- W empik go
Stokrotka i demony - ebook
Stokrotka i demony - ebook
Kolejna książka Jana Pawła Krasnodębskiego jest kontynuacją wcześniejszej jego powieści pt. "Stokrotka". Tytułowa bohaterka pojawia się po kilkunastu latach jako terapeutka w ośrodku zwalczania uzależnień. Była narkomanka, a teraz psycholog, ma pod opieką grupę osób, które zmagają się ze swoją pokręconą psychiką i różnego typu nałogami. Każda z tych osób ma za sobą dramatyczne przeżycia i każda w inny sposób podchodzi do terapii. Gdy jedna z nich demaskuje dawne grzechy Stokrotki i kwestionuje jej wiarygodność jako terapeutki, demony przeszłości powracają. Uruchamia to ciąg zdarzeń, które burzą całe dotychczasowe życie bohaterki powieści.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-075-0 |
Rozmiar pliku: | 529 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Młoda kobieta stała przed drzwiami renesansowego pałacyku, patrzyła na suche gałęzie drzew. Sypał śnieg, założyła kaptur na głowę. Ten listopad zaczął się bardzo zimowo. Kilkakrotnie już zdążyła wyhasać się z Markiem na sankach, a Wiesiek zmienił opony na zimowe. Marek był jej synkiem, a Wiesiek panem mężem. Czekała na swoją grupę, która miała dojechać w tę puszczę autokarem. Od lat wynajmowano pałacyk na czas tygodniowych treningów.
Była niewyspana i bolała ją głowa. Dręczyły ją niedobre myśli, czy podoła, jak sobie poradzi…
Stan gorszego samopoczucia trwał już parę miesięcy. Nie wszystko z Wieśkiem układało się po jej myśli, nosili w sercach jakąś zadrę. On gonił za pieniędzmi i miała mu to za z łe, jednocześnie sama, czując się jak niedobra żona, zdolna była do różnych złośliwości. Często ogarniał ją smutek, że romantyczne uczucie, które połączyło ich sześć lat temu, rozprysło się jak mydlana bańka…
Wakacje spędzali w Grecji, a ona pragnęła Puszczy Białowieskiej.
Dawna przyjaciółka, Magda, wróciła ze Stanów i otworzyła salony urody. Przestało ich cokolwiek łączyć, na dodatek ta dziewczyna niszczyła się olbrzymimi dawkami koki. Miała wrażenie, że w rozpędzonym i chaotycznym mieście każdy narkotyzuje się na potęgę albo uzależnia od leków, od seksu, komputerów, od pracy. Już kilkanaście lat mieszkała w stolicy i często miała wrażenie, że spotyka jakieś dziwne pospieszne stwory, a nie ludzi. Myślała o niewielkim domku za miastem, ale Wiesiek twierdził, że jeszcze nie teraz, jakby układał sobie harmonogram na najbliższe lata.
Tęskniła za takim domkiem, w jakim kiedyś mieszkała u babci…
U babci… Tak, ale tam przecież wpadła w to olbrzymie bagno i topiła się w nim przez rok… Ocknęła się i na szczęście wygrała tę walkę, lecz ostatnio często łapały ją męczące wspomnienia.
Musiała mieszkać w stolicy, bo ojciec tu pracowa ł w ministerstwie i tak zajęty był wszechobecną infrastrukturą, że zapewne z trudem znajdował czas na swoją kochankę. Widziała tę jego blondynę z piersiami jak balony chyba trzy lata temu i czuła obrzydzenie do swojego ojca. Marek na szczęście nie tęsknił za dziadkiem, a dziadek kontakt z wnuczkiem zostawiał sobie na lata emerytalne. Kontakty Marka z babcią też nie układały się najlepiej, chłopak był indywidualistą, a jej kochana mamusia każdemu chciała przychylić nieba w tak natrętny sposób, że można było wyobrazić sobie piekło lub czyściec. Zresztą matka nie była w najlepszej formie, od kiedy straciła swojego ukochanego, a na dodatek musiała usunąć pierś… Ona była w grupie ryzyka, lecz panicznie bała się wszelkich lekarzy.
Miała prawie trzydzieści lat… Na święta Bożego Narodzenia mieli wykupione bilety w Dolomity…
Ten okres, gdy wyprowadzali się z jej miasta, okazał się bardzo ciężki. Była świeżo po odtruciu i zaznaczała dni, od kiedy jest na czysto. Przybywało tych dni, ale była naprawdę w kiepskim stanie. Udało jej się znaleźć świetną psycholożkę, Werę. Nie wie, czy dałaby sobie radę, gdyby nie kilkuletni kontakt z nią. A nie miała złudzeń, że wystarczy jedna niewinna tabletka… Wery nie było już na tym pięknym świecie, zginęła w katastrofie prywatnego samolotu znajomych… Ale była jej bardzo wdzięczna i niekiedy łapała się na tym, że rozmawia z nią w myślach…
Udało jej się zdać maturę, dostała się na psychologię. Była już silna. Jeździła na przeróżne staże i treningi, poznała romantycznego Wiesia, który poświęcił się bankowości i przestał być romantyczny, urodziła dużego Mareczka, wykarmiła go, na ile tylko mogła, wróciła do staży i sama została trenerką.
Jedynie Tomka, wspaniałego brata, brakowało jej, jeśli chodzi o związki rodzinne. Studia malarstwa skończył z wyróżnieniem, wyjechał na stypendium do Anglii i tam już został. To straszne, ale nie mieli kontaktu… Obiecywała sobie, że odnajdzie go na jakiejś wystawie i przypomni się… Kiedyś przecież nazwał ją Stokrotką…
Babcia, u której przez rok mieszkała, i gdzie zaczęły się te złe rzeczy, umarła dwa lata temu… Często przypominała sobie jej domek, jej ukochanego psa Nobla, którego zabiła, panią Ankę od polaka ze szkoły i Piotrka, który pierwszy poczęstował ją jakąś trucizną… Właśnie z nim miała się tutaj spotkać, kończył staż w Krakowie i ten trening był dla niego bardzo ważny. Razem mieli prowadzić grupę.
Przestraszyła się, ktoś dotknął jej ramienia.
– Zmarzniesz, Dorotko kochana! – pani hrabina Maryla, właścicielka pałacyku, zaciągała się długim, wąskim papierosem. – Zrobię ci kawy, drogie dziecko!
