- W empik go
Sto dni - ebook
Sto dni - ebook
Kaare, pośrednik w obrocie nieruchomościami, powoli staje na nogi po bankructwie sprzed kilku lat i ma dalekosiężne plany. Ich nastoletni syn Lukas rzadko wychodzi ze swojego pokoju, a rodzicom trudno go zrozumieć.
Line, autorka książek kucharskich, szuka miłości w internecie. Tęskni za przyzwoitym mężczyzną i któregoś dnia w końcu go spotyka: lekarza i naukowca doceniającego uroki życia. Czyżby był odpowiedzią na wszystkie tęsknoty Line, a może kimś jeszcze ważniejszym?
Graficzka Cille straciła pracę podczas kryzysu finansowego i nie może wrócić na rynek pracy. Czuje się niewidzialna dla wszystkich, także dla męża, doradcy w prestiżowej firmie konsultingowej. Skupiony na pracy i treningach na siłowni Ask nie może przestać się dziwić, co się stało z jego kiedyś przemiłą, zadowoloną z życia żoną, i zastanawia się, kiedy ona w końcu weźmie w garść.
„Sto dni” to drugi tom serii „Grzechy milionerów” duńskiej autorki Lotte Kaa Andersen. To inteligentna i pełna humoru powieść o życiu trzech uprzywilejowanych rodzin, z których każda na swój sposób zmaga się z własnymi problemami. Bohaterom czasem brakuje miłości, energii do działania, ciepła rodzinnego i poczucia sensu, ale nie przestają szukać szczęścia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-0234-960-3 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie spędza zbyt dużo czasu na łonie przyrody i nawet nie wie dlaczego. Las jest w jej życiu odległym kierunkiem, mimo że z domu do Zwierzyńca ma zaledwie kilka kilometrów. Oczywiście powinna to robić częściej, wszyscy trąbią o tym, jak ważna jest przyroda i jak zdrowo jest przebywać na dworze. Świeże powietrze i ruch. W lesie można ich zażywać do woli, i to zupełnie za darmo. Między drzewami przechadzają się stada jeleni skubiących trawę. Zwierzęta biegają swobodnie po całym rezerwacie, nic ich nie odgradza od ludzi, są jednocześnie pod ochroną i wolne. Na niebie nie ma żadnej chmurki, w powietrzu unosi się woń ziemi i trawy, wyczuwa się w nim i zimno, i ciepło. Do oczu napływają jej łzy, to na pewno przez wiatr. Wyjmuje z torebki okulary przeciwsłoneczne. Szczypie ją skóra na policzkach, dostaje nagłego przypływu energii, prawie zaczyna się uśmiechać. Jeszcze chwila, a zacznie opowiadać Kaaremu o drzewach, jeleniach, słońcu, o tym, jakie to wszystko jest piękne i, jakby się nad tym zastanowić, tak dobrze skoordynowane. Zupełnie jak gdyby jakaś siła wyższa maczała w tym palce. Caroline chciałaby porozmawiać, ale milczy. Kaare na pewno zareagowałby sceptycznie, nie byłby w stanie nadążyć za jej tokiem myślenia. Jej wynurzenia skwitowałby czymś w rodzaju „Jeśli chcesz wiedzieć, ta twoja siła wyższa nazywa się leśniczy”. Kaare zajmuje się sprzedażą nieruchomości w różnych lokalizacjach, ale poza tym przyroda niespecjalnie go interesuje. To coś zbyt abstrakcyjnego, bardziej w guście wegetarian i rowerzystów. Caroline i Kaare nie prowadzą takich rozmów, więc ona prowadzi je sama ze sobą.
– To naprawdę niesamowite – mówi cicho, kręcąc nieznacznie głową. Dlaczego nikt jej wcześniej nie powiedział, jak tu pięknie, nigdy jej tutaj nie zabrał? – Zwierzyniec – szepcze w kołnierz swojego futra, bo na ścieżkach są inni spacerowicze i nie chciałaby, żeby ktoś ją usłyszał.
Kaarem nie musi się martwić, jest zajęty strofowaniem swojego psa. Zabrał ze sobą Kinga i prowadzi go na krótkiej smyczy. Wielkie zwierzę ciągnie go energicznie we własnym kierunku, czarne oczy świecą na wysokości ludzkich bioder, z pyska kapie mu ślina, kiedy prycha z ekscytacji wywołanej tyloma nowymi okazjami do zaznaczenia terytorium. Pies ze szczęściem w oczach zbliża pysk do każdej parującej końskiej kupy na ścieżce, unosi nogę przy każdym kretowisku, obsikuje każdy mijany pniak. Kaare zamierza go nauczyć chodzenia przy nodze, ale instynkty biorą górę. King absolutnie nie chce go słuchać.
– Do nogi! King! Kiiing, chodź tutaj. Już! O tak, dobry pies, zaraz dostaniesz przysmak. Nie! King? Proszę cię…
King ignoruje wszelkie rozkazy. Oto nierówna walka dwóch samców. Caroline znów wychodzi trochę naprzód. Jeszcze przed chwilą czuła się tak wspaniale, a teraz… Nie ma siły na udział w tym cyrku, który serwują jej Kaare i jego pies. Lukas spaceruje ze słuchawkami w uszach, pilnując odległości około dziesięciu, piętnastu kroków od nich. On też nie ma zamiaru rozkoszować się walorami otoczenia. Każde z nich idzie swoim tempem, z własnym porządkiem dnia w głowie. Gdyby obserwował ich ktoś postronny, nie wpadłby na to, że są rodziną. Caroline przestała się przejmować. Tym, co myślą ludzie. Każde z nich stara się, jak może. Przestała tęsknić za ideałem, któremu i tak nie da się sprostać, wyobrażeniem rodziny jako Świętej Trójcy – ojciec, matka, syn trzymający się za ręce, spacerujący po lesie, rozumiejący się bez słów. Lukas ma szesnaście lat i swoje życie. Ideały nie istnieją.KAARE
