest w po­rządku”. To prze­ra­ża­jące, jak szybko na­stę­pują zmiany. Jesz­cze do nie­dawna Lu­kas był ci­chym spo­koj­nym dziec­kiem, które za­czy­ty­wało się w ko­mik­sach, grało na kon­soli i ma­rzyło o tym, żeby do­stać się do naj­lep­szej dru­żyny piłki noż­nej. Te­raz, gdy za­gląda się do jego po­koju, leży w nim długi chudy na­sto­la­tek, któ­remu nie chce się na­wet pod­nieść wzroku, żeby przy­wi­tać się z wła­snym oj­cem. W biały dzień, przy spusz­czo­nych ro­le­tach, leży w łóżku z kom­pu­te­rem, te­le­fo­nem i ta­le­rzem peł­nym kro­mek z nu­tellą. Zwraca na cie­bie uwagę tylko wtedy, gdy przy­cho­dzisz z in­for­ma­cją, że na stole czeka je­dze­nie, albo py­tasz, czy przy­pad­kiem nie bra­kuje mu pie­nię­dzy.LU­KAS

To me­gaw­kur­wia­jące, że musi leźć przez ten las w mo­krych bu­tach, pięć kro­ków w tyle za oj­cem i matką, jakby miał sie­dem lat. Sto­kroć bar­dziej wo­lałby zo­stać w domu, we wła­snym łóżku, albo prze­by­wać w każ­dym in­nym miej­scu niż to. Wo­lałby, żeby go za­mknięto w win­dzie ze znie­na­wi­dzoną na­uczy­cielką, Jane Degn, niż się tędy wlec – do tego stop­nia jest to dla niego okropne. Od­kąd ja­kiś czas temu ro­dzice prze­czy­tali w lo­kal­nej ga­ze­cie o Hu­ber­tu­sie, oby­dwoje wkrę­cili so­bie film, że Lu­kas ma im to­wa­rzy­szyć pod­czas tej ich po­je­ba­nej wy­cieczki. Zwy­kle dają mu spo­kój, rzadko zda­rza im się zaj­mo­wać tak twarde sta­no­wi­sko i zmu­szać go do cze­goś. Oj­ciec wpadł na kre­tyń­ski po­mysł, żeby się na­uczyć jeź­dzić konno, i stąd po­mysł uczest­nic­twa w te­go­rocz­nych ob­cho­dach. Z tego czy in­nego po­wodu matka po­sta­no­wiła, że wy­bie­rze się tam ra­zem z nim. Są tu­taj, żeby póź­niej się chwa­lić, że tu byli. Opo­wie­dzą ju­tro swoim klien­tom, że oglą­dali go­ni­twę za li­sem w Klam­pen­borgu. Oby­dwoje mają skłon­ność do upięk­sza­nia rze­czy­wi­sto­ści, w ich ustach to­tal­nie chore rze­czy brzmią, jakby były za­je­bi­ste. Naj­gor­szy pod tym wzglę­dem jest oj­ciec, cho­ciaż matka też, jak się oka­zuje, tro­chę na to cierpi. To me­ga­że­nada, a oni tego nie wi­dzą. Lu­kas nie zdą­żył na­wet zjeść śnia­da­nia, bo sta­rzy uparli się, żeby wyjść z domu przed dzie­siątą. A on po­ło­żył się koło czwar­tej, wcze­śniej był z chło­pa­kami na im­pre­zie w Nor­dhavn. Jest zmę­czony i głodny, a w tym gów­nia­nym le­sie nie ma żad­nych bu­dek ani skle­pów, bez kitu, nie ma tu nic, na­wet to­a­lety. Był tu raz ze szkołą, ale poza tym nie zna Zwie­rzyńca za do­brze. Je­le­nie są wpo­rzo. Pod­nosi głowę i do­strzega duże stado, które prze­biega w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści. Są wśród nich do­ro­słe osob­niki i młode cie­laki, trzy­ma­jące się bli­sko ma­tek. Wy­star­czy, że stado przy­staje, a młode za­czy­nają ssać. Lu­kas za­trzy­muje się na chwilę i chło­nie wzro­kiem całą scenę. To za­je­bi­ste ob­ser­wo­wać zwie­rzęta w ich na­tu­ral­nym oto­cze­niu. Na­prawdę przy­jemny wi­dok. Robi im kilka zdjęć te­le­fo­nem. Przez chwilę roz­waża, czy nie po­słać ich chło­pa­kom na sna­pie, ale oczy­wi­ście tego nie robi. Zdzi­wi­liby się tylko, co on wy­pra­wia, dla­czego szwenda się po Zwie­rzyńcu w nie­dzielę rano, w su­mie on też się temu dziwi.

– Zo­bacz, je­le­nie – zwraca mu uwagę matka. – I mają młode, patrz, o tam!

– Co za re­fleks – mru­czy ci­cho pod no­sem.

– Prawda, że tu pięk­nie, Lu­kas? To nie­sa­mo­wite, że ist­nieje ta­kie miej­sce. Zro­bić ci zdję­cie na tle je­leni?

– Wo­lał­bym umrzeć.

Matka gada jak na­krę­cona, ale on jest zbyt znu­żony, żeby od­po­wia­dać na jej py­ta­nia. Czuje się zmę­czony na zu­peł­nie in­nym po­zio­mie, głę­boko, aż do sa­mych ko­mó­rek. Gdzieś w jego mó­zgu jest miej­sce, które ni­gdy się nie bu­dzi. Prze­czy­tał w „Na­tio­nal Geo­gra­phic” o miej­scach w la­sach desz­czo­wych tak gę­sto za­drze­wio­nych, że pro­mie­nie sło­neczne nie mają szansy do­trzeć do le­śnego po­szy­cia. Do tych ukry­tych, po­ro­śnię­tych mchem za­kąt­ków ni­gdy nie za­gląda świa­tło. Po­dob­nie jest z mó­zgiem Lu­kasa. Ja­kaś jego część śpi przez cały czas. Może to przez hasz, któ­rego wy­pala sporo i który otę­pia zmy­sły, zu­peł­nie jakby się za­my­kały na wszystko do­okoła. Część jego mó­zgu po­grą­żyła się w śpiączce. Po­ro­śnięta mchem, czeka na lep­sze czasy. O tym, co ro­dzice na zmianę – oskar­ży­ciel­sko albo z za­tro­ska­niem – na­zy­wają le­ni­stwem lub obo­jęt­no­ścią, Lu­kas my­śli jako o swoim uśpio­nym za­kątku, se­kret­nym śnie zi­mo­wym, taj­nej kry­jówce. Sta­rzy nie ro­zu­mieją jego zmę­cze­nia, a on jest zbyt zmę­czony, żeby im opo­wie­dzieć o chro­nicz­nie uśpio­nych miej­scach i o ak­sa­mit­nym, ja­sno­zie­lo­nym mchu mó­zgo­wym. Oby­dwoje my­ślą tylko o pracy, nie ro­zu­mieją po­trzeby za­pad­nię­cia w śpiączkę i za­mknię­cia się we wła­snym ko­ko­nie. Pew­nego dnia Lu­kas na pewno się prze­bu­dzi, ale naj­pierw musi upo­rać się z kil­koma rze­czami, przy­go­to­wać się. Czuje, że w tym zmę­cze­niu jest ja­kiś głęb­szy sens, że ma ono ja­kąś przy­czynę. Szko­puł w tym, że to samo zmę­cze­nie nie po­zwala mu wy­ja­śnić, jak to wszystko się łą­czy. Lu­kas nie może wta­jem­ni­czyć ro­dzi­ców w to, o czym nie­ustan­nie my­śli, bo i tak by tego nie zro­zu­mieli. Oni kom­plet­nie nic nie ku­mają.CA­RO­LINE

