Stokrotne dzięki. Podróż wdzięczności - ebook
Stokrotne dzięki. Podróż wdzięczności - ebook
Koncept był zwodniczo prosty – bestsellerowy autor „The New York Timesa” postanowił podziękować każdej osobie zaangażowanej w przygotowanie jego porannej kawy. Ta podróż wdzięczności, w trakcie której autor przemierzył wiele kilometrów, odmienia jego życie i ujawnia sekret tego, w jaki sposób wdzięczność może dać nam szczęście. Autor A.J. Jacobs odkrywa, że jego kawa – i każda inna rzecz w naszym życiu – nie powstałaby bez setek ludzi, o których zwykle nie myślimy: rolników, chemików, artystów, kierowców ciężarówek, mechaników, biologów, górników i przemytników. Zalet wdzięczności jest mnóstwo: wzmacnia empatię, poprawia nastrój, wspiera leczenie depresji i sprawia, że świat staje się przyjaźniejszym miejscem. Cięty język autora i jego błyskotliwe poczucie humoru sprawiają, że książka jest niczym poranna kawa – rozbudza i pozwala jaśniej myśleć. Dziękujemy, że po nią sięgacie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66577-39-8 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest wtorkowy poranek, a ja staję w obliczu jednego z najbardziej oszałamiających osiągnięć w dziejach ludzkości. To coś tak zdumiewającego w swoich złożoności i skali, że Kanał Panamski wygląda przy tym jak makieta wykonana przez trzecioklasistę.
Cud, który mam przed oczami, to wynik współpracy tysięcy istot ludzkich z kilkudziesięciu krajów.
Do jego powstania przyczynił się połączony trud artystów, chemików, polityków, mechaników, biologów, górników, pakowaczy, przemytników i pastuchów.
Konieczne było wykorzystanie samolotów, łodzi, ciężarówek, motocykli, furgonetek, palet oraz ramion.
Użyto setek surowców – stali, drewna, azotu, gumy, silikonu, promieniowania ultrafioletowego, materiałów wybuchowych i guana nietoperzy.
Spowodował on wiele radości, ale również ogrom biedy i ucisku.
Jego wytwórcy polegali na starożytnej mądrości oraz na technologii rodem z ery kosmicznej, potrzebowali mroźnych temperatur i palącego gorąca, wysokich gór i podwodnych głębin.
To kubek mojej porannej kawy.
I jestem za niego wdzięczny. Bardzo, bardzo wdzięczny.
Nie zawsze tak było. Mam skłonność do przyjmowania wielu rzeczy za pewnik. Przez większość mojego życia rzadko myślałem o kawie, chyba że poplamiłem nią marynarkę albo sparzyłem się w podniebienie. Jednak kilka ostatnich miesięcy wymusiło na mnie zmianę postawy. Na początku roku, w ramach próby zwalczenia mojego domyślnego stanu umysłu (ogólna irytacja i zniecierpliwienie), podjąłem się zwodniczo prostej misji. Przysięgłem podziękować każdej osobie, która umożliwiła mi wypicie porannej kawy. Postanowiłem wyrazić swoją wdzięczność baristce, farmerom, którzy uprawiali ziarna, a także wszystkim po drodze.
Okazało się, że to całe mnóstwo podziękowań. Moja podróż wdzięczności wiodła przez różne strefy czasowe, w górę i w dół drabiny społecznej. Kazała mi na nowo wszystko przemyśleć – od globalizmu po bobry, od przytulania po czcionki, od żarówek po starożytny Rzym. Wpłynęła na moje poglądy polityczne, wizję świata i podniebienie. Wprawiła mnie w zachwyt i niedowierzanie, wywołała poczucie winy, przygnębienie i, oczywiście, masę kofeinowych drgawek.
•••
Jak zaczęła się ta wyprawa? Cóż, już od dobrych kilku lat darzę wdzięczność podziwem. Nie jest to emocja, która przychodzi mi naturalnie. Moje wrodzone usposobienie określiłbym jako umiarkowanie markotne – przypominam raczej Larry’ego Davida niż Toma Hanksa. Przeczytałem jednak wystarczająco wiele na temat wdzięczności, by wiedzieć, że to jeden z kluczowych elementów dobrze przeżytego życia. A może nawet, jak twierdzi Cyceron, największa z cnót.