Kaare Kristiansen zaprosił rodzinę na obchody Hubertusa. Kupił kaszkiet i parę butów jeździeckich z czarnej skóry, które włożył na tę okazję. Jako dziecko raz spróbował jazdy konnej. Siedzenie wysoko na dużym zwierzęciu, czucie pod sobą naturalnej siły jego mięśni było czymś, czego nigdy nie zapomniał. W tym koniu była jakaś dobrotliwość, coś przyjemnego, cierpliwego, co wynikało z jego natury, jakby zwierzę go słuchało i rozumiało. Kaare czuł wyraźnie, że wierzchowiec jest jego przyjacielem, jakby się zrośli w jedno. Teraz chce to poczuć jeszcze raz. Kaare zamierza nauczyć się jeździć. Nie można skapcanieć, trzeba wciąż próbować nowych rzeczy. Kiedy mieszka się pośród pięknej przyrody Gentofte, tak blisko Zwierzyńca, pobieranie lekcji jeździectwa wydaje się oczywiste. Musi tylko znaleźć odpowiedniego nauczyciela, na przykład jakąś kobiecą trenerkę. Kaare wyobraża sobie przejażdżkę w niedzielny poranek, nad nim błękitne niebo, pod nim silne końskie ciało, on wyprostowany w siodle – mężczyzna i jego koń. Kaaremu podobają się obrazy przewijające mu się w głowie. Poza tym jeździectwo to sport prawdziwych dżentelmenów. Hubertus jest wielką coroczną tradycją, w sumie to zawstydzające, że nigdy wcześniej nie uczestniczyli w jego obchodach. Wszyscy tutaj są. Rodzina królewska śledzi przebieg gonitwy z balkonu pałacu myśliwskiego Eremitage. Zgromadzili się tu ludzie z wyższych sfer w najróżniejszych odsłonach i odmianach: właściciele ziemscy, arystokracja, elita Gentofte. W dzieciństwie przyprowadzali ich tutaj rodzice, których przyprowadzali ich dziadkowie. Ich własne dzieci przejmą tę tradycję i przekażą ją swoim dzieciom i wnukom, i tak będzie to trwało, dopóki jakiś młody człowiek pewnego dnia się nie zbuntuje i z tym nie zerwie – tylko po to, aby tu powrócić kilka lat później i po cichu zająć należne sobie miejsce w szeregu. Właśnie tego rodzaju spoiwem są scalone tutejsze rodziny. Znają własną wartość i trwają przy swoich zwyczajach. Oni pamiętają. Nie brakuje tutaj golfiarzy, koniarzy, członków klubu jeździeckiego z Bernstorffsparken, właścicieli wielkich willi położonych w sąsiedztwie Zwierzyńca, którzy czują się zobowiązani do uczestnictwa w obchodach Hubertusa i angażują się w nie, bo odbywają się u nich w ogródku. Są tutaj przedstawiciele finansowych wyższych sfer i ci, którzy do tego aspirują, ale jeszcze tam nie doszli i pewnie nigdy nie dojdą. Oczywiście zjawiło się też mnóstwo zwykłych ludzi, którzy zjechali do Zwierzyńca z Herlev, Hundige i wszelkich innych dzielnic: Amager, Greve, Jyllinge i tak dalej. Przeciętni Duńczycy także chcą doświadczyć wspaniałości obchodów Hubertusa, spędzić niedzielę w ekskluzywnym Klampenborgu. Kaare świetnie to rozumie, bo sam kiedyś był takim obserwatorem aspirującym do czegoś więcej. Znane mu są ich tęsknoty. Często wykorzystywał Zwierzyniec jako kartę przetargową w sprzedaży nieruchomości z tej okolicy. „Z widokiem na Zwierzyniec, tylko kilkaset metrów od lasu Jægersborg Hegn, blisko parku rozrywki Bakken, tuż obok najpiękniejszych obszarów przyrodniczych w Danii, po sąsiedzku z jeleniami i pałacem Eremitage”. Wie dokładnie, na jakiej strunie zagrać, chociaż sam nigdy tutaj nie był. To znaczy, oczywiście był kiedyś w Bakken z Lukasem, ale nigdy nie miał czasu, chęci ani okazji, żeby lepiej zapoznać się z tymi terenami. W tym roku będzie inaczej. On i Caroline zgodzili się ze sobą, że czas nadrobić zaległości i Lukas musi im towarzyszyć. Nie pozostawili mu żadnego wyboru. Jako rodzice mają określone obowiązki, poza tym uczestnictwo w takich wydarzeniach powinno należeć do jego wychowania. To dobrze, żeby chłopak znał lokalne tradycje, skoro teraz mieszkają tak blisko. Poza tym poszerzy mu to horyzonty i tak dalej.
***
Rankiem pojechali do stacji Klampenborg, gdzie zostawili samochód. Znalezienie miejsca zajęło całą wieczność – to cholernie trudne, gdy wszyscy mieszkańcy przedmieść zapragnęli się tu zjawić. Powinno istnieć jakieś prawo pierwszeństwa dla obywateli z Gentofte, żeby nie trzeba było walczyć o miejsce parkingowe z intruzami wszelkiej maści. Zjawiło się tu dziś może nawet pięćdziesiąt tysięcy osób. Kaare z rodziną ostatecznie zaparkowali kilka kilometrów od pałacu i najpierw musieli przebrnąć przez grzęzawisko końskich kup i zwiędłych liści, zanim prawie dotarli na miejsce. Lukas zachowuje się skandalicznie. Narzeka przez cały czas, nie pasuje mu raz to, raz tamto. Czuje się zmęczony, obcierają go buty, zaraz wyładuje mu się telefon, nie chce mu się z nimi chodzić, zostawił w samochodzie okulary przeciwsłoneczne, koledzy z liceum nie mogą go zobaczyć z rodzicami. Poza tym męczy go straszne pragnienie. Caroline próbowała wziąć go pod ramię i trochę rozweselić, ale w końcu Kaare nie wytrzymuje.
– Lukas, do jasnej cholery, mam tego serdecznie dość! Czy chcesz, czy nie, idziemy do tego przeklętego lasu! I byłoby miło, gdybyśmy mogli to zrobić choć z odrobiną klasy. Masz szesnaście lat. Chyba to nie takie trudne przejść trzy kilometry? Jeśli się męczysz po tak krótkim spacerze, może to znak, że musisz zadbać o kondycję? Może za dużo czasu spędzasz w łóżku? A teraz weź się w garść, chłopie. Pokaż, że masz w sobie odrobinę krzepy!
– Przez tę durną zachciankę muszę brnąć z tobą i z mamą przez ten gigantyczny park na totalnym zimnie, i to w niedzielę rano! Ogarnij to wreszcie: nie mam najmniejszej ochoty w tym uczestniczyć! To był twój pomysł. Dlaczego nie mogłeś przyjść tu sam, tylko muszę płacić za to, że nagle zainteresowałeś się końmi? Wcześniej ani słowem nie wspominałeś o Hubertusie, aż tu nagle robisz wielkie halo z tego, że jakaś zgraja starych ludzi jeździ konno w historycznych przebraniach i udaje, że poluje. W zeszłym roku bez przerwy nawijałeś o golfie. Weź przestań, tato. Po prostu przestań.