Je­śli świę­tego Hu­berta uznaje się za pa­trona my­śli­wych w Zwie­rzyńcu, to ona w ro­dzi­nie Kri­stian­se­nów jest pa­tronką na­by­wa­nia ogłady. Wczo­raj przez cały wie­czór sie­działa przy kom­pu­te­rze, czy­ta­jąc o kró­lach, dwo­rza­nach, po­lo­wa­niach _par force_ i in­nych sta­rych tra­dy­cjach. Ktoś mu­siał się tym za­jąć, ina­czej nie mie­liby po­ję­cia, co się wo­kół nich dzieje, bo prze­cież żadne z nich nic nie wie­działo o po­lo­wa­niu na lisa i sko­kach przez prze­szkody. W 1669 roku Fry­de­ryk III ka­zał ogro­dzić część lasu po­ło­żo­nego na pół­noc od Ko­pen­hagi i za­go­nić tu jak naj­wię­cej zwie­rzyny pło­wej. Na­zwał to miej­sce swoim no­wym Zwie­rzyń­cem. Był pierw­szym mo­nar­chą ab­so­lut­nym w Da­nii. Jego syn Chri­stian po doj­ściu do wła­dzy pię­cio­krot­nie po­sze­rzył te­ry­to­rium parku ło­wiec­kiego. Nowy król ka­zał wy­to­czyć pięć dróg, które prze­ci­nały się na­wza­jem, two­rząc fi­gurę gwiazdy w le­śnym kra­jo­bra­zie, i które ist­nieją do tej pory. Ka­aremu nie da­wało spo­koju, czym Ca­ro­line się zaj­muje w so­botni wie­czór.

– Czy­tam o hi­sto­rii tej tra­dy­cji, bo nie są­dzę, że­byś sam zaj­rzał do bi­blio­teki.

– Do­bra, do­bra… Można wy­brać się na ob­chody Hu­ber­tusa, nie prze­czy­taw­szy na ten te­mat gru­bych to­mów. Po pro­stu je­stem bar­dziej spon­ta­niczny od cie­bie, wolę dzia­ła­nie, na­uka przez prak­tykę, jak po­wia­dają w mo­jej branży.

Ca­ro­line i Ka­are róż­nią się od sie­bie, także i na tej płasz­czyź­nie.

Pa­łac Ere­mi­tage sta­nowi świa­dec­two mi­nio­nych cza­sów – wy­staw­nych przy­jęć, roz­rzut­nych mo­nar­chów, usta­na­wia­nia wła­dzy. W daw­nych epo­kach stada psów my­śliw­skich za­ga­niały wy­bra­nego je­le­nia w miej­sce, skąd nie miał ucieczki, po czym król zsia­dał z ko­nia i za­bi­jał zwie­rzę mie­czem. Ob­chody Hu­ber­tusa w pierw­szą nie­dzielę li­sto­pada na­wią­zują do tra­dy­cji kró­lew­skich ło­wów w Zwie­rzyńcu. Obecne po­lo­wa­nie to jedno wiel­kie przed­sta­wie­nie, sztuka dla sztuki, nie­winna za­bawa dla wta­jem­ni­czo­nych. Ża­den je­leń nie otrzyma dziś ciosu w serce kró­lew­skim mie­czem. Ca­ro­line po­sor­to­wała in­for­ma­cje, pró­bu­jąc za­pro­wa­dzić w nich ja­kąś chro­no­lo­gię. Pod­cho­dzi do tego za­da­nia jak do wszyst­kiego in­nego: rze­tel­nie i sys­te­ma­tycz­nie. Wy­dru­ko­wała wszyst­kie swoje no­tatki, leżą te­raz w jej to­rebce. Dziś rano, w dro­dze do Zwie­rzyńca, czy­tała z nich na głos Ka­aremu i Lu­ka­sowi. Z jej ust wy­pły­wały aneg­doty i kon­kretne fakty, wi­dać, że dała się tro­chę po­nieść tej no­wej wie­dzy. Ro­zej­rzała się po sa­mo­cho­dzie, żeby spraw­dzić, czy rze­czy­wi­ście jej słu­chają, ale nie uj­rzała na ich twa­rzach ta­kiego za­pału i uwagi, ja­kich ocze­ki­wała. Wy­glą­dali wręcz, jakby ich to nie ob­cho­dziło.

– We­dług was to nie­cie­kawe? Cóż, je­śli nie ma­cie ochoty słu­chać, wa­sza sprawa. W ta­kim ra­zie po­czy­tam so­bie o tym sama.

– Nie, nie, to bar­dzo cie­kawe… prawda, Lu­kas? – Ka­are otwo­rzył sze­roko oczy i zbyt gor­li­wie przy­tak­nął. Uniósł dłoń znad kie­row­nicy i po­kle­pał Ca­ro­line po udzie, ale zdra­dził go bark drga­jący ner­wowo wo­kół wła­snej osi, jakby chciał się uwol­nić. Ten nie­spo­kojny bark wy­krę­cał się od słu­cha­nia. – Ej, śpisz tam czy jak? Chcemy po­słu­chać o Zwie­rzyńcu, prawda?

Lu­kas na mo­ment ode­rwał wzrok od ko­mórki, uniósł brwi i spoj­rzał na ojca bez wy­razu, z miną „A jak ci się wy­daje?”. Wła­śnie prze­jeż­dżali obok po­mnika Knuda Ra­smus­sena i Ca­ro­line na­gle po­my­ślała, że ich nie­dzielna wy­cieczka jest jak jedna z eks­pe­dy­cji Thule. Po­dróż­nik po­larny stoi wy­kuty z gra­nitu przy Stran­dve­jen, ręką osła­nia oczy od słońca i pa­trzy w stronę Sundu, ze wzro­kiem skie­ro­wa­nym ku da­le­kim ho­ry­zon­tom. Każda eks­pe­dy­cja po­trze­buje sil­nego do­wódcy, a ten nie za­wsze może być po­pu­larny. Ca­ro­line wy­pro­sto­wała plecy, zło­żyła kartki i za­pa­trzyła się przed sie­bie.

– Uwa­żam, że warto się do­wie­dzieć cze­goś no­wego.