– Dziękuję, pani Marylko cudowna… Tak sobie świat podziwiam.
– A taka smutniutka jesteś!
– Gdzież tam! Dobrze jest!
– Za synkiem tęsknisz?
– Dobrze jest, pani Marylko. Tu, u pani, to nie ma miejsca na żadne smutki.
– Może ośrodek narciarski tu otworzę! – pochyliła się, ulepiła śniegowa kulę. – Brr! Kocham słońce! Tylko słońce! O, chyba jadą twoi podopieczni! Dobrze, że dzisiaj, bo zaspy mogą się porobić.
– To poproszę o tę kawę i wezmę ją sobie do pokoju!
– Świetnie! A ja tych nerwiczków ulokuję! Jeśli czegoś nie dopilnowano, to zgłaszaj, Dorotko!
– Wszystko jest na medal, pani Marylko! Dzięki za kawę.
– Tylko mi się nie smuć, drogie dziecko… Tydzień przeleci jak z bicza strzelił!
– Na razie! – powiedziała dziewczyna i z filiżanką kawy poszła schodami na górę.Dzień pierwszy
– Chciałam Was powitać na zajęciach grupy w Ośrodku Rozwoju Osobowości, czyli ORO. Jestem Dorota, specjalizuję się w terapii Gestalt, a to Piotrek, który pracuje nad ciałem. Jutro przyjedzie Staszek, starszy trener.
Dziewczyna miała krótkie ciemnoblond włosy z jasnymi pasemkami, na sobie obcisłe dżinsy, luźny sweter. Opierała się o parapet. Obok stał bardzo wysoki szczupły chłopak z długimi, związanymi z tyłu włosami i lekceważącym spojrzeniem. Naprzeciwko, pod ścianą, siedzieli na materacach uczestnicy treningu.
– Będziemy ze sobą prawie tydzień, w sobotę wyjedziecie do swoich domów. Chcę podkreślić, że panuje zwyczaj mówienia sobie po imieniu i obowiązuje nas to, że nikt nie opuści grupy przed zakończeniem zajęć. Wszystko, co się wydarzy, to tylko nasza sprawa i musimy mieć do siebie zaufanie. Jeśli ktoś zażywa jakieś leki, ma je zostawić w depozycie, chyba że sprawa jest poważniejsza, wtedy po tym spotkaniu proszę o zgłoszenie się do mnie.
Mieszkam w pokoju numer trzy. Piotrek w jedynce. Komórki, laptopy i inne gadżety także proszę pozostawić. Jest bardzo ważne, aby przez ten czas być tylko ze sobą, z grupą, bez żadnych dodatków. Wasze pokoje są niewielkie. Mają umywalki, a łazienki są na korytarzu. Dla wielu z was ten czas może być trudny, lecz musicie wierzyć, że nieraz im trudniej, tym lepiej. Przekonacie się o tym po kilku miesiącach, gdy wszystkie wasze problemy lub sprawy staną się jaśniejsze, czytelniejsze. Pieniądze, które zainwestowaliście, to na ogół dobra lokata. Zazwyczaj jest tak, że wielu wraca do grupy już zaawansowanej. Jest okej, mamy listopad i piękną zimę! – Dorota zaśmiała się i potargała sobie włosy. Spojrzała na swojego towarzysza. – O szóstej joga w sali na dole, potem medytacja i bieg transowy. O dziewiątej śniadanie. Kuchnia jest wegetariańska i proponuję, żeby mięsożerni wytrzymali. Warto. O dziesiątej trzydzieści – trzygodzinna sesja, potem obiad. O szesnastej następna sesja, kolacja, niekiedy wieczorne wykłady i lulu. W ostatnim dniu dodatkowa sesja nocna. Proponuję ograniczać się w różnych używkach typu herbata, kawa, papierosy. Tak to mniej więcej wygląda. Są pytania?
Nikt się nie odezwał.
– Chciałabym, żebyśmy trochę się poznali. Proszę więc, by każdy powiedział o sobie parę słów. Zacznijmy może od lewej strony, proszę!
– Jestem Grzegorz – powiedział potężny mężczyzna leniwie leżący na materacu. – Może być Grześ. Okolice Warszawy. Trzydzieści trzy lata, prowadzę kilka firm. Samotny. Kocham psy – zerknął na dziewczynę obok.
– Aneta, Warszawa. Dwadzieścia sześć lat. Jestem modystką – dziewczyna patrzyła na podłogę.
– Boję się mężczyzn, a dziewczyny też niezbyt mi odpowiadają. Chciałabym przypatrzeć się tutaj swojemu erotyzmowi, to męczące… – zarumieniła się.
– Dziękuję ci – powiedziała Dorota.
– Jurek! – energicznie odezwał się krótko ostrzyżony mężczyzna z kilkudniowym zarostem. – Trzydzieści osiem, były narkoman, czysty od dziesięciu lat. Kierowca rajdowy. Przyjechałem z Ostrołęki.
– Ja jestem Michał. Możecie mówić Śliwka, tak mnie wszyscy nazywają. Wolę być Śliwką. Mieszkam na Śląsku. Piję, ale potrafię to kontrolować. Przypatruję się temu. Czterdziecha plus. Przyjechałem, żeby zobaczyć, jak to jest. Coś nowego. „Złodziej pozostawił w okienku – błyszczący księżyc”. To z Wielkiego Głupca, oświeconego Ryokana.
– Jestem Daria, trzydzieści dwa, psycholog, bezrobotna. Wpakowałam się w leki. Xanax. Mieszkam w Szczecinie.
– Tomek, psychiatra. Mogę do ciebie mówić: mistrzu!? – spojrzał na Piotrka.
– Jeśli sobie zasłużysz! – odparł Piotr.
– Nie cierpię takich dryblasów! Pogubiłeś zęby po drodze.
– Wyjmij pieczątkę, doktorku – odpalił Piotrek. – Przepisz sobie jakiś hormon.
– Cisza! – warknęła Dorota. – Przyjdzie czas na takie pogawędki. Skąd przyjechałeś?
– Stolica, jaśnie pani!
– Wkurzasz mnie, Tomek! – powiedział chłopak siedzący obok. – Ja jestem Jasiu. Z ulicy. Piszę wiersze. Nie wiem, ile mam lat. Zdarza się, że czyszczę kominy albo biorę inne prace na wysokościach. Mieszkam na wsi w kujawsko-pomorskim.