Kaaremu zupełnie odejmuje mowę. Lukas nigdy wcześniej tak się do niego nie odezwał. Dlaczego młodzi ludzie uważają, że mogą sobie na wszystko pozwolić? Szczerze mówiąc, Kaare ma po dziurki w nosie tej nowoczesnej gadaniny, że dzieci powinno się traktować jak równorzędnych partnerów. Nie okazują rodzicom żadnego szacunku. Ktoś przecież musi wyznaczać im kurs, ale nie, oni zwracają się do ciebie tak, jakbyś był ich rówieśnikiem. Zawsze chcą o wszystkim decydować, chociaż są tylko dużymi dziećmi. Kaare wymaga od syna przynajmniej odrobiny szacunku, ale im częściej to powtarza, tym wyraźniej czuje coraz mniejsze poważanie Lukasa dla jego osoby, i to demonstrowane zupełnie otwarcie. Co począć z takim gderliwym szesnastolatkiem, który przesiaduje w swoim pokoju przed ekranem komputera albo szlaja się gdzieś po mieście z kolegami? Jak z takim podejściem do życia może wyrosnąć na ludzi? Kaare nie wie nawet, gdzie syn przebywa, kiedy go nie ma w domu. Chłopak twierdzi, że jeżdżą rowerami po mieście. Na pewno pijani w sztok. Oczywiście nie w smak im używanie świateł rowerowych. Kaare nie ma pojęcia, co tak naprawdę robią, a pytanie Lukasa na niewiele się zdaje. Z góry wie, co syn mu odpowie: „Nic takiego. To i owo. Tylko czilujemy. Tak, wszystko jest w porządku”. To przerażające, jak szybko następują zmiany. Jeszcze do niedawna Lukas był cichym spokojnym dzieckiem, które zaczytywało się w komiksach, grało na konsoli i marzyło o tym, żeby dostać się do najlepszej drużyny piłki nożnej. Teraz, gdy zagląda się do jego pokoju, leży w nim długi chudy nastolatek, któremu nie chce się nawet podnieść wzroku, żeby przywitać się z własnym ojcem. W biały dzień, przy spuszczonych roletach, leży w łóżku z komputerem, telefonem i talerzem pełnym kromek z nutellą. Zwraca na ciebie uwagę tylko wtedy, gdy przychodzisz z informacją, że na stole czeka jedzenie, albo pytasz, czy przypadkiem nie brakuje mu pieniędzy.LUKAS
To megawkurwiające, że musi leźć przez ten las w mokrych butach, pięć kroków w tyle za ojcem i matką, jakby miał siedem lat. Stokroć bardziej wolałby zostać w domu, we własnym łóżku, albo przebywać w każdym innym miejscu niż to. Wolałby, żeby go zamknięto w windzie ze znienawidzoną nauczycielką, Jane Degn, niż się tędy wlec – do tego stopnia jest to dla niego okropne. Odkąd jakiś czas temu rodzice przeczytali w lokalnej gazecie o Hubertusie, obydwoje wkręcili sobie film, że Lukas ma im towarzyszyć podczas tej ich pojebanej wycieczki. Zwykle dają mu spokój, rzadko zdarza im się zajmować tak twarde stanowisko i zmuszać go do czegoś. Ojciec wpadł na kretyński pomysł, żeby się nauczyć jeździć konno, i stąd pomysł uczestnictwa w tegorocznych obchodach. Z tego czy innego powodu matka postanowiła, że wybierze się tam razem z nim. Są tutaj, żeby później się chwalić, że tu byli. Opowiedzą jutro swoim klientom, że oglądali gonitwę za lisem w Klampenborgu. Obydwoje mają skłonność do upiększania rzeczywistości, w ich ustach totalnie chore rzeczy brzmią, jakby były zajebiste. Najgorszy pod tym względem jest ojciec, chociaż matka też, jak się okazuje, trochę na to cierpi. To megażenada, a oni tego nie widzą. Lukas nie zdążył nawet zjeść śniadania, bo starzy uparli się, żeby wyjść z domu przed dziesiątą. A on położył się koło czwartej, wcześniej był z chłopakami na imprezie w Nordhavn. Jest zmęczony i głodny, a w tym gównianym lesie nie ma żadnych budek ani sklepów, bez kitu, nie ma tu nic, nawet toalety. Był tu raz ze szkołą, ale poza tym nie zna Zwierzyńca za dobrze. Jelenie są wporzo. Podnosi głowę i dostrzega duże stado, które przebiega w niewielkiej odległości. Są wśród nich dorosłe osobniki i młode cielaki, trzymające się blisko matek. Wystarczy, że stado przystaje, a młode zaczynają ssać. Lukas zatrzymuje się na chwilę i chłonie wzrokiem całą scenę. To zajebiste obserwować zwierzęta w ich naturalnym otoczeniu. Naprawdę przyjemny widok. Robi im kilka zdjęć telefonem. Przez chwilę rozważa, czy nie posłać ich chłopakom na snapie, ale oczywiście tego nie robi. Zdziwiliby się tylko, co on wyprawia, dlaczego szwenda się po Zwierzyńcu w niedzielę rano, w sumie on też się temu dziwi.
– Zobacz, jelenie – zwraca mu uwagę matka. – I mają młode, patrz, o tam!
– Co za refleks – mruczy cicho pod nosem.
– Prawda, że tu pięknie, Lukas? To niesamowite, że istnieje takie miejsce. Zrobić ci zdjęcie na tle jeleni?
– Wolałbym umrzeć.
Matka gada jak nakręcona, ale on jest zbyt znużony, żeby odpowiadać na jej pytania. Czuje się zmęczony na zupełnie innym poziomie, głęboko, aż do samych komórek. Gdzieś w jego mózgu jest miejsce, które nigdy się nie budzi. Przeczytał w „National Geographic” o miejscach w lasach deszczowych tak gęsto zadrzewionych, że promienie słoneczne nie mają szansy dotrzeć do leśnego poszycia. Do tych ukrytych, porośniętych mchem zakątków nigdy nie zagląda światło. Podobnie jest z mózgiem Lukasa. Jakaś jego część śpi przez cały czas. Może to przez hasz, którego wypala sporo i który otępia zmysły, zupełnie jakby się zamykały na wszystko dookoła. Część jego mózgu pogrążyła się w śpiączce. Porośnięta mchem, czeka na lepsze czasy. O tym, co rodzice na zmianę – oskarżycielsko albo z zatroskaniem – nazywają lenistwem lub obojętnością, Lukas myśli jako o swoim uśpionym zakątku, sekretnym śnie zimowym, tajnej kryjówce. Starzy nie rozumieją jego zmęczenia, a on jest zbyt zmęczony, żeby im opowiedzieć o chronicznie uśpionych miejscach i o aksamitnym, jasnozielonym mchu mózgowym. Obydwoje myślą tylko o pracy, nie rozumieją potrzeby zapadnięcia w śpiączkę i zamknięcia się we własnym kokonie. Pewnego dnia Lukas na pewno się przebudzi, ale najpierw musi uporać się z kilkoma rzeczami, przygotować się. Czuje, że w tym zmęczeniu jest jakiś głębszy sens, że ma ono jakąś przyczynę. Szkopuł w tym, że to samo zmęczenie nie pozwala mu wyjaśnić, jak to wszystko się łączy. Lukas nie może wtajemniczyć rodziców w to, o czym nieustannie myśli, bo i tak by tego nie zrozumieli. Oni kompletnie nic nie kumają.CAROLINE
Jeśli świętego Huberta uznaje się za patrona myśliwych w Zwierzyńcu, to ona w rodzinie Kristiansenów jest patronką nabywania ogłady. Wczoraj przez cały wieczór siedziała przy komputerze, czytając o królach, dworzanach, polowaniach _par force_ i innych starych tradycjach. Ktoś musiał się tym zająć, inaczej nie mieliby pojęcia, co się wokół nich dzieje, bo przecież żadne z nich nic nie wiedziało o polowaniu na lisa i skokach przez przeszkody. W 1669 roku Fryderyk III kazał ogrodzić część lasu położonego na północ od Kopenhagi i zagonić tu jak najwięcej zwierzyny płowej. Nazwał to miejsce swoim nowym Zwierzyńcem. Był pierwszym monarchą absolutnym w Danii. Jego syn Christian po dojściu do władzy pięciokrotnie poszerzył terytorium parku łowieckiego. Nowy król kazał wytoczyć pięć dróg, które przecinały się nawzajem, tworząc figurę gwiazdy w leśnym krajobrazie, i które istnieją do tej pory. Kaaremu nie dawało spokoju, czym Caroline się zajmuje w sobotni wieczór.