Po­nie­waż mąż i syn nie od­po­wie­dzieli, po­czuła tylko ich zdzi­wione spoj­rze­nia na swoim pro­filu, a po­nie­waż sama też nie wie­działa, co do­kład­nie przez to ro­zu­mie, stra­ciła pew­ność sie­bie i po­wtó­rzyła:

– Uwa­żam, że warto się do­wie­dzieć cze­goś no­wego.CILLE

Każ­dego ranka prze­cho­dzi bo­le­sny ry­tuał. Musi go od­być, nie ma od niego od­wrotu. Kilka razy głę­boko od­dy­cha i pro­stuje się na krze­śle. Obok leżą przy­go­to­wane kartka i dłu­go­pis. Cille wy­peł­nia klatkę pier­siową po­wie­trzem i ob­naża zęby w czymś w ro­dzaju uśmie­chu, który przy­daje gło­sowi lek­ko­ści i dźwięcz­nego brzmie­nia.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Cille Beck­mann. Mam na­dzieję, że nie prze­szka­dzam. Aha, to prze­pra­szam, w ta­kim ra­zie nie zajmę dużo czasu. Dzwo­nię, żeby za­py­tać, czy nie po­trze­bują pań­stwo u sie­bie w fir­mie uta­len­to­wa­nej gra­ficzki. – Za­wsze za­czyna tak samo, w to­na­cji dur. Ryt­miczne re­cy­to­wa­nie do­daje jej od­wagi. Dzwoni do jed­nej firmy dzien­nie. Roz­mowy z re­guły koń­czą się ko­lejną for­mułką, tym ra­zem w to­na­cji mol. – Aha, nie wie­dzia­łam. Tak, tak, oczy­wi­ście, ro­zu­miem, trudno… Nic się na to po­ra­dzi, w ta­kim ra­zie prze­pra­szam za za­wra­ca­nie głowy, dzię­kuję i do wi­dze­nia.

Uśmiech nie scho­dzi jej z twa­rzy, plecy są wy­pro­sto­wane do mo­mentu, aż od­kłada słu­chawkę. Wtedy po­wo­lutku za­czyna się sy­pać od góry w dół, jak zbom­bar­do­wany bu­dy­nek, wieża ob­ra­ca­jąca się w ru­inę. Jej no­śna kon­struk­cja zo­staje zbu­rzona, pię­tro za pię­trem. Po­wieki, ką­ciki ust, żu­chwa i klatka pier­siowa osu­wają się co­raz ni­żej. Serce, wcze­śniej bi­jące jak sza­lone, za chwilę zwolni. Po­tem Cille sie­dzi nie­ru­chomo, jakby ją spa­ra­li­żo­wało, i wy­gląda przez okno pu­stym wzro­kiem. To, co z niej zo­stało, pro­wa­dzi ze sobą walkę. Czuje pie­cze­nie pod po­wie­kami, mocno za­ci­ska zęby. Więk­szość jej dni za­czyna się od ta­kiego za­wa­le­nia się. Ask na­zywa to oso­bi­stym za­bie­ga­niem o pracę.

– Ko­cha­nie, na tym to wszystko po­lega. Ani się obej­rzysz, a coś do­sta­niesz! Pew­nego dnia do­pi­sze ci szczę­ście i te­le­fon od­bie­rze ta wła­ściwa osoba, w naj­bar­dziej sprzy­ja­ją­cym mo­men­cie. Szanse wzra­stają wraz z co­raz więk­szą liczbą osób, z któ­rymi się kon­tak­tu­jesz. Każ­dego dnia po­win­naś ob­dzwo­nić od dzie­się­ciu do dwu­dzie­stu firm.

– Za każ­dym ra­zem ja­kaś część mnie umiera. Od­pra­wiają mnie jak na­tręt­nego sprze­dawcę. Albo że­braka. Już nie mogę.

W ciągu trzech mie­sięcy tylko raz udało jej się umó­wić na roz­mowę, ale oka­zało się, że firma – przed­się­bior­stwo bu­dow­lane z Søborga – wcale nie miała dla niej żad­nej pracy. Po pro­stu byli cie­kawi – przy­znała sze­fowa kadr. Krą­żyła im po gło­wie myśl, żeby ze­rwać współ­pracę z do­tych­cza­sową agen­cją re­kla­mową i być może, ewen­tu­al­nie, za­trud­nić ko­goś na eta­cie gra­fika. Kie­dyś w przy­szło­ści. W chwili obec­nej wciąż nie mają żad­nych kon­kret­nych pla­nów. Sze­fowa kadr wy­ja­śniła, że chcieli po­znać ewen­tu­alną kan­dy­datkę, spraw­dzić do­stępne na rynku oferty. Uśmiech­nęła się pro­fe­sjo­nal­nie i do­dała, że Cille może oczy­wi­ście wy­peł­nić for­mu­larz, je­śli chce się zna­leźć w ich ba­zie, tak na wszelki wy­pa­dek. Nie było czasu na za­sta­no­wie­nie się, co na­pi­sać w for­mu­la­rzu, zu­peł­nie jakby ubie­gała się o pracę w budce w we­so­łym mia­steczku. Była to zresztą ja­kaś idio­tyczna firma, Cille wcale nie miała ochoty pra­co­wać w ich dusz­nym biu­rze, zim­nym i bez­oso­bo­wym. Brzyd­kim i nie­cie­ka­wym. Po­dob­nie jak ich spo­sób ko­mu­ni­ko­wa­nia się i strona in­ter­ne­towa. O tak, de­spe­racko po­trze­bo­wali po­mocy gra­fika, tylko nie mieli zmy­słu gra­ficz­nego, żeby sami to do­strze­gli. Co ona robi nie tak i dla­czego utknęła w mar­twym punk­cie?

***

Słońce za bar­dzo ją razi, niebo jest zbyt błę­kitne. Cille tę­skni za je­sie­nią i ciem­no­ścią. Za­ciąga za­słony w sa­lo­nie, dzieci oglą­dają te­le­wi­zję, a ona chcia­łaby na­pić się kawy i po­czy­tać ga­zetę. Ask, który wró­cił wła­śnie z jog­gingu spo­cony i czer­wony na twa­rzy, na po­wrót roz­suwa za­słony.

– Dla­czego tu tak ciemno? – Pod­czas ro­bie­nia pom­pek i ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych na pod­ło­dze w sa­lo­nie pro­po­nuje zdy­sza­nym gło­sem, żeby wy­brali się ra­zem na wy­cieczkę ro­we­rową. – Na przy­kład do Zwie­rzyńca, na ob­chody Hu­ber­tusa. Ro­we­rem do­je­dzie się tam w ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Przy oka­zji To­bias so­bie po­ćwi­czy, chciał­bym, żeby od je­sieni za­czął jeź­dzić ro­we­rem do szkoły.