– Wiktor – powiedział lekko szpakowaty mężczyzna. – Mam czterdzieści pięć lat. Boję się. Od jakiegoś czasu. Boję się wszystkiego… – opuścił głowę. – Warszawa… – wyszeptał.
– Joanna. Przyjechałam z Berlina. Dwadzieścia osiem lat – szczupła blondynka odrzuciła do tyłu jasne włosy. – Problemy z odżywianiem. Z zawodu prawnik. Kiedyś modelka.
– Jestem Ewa. Na razie tyle… Aha, koło Warszawy – odezwała się młodziutka dziewczyna.
– Okej – powiedziała Dorota. – Mam dwadzieścia dziewięć lat, podobnie jak Piotrek. Mieszkam w Warszawie. Dziecko, mąż. Dawno temu narkotyki. Potem psychologia, staże, specjalizacja, i lubię swoją pracę. Zajrzyj do mnie z tym xanaksem, Daria.
– Ja Kraków. Samotny z wyboru. No, to do łóżeczek, dzieciaki – powiedział Piotrek. – Jutro będzie ciężki dzień.
– Tak jest, mistrzu! – podniósł się Tomek. Był niski i delikatny w ruchach.
Reszta grupy gramoliła się z materacy.
– Chciałem dodać, że joga, medytacja, biegi nie są obowiązkowe. Ale myślę, że warto – powiedział Piotrek. – Dobranoc wszystkim! – energicznym krokiem wyszedł z sali.
***
– Wiesz, Piotrek… – Dorota oparła się o ramię wysokiego chłopaka. Ten rozwiązał włosy z tyłu głowy i czesał je wielką szczotką. – Ale jesteś muskularny! Boli mnie głowa, masz coś na głowę?
– Mam amol. Posmaruję ci skronie. Tylko uporam się z tymi kołtunami. Dziwne, że widzimy się dopiero drugi raz. Od tamtego czasu. Jesteś trochę inna niż ostatnio, Stokrotko! Chociaż wtedy prawie nie rozmawialiśmy – sięgnął po buteleczkę, wylał trochę płynu na dłonie i delikatnie smarował jej czoło, skronie… Siedziała na jego kolanach.
– Jak mi dobrze – powiedziała.
– Wyglądasz mi na rozhuśtaną – powiedział. – Bierzesz coś?
– Nie. Ale dręczą mnie demony. Wszystko mi się przypomina, tak wyraziście. Nie mogę sypiać. Wtedy jest najgorzej. Sypię się.
– Tak, to nieraz wraca. Ale nie po to walczyliśmy o certyfikaty, by to wszystko teraz spieprzyć. Możesz spać ze mną, jeśli boisz się być sama.
– Wszystko mi się tak przypomina… – powtórzyła – A przecież walczyłam z tym na treningach.
– Często los nas sprawdza, Doroto. Nie można się wtedy poddać.
– Wiem…
– Pomagasz ludziom. To najważniejsze.
– Ale boję się, że na przykład rozbeczę się jak mała dziewczynka przy jakiejś ważnej pracy – wtuliła się w niego. – Ten okres to jakaś makabra…
– Mąż? Dziecko?
– Mąż jest intelektualnym durniem, a chłopaka kocham bardzo, ale też boję się tej miłości. Jakby była nieszczera.
– Rozumiem – gładził ją po karku. – Dopadła cię dorosłość. Nie dla każdego to jest łatwe, jeśli kiedyś były problemy. I zawsze byłaś taka nadwrażliwa. Powinnaś jechać na ostry weekendowy maraton, może do mnie, do Krakowa.
– Spotkaliśmy się jak dwa maki w szczerym polu.
– Niezupełnie maki i niekoniecznie szczere pole… – powiedział. – Pamiętasz, jak opowiadałem wam, tobie i Arkowi, czy jak mu tam było, o Bieszczadach? Pojechałem i znalazłem jakąś wyspę. Bez grosza byłem. Żywiłem się korzeniami, gotowałem sobie pokrzywy. Chyba nie było łatwo, ale żadnych trucizn nie brałem. Codziennie czułem się mocniejszy. Zimą zatrudniłem się u jakiegoś wieśniaka, rąbałem drzewo, sprzątałem, tylko za parę kromek chleba, mleko i małe wyro. Potem mogłem wrócić. Od tamtego czasu nie obciąłem włosów, Stokrotko.
– Nie mów tak do mnie! – przylgnęła jeszcze bardziej do tego Indianina i poczuła jego naprężony członek.
– A może lepiej, Dorota, gdybyś pobyła Stokrotką, a nie uciekała od niej, jeśli męczą cię demony – pocałował ją. – Życie takie pojebane, kilkanaście lat to jak opadające liście. Czegoś nie wypracowałaś w sobie do końca.
– Ty, durniu! – odskoczyła od niego. – Gdybym cię tu nie spotkała, nie chwyciłoby mnie to.
– Dopadłoby cię w innej sytuacji, mała.
– Nic się nie dzieje. Tylko te koszmary…
– Powiedz o nich.
– Ech, jakaś powtórka, takie to natrętne… Pies, zastrzelony Arek. Chłopak, który przy mnie umierał… Dlaczego?
– Minie. Idź już sobie – popchnął ją lekko. – Jesteś trenerką, musisz pomagać ludziom, Wejdź w to najgłębiej. Nie bądź dmuchawcem. Idź, dziewczyna na ciebie czeka. Ta od xanaksu.
– Dzięki, dryblasie! – zgarbiła się.
– Drzwi nie zamykam, możesz wrócić…
– Jasne! – wybiegła na korytarz.
***
– Chyba godzinę na panią czekałam – usłyszała, otwierając drzwi do swojego pokoju.
– Daria! Przepraszam cię, tyle spraw.
– Rozumiem. Mogę wejść?
– Proszę. Siadaj gdzieś.
– Mówiłam pani…
– Tutaj zwracamy się do siebie po imieniu, pamiętaj! Masz problemy z xanaksem.
– Właśnie.
– Jesteś po psychologii, dobrze pamiętam?
– Tak. Nawet byłam na doktoranckich, ale zostawiłam to.
– I co teraz robisz?
– Żyję z mężczyzną, jest bogaty… I głupi.
– Rozumiem…
– I mam go w dupie.
– Kiedy zaczęła się ta przygoda z xanaksem?