– Czytam o historii tej tradycji, bo nie sądzę, żebyś sam zajrzał do biblioteki.
– Dobra, dobra… Można wybrać się na obchody Hubertusa, nie przeczytawszy na ten temat grubych tomów. Po prostu jestem bardziej spontaniczny od ciebie, wolę działanie, nauka przez praktykę, jak powiadają w mojej branży.
Caroline i Kaare różnią się od siebie, także i na tej płaszczyźnie.
Pałac Eremitage stanowi świadectwo minionych czasów – wystawnych przyjęć, rozrzutnych monarchów, ustanawiania władzy. W dawnych epokach stada psów myśliwskich zaganiały wybranego jelenia w miejsce, skąd nie miał ucieczki, po czym król zsiadał z konia i zabijał zwierzę mieczem. Obchody Hubertusa w pierwszą niedzielę listopada nawiązują do tradycji królewskich łowów w Zwierzyńcu. Obecne polowanie to jedno wielkie przedstawienie, sztuka dla sztuki, niewinna zabawa dla wtajemniczonych. Żaden jeleń nie otrzyma dziś ciosu w serce królewskim mieczem. Caroline posortowała informacje, próbując zaprowadzić w nich jakąś chronologię. Podchodzi do tego zadania jak do wszystkiego innego: rzetelnie i systematycznie. Wydrukowała wszystkie swoje notatki, leżą teraz w jej torebce. Dziś rano, w drodze do Zwierzyńca, czytała z nich na głos Kaaremu i Lukasowi. Z jej ust wypływały anegdoty i konkretne fakty, widać, że dała się trochę ponieść tej nowej wiedzy. Rozejrzała się po samochodzie, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jej słuchają, ale nie ujrzała na ich twarzach takiego zapału i uwagi, jakich oczekiwała. Wyglądali wręcz, jakby ich to nie obchodziło.
– Według was to nieciekawe? Cóż, jeśli nie macie ochoty słuchać, wasza sprawa. W takim razie poczytam sobie o tym sama.
– Nie, nie, to bardzo ciekawe… prawda, Lukas? – Kaare otworzył szeroko oczy i zbyt gorliwie przytaknął. Uniósł dłoń znad kierownicy i poklepał Caroline po udzie, ale zdradził go bark drgający nerwowo wokół własnej osi, jakby chciał się uwolnić. Ten niespokojny bark wykręcał się od słuchania. – Ej, śpisz tam czy jak? Chcemy posłuchać o Zwierzyńcu, prawda?
Lukas na moment oderwał wzrok od komórki, uniósł brwi i spojrzał na ojca bez wyrazu, z miną „A jak ci się wydaje?”. Właśnie przejeżdżali obok pomnika Knuda Rasmussena i Caroline nagle pomyślała, że ich niedzielna wycieczka jest jak jedna z ekspedycji Thule. Podróżnik polarny stoi wykuty z granitu przy Strandvejen, ręką osłania oczy od słońca i patrzy w stronę Sundu, ze wzrokiem skierowanym ku dalekim horyzontom. Każda ekspedycja potrzebuje silnego dowódcy, a ten nie zawsze może być popularny. Caroline wyprostowała plecy, złożyła kartki i zapatrzyła się przed siebie.
– Uważam, że warto się dowiedzieć czegoś nowego.
Ponieważ mąż i syn nie odpowiedzieli, poczuła tylko ich zdziwione spojrzenia na swoim profilu, a ponieważ sama też nie wiedziała, co dokładnie przez to rozumie, straciła pewność siebie i powtórzyła:
– Uważam, że warto się dowiedzieć czegoś nowego.CILLE
Każdego ranka przechodzi bolesny rytuał. Musi go odbyć, nie ma od niego odwrotu. Kilka razy głęboko oddycha i prostuje się na krześle. Obok leżą przygotowane kartka i długopis. Cille wypełnia klatkę piersiową powietrzem i obnaża zęby w czymś w rodzaju uśmiechu, który przydaje głosowi lekkości i dźwięcznego brzmienia.
– Dzień dobry, nazywam się Cille Beckmann. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Aha, to przepraszam, w takim razie nie zajmę dużo czasu. Dzwonię, żeby zapytać, czy nie potrzebują państwo u siebie w firmie utalentowanej graficzki. – Zawsze zaczyna tak samo, w tonacji dur. Rytmiczne recytowanie dodaje jej odwagi. Dzwoni do jednej firmy dziennie. Rozmowy z reguły kończą się kolejną formułką, tym razem w tonacji mol. – Aha, nie wiedziałam. Tak, tak, oczywiście, rozumiem, trudno… Nic się na to poradzi, w takim razie przepraszam za zawracanie głowy, dziękuję i do widzenia.
Uśmiech nie schodzi jej z twarzy, plecy są wyprostowane do momentu, aż odkłada słuchawkę. Wtedy powolutku zaczyna się sypać od góry w dół, jak zbombardowany budynek, wieża obracająca się w ruinę. Jej nośna konstrukcja zostaje zburzona, piętro za piętrem. Powieki, kąciki ust, żuchwa i klatka piersiowa osuwają się coraz niżej. Serce, wcześniej bijące jak szalone, za chwilę zwolni. Potem Cille siedzi nieruchomo, jakby ją sparaliżowało, i wygląda przez okno pustym wzrokiem. To, co z niej zostało, prowadzi ze sobą walkę. Czuje pieczenie pod powiekami, mocno zaciska zęby. Większość jej dni zaczyna się od takiego zawalenia się. Ask nazywa to osobistym zabieganiem o pracę.
– Kochanie, na tym to wszystko polega. Ani się obejrzysz, a coś dostaniesz! Pewnego dnia dopisze ci szczęście i telefon odbierze ta właściwa osoba, w najbardziej sprzyjającym momencie. Szanse wzrastają wraz z coraz większą liczbą osób, z którymi się kontaktujesz. Każdego dnia powinnaś obdzwonić od dziesięciu do dwudziestu firm.
– Za każdym razem jakaś część mnie umiera. Odprawiają mnie jak natrętnego sprzedawcę. Albo żebraka. Już nie mogę.