Cille nie czuje się na si­łach. Nie wy­obraża so­bie mo­zol­nego na­ci­ska­nia na pe­dały, a póź­niej bro­dze­nia w mo­krej tra­wie z mę­żem i dziećmi, jakby wszystko było do­brze. Nie czuje się u sie­bie wśród roz­piesz­czo­nych zwo­len­ni­ków jazdy kon­nej i ro­ze­śmia­nych ro­dzin na nie­dziel­nych wy­ciecz­kach. Wczo­raj do­stała pocztą ko­lejną od­mowę. Przyj­dzie tam wielu lu­dzi, ry­zy­ko­wa­łaby spo­tka­niem ko­goś zna­jo­mego. Na przy­kład ro­dzi­ców, ze szkoły albo z przed­szkola, któ­rzy uści­snę­liby ją na przy­wi­ta­nie i za­czę­liby wy­py­ty­wać o Tarę i To­biasa. Roz­wo­dzi­liby się w nie­skoń­czo­ność o je­sien­nych wa­ka­cjach spę­dzo­nych na Flo­ry­dzie albo w Du­baju, tro­chę przy tym na­rze­ka­jąc na nad­miar pracy. Więk­szość roz­mów do­ty­czy wła­śnie dzieci, urlo­pów, sta­łej pracy, po­sia­da­nych nie­ru­cho­mo­ści. W tym miej­scu na­stą­pi­łoby uprzejme na­wią­za­nie do jej wła­snej sy­tu­acji. Po od­chrząk­nię­ciu za­py­ta­liby, co u niej ostat­nio sły­chać, czy już coś zna­la­zła, aby po chwili szybko do­dać: „Aha, no tak, ale prę­dzej czy póź­niej na pewno coś się po­jawi, pro­szę nie tra­cić na­dziei. Nie po­zo­staje nic in­nego, jak nie prze­sta­wać. Po­wo­dze­nia!”. Cille na­prawdę nie ma ochoty na żadną wy­cieczkę, ale że chcia­łaby na parę go­dzin mieć dom tylko dla sie­bie, po­zwala so­bie na drobne kłam­stwo.

– To do­bry po­mysł. Po­win­ni­ście się tam wy­brać. Tro­chę boli mnie głowa. We­zmę ta­bletkę i mam na­dzieję, że mi się po­prawi do wa­szego po­wrotu. Spa­kuję wam torbę z pro­wian­tem i spo­tkamy się koło po­łu­dnia.

Do­kłada sta­rań, żeby jej głos brzmiał w miarę na­tu­ral­nie, ale Ask mruży oczy i przy­gląda się jej z uwagą.

– Głowa cię boli? Dla­czego nic nie po­wie­dzia­łaś? Kiedy to się za­częło?

Lewa po­wieka lekko mu drży, Cille zwró­ciła na to ostat­nio uwagę. Dzieje się tak za­wsze, gdy Ask się nie­cier­pliwi albo iry­tuje. Do ja­snej cho­lery, dla­czego choć raz na ja­kiś czas nie wolno jej się po­do­ło­wać, tak aby nie mu­siała się z tego tłu­ma­czyć? Tak trudno mu zro­zu­mieć, że głowa ją boli wła­śnie od tego tempa i pod­krę­ca­nej przez niego at­mos­fery? Dla­czego musi się tłu­ma­czyć z każ­dej naj­mniej­szej zmiany, jaką czuje w swoim ciele, z każ­dego wah­nię­cia na­stroju, każ­dej za­su­nię­tej za­słony, każ­dej od­mowy, każ­dego gwał­tow­niej­szego pul­so­wa­nia w pła­cie czo­ło­wym? Mał­żeń­stwo po­lega na nad­zo­ro­wa­niu i ubez­wła­sno­wol­nie­niu. Na in­wa­zji. Ask ma tak wiele po­my­słów na to, co po­winna ro­bić. „Mu­sisz być bar­dziej pro­ak­tywna, sama wy­cho­dzić do lu­dzi i pró­bo­wać się sprze­dać, stać się sa­mo­dzielna, zy­skać wła­snych klien­tów, wy­bić się na nie­za­leż­ność. Naj­le­piej, gdy­byś się zde­cy­do­wała na ten krok, otwo­rzyła wła­sną agen­cję re­kla­mową”. Gada jak na­krę­cony, w ogóle nie my­śląc o tym, do kogo mówi. Cille stała się cał­ko­wi­cie nie­wi­doczna. Na­wet mąż prze­stał ją do­strze­gać. Nie ro­zu­mie, że ona nie ma naj­mniej­szej ochoty na sie­dze­nie w sa­mot­no­ści i pro­wa­dze­nie jed­no­oso­bo­wej firmy. Chce być czę­ścią wspól­noty, przy­cho­dzić rano do praw­dzi­wego biura, ro­bić to, w czym jest do­bra, prze­by­wać wśród ży­wych.

***

Kiedy ku­pili dom przy Ham­bros Allé 7, Cille wy­da­wało się, że miesz­ka­nie w dziel­nicy wil­lo­wej bę­dzie wy­glą­dało ina­czej. Prze­pro­wa­dzali się tu­taj z wiel­kimi na­dzie­jami. Od­tąd ich ży­cie ro­dzinne miało się kształ­to­wać w od­po­wiedni spo­sób. Cille wy­obra­żała so­bie spo­kój do­mo­wego ogni­ska, sku­pie­nie się na ro­dzi­nie i przy­ro­dzie. Drzewa owo­cowe przed do­mem, huś­tawki, do­mek za­baw dla dzieci. Śnież­no­białe pra­nie po­wie­wa­jące na wie­trze, woń trawy i na­grza­nej słoń­cem ziemi. Oczyma du­szy wi­działa sie­bie, jak za­kłada przy­do­mowy wa­rzyw­nik, po­ma­gają jej w tym dzieci, a mię­dzy no­gami plą­cze się szcze­niak. W week­endy miała piec wła­sny chleb i pić ka­kao z bitą śmie­taną w kuchni z przy­tulną wnęką na stół oraz krze­sła i ze świe­cami na pa­ra­pe­cie. Za­mie­rzała na­prawdę się po­sta­rać. Wy­obra­żała so­bie sze­roko otwarte okna i furtki ogro­dowe, świa­tło i świeże po­wie­trze w prze­stron­nych po­ko­jach. Przy­ja­zne twa­rze, wszech­obecną ci­szę, a przez całe lato woń roz­pa­lo­nego grilla w po­rze ko­la­cji. Ro­dzinę i przy­ja­ciół wpa­da­ją­cych z nie­za­po­wie­dzianą wi­zytą. Są­siedz­kie im­prezy, maszty z ło­po­czą­cymi fla­gami, mil­czącą ak­cep­ta­cję, znane wszyst­kim ru­tyny, miłe po­ga­wędki z są­sia­dami. Ich dom miał być miej­scem, do któ­rego in­stynk­tow­nie cią­gną wszyst­kie dzieci z dziel­nicy. Wła­śnie ta­kie było jej dzie­ciń­stwo – bez­pieczne, bez za­kłó­ceń, o nie­skom­pli­ko­wa­nej to­po­gra­fii, bez od­czu­wal­nego nad­zoru. Osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych na pro­win­cji rzą­dziło się wła­snymi pro­stymi za­sa­dami. Trzeba było zdą­żyć ze zro­bie­niem za­ku­pów przed za­mknię­ciem skle­pów, wnieść pra­nie do domu, kiedy za­czy­nało pa­dać, a o wpół do szó­stej po­sta­wić na stole pół­mi­sek z fry­ka­del­kami. Reszta to­czyła się sama swoim po­wol­nym ryt­mem. Stałe pory po­sił­ków i kot wy­le­gu­jący się w słońcu na ta­ra­sie. Znów tak miało być. O tym my­ślała Cille, kiedy ku­po­wali dom, i wła­śnie temu ma­rze­niu po­wie­działa wtedy tak.CA­RO­LINE