– Już sporo lat temu. Potem była przerwa, potem znowu. Od dwóch lat na okrągło.
– Jeszcze coś bierzesz z podobnych środków?
– Nie. Jakoś ukochałam ten xanax.
– Ile tego bierzesz?
– Różnie. Dzisiaj jestem zmęczona, jechałam ze Szczecina samochodem…
– Więc to działa jako doping?
– Głównie tak. Na pewno tak. Bywam z partnerem na różnych przyjęciach…
– Rozumiem. Boisz się.
– Boję się, Dorota. Jakbym nie pasowała do tej rzeczywistości. Na noc biorę więcej, by spać.
– Tak.
– Chciałam o tym nie mówić, spróbować tutaj ograniczać, rozumiesz, ale byłam bardzo napięta na tej sali…
– Dobrze, że powiedziałaś. Bardzo dobrze, to taki krok do przodu, Daria.
– Robię same chaotyczne kroki… Jak masz na imię, zapomniałam… przepraszam…
– Dorota.
– Tak. Więc to są chaotyczne kroki, Dorota.
– Ile tego bierzesz?
– Około sześciu, siedmiu, dzisiaj chyba więcej…
– Dziennie!?
– Tak, dziennie.
– Jednomiligramowe?
– Nie, dwójki.
– Czyli około dwunastu, piętnastu miligramów dziennie! To bardzo dużo!
– Wiem. To jest tak, jakbym piła, wiesz? Podobnie.
– Wiem.
– Piła sama, nikt nie musi wiedzieć. Nie robię zadymy, nie zataczam się.
– Rozumiem. Twój chłopak czy mężczyzna wie?
– Nie ma zielonego pojęcia. Kazałby mi się leczyć. Raz byłam na detoksie czy odtruciu. To było piekło.
– Tak. Długo potem nie brałaś?
– Miesiąc, dwa. Ciężko mi było.
– A gdybym teraz wysłała cię na odtrucie?
– Nie. Wolę wyjechać stąd i nie zawracać głowy.
– Jak to widzisz dalej?
– Chcę redukować. Po to przyjechałam. To nakręca depresję i w sumie już jestem takim automatem.
– Właśnie.
– Pomyślałam, że zostawię u ciebie cały swój zapas i będziesz mi wydzielać. Te moje oszukańcze pigułki-motylki – wyjęła zza bluzy woreczek ze szklanymi opakowaniami.
– Jaką mam gwarancję, Daria, że nie masz dodatkowych opakowań u siebie w pokoju, pod poduszkami, w kątach…
– Musisz mi uwierzyć – dziewczyna przetarła spocone czoło. – Oczywiście już mnie korci, by wziąć. Ty decydujesz. Mogę wyjechać.
– Już jesteś w grupie.
– Palisz papierosy, Dorota?
– Bardzo rzadko.
– To jest taki automatyzm, rozumiesz? Zamiast papierosa przy kawie, przy rozmowie… Każda sytuacja to papieros.
– Przechodziłam coś podobnego, dobrze cię rozumiem. Tylko, na Boga, nie wiem, co z tobą zrobić. Powinno się ograniczać jedną tabletkę co trzy dni… Przy takiej dawce połowę tabletki.
– Wiem.
– Potrafisz dać mi słowo, że naprawdę spróbujesz? Że ten pobyt będzie początkiem odrzucenia tego na zawsze.
– Tak, chcę spróbować. Wiem, że już to jest ślepa uliczka, nie chciałabym się zagubić zupełnie.
– Powinnam to skonsultować z Piotrkiem i innymi trenerami.
– Nie rób tego! Wiem, że mnie wyrzucą!
– A jeśli dostaniesz padaczki przy odstawianiu tak radykalnym?
– Myślę, że jestem jednak silna. Że będę czuła się mocniejsza, prawdziwsza, nie słabsza, głupia i zautomatyzowana.
– To ile brałabyś na początek?
– Cztery. Wiem… Tak, cztery… Będę sobie dzielić. Spróbuję wejść w grupę, działać, nie bać się. Jutro trzy, pojutrze dwie.
– Jutro i pojutrze też cztery, popojutrze trzy i pół.
– Widzę szansę, Dorota. Nie oszukuję.
– Wydzielać ci te proszki, czy dawać jednorazowo?
– Wieczorem. Obiecałam sobie, że wyjeżdżając będę na jednej.
– Nie bądź za uparta.
– Tak sobie obiecałam. W innym przypadku to moje życie już nie miałoby sensu.
– Pójdę na to, chociaż to diabelski układ. Zgłaszaj mi wszelkie sensacje, naprawdę z tym nie ma żartów.
– I to będzie sprawa między nami?
– Tak, tylko między nami. Ale musisz być absolutnie szczera. Jeśli masz więcej tego świństwa, to przynieś.
– Przyniosłam wszystko, Dorota! Jezu, chyba kostkę skręciłam… Pozabijać się można w tych butach… – schyliła się.
– Jest w tobie taki ognik… ognik prawdy, nie wiem… Zobaczymy. Zastanów się jeszcze raz nad ilością.
– Cztery.
– Teraz ci dać?
– Tak. A jutro wieczorem trzy albo jak zdecydujesz.
– W porządku, Daria. Polubiłam cię. Wybierz sobie cztery tabletki i proponuję, żebyś dzieliła je na połówki, a połówki na kolejne połówki.
– Tak właśnie zrobię. Dziękuję ci, Dorota. Być może ratujesz mi życie…
– Podziel to jeszcze dziś.
– Tak zrobię.
– I chodź na jogę, medytację, biegaj dużo…
– Wiem. Muszę zwyciężyć to poprzez ciało.
– Właśnie. A z nogą w porządku?
– Tak, jakiś skurcz… Może uda mi się jutro tego pierwszego papierosa zapalić po śniadaniu.
– Idź już! Powodzenia, dziewczyno!
– Kocham cię, Dorota. Jak tylko cię ujrzałam… To da mi dodatkową siłę…
– Idź już, idź, szybko!
***
– Kto jest?! Zabiję! – Piotrek zerwał się na równe nogi.
– To ja, Dorota. Przepraszam. Nie mogę spać.
– To pakuj się do mnie.
– Dzięki.
– Aleś ty zimna! Jutro przyniosę drugie łóżko, szafę wystawię na korytarz.