W ciągu trzech miesięcy tylko raz udało jej się umówić na rozmowę, ale okazało się, że firma – przedsiębiorstwo budowlane z Søborga – wcale nie miała dla niej żadnej pracy. Po prostu byli ciekawi – przyznała szefowa kadr. Krążyła im po głowie myśl, żeby zerwać współpracę z dotychczasową agencją reklamową i być może, ewentualnie, zatrudnić kogoś na etacie grafika. Kiedyś w przyszłości. W chwili obecnej wciąż nie mają żadnych konkretnych planów. Szefowa kadr wyjaśniła, że chcieli poznać ewentualną kandydatkę, sprawdzić dostępne na rynku oferty. Uśmiechnęła się profesjonalnie i dodała, że Cille może oczywiście wypełnić formularz, jeśli chce się znaleźć w ich bazie, tak na wszelki wypadek. Nie było czasu na zastanowienie się, co napisać w formularzu, zupełnie jakby ubiegała się o pracę w budce w wesołym miasteczku. Była to zresztą jakaś idiotyczna firma, Cille wcale nie miała ochoty pracować w ich dusznym biurze, zimnym i bezosobowym. Brzydkim i nieciekawym. Podobnie jak ich sposób komunikowania się i strona internetowa. O tak, desperacko potrzebowali pomocy grafika, tylko nie mieli zmysłu graficznego, żeby sami to dostrzegli. Co ona robi nie tak i dlaczego utknęła w martwym punkcie?
***
Słońce za bardzo ją razi, niebo jest zbyt błękitne. Cille tęskni za jesienią i ciemnością. Zaciąga zasłony w salonie, dzieci oglądają telewizję, a ona chciałaby napić się kawy i poczytać gazetę. Ask, który wrócił właśnie z joggingu spocony i czerwony na twarzy, na powrót rozsuwa zasłony.
– Dlaczego tu tak ciemno? – Podczas robienia pompek i ćwiczeń rozciągających na podłodze w salonie proponuje zdyszanym głosem, żeby wybrali się razem na wycieczkę rowerową. – Na przykład do Zwierzyńca, na obchody Hubertusa. Rowerem dojedzie się tam w jakieś dwadzieścia minut. Przy okazji Tobias sobie poćwiczy, chciałbym, żeby od jesieni zaczął jeździć rowerem do szkoły.
Cille nie czuje się na siłach. Nie wyobraża sobie mozolnego naciskania na pedały, a później brodzenia w mokrej trawie z mężem i dziećmi, jakby wszystko było dobrze. Nie czuje się u siebie wśród rozpieszczonych zwolenników jazdy konnej i roześmianych rodzin na niedzielnych wycieczkach. Wczoraj dostała pocztą kolejną odmowę. Przyjdzie tam wielu ludzi, ryzykowałaby spotkaniem kogoś znajomego. Na przykład rodziców, ze szkoły albo z przedszkola, którzy uścisnęliby ją na przywitanie i zaczęliby wypytywać o Tarę i Tobiasa. Rozwodziliby się w nieskończoność o jesiennych wakacjach spędzonych na Florydzie albo w Dubaju, trochę przy tym narzekając na nadmiar pracy. Większość rozmów dotyczy właśnie dzieci, urlopów, stałej pracy, posiadanych nieruchomości. W tym miejscu nastąpiłoby uprzejme nawiązanie do jej własnej sytuacji. Po odchrząknięciu zapytaliby, co u niej ostatnio słychać, czy już coś znalazła, aby po chwili szybko dodać: „Aha, no tak, ale prędzej czy później na pewno coś się pojawi, proszę nie tracić nadziei. Nie pozostaje nic innego, jak nie przestawać. Powodzenia!”. Cille naprawdę nie ma ochoty na żadną wycieczkę, ale że chciałaby na parę godzin mieć dom tylko dla siebie, pozwala sobie na drobne kłamstwo.
– To dobry pomysł. Powinniście się tam wybrać. Trochę boli mnie głowa. Wezmę tabletkę i mam nadzieję, że mi się poprawi do waszego powrotu. Spakuję wam torbę z prowiantem i spotkamy się koło południa.
Dokłada starań, żeby jej głos brzmiał w miarę naturalnie, ale Ask mruży oczy i przygląda się jej z uwagą.
– Głowa cię boli? Dlaczego nic nie powiedziałaś? Kiedy to się zaczęło?
Lewa powieka lekko mu drży, Cille zwróciła na to ostatnio uwagę. Dzieje się tak zawsze, gdy Ask się niecierpliwi albo irytuje. Do jasnej cholery, dlaczego choć raz na jakiś czas nie wolno jej się podołować, tak aby nie musiała się z tego tłumaczyć? Tak trudno mu zrozumieć, że głowa ją boli właśnie od tego tempa i podkręcanej przez niego atmosfery? Dlaczego musi się tłumaczyć z każdej najmniejszej zmiany, jaką czuje w swoim ciele, z każdego wahnięcia nastroju, każdej zasuniętej zasłony, każdej odmowy, każdego gwałtowniejszego pulsowania w płacie czołowym? Małżeństwo polega na nadzorowaniu i ubezwłasnowolnieniu. Na inwazji. Ask ma tak wiele pomysłów na to, co powinna robić. „Musisz być bardziej proaktywna, sama wychodzić do ludzi i próbować się sprzedać, stać się samodzielna, zyskać własnych klientów, wybić się na niezależność. Najlepiej, gdybyś się zdecydowała na ten krok, otworzyła własną agencję reklamową”. Gada jak nakręcony, w ogóle nie myśląc o tym, do kogo mówi. Cille stała się całkowicie niewidoczna. Nawet mąż przestał ją dostrzegać. Nie rozumie, że ona nie ma najmniejszej ochoty na siedzenie w samotności i prowadzenie jednoosobowej firmy. Chce być częścią wspólnoty, przychodzić rano do prawdziwego biura, robić to, w czym jest dobra, przebywać wśród żywych.