Ca­ro­line wło­żyła fu­tro z no­rek. Na co dzień go nie nosi, stara się je oszczę­dzać. Od­wa­żyła się po­nadto na miękki ja­sno­brą­zowy ka­pe­lusz z ciem­no­brą­zową ta­siemką, w którą wszyto za­wa­diac­kie ba­żan­cie piórko. Rano długo prze­glą­dała się w lu­strze w holu, za­sta­na­wia­jąc się, czy pióro to aby nie prze­sada. Wy­da­wało się ele­ganc­kie, kiedy kilka dni temu mie­rzyła ka­pe­lusz w skle­pie przy Store Kon­gens­gade, a słowa eks­pe­dientki, która stwier­dziła, że na ob­chody Hu­ber­tusa nie cho­dzi się z gołą głową, brzmiały sen­sow­nie. Ale Ca­ro­line ni­gdy w ży­ciu nie sie­działa na ko­niu, ni­gdy nie trzy­mała broni my­śliw­skiej, a więc tym bar­dziej ni­gdy nie za­strze­liła żad­nego ba­żanta, któ­rego pió­rami mo­głaby się przy­ozdo­bić. Na­gle to do niej do­tarło. Ka­pe­lusz był atry­bu­tem tylko dla wta­jem­ni­czo­nych, który jej nie przy­słu­gi­wał. Miała go wła­śnie odło­żyć na półkę, gdy z góry zbiegł do niej Ka­are.

– Wow, eks­tra wy­glą­dasz! A niech mnie, ele­gancki ka­pe­lusz! Kró­lew­ski do kwa­dratu. Ko­cha­nie, po pro­stu strzał w dzie­siątkę. Te­raz trzeba za­wieźć kró­lową na po­lo­wa­nie. Lu­kas, je­steś tam? Wy­cho­dzimy!

Jego głos roz­niósł się po domu jak dźwięk rogu my­śliw­skiego. Ca­ro­line dała się zba­ła­mu­cić. Wsie­dli do sa­mo­chodu w pod­nio­słej at­mos­fe­rze. Zda­niem sie­dzą­cego z tyłu Lu­kasa Ca­ro­line wy­glą­dała jak ktoś wy­bie­ra­jący się na au­dien­cję. Można po­wie­dzieć, że czy­tał w jej my­ślach, bo prze­cież na­stępca tronu Fre­de­rik i jego żona Mary też tam dzi­siaj będą. Przyjdą jako wi­dzo­wie ra­zem ze swo­imi dziećmi i Ca­ro­line z pew­no­ścią nie mia­łaby nic prze­ciwko temu, żeby oso­bi­ście przy­wi­tać się z księż­niczką, gdyby nada­rzyła się ku temu oka­zja. Pro­stuje plecy i sta­wia kroki z jesz­cze więk­szą ener­gią. Po­doba jej się spa­ce­ro­wa­nie w tym miej­scu, samo by­cie tu­taj. Za chwilę dojdą do Ere­mi­tage, gdzie wszystko się roz­pocz­nie. To nie­sa­mo­wite, że miesz­kają tak bli­sko re­zer­watu przy­rody, w któ­rym wznosi się piękny ba­ro­kowy pa­łac, a do­okoła bie­gają ty­siące je­leni jak na zu­peł­nym od­lu­dziu. „Nie do­strze­gamy przy­rody w swoim ży­ciu” – do­cho­dzi do wnio­sku Ca­ro­line. Tego dnia w jej gło­wie po­ja­wiają się zu­peł­nie nowe my­śli. Ła­two zro­zu­mieć, dla­czego lu­dzie piel­grzy­mują tu­taj z ca­łego kraju. To zresztą ka­ry­godne, że ona sama wy­brała się do Zwie­rzyńca do­piero dziś, po raz pierw­szy od ze­szłego lata, gdy Su­san wy­pra­wiała swoje uro­dziny w re­stau­ra­cji Piil & Co. Cie­kawe, czy Lu­kas był tu wcze­śniej, Ca­ro­line nie ma o tym po­ję­cia. Za­trzy­muje się i czeka na niego.

– Za­raz doj­dziemy na miej­sce. Dasz radę?

– Ale bez­na­dzieja, nie zdą­ży­łem zjeść śnia­da­nia.

– Po obej­rze­niu go­ni­twy po­je­dziemy gdzieś na lunch. By­li­ście tu wcze­śniej ze szkołą?

– Mnó­stwo razy i dla­tego nie mam ochoty tu­taj ła­zić. Nie ku­mam, po co zmu­sza­cie mnie do tej wy­cieczki, skoro znam to miej­sce dużo le­piej niż wy.

– Cza­sami przy­jem­nie jest po­ro­bić coś ra­zem, prawda?

– I tak każde z nas idzie osobno.

– Każde cho­dzi swoim tem­pem, to nor­malne, gdy wy­bie­rasz się gdzieś więk­szą grupą. Lu­kas, spró­buj tro­chę zmie­nić na­sta­wie­nie. Ro­zej­rzyj się, zo­bacz, jak tu pięk­nie, po­goda też nam do­pi­sała.