– Piotrek…
– Ani słowa! Przytul się i śpij. Jesteś bezpieczna, bezpieczna, bezpieczna…
***
Grzegorz nie mógł zasnąć i przeklinał twardą, wąską kanapkę.
– Po jaką cholerę tu przyjechałem? – pomyślał. – Same żółtodzioby.
Mimo zakazu palenia w pokojach palił jednego za drugim. Wysypał papierosy i z paczki po marlboro zrobił sobie popielniczkę. Uchylił okno, pokoik był naprawdę niewielki. Miał ochotę coś zrobić, iść na nocny śnieżny spacer, ale czuł się tak beznadziejnie, że nie mógł wykonać jakiegokolwiek ruchu. Głowę uporczywie wypełniały mu przypomnienia z poprzedniego dnia i dzisiejszego poranka i południa… Nie miał komórki, by z kimś porozmawiać. Zdał sobie sprawę, że nie wszystko jednak załatwił do końca. Nie miał komputera, by wydać odpowiednie dyspozycje. Wpakował się na ten trening jak szczeniak.
I ogarniał go lęk. Coraz większy strach. Ponownie sięgał po papierosa.
A przecież szykował się do tego wyjazdu i był zadowolony, gdy otrzymał wiadomość o terminie. Od wczesnego rana krzątał się, przelewał pieniądze z kilku kont na jedno, potem zadzwonił do Benka z prośbą, żeby przejął wszystkie sprawy firmy. A być może teraz Benek telefonuje bezskutecznie do niego, chcąc się dowiedzieć, czy żyje, czy też. Nie wszystko jednak opracował i wykonał perfekcyjnie. Ależ był głupi! – podniósł się i oparł głowę o ścianę. Mogli go zlokalizować bez najmniejszego trudu. Ocierał zimny pot z czoła. Numery samochodu, nawet tablice rejestracyjne… Wpadał w pułapkę. Na pewno na onecie pisano o tym wypadku. Być może pociąg wykoleił się od uderzenia w jego potężnego dżipa. Być może pozabijał ludzi… Mógł zniknąć w inny, skuteczniejszy sposób.
Bawił się ze swoim psem, obronnym bulterierem, założył specjalną rękawicę na prawą rękę, aż do ramienia, i kazał psu atakować go. Norbi bez trudu i jak błyskawica skakał mu do gardła i szarpał jego rękę. – Odejdź! – mówił i pies cierpliwie czekał pod ścianą, a on w nagrodę rzucał mu kawał wołowiny.
– Atak! – psisko ponownie wzbijało się w górę, zaciskając zęby na kauczukowym ochraniaczu.
W ich zabawie nastąpiła przerwa, gdy zadzwoniła Jola. Powiedział, że to koniec, że wyjeżdża. Płakała. A on był okrutny. Wyzywał ją. Mówił, że nic go nie obchodzi jakiś bachor, którego nosi w brzuchu…
Potem spakował się szybko, poupychał wszystko w małej walizeczce. Część dokumentów wepchnął w tylną kieszeń spodni, dokumenty dotyczące samochodu i firmy miał w kieszeni kurtki, którą założył. Drugą, sportową kurtkę przerzucił przez walizkę. Posprawdzał mieszkanie, pozamykał okna. Głaskał psa. Wziął smycz, Norbi był szczęśliwy, machał kikutem ogona i skakał wokół jego nóg. Trzymał psa krótko na smyczy, dokładnie zamknął mieszkanie, zjeżdżał windą. Pies szerokim strumieniem obsikiwał pobliski krzak. Otworzył auto, psisko wskoczyło na tylne siedzenie. Jechał przed siebie.
Dokładnie wiedział o tym szlabanie i przejeżdżającym pociągu ekspresowym. Zbadał to wielokrotnie. Ten pociąg nigdy nie miał najmniejszego nawet opóźnienia, a o tej porze podmiejskie uliczki były puste.
Stał przed szlabanem w śnieżnej zadymce i czekał. Głaskał psa, który sprytnie przeskoczył na przednie siedzenie.
– Dobry Norbi, dobry Norbi! – mówił.
Zapaliły się czerwone światełka przed torami i z charakterystycznym pikaniem opadały szlabany, światła pulsowały, rzucaj ąc dziwną poświatę na śnieg. Pociąg powinien przelatywać równo za dwie minuty. – Dobre psisko! – mówił. Wysiadł błyskawicznie, kurtkę wrzucił do auta, walizkę postawił na poboczu. Lekko uniósł szlabany. Słyszał zbliżający się łoskot pędzącego ekspresu. Pies zaczął kręcić się niespokojnie, jakby nie rozumiał zaistniałej sytuacji. Ruszył ostro, wbijając się w bariery, które podniosły się do góry. Gwałtownie zahamował. Stał na torach. – Leżeć – krzyknął do psa. – Łap! – rzucił mu wełnianą czapeczkę. Wyskoczył z auta, przeszedł pod szlabanem, założył drugą kurtkę, zapiął szczelnie, ruszył uliczką przed siebie. Otwierał drzwiczki małego samochodu, gdy usłyszał potworny huk. Jecha ł w stronę centrum miasteczka. Tam zostawił samochodzik i wsiadł do taksówki. Kazał się zawieźć do miasta pod Pałac Kultury, gdzie oczekiwał autobus mający dowieźć go na trening.
Wsta ł, szerzej otworzył okno, zrobił kilka pompek, przetarł ręcznikiem twarz i ponownie ułożył się na niewygodnej, wąskiej kanapce. Wydało mu się, że obok leży jego pies Norbi, wtulił się w niego…
***
Wysoka ciemnowłosa dziewczyna stała przy oknie i patrzyła w czarne niebo. Pragnęła ujrzeć choć jedną maleńką gwiazdkę, lecz jej pragnienie się nie spełniało. Od czasu do czasu krople uderzały o parapet, nadchodziła odwilż i było jeszcze bardziej ponuro. Ten listopad zaczął się dziwnie, od fali upałów w Dzień Zaduszny po huragany w Święto Niepodległości, a potem obfite opady śniegu. Nie miała nic przeciwko anomaliom pogodowym, przyzwyczaiła się już do podobnych wariactw, lecz teraz pragnęła ujrzeć choć rąbek księżyca. Była ciekawa, jaka pogoda przywita ją pierwszego grudnia, w dniu jej urodzin.
– Będziesz rok starsza, Anetko kochana – powiedziała i zaczęła gładzić swoje jędrne piersi.