***
Kiedy kupili dom przy Hambros Allé 7, Cille wydawało się, że mieszkanie w dzielnicy willowej będzie wyglądało inaczej. Przeprowadzali się tutaj z wielkimi nadziejami. Odtąd ich życie rodzinne miało się kształtować w odpowiedni sposób. Cille wyobrażała sobie spokój domowego ogniska, skupienie się na rodzinie i przyrodzie. Drzewa owocowe przed domem, huśtawki, domek zabaw dla dzieci. Śnieżnobiałe pranie powiewające na wietrze, woń trawy i nagrzanej słońcem ziemi. Oczyma duszy widziała siebie, jak zakłada przydomowy warzywnik, pomagają jej w tym dzieci, a między nogami plącze się szczeniak. W weekendy miała piec własny chleb i pić kakao z bitą śmietaną w kuchni z przytulną wnęką na stół oraz krzesła i ze świecami na parapecie. Zamierzała naprawdę się postarać. Wyobrażała sobie szeroko otwarte okna i furtki ogrodowe, światło i świeże powietrze w przestronnych pokojach. Przyjazne twarze, wszechobecną ciszę, a przez całe lato woń rozpalonego grilla w porze kolacji. Rodzinę i przyjaciół wpadających z niezapowiedzianą wizytą. Sąsiedzkie imprezy, maszty z łopoczącymi flagami, milczącą akceptację, znane wszystkim rutyny, miłe pogawędki z sąsiadami. Ich dom miał być miejscem, do którego instynktownie ciągną wszystkie dzieci z dzielnicy. Właśnie takie było jej dzieciństwo – bezpieczne, bez zakłóceń, o nieskomplikowanej topografii, bez odczuwalnego nadzoru. Osiedle domków jednorodzinnych na prowincji rządziło się własnymi prostymi zasadami. Trzeba było zdążyć ze zrobieniem zakupów przed zamknięciem sklepów, wnieść pranie do domu, kiedy zaczynało padać, a o wpół do szóstej postawić na stole półmisek z frykadelkami. Reszta toczyła się sama swoim powolnym rytmem. Stałe pory posiłków i kot wylegujący się w słońcu na tarasie. Znów tak miało być. O tym myślała Cille, kiedy kupowali dom, i właśnie temu marzeniu powiedziała wtedy tak.CAROLINE
Caroline włożyła futro z norek. Na co dzień go nie nosi, stara się je oszczędzać. Odważyła się ponadto na miękki jasnobrązowy kapelusz z ciemnobrązową tasiemką, w którą wszyto zawadiackie bażancie piórko. Rano długo przeglądała się w lustrze w holu, zastanawiając się, czy pióro to aby nie przesada. Wydawało się eleganckie, kiedy kilka dni temu mierzyła kapelusz w sklepie przy Store Kongensgade, a słowa ekspedientki, która stwierdziła, że na obchody Hubertusa nie chodzi się z gołą głową, brzmiały sensownie. Ale Caroline nigdy w życiu nie siedziała na koniu, nigdy nie trzymała broni myśliwskiej, a więc tym bardziej nigdy nie zastrzeliła żadnego bażanta, którego piórami mogłaby się przyozdobić. Nagle to do niej dotarło. Kapelusz był atrybutem tylko dla wtajemniczonych, który jej nie przysługiwał. Miała go właśnie odłożyć na półkę, gdy z góry zbiegł do niej Kaare.
– Wow, ekstra wyglądasz! A niech mnie, elegancki kapelusz! Królewski do kwadratu. Kochanie, po prostu strzał w dziesiątkę. Teraz trzeba zawieźć królową na polowanie. Lukas, jesteś tam? Wychodzimy!
Jego głos rozniósł się po domu jak dźwięk rogu myśliwskiego. Caroline dała się zbałamucić. Wsiedli do samochodu w podniosłej atmosferze. Zdaniem siedzącego z tyłu Lukasa Caroline wyglądała jak ktoś wybierający się na audiencję. Można powiedzieć, że czytał w jej myślach, bo przecież następca tronu Frederik i jego żona Mary też tam dzisiaj będą. Przyjdą jako widzowie razem ze swoimi dziećmi i Caroline z pewnością nie miałaby nic przeciwko temu, żeby osobiście przywitać się z księżniczką, gdyby nadarzyła się ku temu okazja. Prostuje plecy i stawia kroki z jeszcze większą energią. Podoba jej się spacerowanie w tym miejscu, samo bycie tutaj. Za chwilę dojdą do Eremitage, gdzie wszystko się rozpocznie. To niesamowite, że mieszkają tak blisko rezerwatu przyrody, w którym wznosi się piękny barokowy pałac, a dookoła biegają tysiące jeleni jak na zupełnym odludziu. „Nie dostrzegamy przyrody w swoim życiu” – dochodzi do wniosku Caroline. Tego dnia w jej głowie pojawiają się zupełnie nowe myśli. Łatwo zrozumieć, dlaczego ludzie pielgrzymują tutaj z całego kraju. To zresztą karygodne, że ona sama wybrała się do Zwierzyńca dopiero dziś, po raz pierwszy od zeszłego lata, gdy Susan wyprawiała swoje urodziny w restauracji Piil & Co. Ciekawe, czy Lukas był tu wcześniej, Caroline nie ma o tym pojęcia. Zatrzymuje się i czeka na niego.
– Zaraz dojdziemy na miejsce. Dasz radę?
– Ale beznadzieja, nie zdążyłem zjeść śniadania.
– Po obejrzeniu gonitwy pojedziemy gdzieś na lunch. Byliście tu wcześniej ze szkołą?
– Mnóstwo razy i dlatego nie mam ochoty tutaj łazić. Nie kumam, po co zmuszacie mnie do tej wycieczki, skoro znam to miejsce dużo lepiej niż wy.
– Czasami przyjemnie jest porobić coś razem, prawda?
– I tak każde z nas idzie osobno.
– Każde chodzi swoim tempem, to normalne, gdy wybierasz się gdzieś większą grupą. Lukas, spróbuj trochę zmienić nastawienie. Rozejrzyj się, zobacz, jak tu pięknie, pogoda też nam dopisała.
– Wszystko mi jedno.LINE
Line stoi w łazience i eksperymentuje z włosami. Trzyma w górze lusterko do makijażu, żeby widzieć, jak różne fryzury prezentują się z boku i z tyłu. Włosy upięte to elegancka klasyka, podkreślająca kształt jej twarzy, opadające luźno na ramiona są bardziej nowoczesne, nadają jej wyluzowany wygląd. Trudna sprawa, nie może się zdecydować. Ćwiczy mały repertuar uśmiechów i poważniejszych, bardziej zamyślonych min. Upięte czy luźne, ułożone czy w nieładzie, uśmiech czy powaga? Line nie wie, co wybrać. Od pewnego czasu pisze z mężczyzną o imieniu Peter, o piętnastej mają się spotkać w halach targowych przy Nørreporcie. Rozpuszczone włosy chyba lepiej pasują do spotkania przy kawie w niedzielne popołudnie, w końcu to żadna specjalna okazja, mają się tylko poznać, zobaczyć na żywo, szybko ocenić, czy jest między nimi chemia i czy warto kontynuować znajomość. Wydaje się miły. Nieprzeciętny. Line wyczuwa to w otrzymywanych od niego wiadomościach i w jego całościowym podejściu. Jest lekarzem i dyrektorem międzynarodowego funduszu na rzecz walki z rakiem, trochę starszym od niej. Zguglowała go. Doradza rządowi i kierownictwu Szpitala Królewskiego w zakresie badań nad rakiem, często występuje w mediach i bywa w Christiansborgu. Lepiej jednak pójść z upiętymi włosami. Line spędziła samotne cztery lata. Nie wyobraża sobie przeżycia kolejnej zimy bez mężczyzny u swego boku. Pragnie przytulać się pod kołdrą do ciepłego ciała, jeść razem kolacje, chodzić do kina, w zwykły dzień powszedni wypić z kimś butelkę wina, mieć o kim myśleć. Pragnie mężczyzny, który przytuli ją do siebie i powie, że będzie z nią na dobre i na złe. Może ma zbyt wygórowane oczekiwania, ale przecież o to chodzi w życiu. Rozważa w myślach możliwe tematy rozmów z tym Peterem, próbuje się ubrać stosownie do okazji. Wychodzi z domu o takiej porze, żeby przyjść pięć minut po czasie. Czy powinna podać mu rękę, czy raczej uściskać go lekko na przywitanie? To żałosne, że kobieta w jej wieku wdzięczy się godzinami przed lustrem i poświęca tak wiele czasu na dopracowywanie swoich profili randkowych. Czy znajdzie się jakiś mądry mężczyzna, miły albo po prostu taki, na którego będzie mogła liczyć? Znajome ciało, łagodny głos, ciepła dłoń, prawdziwy przyjaciel. Czy znajdzie się mężczyzna dla Line? Ona też ma prawo być kochaną. Dlaczego tak ciężko kogoś poznać? A jeśli to wszystko nie ma sensu? Jeśli do końca życia zostanie sama?