– Wszystko mi jedno.LINE

Line stoi w ła­zience i eks­pe­ry­men­tuje z wło­sami. Trzyma w gó­rze lu­sterko do ma­ki­jażu, żeby wi­dzieć, jak różne fry­zury pre­zen­tują się z boku i z tyłu. Włosy upięte to ele­gancka kla­syka, pod­kre­śla­jąca kształt jej twa­rzy, opa­da­jące luźno na ra­miona są bar­dziej no­wo­cze­sne, na­dają jej wy­lu­zo­wany wy­gląd. Trudna sprawa, nie może się zde­cy­do­wać. Ćwi­czy mały re­per­tuar uśmie­chów i po­waż­niej­szych, bar­dziej za­my­ślo­nych min. Upięte czy luźne, uło­żone czy w nie­ła­dzie, uśmiech czy po­waga? Line nie wie, co wy­brać. Od pew­nego czasu pi­sze z męż­czy­zną o imie­niu Pe­ter, o pięt­na­stej mają się spo­tkać w ha­lach tar­go­wych przy Nør­re­por­cie. Roz­pusz­czone włosy chyba le­piej pa­sują do spo­tka­nia przy ka­wie w nie­dzielne po­po­łu­dnie, w końcu to żadna spe­cjalna oka­zja, mają się tylko po­znać, zo­ba­czyć na żywo, szybko oce­nić, czy jest mię­dzy nimi che­mia i czy warto kon­ty­nu­ować zna­jo­mość. Wy­daje się miły. Nie­prze­ciętny. Line wy­czuwa to w otrzy­my­wa­nych od niego wia­do­mo­ściach i w jego ca­ło­ścio­wym po­dej­ściu. Jest le­ka­rzem i dy­rek­to­rem mię­dzy­na­ro­do­wego fun­du­szu na rzecz walki z ra­kiem, tro­chę star­szym od niej. Zgu­glo­wała go. Do­ra­dza rzą­dowi i kie­row­nic­twu Szpi­tala Kró­lew­skiego w za­kre­sie ba­dań nad ra­kiem, czę­sto wy­stę­puje w me­diach i bywa w Chri­stians­borgu. Le­piej jed­nak pójść z upię­tymi wło­sami. Line spę­dziła sa­motne cztery lata. Nie wy­obraża so­bie prze­ży­cia ko­lej­nej zimy bez męż­czy­zny u swego boku. Pra­gnie przy­tu­lać się pod koł­drą do cie­płego ciała, jeść ra­zem ko­la­cje, cho­dzić do kina, w zwy­kły dzień po­wsze­dni wy­pić z kimś bu­telkę wina, mieć o kim my­śleć. Pra­gnie męż­czy­zny, który przy­tuli ją do sie­bie i po­wie, że bę­dzie z nią na do­bre i na złe. Może ma zbyt wy­gó­ro­wane ocze­ki­wa­nia, ale prze­cież o to cho­dzi w ży­ciu. Roz­waża w my­ślach moż­liwe te­maty roz­mów z tym Pe­te­rem, pró­buje się ubrać sto­sow­nie do oka­zji. Wy­cho­dzi z domu o ta­kiej po­rze, żeby przyjść pięć mi­nut po cza­sie. Czy po­winna po­dać mu rękę, czy ra­czej uści­skać go lekko na przy­wi­ta­nie? To ża­ło­sne, że ko­bieta w jej wieku wdzię­czy się go­dzi­nami przed lu­strem i po­święca tak wiele czasu na do­pra­co­wy­wa­nie swo­ich pro­fili rand­ko­wych. Czy znaj­dzie się ja­kiś mą­dry męż­czy­zna, miły albo po pro­stu taki, na któ­rego bę­dzie mo­gła li­czyć? Zna­jome ciało, ła­godny głos, cie­pła dłoń, praw­dziwy przy­ja­ciel. Czy znaj­dzie się męż­czy­zna dla Line? Ona też ma prawo być ko­chaną. Dla­czego tak ciężko ko­goś po­znać? A je­śli to wszystko nie ma sensu? Je­śli do końca ży­cia zo­sta­nie sama?

***

W Tin­de­rze nie cho­dzi o szu­ka­nie wiel­kiej mi­ło­ści. Raz na ja­kiś czas Line ma dość od­wagi, by tam zaj­rzeć, ale nie wy­star­czają jej seks i flirt. Naj­le­piej się czuje na stro­nach Eli­te­da­ters i Be­au­ti­ful Pe­ople, które wy­soko usta­wiają po­przeczkę. Trzeba mieć wyż­sze wy­kształ­ce­nie albo być w trak­cie stu­diów. Opis wła­snej osoby musi być spo­rzą­dzony z po­lo­tem, tre­ściwy, ory­gi­nalny. Por­tale rand­kowe od­ra­dzają uży­wa­nie sche­ma­tycz­nych zwro­tów i za­chę­cają użyt­kow­ni­ków – no­ta­bene wła­śnie ta­kim zwro­tem – do nie­po­ha­mo­wa­nej kre­atyw­no­ści. Twoje zdję­cie pro­fi­lowe musi speł­niać wy­mogi es­te­tyczne, spo­sób przed­sta­wie­nia po­wi­nien być szczery, a w za­miesz­cza­nych ko­mu­ni­ka­tach naj­le­piej uni­kać prze­sady i nie po­pi­sy­wać się do­mo­ro­słą fi­lo­zo­fią. Line spę­dza dłu­gie go­dziny na tym, żeby za­sto­so­wać się do tych wska­zó­wek, za­sta­na­wia się nad każ­dym sło­wem, każ­dym prze­cin­kiem, za­ma­wia pro­fe­sjo­nalne zdję­cia u fo­to­grafa, bo nie chce na swoim pro­filu żad­nych ama­tor­skich sel­fie. Zmie­nia usta­wie­nia, żeby spraw­dzić, co robi kon­ku­ren­cja, czyli wszyst­kie inne ko­biety spra­gnione mi­ło­ści. Pi­sze, że ma wiele do za­ofe­ro­wa­nia, ale póź­niej to usuwa. Pi­sze, że szuka part­nera na po­zio­mie, który wy­do­bę­dzie z niej to, co naj­lep­sze, i oka­zuje się, że reszta szuka do­kład­nie tego sa­mego. Wpada na po­mysł, żeby wpi­sać do swo­jego tek­stu pro­fi­lo­wego kilka nazw re­gio­nów sły­ną­cych z pro­duk­cji wina, ale od­krywa, że inne pa­nie też na to wpa­dły. Ba­rolo i Bo­ur­go­gne wy­glą­dają na ulu­bione ha­sła wzbo­ga­ca­jące oso­bo­wość ni­czym ety­kietki do­brego smaku. Line pró­buje wy­my­ślić ja­kieś ory­gi­nalne słowa opi­su­jące to, kim jest, ale wszyst­kie są już w uży­ciu. Inne ko­biety też po­dają się za zmy­słowe, kre­atywne, tro­skliwe, au­ten­tyczne, re­flek­syjne. Na tej ma­pie nie ma żad­nych bia­łych plam, wszyst­kie zie­mie zo­stały już dawno za­jęte. Na tar­go­wi­sku mi­ło­ści trudno na­wi­go­wać bez uży­cia fra­ze­sów. W jaki spo­sób się sprze­dać? Po­dać się za młod­szą? Ja­kie sy­gnały wy­sy­łają pie­czo­ło­wi­tość, z którą Line two­rzy swój pro­fil, jej atrak­cyjne zdję­cia prze­ro­bione w Pho­to­sho­pie, czas po­świę­cony na ten mi­ło­sny pro­jekt? Czy do­wo­dzą chęci spra­wo­wa­nia kon­troli, próż­no­ści, pe­dan­tycz­no­ści? Czy zo­sta­nie uznana za starą i zgorzk­niałą, je­śli na­pi­sze, że jest wdową? A może wła­śnie tym się wy­różni z grona roz­wó­dek? Męż­czyźni i ko­biety w każ­dym wieku wy­sta­wiają się na sprze­daż w in­ter­ne­cie ni­czym kieł­basy na targu mię­snym. Jak sto­jąc przy la­dzie, wy­pa­trzyć dla sie­bie naj­lep­szy ką­sek, skoro każdy ku­charz wie, że praw­dziwą ja­kość pro­duktu można spraw­dzić do­piero po prze­kro­je­niu? Nie do­wiesz się, czy po­lę­dwica jest kru­cha, do­póki nie wło­żysz jej do ust. Przy­glą­da­jąc się tym wszyst­kim ofer­tom, Line do­cho­dzi do wnio­sku, że jest to­wa­rem i klientką w jed­nej oso­bie. Czy nie wy­gląda na zbyt wy­su­szoną? Jak przed­sta­wić sie­bie w ory­gi­nalny spo­sób, kiedy je­steś wśród ty­sięcy głod­nych ko­biet po­lu­ją­cych na po­dob­nie wy­posz­czo­nego męż­czy­znę? Może wyj­dzie na zde­spe­ro­waną, ale po­sta­na­wia na­pi­sać prawdę: „Je­stem ko­bietą, która tę­skni za mi­ło­ścią”. Jest to naj­szczer­sze wy­zna­nie, na ja­kie zdo­była się od dawna. Nie po­zo­stało jej nic in­nego. Być może wy­różni się tym, że na­pi­sała coś, o czym wszy­scy my­ślą, ale nikt nie mówi na głos.