Była naga i cieszyła się swoim ciałem. Tak bywało wtedy, gdy nie obawiała się niczego, gdy wypełniał ją spokój, harmonia i pogodzenie się ze sobą.
W pokoiku było ciepło, kanapka wygodna, ubranie leżało na podłodze. Podjęła dobrą decyzję, że tutaj przyjechała, była ciekawa tego, co się wydarzy. Potem miała w planie szalone wakacje, Australia, kangury, opera w Sydney i jakaś osada nad oceanem, gdzie czekał na nią przyjaciel homoseksualista. Mlasnęła i zaczęła językiem pieścić swoje wargi.
– Bilet lotniczy czeka, bilet lotniczy czeka… – powtarzała.
Pragnęła, by cieszyło ją to jeszcze bardziej.
Ostatnio miała ciężki okres w pracy i czuła się jak manekin. Do późnego wieczora wykonywała te same bezsensowne czynności, zmieniały się tylko miejsca jej pobytu. Musiała być wytworna i uśmiechnięta. Wystrojona i odpowiednio wytapetowana. Zawsze pachnąca. Na wysokich obcasach, którymi potem w mieszkaniu wściekle rzucała o ściany. Ale rano ponownie wkładała eleganckie buty, szyte na miarę kostiumiki, żakieciki z erotycznym akcentem. O, tutaj była wolna – dżinsy, dres, tenisówki. Pomyślała, że będzie chodzić boso.
Ten dziwny trening, tajemnicze ORO, pojawił się przypadkiem, namówiła ją przyjaciółka, która – zapisana – musiała zrezygnować z powodów rodzinnych. Przyjechała więc jakby w zastępstwie, a dziewczyna opowiadała jej o cudownych klimatach i przemianach w człowieku, jakie tutaj się osiąga. Była więc ciekawa, co nowego odkryje przez ten tydzień, jak rozwinie swoją osobowość w ośrodku rozwojowym. Pierwszy dzień oceniała pozytywnie.
Podniosła do góry ręce i wyprężyła się jak kotka. Potem zatańczyła wokół małego stolika, z talerzyka wzięła parę kawałków banana i przysiadła na parapecie okna. Bawiła się owocem w ustach, czekając, aż się rozpuści. Była sama ze sobą i było jej dobrze.
Ostatnie dni przed przyjazdem tutaj były dość chaotyczne, oprócz ciężkiej pracy w roli manekina modelującego innych manekinów, broniła się przed wolnymi chwilami i ludźmi, z którymi nie musiała mieć zawodowego kontaktu. Lecz czuła się osaczona. Gnębił ją romantyczny do przesady Robert i kiedyś była bliska szaleństwa, gdy odwiedził ją nocą z grupą kolegów, romantycznych tancerzy i aktorów. Gloria, w której dotąd miała oparcie, przyczepiała się do niej coraz bardziej. Bała się mężczyzn, a z dziewczynami zawsze wychodziło jakoś inaczej, angażowały się za bardzo i stawały się nudne albo porażały ją swoją wyniosłością. Obiecała sobie, że odbije sobie wszystko u australijskiego przyjaciela, rozhuśta go, owinie dookoła palca, będzie dla niego najważniejszym mężczyzną, a potem zrobi z niego niewolnika.
Będzie żegnał ją na kolanach, gdy w połowie stycznia będzie wracać do kraju, by znowu malować się jak małpa i być stylowa w każdym calu. Aż zbuntuje się któregoś dnia… Poczuje się stara i wyskoczy z okna swojego wytwornego gabinetu.
Ludzie, których spotkała na wieczornym zebraniu swojej grupy, odebrała pozytywnie. Nikt nie budził jej lęku. Ten długowłosy od pracy z ciałem wydał jej się zupełnie bezbarwny i niegroźny, dziewczyna, chyba Dorota, miała w sobie coś takiego, że czuła lekki dreszcz, ale nie wydało jej się to niebezpieczne. Było w tej Dorocie coś takiego, że pragnęłaby przytulić ją, pocałować, pieścić… Uświadomiła sobie, że to „coś” to był smutek, jakaś rezygnacja tej dziewczyny, bardzo zresztą pięknej. Miała wrażenie, że ta istota przed godziną obcięła sobie gęste piękne włosy, w które mogłaby się wtulać, potem kręcić nimi, bawić się, szarpać… Poczuć jej wilgotność… Ale to była przecież pani trener rozwoju osobowości, zapewne bardzo zaawansowana w pracy, i nie chciała mieć żadnych kontaktów.
Przyj echała w końcu w innym celu. Rozwojowym właśnie albo raczej urlopowym.
Na talerzyku zauważyła suszone śliwki, wsadziła kilka do ust. Ścieliła tapczan, pościel była miła i pachnąca, lekko uchyliła okno, o którego parapet uderzało coraz więcej kropli, wyciągnęła się na posłaniu, nakryła ciepłą kołdrą. Pomyślała sobie, że jeśli obudzi się wcześnie, to pójdzie na jogę, zresztą nie była nowicjuszką w tej sztuce. Interesował ją także bieg. Ale równie dobrze może się wreszcie wyspać, spokojnie i bezpiecznie, i wstać dopiero na śniadanie.
Zdała sobie sprawę, że czegoś jej brakuje. Krople deszczu były zbyt monotonną muzyką, przyzwyczaiła się do zasypiania przy nieco ostrzejszych rytmach. Ale rozumiała i szanowała tę skromność wyposażenia pokoi, która tu panowała i nie zamierzała przemycać maleńkiego odtwarzacza. W takiej ciszy można było głębiej wejść w siebie, ale można było też dać się omotać lękom.
Zaczęła się delikatnie dotykać, od szyi i piersi po uda, potem ponownie piersi i sutki, później usta, uszy, potem ponownie uda, aż poczuła znajomy dreszcz i wtedy jej szczupła dłoń spoczęła na łonie. Pieściła się leniwie, jakby od niechcenia, czekając, aż coś tajemnego nakaże jej większą aktywność. Szanowała swoje ciało i nigdy nie była łapczywie pospieszna. Ssała palce lewej dłoni, ocierała paznokcie o język, była bardziej wilgotna, sprytnymi ruchami dotykała łechtaczki. Była swoją własną kochanką i tak było najlepiej. Zaczęła szybciej oddychać, potem dyszeć i wyprężać się. Nagle przerwała swoje pieszczoty, przestraszyła się, że nie ma przy sobie telefonu, by w tym najważniejszym momencie do kogoś zadzwonić. To była pierwsza niespodzianka, nowa przygoda, z jaką się tutaj zetknęła. Sięgnęła po ostatni kawałek banana, delikatnie wpychała go w pochwę. Potem mocno ściskała łechtaczkę, resztę banana wepchnęła w usta, koniuszkami palców uderzała się w wargi… czuła to olbrzymie napięcie, wyzwolenie… wyobraziła sobie zdecydowany męski głos w słuchawce: – Słucham? – usłyszała. – Ty, skurwysynie, ty mały kutasie – powiedziała, zaczęła drżeć cała, uniosła się do góry. – Bierz mnie, maleńki, proszę! – wyszeptała, spocona opadła na prześcieradło, drżała jeszcze, kołdrą zasłoniła głowę… po chwili zasnęła, nie zauważając, że okno, wypchane przez żywioł, otworzyło się na oścież.
***
– Zwalniam. Zawsze zwalniam w tym najważniejszym momencie – powiedział do siebie Jerzy.
Leżał w ubraniu na tapczanie, paliła się nocna lampka. Kilka pism motoryzacyjnych w języku angielskim i kartki z przeróżnymi wykresami poniewierały się obok. Niekiedy sięgał po jakiś druk, analizował go, odkładał. Patrzył w sufit. Był parę dni po zawodach w Glasgow, gdzie znowu tak niewiele brakowało, by utrzymał drugie miejsce i był na podium, pamiętał swój lęk, jaki odczuł, gdy próbował gonić prowadzącego Norwega, a zamiast tego pościgu stało się to, co się stało, czyli inni zaczęli go wyprzedzać. Ta przygoda nie była pierwsza w karierze, od kiedy pokochał ten sport i samochody, dziwne pomyłki zdarzały mu się często. Kiedyś prowadził w wyścigu, mając dużą przewagę, gdy nagle odczuł lęk, a nawet coś w rodzaju paniki, i oblał się potem. I mimo że nie zmienił taktyki jazdy, zaczęto wyprzedzać go jak nowicjusza. Bał się wygrywać, nie miał co do tego złudzeń. Wolał istnieć pośrodku, mniej widoczny. A kilkanaście lat temu przecież wygrał niesamowicie ciężką walkę, był zaawansowanym ćpunem, któremu nikt już nie dawał szans na życie, człowiekiem przekreślonym zupełnie, i jakby znienacka, pchnięty może przez samego Boga, powiedział: stop, i to było tak, jakby wystąpił na ringu, nie mając pojęcia o boksie, a jego przeciwnikiem był czempion… I nie dał się pokonać, tej walki nie przegrał… Zszedł z ringu i nie interesowały go ani gwizdy, ani owacje. Zrobił coś ważnego i bardzo własnego, poczuł się mężczyzną. Jeździł starym golfem, potem zaczął zmieniać samochody i odczuwać w maszynach tak zwaną duszę, po paru latach rozpoczął treningi pod okiem znanego rajdowca, który przypadkiem zwrócił na niego uwagę. Miał wtedy wspaniałą dziewczynę i czuł, jak cudownie odżywa, rodzi się na nowo. Nie wiedział, co spowodowało, że dziewczyna spakowała się któregoś dnia i odeszła od niego, nigdy już się nie spotkali, a on każdy samochód kochał jak kobietę. Lecz dlaczego tak obawiał się ukoronowania tej miłości, szalonego orgazmu, radości…?
Było wiele pytań, na które poszukiwał odpowiedzi, a jego trener wskazał mu to miejsce, ośrodek treningowy, gdzie – jak twierdził – będzie miał możliwości, by przyjrzeć się swojemu problemowi. Wyjeżdżał niechętnie, ale czuł, że te kilka dni zmiany w życiu i odpoczynek są mu bardzo potrzebne. Dobiegał czterdziestki i pragnął tę magiczną datę powitać jako zwycięzca. Z żoną, synem, wygranymi zawodami…
Była w nim spora nerwowość, jakby skrywana, ale teraz ogarniał go spokój, błogość i poczucie, że ten skromny pokój w pałacyku w lasach to jego miejsce… odrzucił gazety i kartki z analizami, zgasił lampkę, wsłuchiwał się w szum deszczu, był relaksującą muzyką, obrócił się na prawy bok, objął dłońmi kolana, głęboko odetchnął… Zasnął.
***
– Bóg jest we mnie lub wcale go nie ma – powiedział Śliwka. Oparł nogi w traperach o parapet okna. Z butów ściekało czarne błoto. Właśnie wrócił z długiego spaceru i teraz odpoczywał, patrząc w ciemność za oknem.
– Dobranoc, gwiazdy. Dobranoc, powietrze – powiedział.
Z drelichowej bluzy wyciągnął tytoń, zrobił skręta. Zapalił i zaciągnął się z lubością. Z kieszeni obszernych spodni wydostał puszkę piwa. Otworzył i upił łyk. Podobało mu się tutaj. Chodził w błocie i śniegu po lesie i zagajnikach. Przedzierał się przez wszelkie możliwe ciemności. Jakieś gałęzie pokaleczyły mu czoło.
Tęsknił za taką przestrzenią, więc po prostu szedł. Znikąd żadnego blasku, światełka. Pomyślał, że pewnie pobłądzi i nie trafi do tego tajemniczego pałacyku, bawiła go myśl, że cały czas tego tak zwanego treningu przespaceruje i zjawi się w sobotę na powrotny wyjazd.
Kolega od wycieczek rowerowych opowiadał mu kiedyś, że tutaj był i że to było dobre. Zapisał się więc i czekał. Czekał tak długo, aż o tym zapomniał. Zawiadomienie przyszło nieoczekiwanie. I to był wyjątkowo dobry moment. Stara ciotka, którą opiekował się od paru lat, właśnie przeniosła się do lepszego świata i poczuł spokój, że już nie cierpi, tylko zapewne gra na harmonii w niebie. Albo tańczy z aniołami. Wyprawił godziwy pogrzeb swojej cioci, a stypa trwała ponad tydzień. Dopiero wczoraj zaczął trzeźwieć, a rano musiał znaleźć połączenie ze stolicą, gdzie przy Pałacu Kultury o szesnastej czekał autokar wywożący grupę spragnionych własnego rozwoju pomyleńców w jakieś lasy, skąd być może nie było powrotu.
Pociągnął kolejny łyk piwa i czuł, jak łagodnie opada z niego zmęczenie. Jakby gdzieś ulatywało.
Zaczął się śmiać, bo jego wyprawa tutaj trwała bardzo długo i niewątpliwie była urozmaicona. Wsiadł do innego ekspresu, a potem zasnął w jakimś pociągu pospiesznym. Obudził się w okolicach Lublina. Stamtąd z przesiadkami udało mu się dotrzeć do pięknego miasta pod tytułem Warszawa. Mało brakowało, by autokar odjechał bez niego, gdyż chwiejnym krokiem dotarł na miejsce zbiórki piętnaście minut po czasie.
Miał szczęście, że czekano na niego. Walnął się na tylne siedzenie i przespał całą drogę. Wytrzeźwiał i wysiadając pod pałacykiem, wiedział, że stypa już się skończyła, a ciotka cały czas przypominała mu się z wielką harmonią w rękach. Nie mógł tego pojąć.
Zdjął nogi z parapetu, pochylił się i rozwiązał buty. Rzucił je pod łóżko. Przygotowywał sobie kolejnego papierosa i znowu zachciało mu się śmiać.
Nie mógł trafić do swojego pokoju i wpakował się do innego pomieszczenia, gdzie wystraszył półnagą blondynkę… W końcu znalazł się u siebie pod „trzynastką” i miał przed sobą prawie tydzień czasu na wszelkie rozważania.
Otworzył jeszcze jedno piwo i pił małymi łykami. Alkohol niewątpliwie dobrze mu robił, ale ostatnio zdecydowanie przesadził.
Rok temu był na leczeniu odwykowym, gdzie jakoś doszedł do siebie po makabrycznym okresie picia na okrągło. Od tego czasu pijał inaczej i zdecydowanie mniej. Lecz utraconej pracy wśród bibliotecznych książek już nie mógł odzyskać, przeniósł się do cierpiącej ciotki i cieszyło go, że może jej trochę pomóc. Swoje mieszkanie oddał synowi, który dzielnie rósł na bandytę. Z żoną nie miał jeszcze rozwodu, bo nigdy nie miał na to czasu. Teraz, dzięki cioci, posiadał trochę pieniędzy, mógł próbować na nowo…
Zgniótł puszkę w dłoni. Rzucił na podłogę.
Poczuł się głodny, wyciągnął z torby leżące na wierzchu kilka pęt suszonej kiełbasy, położył na stole. Nie miał jednak ochoty obżerać się na noc. Pomyślał, że rano pożre to wszystko, a wegetarianizm zacznie od południa.
Zrzucił kurtkę, uporał się ze spodniami. Nie miał sił, by zajmować się słaniem łóżka. Odetchnął z wielką ulgą, nakrywając się świeżutką ciepłą kołdrą.
– Życie to piękna bajka – powiedział.
– Po co mówić o zwierzętach żyjących w wodzie, którą pijemy?
– Są tutaj ładne dupy, warto się zakręcić…
Zasnął, a niedopałek skręcanego papierosa wypalał dziurę w dywaniku.
***
Daria zamknęła się w pokoju. Uniosła w górę ręce, uśmiechnęła się, a potem zaczęła się śmiać głośno, coraz głośniej. Nie mogła opanować tego śmiechu.
– Udało się, kurwa mać, udało się! Ależ gówniara z tej Stokrotki. Lata minęły, a ona nadal gówniara. Pozostanie taką stokrotką, po której inni mogą deptać. Terapeutka, psiakrew! Xanax. Wystarczyło, by pochyliła się, udając ból nogi i sprytnie rzucić te torebki pod szafę. Nareszcie ją dorwałam! Obiecałam sobie już dawno i teraz ją mam. Przysięgałam na grobie Areczka, tak, kochany, pomszczę cię, Darunia jest sprytna! A ciekawe, jak ta Stokrotka to przeżyje! Będę grzeczniutką dziewczyną, a potem wejdą tu kolesie z ochrony i całe pieprzone ORO będzie rozpieprzone – chichotała. – Ośrodek, cholera! Ośrodek Rozpierduchy Optymalnej.
Otworzyła szafę z rzeczami, na górnej półce, z samego kąta, wygrzebała niewielkie kolorowe pudełeczko. „Zdjęcia rodzinne” – było napisane. Wrzuciła te zdjęcia na stolik, na samym dnie leżało kilka celofanowych torebek z białym proszkiem. Usypała trochę proszku do małej metalowej miseczki. Torebki ukryła pomiędzy zdjęciami, pośliniła językiem dwie fotki, na jednej z nich śmiał się młody mężczyzna z dziwnymi oczami, a na drugiej był razem z nią, wtulony w jej włosy – Tak, Areczku, kochaneczku! – pocałowała zdjęcia i umieściła swój skarb pomiędzy nimi. Schowała swoje pudełeczko w róg najwyższej półki.
Podgrzewała metalowy talerzyk, aż proszek zaczął zmieniać kolor i kurczyć się. Wyjęła z tylnej kieszeni banknot, zrolowała go. Pociągnęła przez nos solidną dawkę. Było dobrze.
Czuła, że łzawią jej oczy, ponowiła próbę. Poczuła w głowie, jakby coś się przesuwało. Kontury na moment się zamazały. Raz jeszcze głęboko wciągnęła, rozprostowała banknot, schowała do kieszeni. Była bardzo szczęśliwa i radosna. Umyła talerzyk pod zlewem, takie tu wszystko wydało jej się piękne. Nie pozostawiła żadnego śladu po swej pracy. Położyła się, wyjęła ze spodni zrolowaną torebeczkę z jakimś zielskiem, z drugiej kieszeni z zawiniętej chustki do nosa wyciągnęła maleńką fajeczkę. Wepchnęła w nią nieco zioła. Przypaliła. Trzy dobre machy, super! Miała wrażenie, że coś unosi ją do góry. Miała ochotę śpiewać, zaczęła mówić coś sama do siebie. To były urywane monologi.
– Odnalazłam tę gówniarę, jestem kopalnią złota! Tyle lat minęło, wreszcie mam ją! Ona zginie, ty zmartwychwstaniesz! Świeć, Panie, nad wszystkimi duszami! W piekle poniewiera!