***
W Tinderze nie chodzi o szukanie wielkiej miłości. Raz na jakiś czas Line ma dość odwagi, by tam zajrzeć, ale nie wystarczają jej seks i flirt. Najlepiej się czuje na stronach Elitedaters i Beautiful People, które wysoko ustawiają poprzeczkę. Trzeba mieć wyższe wykształcenie albo być w trakcie studiów. Opis własnej osoby musi być sporządzony z polotem, treściwy, oryginalny. Portale randkowe odradzają używanie schematycznych zwrotów i zachęcają użytkowników – notabene właśnie takim zwrotem – do niepohamowanej kreatywności. Twoje zdjęcie profilowe musi spełniać wymogi estetyczne, sposób przedstawienia powinien być szczery, a w zamieszczanych komunikatach najlepiej unikać przesady i nie popisywać się domorosłą filozofią. Line spędza długie godziny na tym, żeby zastosować się do tych wskazówek, zastanawia się nad każdym słowem, każdym przecinkiem, zamawia profesjonalne zdjęcia u fotografa, bo nie chce na swoim profilu żadnych amatorskich selfie. Zmienia ustawienia, żeby sprawdzić, co robi konkurencja, czyli wszystkie inne kobiety spragnione miłości. Pisze, że ma wiele do zaoferowania, ale później to usuwa. Pisze, że szuka partnera na poziomie, który wydobędzie z niej to, co najlepsze, i okazuje się, że reszta szuka dokładnie tego samego. Wpada na pomysł, żeby wpisać do swojego tekstu profilowego kilka nazw regionów słynących z produkcji wina, ale odkrywa, że inne panie też na to wpadły. Barolo i Bourgogne wyglądają na ulubione hasła wzbogacające osobowość niczym etykietki dobrego smaku. Line próbuje wymyślić jakieś oryginalne słowa opisujące to, kim jest, ale wszystkie są już w użyciu. Inne kobiety też podają się za zmysłowe, kreatywne, troskliwe, autentyczne, refleksyjne. Na tej mapie nie ma żadnych białych plam, wszystkie ziemie zostały już dawno zajęte. Na targowisku miłości trudno nawigować bez użycia frazesów. W jaki sposób się sprzedać? Podać się za młodszą? Jakie sygnały wysyłają pieczołowitość, z którą Line tworzy swój profil, jej atrakcyjne zdjęcia przerobione w Photoshopie, czas poświęcony na ten miłosny projekt? Czy dowodzą chęci sprawowania kontroli, próżności, pedantyczności? Czy zostanie uznana za starą i zgorzkniałą, jeśli napisze, że jest wdową? A może właśnie tym się wyróżni z grona rozwódek? Mężczyźni i kobiety w każdym wieku wystawiają się na sprzedaż w internecie niczym kiełbasy na targu mięsnym. Jak stojąc przy ladzie, wypatrzyć dla siebie najlepszy kąsek, skoro każdy kucharz wie, że prawdziwą jakość produktu można sprawdzić dopiero po przekrojeniu? Nie dowiesz się, czy polędwica jest krucha, dopóki nie włożysz jej do ust. Przyglądając się tym wszystkim ofertom, Line dochodzi do wniosku, że jest towarem i klientką w jednej osobie. Czy nie wygląda na zbyt wysuszoną? Jak przedstawić siebie w oryginalny sposób, kiedy jesteś wśród tysięcy głodnych kobiet polujących na podobnie wyposzczonego mężczyznę? Może wyjdzie na zdesperowaną, ale postanawia napisać prawdę: „Jestem kobietą, która tęskni za miłością”. Jest to najszczersze wyznanie, na jakie zdobyła się od dawna. Nie pozostało jej nic innego. Być może wyróżni się tym, że napisała coś, o czym wszyscy myślą, ale nikt nie mówi na głos.
***
Poruszanie się po tym randkowym świecie potrafi być trudne, a reguły nim rządzące zbyt brutalne. Niektórzy mężczyźni zarzucają haczyk z całkowicie niewłaściwą przynętą, zupełnie nie rozumiejąc, czego pragną kobiety. Line dostawała już zdjęcia męskich organów płciowych we wzwodzie i w spoczynku – prowokujących, zadowolonych z siebie części ciała albo smutnych małych ślimaczków bez muszli. Line nie ma dość wyobraźni, by dojść do tego, czy te zdjęcia zostały wysłane, żeby ją zszokować czy zanęcić. Proszono ją też o zdjęcia piersi albo o akty, jeszcze zanim poznała piszącego do niej człowieka. Od razu blokuje takie profile. Oprócz tego pytają ją o jej rozmiar miseczki, czy lubi sadomasochizm, trójkąty i czworokąty albo czy potrafi tańczyć na rurze. Blokada, blokada, blokada. Nie jest zainteresowana takimi randkami. Czyżby wylądowała na wysypisku śmieci, wśród innych pomiłosnych odpadów, albo na parkiecie, gdzie ci, których nikt inny już nie chce, mogą tańczyć ciasno przytuleni, szepcząc swoje marzenia do obcych uszu? Line nie ma ochoty, żeby ktoś zadawał jej ból, okładał ją pejczem, nie zamierza też wchodzić w geometryczne układy z osobami, których nie zna. Tęskni za prawdziwym człowiekiem, czyli czymś stosunkowo zwyczajnym, ale staroświecka metoda polegająca na wierze w miłość i czekaniu na cud już się nie sprawdza. Line marzy o prawdziwym spotkaniu. Najlepiej, gdyby zadzwonił do niej jakiś dawny znajomy, który dowiedział się, że jest sama, albo gdyby poznała kogoś w kolejce do kasy w supermarkecie, ale nic takiego się nie zdarza. Line jest kobietą, która tęskni. Ma dość postawy wyczekiwania i nadziei – w sklepie, w barze, przy telefonie. To się nie zdarza, po prostu nie i tyle.