***

Po­ru­sza­nie się po tym rand­ko­wym świe­cie po­trafi być trudne, a re­guły nim rzą­dzące zbyt bru­talne. Nie­któ­rzy męż­czyźni za­rzu­cają ha­czyk z cał­ko­wi­cie nie­wła­ściwą przy­nętą, zu­peł­nie nie ro­zu­mie­jąc, czego pra­gną ko­biety. Line do­sta­wała już zdję­cia mę­skich or­ga­nów płcio­wych we wzwo­dzie i w spo­czynku – pro­wo­ku­ją­cych, za­do­wo­lo­nych z sie­bie czę­ści ciała albo smut­nych ma­łych śli­macz­ków bez muszli. Line nie ma dość wy­obraźni, by dojść do tego, czy te zdję­cia zo­stały wy­słane, żeby ją zszo­ko­wać czy za­nę­cić. Pro­szono ją też o zdję­cia piersi albo o akty, jesz­cze za­nim po­znała pi­szą­cego do niej czło­wieka. Od razu blo­kuje ta­kie pro­file. Oprócz tego py­tają ją o jej roz­miar mi­seczki, czy lubi sa­do­ma­so­chizm, trój­kąty i czwo­ro­kąty albo czy po­trafi tań­czyć na ru­rze. Blo­kada, blo­kada, blo­kada. Nie jest za­in­te­re­so­wana ta­kimi rand­kami. Czyżby wy­lą­do­wała na wy­sy­pi­sku śmieci, wśród in­nych po­mi­ło­snych od­pa­dów, albo na par­kie­cie, gdzie ci, któ­rych nikt inny już nie chce, mogą tań­czyć cia­sno przy­tu­leni, szep­cząc swoje ma­rze­nia do ob­cych uszu? Line nie ma ochoty, żeby ktoś za­da­wał jej ból, okła­dał ją pej­czem, nie za­mie­rza też wcho­dzić w geo­me­tryczne układy z oso­bami, któ­rych nie zna. Tę­skni za praw­dzi­wym czło­wie­kiem, czyli czymś sto­sun­kowo zwy­czaj­nym, ale sta­ro­świecka me­toda po­le­ga­jąca na wie­rze w mi­łość i cze­ka­niu na cud już się nie spraw­dza. Line ma­rzy o praw­dzi­wym spo­tka­niu. Naj­le­piej, gdyby za­dzwo­nił do niej ja­kiś dawny zna­jomy, który do­wie­dział się, że jest sama, albo gdyby po­znała ko­goś w ko­lejce do kasy w su­per­mar­ke­cie, ale nic ta­kiego się nie zda­rza. Line jest ko­bietą, która tę­skni. Ma dość po­stawy wy­cze­ki­wa­nia i na­dziei – w skle­pie, w ba­rze, przy te­le­fo­nie. To się nie zda­rza, po pro­stu nie i tyle.

***

Pierw­sza randka to czę­sto zwy­kłe spo­tka­nie przy ka­wie albo na drinka. Je­śli mię­dzy rand­ku­ją­cymi jest che­mia, za­py­ta­nie o na­stępny raz wy­daje się czymś na­tu­ral­nym. W przy­padku nie­tra­fio­nego wy­boru można po­wie­dzieć po dwu­dzie­stu mi­nu­tach: „Dzię­kuję za spo­tka­nie, miło było cię po­znać”, i przy po­że­gna­niu obie strony wie­dzą, na czym stoją. W za­sa­dzie już w ciągu pierw­szych dwu­dzie­stu se­kund wia­domo, czy randka była warta za­chodu. Jak dwa psy, które spo­ty­kają się na spa­ce­rze i za­czy­nają ob­wą­chi­wać. Zwie­rzęta wie­dzą na­tych­miast, czy ta druga strona jest wy­star­cza­jąco in­te­re­su­jąca, żeby się z nią ba­wić albo ko­pu­lo­wać, czy też po­winny wy­wę­szyć so­bie inny typ, inną rasę, inny za­pach. Pod­czas tych pierw­szych spo­tkań roz­po­znaw­czych Line czuje się jak stary sa­mo­chód od­dany na prze­gląd. W ze­szłym roku nie zdała kilku ta­kich prób ze swo­imi rów­no­lat­kami i po tych nie­po­wo­dze­niach zro­biła so­bie długą prze­rwę. Za każ­dym ra­zem do­ko­ny­wała wi­wi­sek­cji przed lu­strem: co tym ra­zem spo­wo­do­wało, że ten stary dziad mnie od­rzu­cił? Przed­nie świa­tła, które nie za­bły­sły tak ja­sno, jak po­winny? Małe wgnie­ce­nie z przodu? Nie­wiel­kie za­dra­pa­nie? Nie­do­sta­teczne przy­spie­sze­nie? Zu­peł­nie jakby cho­dziła z pustką wy­pi­saną na czole. Tę­sk­nota po­mniej­sza jej war­tość. Gdy po­znają się ze sobą mło­dzi lu­dzie, każde z nich jest na­dzieją, nie­za­pi­saną kartą, wciąż nie­za­mknię­tym ra­chun­kiem. Gdy po­znają się doj­rzałe osoby, każda z nich sta­nowi ca­łość. Saldo na plu­sie albo na mi­nu­sie. „Masz od­wagę we mnie za­in­we­sto­wać?” Line po­siada ak­tywa w po­staci dwóch be­st­sel­le­ro­wych ksią­żek, w miarę zdro­wego i za­dba­nego ciała oraz dość spo­rej wie­dzy na te­mat lu­dzi. Z dru­giej strony pod­cho­dzi do ży­cia z pewną dozą scep­ty­cy­zmu i zgorzk­nie­nia. Stra­ciła męża, któ­rego – jak się jej wy­da­wało – znała na wy­lot, i bez­pieczną przy­stań w gro­nie ro­dziny. Głę­boko w sercu wciąż jest tą Line, na którą męż­czyźni za­wsze mieli oko, o którą za­bie­gało wielu i która spo­śród nich wy­brała Kri­stiana, bo zro­bił na niej wra­że­nie szcze­rego i peł­nego za­pału. Szczery i pe­łen za­pału Kri­stian Hvidt był spad­ko­biercą wiel­kiego ma­jątku, oj­cem jej dzieci i grubą rybą w świe­cie duń­skiego biz­nesu. Kry­zys go­spo­dar­czy spo­wo­do­wał, że mąż po­pa­dał w co­raz więk­sze długi, aż na ko­niec dał do­brą oka­zję do plo­tek w ca­łej pół­noc­nej Ze­lan­dii, gdy wcze­snym ran­kiem po­je­chał do lasu ze swoim sztu­ce­rem my­śliw­skim i za­koń­czył wszystko strza­łem w usta. Zo­sta­wił ją z troj­giem nie­szczę­śli­wych dzieci, dzien­ni­ka­rzami i fo­to­gra­fami wy­cze­ku­ją­cymi przy jej drzwiach wej­ścio­wych, li­stami po­le­co­nymi, wie­rzy­cie­lami, spła­ca­niem dłu­gów i dwoma do­mami, które trzeba było bły­ska­wicz­nie sprze­dać. Line daje so­bie radę, ale je­dyny ma­ją­tek, jaki jej po­zo­stał, to na­gro­ma­dzone po­kłady mi­ło­ści i tro­ski, któ­rych nikt nie chce.CA­RO­LINE