Z badań wynika, że z poczucia wdzięczności płyną nieprzebrane psychologiczne korzyści: może ono zmniejszyć natężenie objawów depresyjnych, pozytywnie wpłynąć na sen i dietę oraz zwiększyć prawdopodobieństwo wykonywania ćwiczeń fizycznych. Pacjenci kardiologiczni zdrowieją szybciej, jeśli prowadzą dziennik wdzięczności. Niedawne studium wykazało, że wdzięczność czyni ludzi hojniejszymi i uprzejmiejszymi wobec nieznajomych.
Inne badanie, którego syntezę opublikowano w „Scientific American”, dowiodło, że to również najlepszy predyktor dobrostanu i udanych relacji międzyludzkich, który rozłożył na łopatki dwadzieścia cztery inne imponujące cechy, takie jak nadzieja, miłość czy kreatywność. Jak mawia benedyktyński mnich David Steindl-Rast: „To nie szczęście prowadzi do wdzięczności, lecz wdzięczność do szczęścia”.
Zatem pod względem intelektualnym od dawna wiedziałem, że to nieoceniona emocja. Już od jakiegoś czasu podejmowałem skromne wysiłki, by uruchamiać ją przy każdej możliwej okazji – i by zaszczepić ten zwyczaj u moich dzieci.
Wszyscy trzej synowie muszą teraz pisać staromodne kartki z podziękowaniami za prezenty urodzinowe, co przyjęli ze sporym niedowierzaniem.
Kiedy towarzyszą mi w załatwianiu spraw, szturcham ich, żeby podziękowali kierowcy autobusu.
Każę im nawet dziękować Alexie, naszemu domowemu robotowi, kiedy przekazuje nam prognozę pogody.
– Alexa nie ma uczuć – zauważa Jasper.
– Prawda, ale to dobre ćwiczenie – odpowiadam.
Czasem przed posiłkiem odmawiam modlitwę dziękczynną. Albo coś w tym rodzaju. Nie należymy do szczególnie religijnych rodzin. Jestem agnostykiem stojącym na granicy ateizmu, więc zamiast dziękować Bogu, kieruję wdzięczność ku garstce ludzi, którzy mieli swój wkład w to, że jedzenie wylądowało na naszych talerzach. Mówię wtedy: „Dziękujemy farmerom, którzy wyhodowali tę marchew, kierowcy tira, który ją przewiózł, i kasjerowi w Gristedes, który mnie obsłużył”.
– Wiesz, że ci ludzie cię nie słyszą, co? – spytał mój syn Zane pewnego wieczoru.
Odparłem, że owszem, wiem, lecz i tak warto przypomnieć sobie o cudzym wysiłku.
Jednak komentarz Zane’a utkwił mi w pamięci. Chłopak miał rację. Ci ludzie mnie nie słyszą. Moje dziękczynienie wydało się nagle dosyć miałkie.
Dumałem nad tym przez kilka następnych dni, rozważając, czy powinienem zaangażować się pełniej. Jak by to było, gdybym osobiście podziękował osobom, które pomogły w przygotowaniu mojego jedzenia? Każdej z nich?
Wiedziałem, że na pewnej płaszczyźnie pomysł jest absurdalny. Mógł przyprawić o porządny ból głowy. Wymagałby wielkich nakładów czasu i licznych podróży.
Jednak mógł również przynieść ogromne korzyści. Ludzie, którzy umożliwiają mi spożywanie posiłków, uznaliby to pewnie za miły gest.
Moi synowie przekonaliby się, że traktuję wdzięczność poważnie i że oni też powinni.
A ja stałbym się może wdzięczniejszym człowiekiem, co z kolei uczyniłoby mnie mniej małostkowym i poirytowanym. Potrzebowałem tej zmiany. Mimo świadomości, że mam niedorzeczne szczęście – nie brakuje mi pożywienia i wykonuję pracę, która przez większość czasu sprawia mi radość – pozwalałem, by codzienne trudności przejmowały kontrolę nad moim mózgiem. Nadeptywałem na psią zabawkę w kształcie dinozaura albo otwierałem mail zaczynający się od słów: „Szanowny Panie, z przykrością informujemy…”, i natychmiast zapominałem o setkach spraw, które każdego dnia toczą się zgodnie z planem, by skupić się na tych trzech lub czterech, które przybrały zły obrót. Oceniam, że w moim trybie domyślnym byłem lekko lub nawet poważnie podenerwowany przez ponad połowę czasu spędzanego na jawie. To idiotyczne iść przez życie z takim nastawieniem. Nie chcę trafić do nieba (jeżeli ono istnieje) tylko po to, by stale narzekać na zbyt głośne dźwięki harfy.
Niezbyt odstaję od normy. Jeżeli wierzyć psychologom ewolucyjnym, wszyscy ludzie zostali genetycznie zaprogramowani tak, by zwracać uwagę na to, co idzie źle. W paleolicie była to kwestia przetrwania. Nasi odlegli o tysiąc pokoleń przodkowie naprawdę musieli pamiętać, które grzybki okazały się trujące.
Jednak na skutek tej tak zwanej inklinacji negatywnej zalewają nas dziś niepokój i lęk. Często postrzegamy życie jako ciąg problemów, kryzys za kryzysem. Wielu i wiele z nas wykazuje nastawienie nazywane przez niektórych psychologów „deficytowym”, w odróżnieniu od nastawienia „nadwyżkowego”. Za dużo czasu poświęcamy na zamartwianie się tym, czego nam brakuje, zamiast skupić się na wszystkim, co mamy.
Ja potrzebowałem mentalnej metamorfozy, a Projekt Wdzięczność mógł stać się kluczem do sukcesu. Za cel postawiłem sobie odwrócenie bieżącej proporcji: po zakończeniu podróży chciałem przez ponad połowę przeciętnego dnia doświadczać wdzięczności i umiarkowanego szczęścia. Albo przynajmniej nie odczuwać jawnej irytacji.
Pierwsze zadanie: musiałem zdecydować, za jaki produkt chcę być wdzięczny. Rozważałem jabłka, białe wino i ser Monterey Jack. (Synowie lobbowali za s’moresami¹, domyślając się, że w domu wzrósłby wówczas ogólny wskaźnik ich spożycia).
Rozważałem też przedmioty nienadające się do jedzenia: pióro, skarpety, pastę do zębów. Niemal każda rzecz, z którą stykam się w ciągu dnia, wymagała olbrzymiego nakładu pracy tysięcy ludzi – a ja przyjmowałem ich wysiłek za pewnik.
Ostatecznie wybrałem coś, bez czego nie mogę żyć. Kawę. Decyzja zdawała się słuszna z kilku powodów. Po pierwsze uwielbiam rozkoszować się jej poranną porcją kupioną w lokalnej kafejce. Biorę na wynos, bez mleka. Nie jestem fanatykiem i nie mam wyrobionego podniebienia, ale cenię sobie jej gorzki smak i przyjemne pobudzenie, które powoduje – to mój ulubiony narkotyk, bez dwóch zdań.
Po drugie kawa wywiera ogromny wpływ na nasz świat. Na całym globie wypija się dziennie ponad dwa miliardy porcji tego napoju. Branża kawowa zatrudnia sto dwadzieścia pięć milionów ludzi w wielu krajach. Kawa ściśle wiąże się z polityką, gospodarką i historią. Oświecenie narodziło się w europejskich kawiarniach. Na przestrzeni wieków produkt ten pomógł w rozwoju handlu międzynarodowego i kształtowaniu nowoczesnej gospodarki.
Wyruszyłem więc na wielki szlak kawowej wdzięczności, gotów podążyć za każdym jego zakrętem i zakosem. Ciąg dalszy to opowieść o tej próbie. Och, i zanim zapomnę: dziękuję za przeczytanie wstępu.1
BARISTKA I DEGUSTATOR
DZIĘKUJĘ ZA PODANIE MI KAWY
Postanowiłem zacząć od końca, to znaczy od lokalnej kafejki, a następnie cofnąć się aż do miejsca, gdzie moja kawa się narodziła. Moja ulubiona kawiarnia znajduje się kilka przecznic od naszego mieszkania. Nosi nazwę Joe Coffee i przetrwała już dwanaście lat, mimo dwóch Starbucksów w promieniu trzech kwartałów.
W czwartkowy ranek staję w kolejce, szykując się na pierwsze „dziękuję” w moim projekcie. Gdy czekam, zmuszam się, by wsunąć smartfon do kieszeni i faktycznie zwrócić uwagę na otoczenie. W końcu akt zauważania stanowi ważny element wdzięczności; nie zdołasz jej odczuć, jeżeli twoja uwaga będzie rozproszona.
Na ścianie wisi zdjęcie różowego cadillaca, który z jakiegoś powodu wylądował na szczycie wieży. Są tu matki pchające wózki, na zewnątrz ktoś uwiązał psy, często rozlega się syk ekspresu. Z sufitu zwisają lśniące niebieskim blaskiem lampy w kształcie donatów. Przez myśl przemyka mi, że światło w odcieniu indygo jest bardzo ładne. Zbyt rzadko widuje się lampy w takim kolorze.
Docieram do lady, gdzie wita mnie baristka, dwudziestokilkuletnia kobieta z włosami zebranymi w kucyk na czubku głowy. Wręcza mi moje zamówienie – małą czarną na bazie mieszanki dnia.
– Dziękuję za kawę – mówię.
– Proszę bardzo! – odpowiada z uśmiechem.
No i już. Moje pierwsze podziękowanie. To przyjemne uczucie, ale jeszcze bez fajerwerków.
Przeciągam kartę przez czytnik, by uiścić należność w wysokości trzech dolarów. (To oczywiście absurdalnie drogo. Przekonam się jednak, że z innej, dziwniejszej perspektywy cena wydaje się też szalenie zaniżona).
Stoję w bezruchu, trzymając kubek z kawą, i próbuję zdecydować, co – jeśli w ogóle cokolwiek – powiedzieć baristce o mojej misji. Cisza trwa o pięć sekund za długo, przez co plasuje się gdzieś między niezręczną a niepokojącą. Zerkam na sznur klientów za mną i salwuję się ucieczką.
Mija kilka dni, w ciągu których zbieram się na odwagę, by opowiedzieć baristce o Projekcie Wdzięczność. Pytam, czy zechciałaby podzielić się ze mną kilkoma informacjami o procesie przygotowania kawy. Mówi, że chętnie porozmawia ze mną po skończeniu zmiany.
– Jeszcze raz dziękuję za kawę – odzywam się, kiedy siadamy przy jednym z małych stolików w Joe Coffee.
– Dziękuję, że mi pan podziękował – odpowiada.
Rozważam, czy nie podziękować jej za to, że dziękuje mi za moje podziękowanie, postanawiam jednak uciąć temat, zanim wpadniemy w zaklęty krąg.
Na imię ma Chung. Jej rodzice to koreańscy imigranci, dorastała w południowej Kalifornii, a następnie przeprowadziła się do Nowego Jorku na studia.
– Więc… – zaczynam. – Yyy… Jak to jest być baristką?
– Nie zawsze łatwo – wyznaje. – A to dlatego, że ma się do czynienia z ludźmi w bardzo niebezpiecznym stanie: przed podaniem kofeiny.
– Trafiają się gbury?
– Och, ludzie potrafią być zrzędliwi.
Snuje opowieści o klientach, którzy nie nawiązują nawet kontaktu wzrokowego. Burczą tylko swoje zamówienie i machają kartą płatniczą, ani razu nie odrywając oczu od ekranu smartfona.
Zdarzali się klienci, którzy doprowadzali ją do łez, łajając za pomieszane zamówienia (choć Chung przysięga, że do żadnej pomyłki nie doszło). Raz warknęła na nią rozwydrzona dziewięciolatka, której nie spodobał się wzorek z mlecznej pianki na gorącej czekoladzie. Chung zrobiła misia. Dziewczynka chciała serce.
– Miałam ochotę odparować, że przydałoby jej się takie prawdziwe.
Mimo to Chung twierdzi, że marudni klienci należą do mniejszości. Lwia część zachowuje się sympatycznie, zwłaszcza gdy Chung już na wstępie wyznaczy nastrój. A wierzcie mi, jest naprawdę przyjazna!
Dużo się uśmiecha i chętnie przytula. Przypomina prezenterkę telewizji śniadaniowej, tyle że nie ma w niej nic wymuszonego ani fałszywego. Żeby dać wam pewien pogląd: podczas naszej półgodzinnej pogawędki pięciokrotnie podnosiła się z miejsca, by uściskać stałych klientów i byłych współpracowników.