***
Pierwsza randka to często zwykłe spotkanie przy kawie albo na drinka. Jeśli między randkującymi jest chemia, zapytanie o następny raz wydaje się czymś naturalnym. W przypadku nietrafionego wyboru można powiedzieć po dwudziestu minutach: „Dziękuję za spotkanie, miło było cię poznać”, i przy pożegnaniu obie strony wiedzą, na czym stoją. W zasadzie już w ciągu pierwszych dwudziestu sekund wiadomo, czy randka była warta zachodu. Jak dwa psy, które spotykają się na spacerze i zaczynają obwąchiwać. Zwierzęta wiedzą natychmiast, czy ta druga strona jest wystarczająco interesująca, żeby się z nią bawić albo kopulować, czy też powinny wywęszyć sobie inny typ, inną rasę, inny zapach. Podczas tych pierwszych spotkań rozpoznawczych Line czuje się jak stary samochód oddany na przegląd. W zeszłym roku nie zdała kilku takich prób ze swoimi równolatkami i po tych niepowodzeniach zrobiła sobie długą przerwę. Za każdym razem dokonywała wiwisekcji przed lustrem: co tym razem spowodowało, że ten stary dziad mnie odrzucił? Przednie światła, które nie zabłysły tak jasno, jak powinny? Małe wgniecenie z przodu? Niewielkie zadrapanie? Niedostateczne przyspieszenie? Zupełnie jakby chodziła z pustką wypisaną na czole. Tęsknota pomniejsza jej wartość. Gdy poznają się ze sobą młodzi ludzie, każde z nich jest nadzieją, niezapisaną kartą, wciąż niezamkniętym rachunkiem. Gdy poznają się dojrzałe osoby, każda z nich stanowi całość. Saldo na plusie albo na minusie. „Masz odwagę we mnie zainwestować?” Line posiada aktywa w postaci dwóch bestsellerowych książek, w miarę zdrowego i zadbanego ciała oraz dość sporej wiedzy na temat ludzi. Z drugiej strony podchodzi do życia z pewną dozą sceptycyzmu i zgorzknienia. Straciła męża, którego – jak się jej wydawało – znała na wylot, i bezpieczną przystań w gronie rodziny. Głęboko w sercu wciąż jest tą Line, na którą mężczyźni zawsze mieli oko, o którą zabiegało wielu i która spośród nich wybrała Kristiana, bo zrobił na niej wrażenie szczerego i pełnego zapału. Szczery i pełen zapału Kristian Hvidt był spadkobiercą wielkiego majątku, ojcem jej dzieci i grubą rybą w świecie duńskiego biznesu. Kryzys gospodarczy spowodował, że mąż popadał w coraz większe długi, aż na koniec dał dobrą okazję do plotek w całej północnej Zelandii, gdy wczesnym rankiem pojechał do lasu ze swoim sztucerem myśliwskim i zakończył wszystko strzałem w usta. Zostawił ją z trojgiem nieszczęśliwych dzieci, dziennikarzami i fotografami wyczekującymi przy jej drzwiach wejściowych, listami poleconymi, wierzycielami, spłacaniem długów i dwoma domami, które trzeba było błyskawicznie sprzedać. Line daje sobie radę, ale jedyny majątek, jaki jej pozostał, to nagromadzone pokłady miłości i troski, których nikt nie chce.CAROLINE
Rzadko się jej zdarza postawić stopę na leśnej ściółce, ale nikt nie może jej zarzucić, że przyszła nieprzygotowana. Polowanie _par force_ było rozrywką wielmożów, w której uczestniczyły setki myśliwych w barwnych mundurach i psy gończe, a do dawania sygnałów używano rogów. Czasami dochodziło też do nieszczęść. W 1698 roku garbaty król Christian V miał zabić wytropioną zwierzynę, lecz nie udało mu się zadać śmiertelnego ciosu. Agonia jelenia się przeciągała, zwierzę kopnęło i raniło króla, który po doznanych urazach nigdy nie wrócił do zdrowia i umarł pół roku później. Drzewo, pod którym król i jeleń nawzajem odebrali sobie życie, wciąż rośnie w Zwierzyńcu. Obecnie nazywa się je „dębem Christiana V”. Caroline chciałaby je pokazać Lukasowi, ma tylko nadzieję, że je znajdzie pośród tych wszystkich tłumów. Ma wrażenie, że nogi same ją niosą, mogłaby tak iść na koniec świata. Może zacznie wychodzić z Kingiem tylko po to, żeby mieć pretekst do przebywania tutaj? Obraca się za siebie i szuka wzrokiem Kaarego. O nie, Caroline może i powinna zmienić nawyki, jeśli chodzi o spędzanie czasu na dworze, ale nie będzie do nich należało wyprowadzanie tej bestii na spacer. King wskoczył właśnie na jakiegoś mniejszego psa, rudego, zdaje się, że to pudel. Czworonogi wyglądają, jakby się zgadzały co do tego, co za chwilę nastąpi. Ruda suczka stoi spokojnie i czeka na wielkiego samca, który okazał jej zainteresowanie. Caroline widzi jej kędzierzawą głowę pod zwalistym cielskiem Kinga, który z widocznym trudem przyciska się do niej od tyłu, aby z nią spółkować. Kaare i właściciel pudliczki kłócą się, ustawieni każde po swojej stronie tej niedobranej pary. Caroline widzi, jak mąż ciągnie nerwowo za smycz, próbując zepchnąć Kinga z grzbietu suczki. Nagle jej właściciel wyjmuje z plecaka butelkę wody i wylewa zawartość Kingowi na głowę. Caroline dochodzi wrzask Kaarego: „No kurwa, co pan sobie wyobraża?!”, i widzi, jak King przerywa miłosny akt. Pies otrząsa się z wody i chowa za Kaarem. Caroline spuszcza wzrok i szybko się stamtąd oddala, zauważa, że Lukas robi to samo. Dlaczego Kaare nie zapanuje nad tym monstrum? To nieodpowiedzialne, że pozwala mu rządzić. W tym związku to King rozdaje karty, bez dwóch zdań. Rano, gdy jechali samochodem, Kaare sam powiedział, że istnieją określone zasady. Otóż to: istnieją zasady, Kaare Kristiansenie! Opowiedziana przez niego historia dotyczyła spotkanego dwa lata temu mężczyzny, któremu pies uciekł w okolice jeziora Fuglsangssøen.
– Zastrzelił go leśniczy. Zwierzyniec jest rezerwatem, wolno biegające psy stanowią zagrożenie dla jeleni. Istnieją określone zasady! W tym miejscu leśniczy jest panem życia i śmierci.
Lukas i Caroline muszą żyć z tą bestią pod jednym dachem, bo Kaare któregoś dnia po prostu przyszedł do domu z dorosłym psem myśliwskim, nie zapytawszy nikogo o zdanie. Tuż po przeprowadzce na Hambros Allé Kaare nosił się z wielkimi planami dotyczącymi polowań. Wyrobił sobie nawet kartę łowiecką, bo chciał wejść w kręgi właścicieli ziemskich i zapoznać się z elitą. King był częścią tego planu. Tyle że nic z tego nie wyszło. Kaarego nie zasypała lawina zaproszeń na polowania i przyjęcia łowieckie, więc szybko stracił zainteresowanie. Ale bez względu na to, jak bardzo by się nie starał uczynić psa ich wspólnym projektem, wspólną radością, tematem wspólnych rozmów, jego nadzieja i wysiłki są daremne. King należy wyłącznie do Kaarego i nikt poza nim by za tym monstrum nie tęsknił, gdyby pewnego dnia uciekło i spotkało na swojej drodze leśniczego.