Rzadko się jej zda­rza po­sta­wić stopę na le­śnej ściółce, ale nikt nie może jej za­rzu­cić, że przy­szła nie­przy­go­to­wana. Po­lo­wa­nie _par force_ było roz­rywką wiel­mo­żów, w któ­rej uczest­ni­czyły setki my­śli­wych w barw­nych mun­du­rach i psy goń­cze, a do da­wa­nia sy­gna­łów uży­wano ro­gów. Cza­sami do­cho­dziło też do nie­szczęść. W 1698 roku gar­baty król Chri­stian V miał za­bić wy­tro­pioną zwie­rzynę, lecz nie udało mu się za­dać śmier­tel­nego ciosu. Ago­nia je­le­nia się prze­cią­gała, zwie­rzę kop­nęło i ra­niło króla, który po do­zna­nych ura­zach ni­gdy nie wró­cił do zdro­wia i umarł pół roku póź­niej. Drzewo, pod któ­rym król i je­leń na­wza­jem ode­brali so­bie ży­cie, wciąż ro­śnie w Zwie­rzyńcu. Obec­nie na­zywa się je „dę­bem Chri­stiana V”. Ca­ro­line chcia­łaby je po­ka­zać Lu­ka­sowi, ma tylko na­dzieję, że je znaj­dzie po­śród tych wszyst­kich tłu­mów. Ma wra­że­nie, że nogi same ją niosą, mo­głaby tak iść na ko­niec świata. Może za­cznie wy­cho­dzić z Kin­giem tylko po to, żeby mieć pre­tekst do prze­by­wa­nia tu­taj? Ob­raca się za sie­bie i szuka wzro­kiem Ka­arego. O nie, Ca­ro­line może i po­winna zmie­nić na­wyki, je­śli cho­dzi o spę­dza­nie czasu na dwo­rze, ale nie bę­dzie do nich na­le­żało wy­pro­wa­dza­nie tej be­stii na spa­cer. King wsko­czył wła­śnie na ja­kie­goś mniej­szego psa, ru­dego, zdaje się, że to pu­del. Czwo­ro­nogi wy­glą­dają, jakby się zga­dzały co do tego, co za chwilę na­stąpi. Ruda suczka stoi spo­koj­nie i czeka na wiel­kiego samca, który oka­zał jej za­in­te­re­so­wa­nie. Ca­ro­line wi­dzi jej kę­dzie­rzawą głowę pod zwa­li­stym ciel­skiem Kinga, który z wi­docz­nym tru­dem przy­ci­ska się do niej od tyłu, aby z nią spół­ko­wać. Ka­are i wła­ści­ciel pu­dliczki kłócą się, usta­wieni każde po swo­jej stro­nie tej nie­do­bra­nej pary. Ca­ro­line wi­dzi, jak mąż cią­gnie ner­wowo za smycz, pró­bu­jąc ze­pchnąć Kinga z grzbietu suczki. Na­gle jej wła­ści­ciel wyj­muje z ple­caka bu­telkę wody i wy­lewa za­war­tość Kin­gowi na głowę. Ca­ro­line do­cho­dzi wrzask Ka­arego: „No kurwa, co pan so­bie wy­obraża?!”, i wi­dzi, jak King prze­rywa mi­ło­sny akt. Pies otrząsa się z wody i chowa za Ka­arem. Ca­ro­line spusz­cza wzrok i szybko się stam­tąd od­dala, za­uważa, że Lu­kas robi to samo. Dla­czego Ka­are nie za­pa­nuje nad tym mon­strum? To nie­od­po­wie­dzialne, że po­zwala mu rzą­dzić. W tym związku to King roz­daje karty, bez dwóch zdań. Rano, gdy je­chali sa­mo­cho­dem, Ka­are sam po­wie­dział, że ist­nieją okre­ślone za­sady. Otóż to: ist­nieją za­sady, Ka­are Kri­stian­se­nie! Opo­wie­dziana przez niego hi­sto­ria do­ty­czyła spo­tka­nego dwa lata temu męż­czy­zny, któ­remu pies uciekł w oko­lice je­ziora Fu­gl­sangs­søen.

– Za­strze­lił go le­śni­czy. Zwie­rzy­niec jest re­zer­wa­tem, wolno bie­ga­jące psy sta­no­wią za­gro­że­nie dla je­leni. Ist­nieją okre­ślone za­sady! W tym miej­scu le­śni­czy jest pa­nem ży­cia i śmierci.

Lu­kas i Ca­ro­line mu­szą żyć z tą be­stią pod jed­nym da­chem, bo Ka­are któ­re­goś dnia po pro­stu przy­szedł do domu z do­ro­słym psem my­śliw­skim, nie za­py­taw­szy ni­kogo o zda­nie. Tuż po prze­pro­wadzce na Ham­bros Allé Ka­are no­sił się z wiel­kimi pla­nami do­ty­czą­cymi po­lo­wań. Wy­ro­bił so­bie na­wet kartę ło­wiecką, bo chciał wejść w kręgi wła­ści­cieli ziem­skich i za­po­znać się z elitą. King był czę­ścią tego planu. Tyle że nic z tego nie wy­szło. Ka­arego nie za­sy­pała la­wina za­pro­szeń na po­lo­wa­nia i przy­ję­cia ło­wiec­kie, więc szybko stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie. Ale bez względu na to, jak bar­dzo by się nie sta­rał uczy­nić psa ich wspól­nym pro­jek­tem, wspólną ra­do­ścią, te­ma­tem wspól­nych roz­mów, jego na­dzieja i wy­siłki są da­remne. King na­leży wy­łącz­nie do Ka­arego i nikt poza nim by za tym mon­strum nie tę­sk­nił, gdyby pew­nego dnia ucie­kło i spo­tkało na swo­jej dro­dze le­śni­czego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: