Stolica - ebook
Stolica - ebook
Wyróżniona prestiżową nagrodą dla najlepszej niemieckojęzycznej książki 2017 roku powieść Roberta Menasse Stolica to pasjonujący thriller polityczny, którego akcja toczy się w Brukseli, nieformalnej stolicy Unii Europejskiej. Austriacki autor wpuszcza nas niejako tylnymi drzwiami za kulisy tej skomplikowanej struktury i pozwala nam przyjrzeć się jej funkcjonowaniu. Bohaterami tej wielowątkowej opowieści o tym, co dzieje się w stolicy Belgii, w gabinetach europejskich urzędników i w ich życiu prywatnym, są przybysze z różnych stron Europy, ale także komisarz policji, emerytowany politolog, skądinąd potomek austriackich nazistów, i niedoszła ofiara Holokaustu. Oraz… polski agent, który przybywa do Brukseli z zagadkową misją. W powołanych przez pisarza do życia postaciach zbiegają się i zazębiają przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Europy. Autor kreśli jej postnarodową wizję, obarczając nacjonalizm winą za tragedie minionych stuleci.To powieść ważna dla każdego, komu nie jest obojętny kształt Unii Europejskiej i przyszłość naszego kontynentu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-661-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(...)
Kilku przechodniów schroniło się przed deszczem do kościoła, stali niezdecydowani albo przechadzali się nawą, turyści zaglądali do swoich przewodników i podążali szlakiem godnych obejrzenia obiektów: „Czarna Madonna, wiek XIV”, „Portret św. Katarzyny”, „Typowa flamandzka kazalnica, prawdopodobnie z Mechelen”, „Rzeźby nagrobne dłuta Gilles’a-Lamberta Godecharle’a”...
Od czasu do czasu błyskawica.
Mężczyzna siedzący samotnie w ławce zdawał się modlić. Wsparty na łokciach, broda na splecionych dłoniach, plecy pochylone. Miał na sobie czarną wiatrówkę z kapturem, który nasunął na głowę, i gdyby na plecach nie widniał napis „Guinness”, można by go na pierwszy rzut oka wziąć za mnicha w habicie.
Kurtka z kapturem wiązała się zapewne z brukselskim deszczem, ale wrażenie, jakie sprawiała, zdradzało zarazem coś istotnego o tym mężczyźnie. Na swój sposób był on rzeczywiście mnichem: uważał bycie mnichem, czy to, co przez nie rozumiał, ascezę, medytację i obrzędy, za ratunek w życiu ustawicznie zagrożonym chaosem i rozproszeniem. Nie wiązało się ono dla niego z żadnym zakonem ani klasztorem, z żadnym odwróceniem się od świata: każdy mężczyzna mógł, a nawet musiał być, niezależnie od swojej profesji czy funkcji, na swoim podwórku mnichem, skoncentrowanym na swoim zadaniu wykonawcą jakiejś wyższej woli.
Lubił patrzeć na tego umęczonego człowieka na krzyżu i myśleć o śmierci. Doznawał wtedy za każdym razem oczyszczenia uczuć, uporządkowania myśli i wzmocnienia energii.
Był to Mateusz Oświecki. Jego imię chrzestne, widniejące także w jego paszporcie, brzmiało jednak Ryszard. Mateuszem Oświeckim stał się dopiero jako uczeń seminarium w Akademii Lubrańskiego w Poznaniu, gdzie każdy „oświecony wychowanek” otrzymywał jako przydomek imię jednego z jedenastu apostołów. Został ponownie ochrzczony i namaszczony jako „celnik Mateusz”. Mimo że opuścił seminarium, zachował to imię jako swój pseudonim. Granice, na których musiał pokazać paszport, przekraczał jako Ryszard. W kręgach tajnych służb znany był wedle wypowiedzi kilku dawnych łączników jako „Matek”, co było zdrobnieniem od Mateusz. Tak kazał się nazywać swoim współpracownikom. Jako Mateusz wypełniał swoją misję, jako Matek był poszukiwany, jako Ryszard prześlizgiwał się przez oczka sieci.
Oświecki się nie modlił. Nie formułował po cichu zdań zaczynających się od „Panie” i będących zawsze tylko życzeniami, „Daj mi siłę – ”, bym mógł zrobić to czy tamto, „Pobłogosław –” to czy tamto... Od absolutnego ducha, który milczał, nie należało życzyć sobie niczego. Patrzył na przybitego do krzyża człowieka. Doświadczenie, za sprawą którego ten człowiek stał się wzorem dla ludzkości i które na koniec także sformułował, było doświadczeniem całkowitego opuszczenia w chwili zderzenia z absolutem: kiedy powłoka zostaje skaleczona, otwarta, rozcięta, przebita i rozdarta, kiedy okrzyki bólu życia przechodzą w jęk i na koniec w milczenie. Tylko w milczeniu życie bliskie jest wszechmocnego ducha, który pod wpływem niepojętego kaprysu emanował z siebie przeciwieństwo swego bytu: czas. Człowiek może, poczynając od chwili swoich narodzin, myśleć i myśleć, i coraz dalej myśleć wstecz, wiecznie, wiecznie wstecz, i nie dotrze do żadnego początku, i za pośrednictwem swojego prymitywnego pojęcia czasu może pojąć tylko jedno: że zanim się stał, przez wieczność go nie było. I może wybiec myślą naprzód, poczynając od chwili swojej śmierci aż po wszelką przyszłość, nie docierając do żadnego kresu, tylko do stwierdzenia: że już wiecznie go nie będzie. A ów epizod między wiecznością a wiecznością to czas – hałas, gwar głosów, łoskot maszyn, warkot motorów, huk i szczęk broni, okrzyki bólu i rozpaczliwe jęki rozkoszy, chorały tyleż wściekłych, co ku własnej radości oszukanych mas, pomruk grzmotów i trwożliwe sapanie w mikroskopijnym terrarium Ziemi.
Mateusz Oświecki przyglądał się torturowanemu człowiekowi.
Nie złożył dłoni jak do modlitwy, tylko splótł je, wbijając w nie paznokcie tak, że chrzęściły kości i piekła go skóra. Czuł ból, który był starszy niż on sam. Mógł, splatając dłonie, w każdej chwili przywołać ten ból. Jego dziadek Ryszard na początku 1940 roku zszedł do podziemia, żeby w polskim ruchu oporu, pod dowództwem generała Stefana Roweckiego, walczyć przeciwko Niemcom. Już w kwietniu tego samego roku zdradzony, aresztowany, poddany torturom, został ostatecznie rozstrzelany publicznie w Lublinie jako partyzant. Jego babka była wówczas w ósmym miesiącu ciąży, dziecko przyszło na świat w maju 1940 roku w Kielcach i otrzymało imię swojego ojca. W obawie przed ewentualną odpowiedzialnością rodzinną przerzucono je do Poznania, do rodziny brata dziadka, który podpisał volkslistę. Tam chłopiec dorastał i, mając szesnaście lat, przeżył powstanie. Młody licealista przyłączył się do grupy majora Franczaka, żeby wziąć udział w antykomunistycznym ruchu oporu. Wysyłany był na akcje sabotażowe, później uczestniczył w porwaniach szpiclów służby bezpieczeństwa – i w 1964 roku został za 6000 złotych zdradzony przez kolegę. Aresztowano go w konspiracyjnym mieszkaniu i w piwnicy SB zamęczono na śmierć. Jego narzeczona Maria była wówczas już w ciąży, dziecko przyszło na świat w lutym 1965 roku we wsi Kozice Górne i otrzymało na chrzcie imię swojego dziadka i swojego ojca. Tak oto kolejnemu synowi nie dane było poznać ojca. Matka niewiele mu opowiadała. Raz: – Spotykaliśmy się na polach albo w lesie. Na randkę przychodził z pistoletem i granatami.
Wiecznie milczący dziadek. Wiecznie milczący ojciec. Polacy, taką lekcję odebrał Matek, zawsze walczyli za wolność Europy, każdy, kto przyłączał się do tej walki, dorastał w milczeniu i walczył, póki nie przeniósł się w milczenie.
Jego matka jeździła z nim do księży, szukała orędowników, kupowała listy polecające, wierzyła w ochronę, jakiej mógł udzielić Kościół. W końcu umieściła go u braci szkolnych w Poznaniu. Tam osobiście doświadczył, jak wrażliwe jest ciało ludzkie: że krew jest środkiem smarującym i nawilżającym przy wnikaniu w otwór, skóra tylko wilgotnym pergaminem, na którym nóż rysuje mapy, usta i krzyczące gardło czarną dziurą, którą się zatyka, póki nie ucichnie ostatni dźwięk i nie będzie ona już tylko chłonąć w milczeniu tego, co jest potrzebne do życia. I tam też zyskał zupełnie nowe wyobrażenie o „podziemiu”. Kiedy wychowankowie otrzymali imiona zakonne, zaprowadzono ich do katakumb wspaniałej poznańskiej katedry, do tajemnych, podziemnych, sklepionych pomieszczeń i krypt, świecącymi i pobłyskującymi w świetle pochodni kamiennymi schodami do najgłębszych podziemi i przez ostatnią surową sztolnię do izby, która okazała się zapadłą kaplicą śmierci i życia wiecznego: sklepienie kolebkowe, wykute w skale w dziesiątym stuleciu po Chrystusie sto stóp poniżej przesyconej krwią polskiej ziemi. Na ścianie frontowej znajdował się monumentalny krzyż z przerażająco naturalistycznym wyobrażeniem postaci Chrystusa, za nim płaskorzeźby przedstawiające anioły, które wyłaniały się ze skały albo zdawały się w nią wnikać i przenikać przez nią, zatrważająco żywe w świetle migoczących płomieni. Przed nimi Madonna, jakiej młody Ryszard jeszcze nigdy nie widział, w żadnym kościele, na żadnym obrazku w swoich książkach: była całkowicie zakryta! Miała na sobie pelerynę, którą narzuciła na czoło, nos i usta w taki sposób, że w całej tej zasłonie widać było przez wąską szparkę tylko jej oczy, oczodoły tak głębokie i tak martwe, jakie mogły być tylko po przepłakaniu tysiąca lat. To wszystko, jak również ołtarz, wykuty i uformowany z kamienia i margla ilastego przebitej w tym miejscu warstwy geologicznej. Ławy z zimnego kamienia, na których, plecami do Ryszarda i pozostałych wchodzących podopiecznych, siedziało jedenastu mnichów w czarnych habitach, ich pochylone głowy były zakryte kapturami.
Wychowanków poprowadzono środkowym przejściem między modlącymi się mnichami ku Chrystusowi, gdzie się przeżegnali i na dany im znak obrócili. Ryszard spojrzał za siebie i zobaczył teraz: kaptury okrywały trupie czaszki, różańce w rękach zakonników wisiały na kościach palców – ci mnisi byli szkieletami.
Człowiek bliżej jest Boga pod ziemią niż na szczycie gór.
Mateusz Oświecki kilka razy popukał się końcami palców w czoło. Czuł się ciężki od nadmiaru ciała i zbutwiały. A w jamie brzusznej, z lewej strony, nieco poniżej pępka, czuł pieczenie. Wiedział: tam płonęła śmierć. Nie budziła w nim strachu. Uwalniała go od niego.
Te szkielety w habitach były szczątkami biskupa misyjnego Jordana i członków kolegium założycielskiego biskupstwa poznańskiego. Od niemal tysiąca lat tkwiły tu, pogrążone w wiecznie milczącej modlitwie. W obecności tych jedenastu szkieletów każdemu wychowankowi przydzielane było jedno z jedenastu imion apostołów. Jedenastu? Żadnego Judasza? Owszem. Ale nadanie któremuś z uczniów imienia Piotra, pierwszego zastępcy Boga na ziemi, byłoby uzurpacją. Wybraniec i tak stanie się Piotrem, niezależnie od tego, czy nosi imię Jan czy Paweł.
Mateusz Oświecki przycisnął dłonie do uszu. Tyle głosów słyszał w głowie. Zamknął oczy. Zbyt wiele obrazów. To nie było wspomnienie, nie była prehistoria. To było obecne teraz, teraz, kiedy tak siedział przed Ukrzyżowanym. I tak jak to pieczenie w brzuchu. Nie czuł strachu, tylko coś w rodzaju zdrętwienia jak przed ważnym egzaminem, przed trudnym zadaniem. Egzamin, który można próbować zdać tylko raz, jest najtrudniejszy. Otworzył znów oczy, rozejrzał się i spojrzał na ranę w boku Zbawionego.
W gruncie rzeczy Mateusz Oświecki zazdrościł swoim ofiarom. One miały to już za sobą.
Wstał, wyszedł z kamienia kościoła, spojrzał krótko w stronę niebieskiego światła, tańczącego przed hotelem Atlas, i poszedł wolnym krokiem, z pochyloną głową, w kapturze naciągniętym głęboko na czoło, pośród padającego deszczu do stacji metra Sainte-Catherine.
Kiedy Alois Erhart wrócił do hotelu Atlas, z początku nie chciano go tam wpuścić. W każdym razie gest policjanta, który przed wejściem do hotelu wyciągnął rękę w jego stronę, Erhart zinterpretował jako polecenie, że ma się zatrzymać.
Tego, co powiedział funkcjonariusz, nie zrozumiał. Nie znał dobrze francuskiego.
Już z daleka spostrzegł wirujące niebieskie światło koguta na dachu radiowozu policji i karetki pogotowia ratunkowego – i pomyślał, że chodzi o jakiegoś samobójcę. Szedł powoli w stronę hotelu, i od razu pojawiło się znowu to uczucie, które ogarnęło go już w południe: jakby owa nicość, w której każdy człowiek pogrąży się prędzej czy później, rozprzestrzeniła się nagle niczym jakaś zapowiedź czy wręcz zachęta w jego klatce piersiowej i jamie brzusznej. Zdrętwiały i bez tchu, czuł ów cud, że oto w ograniczonej powłoce ciała może się rozprzestrzenić rosnąca w nieskończoność pustka. Dusza jako czarna dziura, która wszystkie doświadczenia, jakie były jego udziałem w ciągu całego życia, wsysa i pochłania, póki nie pozostanie tylko nicość, absolutna pustka, całkowicie czarna, ale pozbawiona łagodności bezgwiezdnej nocy.
Teraz stał przed stopniami prowadzącymi do hotelu, mając obolałe kości i piekące ze zmęczenia mięśnie, a za sobą kilku gapiów, i powiedział po angielsku, że jest gościem tego hotelu, że ma tutaj swój pokój – co nie miało żadnego wpływu na wyciągniętą rękę. Ta sytuacja wydała mu się tak surrealistyczna, że nie zdziwiłby się, gdyby został teraz aresztowany. Ale był nie tylko starym mężczyzną, któremu ciało zaczęło nieodwołalnie odmawiać posłuszeństwa, lecz także emerytowanym profesorem doktorem Erhartem, który przez połowę swojego życia uchodził za autorytet. Turysta, powiedział zdecydowanym tonem, jest turystą. Tutaj! W tym hotelu. I życzy sobie udać się do swojego pokoju. Słysząc to, urzędnik poszedł z nim do recepcji i zaprowadził go do mierzącego prawie dwa metry mężczyzny po pięćdziesiątce, w o wiele za ciasnym szarym garniturze, który to człowiek kazał mu się wylegitymować.
Dlaczego profesor stał przed nim z pochyloną głową? Widział rozdęty brzuch tego olbrzyma – i ogarnęło go nagle uczucie litości. Istnieją ludzie, którzy za sprawą swojej masywnej fizycznej prezencji wydają się wiecznie silni, zawsze sprawni, nigdy nie kwękający, póki nie padną nagle jak rażeni gromem, martwi w wieku, o którym się powiada, że to przecież żaden wiek. Zawsze dumni ze swojej konstytucji, uważają się za nieśmiertelnych, dopóki mogą prężyć się przed innymi, konfrontować ich ze swoim ciałem. Ci ludzie nie stawali nigdy wobec pytania, jaką decyzję by podjęli, gdyby byli starzy i nieuleczalnie chorzy, gdyby w dającej się przewidzieć przyszłości stali się niedołężni. Ten mężczyzna był wewnątrz przegniły i zbutwiały, i miał niebawem runąć, tylko jeszcze o tym nie wiedział.
Profesor Erhart podał mu paszport.
Kiedy przybył? Parlez-vous français? No? English? Kiedy wyszedł z hotelu? Czy był w hotelu między dziewiętnastą a dwudziestą?
Po co te pytania?
Wydział zabójstw. Pewien mężczyzna został zastrzelony w jednym z pokoi w tym hotelu.
Bolało go prawe przedramię. Przyszło mu na myśl, że może zwróciło już uwagę tamtego, że raz po raz masuje sobie rękę, naciska ją, ugniata.
Wyjął aparat cyfrowy z bocznej kieszeni kurtki przeciwdeszczowej, włączył go. Mógł pokazać, gdzie był: na każdym zdjęciu widniała data, kiedy zostało wykonane.
Mężczyzna się uśmiechnął. Przejrzał zdjęcia. Popołudnie w Dzielnicy Europejskiej, plac Schumana, budynek Justus Lipsius, Berlaymont, tabliczka z nazwą ulicy „Rue Joseph II”. Dlaczego akurat ta tabliczka?
– Jestem Austriakiem!
– Ach tak.
Rzeźba „Marzenie o Europie” na rue de la Loi. Wykonana z brązu figura niewidomego mężczyzny (albo może lunatyka?), który stojąc na podeście, daje krok w pustkę. Czego to ci turyści nie fotografują! Tutaj. Godzina dziewiętnasta piętnaście: Grand Place. Szereg zdjęć stamtąd do dziewiętnastej dwadzieścia osiem. Wreszcie ostatnie zdjęcie: cztery minuty po dwudziestej, Sainte-Catherine, nawa kościoła. Mężczyzna nacisnął przycisk i teraz miał przed sobą znów pierwsze zdjęcie. Nacisnął klawisz „Wstecz”. Chrystus, ołtarz, przed nim w ławce mężczyzna, który miał na plecach napis „Guinness”.
Olbrzym uśmiechnął się i oddał profesorowi aparat.
Znalazłszy się w swoim pokoju, profesor Erhart podszedł do okna, wyjrzał przez nie na deszcz, przygładził mokre włosy, wsłuchał się w siebie. Niczego nie usłyszał. Kiedy przyjechał tu koło południa, od razu otworzył okno, potem wychylił się z niego daleko, żeby móc lepiej ogarnąć wzrokiem plac, trochę za daleko się jednak wychylił, niemal stracił równowagę, nogami nie dotykał już podłogi, widział zbliżający się asfalt, tak szybko to się stało, szarpnął się w tył, spadł z okna na podłogę, uderzając przy tym prawym przedramieniem w kaloryfer, siedział zabawnie skręcony na podłodze – i miał uczucie, jakby spadał niepowstrzymanie, czemu przecież zdołał właśnie zapobiec, uczucie, które być może nawiedza nas w ostatniej sekundzie przed śmiercią. Potem dźwignął się z podłogi, usiadł na łóżku, dysząc, i nagle ogarnęła go ta euforia: był wolny. Jeszcze. Mógł podejmować suwerenne decyzje. I zamierzał je podjąć. Jeszcze nie teraz. Ale we właściwym czasie. Samobójca – idiotyczne pojęcie! Sam stanowiący o sobie, wolny człowiek! Wiedział, że musi – i nagle wiedział też, że potrafi. Śmierć, to było teraz dla niego jasne, była tak banalna i nieważna, i nieodzowna jak punkt „Różne” na koniec jakiegoś porządku dnia. To był moment, po którym nie następowało nic więcej. Umieranie musiał przeskoczyć. Musiał skoczyć.
Nie chciał umierać tak jak jego żona. Taka bezradna na koniec, skazana na niego, żeby jej –
Sięgnął po pilota, włączył telewizor. Zdjął koszulę, zobaczył, że na prawym ramieniu ma krwiaka. Nacisnął pilota: dalej! Ściągnął spodnie, dalej! Skarpetki, dalej! Slipy, dalej! W tym momencie dotarł do stacji Arte. Trafił akurat na początek klasyka, filmu fabularnego „Stąd do wieczności”. Widział go przed kilkudziesięciu laty. Położył się na łóżku. Czyjś głos powiedział: „Ten film oglądają państwo dzięki parship.de, wiodącej agencji partnerskiej”.
To nie był przypadek, że Fenia Xenopoulou akurat w chwili, kiedy karetka pogotowia skręciła na plac i rozległa się jej syrena, pomyślała o ratunku. Od wielu dni nie myślała o niczym innym, to stało się dla niej już idée fixe i dlatego także teraz jej jedyną myślą był ratunek. On musi mnie uratować!
Siedziała w restauracji Menelas, dokładnie naprzeciwko hotelu Atlas, razem z Kaiem-Uwe Friggem, którego od przelotnego flirtu przed dwoma laty prywatnie nazywała Fridschem, przy czym kokieteryjnie pozostawiała niedopowiedziane, czy przekręca jego nazwisko, mając na myśli „Fritza”, ponieważ był Niemcem, czy też robi aluzję do „fridge”, lodówki, bo swoim rzeczowym sposobem bycia sprawiał wrażenie zimnego. Frigge, tyczkowaty, zwinny czterdziestoparolatek, pochodzący z Hamburga, od dziesięciu lat w Brukseli, w trakcie walk pozycyjnych, intryg i transakcji wymiennych, w naturalny sposób poprzedzających konstytuowanie się nowego gabinetu Komisji Europejskiej, miał szczęście (albo nie zdał się tylko na to, że mu ono sprzyja) i zrobił imponującą karierę: był teraz szefem gabinetu w Dyrekcji Generalnej ds. Handlu, a tym samym wpływowym kierownikiem biura jednego z najpotężniejszych komisarzy Unii.
To, że w tym mieście pełnym pierwszorzędnych restauracji tych dwoje spotkało się akurat w greckiej, która okazała się raczej przeciętna, nie było inicjatywą Fenii Xenopoulou – nie tęskniła za ojczyzną ani za smakami i aromatami rodzimej kuchni. Frigge zaproponował to miejsce: chciał greckiej koleżance dać znak swojej solidarności, właśnie teraz, kiedy po niemal bankructwie państwa greckiego i uchwaleniu nieprzyzwoicie kosztownego czwartego unijnego pakietu ratunkowego koledzy i opinia publiczna mieli „tych Greków” w całkowitej pogardzie. Był pewien, że zarobi u niej dodatkowy punkt, kiedy jako miejsce spotkania zaproponował mailem: „Menelas? Na Vieux Marché aux Grains, w Sainte-Catherine, podobno bardzo dobry grecki lokal!”, a ona odpowiedziała „Okay”. Było jej wszystko jedno. Mieszkała i pracowała w Brukseli już zbyt długo, żeby jeszcze zaprzątać sobie głowę patriotyzmem. To, czego pragnęła, to ratunku. Ratunku dla siebie samej.
– Nazywać fundusz, który ma zapobiec bankructwu Grecji, parasolem ratunkowym to mimowolny żart – powiedział Frigge. – No cóż, metafory w naszej firmie to kwestia szczęścia!
Fenia nie widziała w tym nic śmiesznego, nie zrozumiała w ogóle, o co mu chodzi, ale roześmiała się perliście. Jej śmiech zabrzmiał sztucznie i nie była pewna, czy on tę sztuczność zauważył, czy też może funkcjonowało jeszcze to, na czym dawniej zawsze mogła polegać: że mistrzowskie zastosowanie mięśni twarzy, timingu, olśniewająco białych zębów i ciepłego spojrzenia da w rezultacie obraz nieodpartej naturalności. Także sztuczność wymaga naturalnego talentu, ale Fenia z powodu załamania się jej kariery – w jej wieku! dobiła do czterdziestki! – była tak wytrącona z równowagi, że nawet swojego naturalnego talentu, mianowicie umiejętności świadomego przypodobywania się, nie była już pewna. Niewiara w siebie, tak to odczuwała, powlekała jej aparycję niczym łuszczyca.
Kai-Uwe zamówił tylko sałatkę chłopską, w pierwszym odruchu Fenia chciała powiedzieć: dla mnie też. Ale potem usłyszała, że zamawia giouvetsi! Było letnie i ociekało tłuszczem. Dlaczego nie potrafiła się wziąć w garść? Zaczęła tyć. Musiała uważać. Kelner dolał im wina. Spojrzała na kieliszek i pomyślała: dodatkowe osiemdziesiąt kalorii. Wypiła łyk wody, zebrała wszystkie siły i spojrzała na Kaia-Uwego, przy czym próbowała, przyciskając obiema dłońmi szklankę z wodą do dolnej wargi, wyglądać jak wspólniczka i zarazem uwodzicielsko. W duchu klęła. Co się z nią działo?
– Parasol ratunkowy! – powiedział Kai-Uwe. – W niemieckim można tworzyć takie neologizmy i wystarczy, że pojawią się trzy razy we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, żeby każdemu wykształconemu człowiekowi wydały się czymś zupełnie normalnym. I potem jest to już nie do usunięcia. Szefowa mówi to do każdej kamery. Tłumacze nieźle się napocili. W angielskim i francuskim jest koło ratunkowe i parasol od deszczu. Ale pytali nas: co to jest „parasol ratunkowy”? Francuzi dali na początku „parachute”. Na to zaprotestował Pałac Elizejski: spadochron nie chroni przed upadkiem, spowalnia go tylko, to fałszywy sygnał, niech Niemcy będą tak dobrzy i –
Kiedy jadł oliwkę i kładł pestkę na talerzu, Fenii wydawało się, jakby wchłaniał tylko smak oliwki, a kalorie odsyłał do kuchni.
Naraz rozległa się syrena, potem pojawiło się migające niebieskie światło – raz po raz: niebieskie, niebieskie, niebieskie...
– Fridsch?
– Tak?
– Musisz – chciała powiedzieć: mnie ratować. Ale to było niemożliwe. Poprawiła się w duchu: pomóc mi! Nie, musiała sprawiać wrażenie kompetentnej, a nie potrzebującej pomocy.
– Tak? – Patrzył przez okno restauracji w stronę hotelu Atlas. Zobaczył, jak mężczyźni wyciągają z karetki nosze, jak wbiegają z nimi do hotelu. Chociaż restaurację dzieliła od hotelu niewielka odległość, była ona zbyt duża, żeby przyszła mu na myśl czyjaś śmierć. Jemu zdawało się to tylko choreografią. Ludzie poruszali się przy akompaniamencie świateł i dźwięków.
– Musisz – to już powiedziała, teraz chciałaby cofnąć te słowa, ale było za późno – ...zrozumieć... chociaż ty przecież rozumiesz! Wiem, że rozumiesz, że ja –
– Tak? – Spojrzał na nią.
Syreny radiowozów policyjnych.
Fenia Xenopoulou pracowała z początku w Dyrekcji Generalnej ds. Konkurencji. Komisarz, Hiszpan, nie miał pojęcia o niczym. Ale każdy komisarz jest tak dobry, jak dobre jest jego biuro, a ona zwróciła na siebie uwagę właśnie jako znakomita część perfekcyjnie funkcjonującego biura. Rozwiodła się. Nie miała czasu ani ochoty mieć co drugi, a potem co trzeci albo czwarty weekend w swoim brukselskim apartamencie lub odwiedzać w Atenach mężczyzny, który opowiadał jej plotki o intymnych sprawach ateńskiej socjety i palił cygara, wyglądając przy tym niczym karykatura dorobkiewicza. Wyszła za mąż za gwiazdę palestry, a wyrzuciła z domu prowincjonalnego adwokata! Potem wspięła się o szczebel wyżej i dostała do gabinetu komisarza ds. handlu. W handlu laury zdobywa się wtedy, kiedy usuwa się obowiązujące w nim ograniczenia. Nie istniało już dla niej żadne życie prywatne, żadne więzy, istniał tylko wolny handel na skalę światową. Naprawdę wierzyła, że otwierająca się przed nią kariera będzie nagrodą za jej udział w naprawianiu świata. Fair Trade to była dla niej tautologia. Trade to był przecież warunek globalnej uczciwości. Komisarz, Holender, miał skrupuły. Był tak niewiarygodnie dokładny. Fenia ciężko pracowała, żeby wyliczyć, ile guldenów kosztują te jego skrupuły. Ten człowiek naprawdę liczył wciąż jeszcze w guldenach! Laur, który otrzymał, kiedy Fenia wreszcie go przekonała, wart był złota! Teraz przyszła kolej na następny skok. Oczekiwała, że po wyborach do europarlamentu i ukonstytuowaniu się Komisji na nowo pójdzie znów w górę. I rzeczywiście: dostała awans. Otrzymała swój dział. W czym był problem? Odczuła ten awans jako degradację, jako załamanie się jej kariery, jako odstawienie na boczny tor: została szefową dyrekcji C („Komunikacja”) w Dyrekcji Generalnej ds. Kultury!
Kultury!
Studiowała ekonomię, London School of Economics, odbyła studia podyplomowe na uniwersytecie w Stanfordzie, wygrała konkurs, a teraz tkwiła w kulturze – to miało mniejszy sens niż nawet gra w monopoly! Kultura stanowiła resort bez znaczenia, bez budżetu, niemający żadnej wagi w Komisji, żadnego wpływu ani żadnej władzy. Koledzy nazywali kulturę „resortem wymagającym alibi” – gdyby była chociaż tym! Alibi jest czymś ważnym, każdy czyn wymaga jakiegoś alibi! Ale kultura nie uchodziła nawet za mydlenie oczu, bo nie istniało oko, które by patrzyło, co ta kultura robi. Kiedy komisarz do spraw handlu albo energii, ba, nawet pani komisarz do spraw rybołówstwa, podczas posiedzenia musieli wyjść do toalety, przerywano dyskusję i czekano, aż on czy ona wróci. Ale kiedy pani komisarz do spraw kultury musiała opuścić salę, procedowano bez zmrużenia oka dalej, ba, nikt nie zwracał uwagi na to, czy ta pani siedzi przy stole obrad, czy w toalecie.
Fenia Xenopoulou wsiadła do windy, która wprawdzie ruszyła w górę, ale potem niepostrzeżenie utknęła między piętrami.
– Muszę wyjść! – powiedziała. Kiedy wróciła z toalety, zobaczyła, że telefonuje. Nie czekał na nią.
Fridsch i Fenia patrzyli przez wielkie okno na hotel, milcząc jak stare małżeństwo, zadowolone, że zdarzyło się coś, o czym będzie można powiedzieć potem kilka zdań.
– Co tam się dzieje?
– Pojęcia nie mam! Może ktoś w hotelu dostał zawału serca? – powiedział Fridsch.
– Ale przecież z powodu zawału serca nie przyjeżdża zaraz policja!
– Słusznie – przytaknął. I po chwili – omal nie powiedział: À propos serca. Jak tam twoje sprawy miłosne? Ale powstrzymał się od tego pytania.
– Coś ci chyba leży na sercu! – stwierdził.
– Tak!
– Mnie możesz powiedzieć wszystko!
Słuchał i potakiwał, i potakiwał, od czasu do czasu mówiąc przeciągle „okay”, żeby jej pokazać, że za nią nadąża, a w końcu zapytał: – Co mogę dla ciebie zrobić?
– Musisz się o mnie upomnieć. Możesz się o mnie – no, upomnieć? Ja chcę wrócić do handlu. Albo może byś pogadał z Queneau? W końcu dobrze się rozumiecie. On się z tobą liczy. Może jest w stanie coś zrobić. Muszę uciec od tej kultury. Duszę się tam!
– Tak – powiedział. Nagle poczuł strach. To może za wielkie słowo. Poczuł jakiś niepokój, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć. Nigdy nie myślał o swoim życiu. Kiedyś, dawno temu, owszem, myślał o nim – bardzo dawno temu, kiedy nie miał jeszcze żadnego życiowego doświadczenia. To były fantazje, marzenia, mylił je z zadumą. Nie można powiedzieć, że poszedł śladem tych swoich marzeń. Tak jak idzie się na określony peron, poszedł tam, gdzie zaczyna się podróż do określonego celu. Od tej chwili znajdował się na szynach. W głębi duszy wiedział, że często trzeba mieć po prostu szczęście, żeby się nie wykoleić. Ale póki było się na szynach, nie istniało nic, nad czym trzeba by się zastanawiać. Życie. Ono funkcjonuje albo nie funkcjonuje. Jeśli funkcjonuje, to „ono” zostaje zastąpione przez „człowiek”. To człowiek funkcjonuje. O tym wszystkim w ogóle nie myślał. To było dla niego po prostu jasne. Mylił tę jasność z pewnym gruntem, po którym się poruszał, bez konieczności zastanawiania się nad każdym pojedynczym krokiem. Ale teraz lekko się na tym gruncie zachwiał. Dlaczego? Tego pytania sobie nie zadał. Czuł tylko lekki niepokój. – Muszę wyjść na chwilę do toalety!
Umył ręce, przejrzał się w lustrze. Nie był dla siebie kimś obcym. Nie być obcym nie znaczy jednak być dobrze znanym. Wyjął z portmonetki tabletkę viagry. Miał zawsze jedną przy sobie. Rozgryzł ją, popił łykiem wody, potem jeszcze raz umył ręce.
Wiedział, że Fenia, tak jak on, musi wyjść jutro bardzo wcześnie z domu. Czyli że musi wkrótce się położyć. Musieli funkcjonować.
Wzięli taksówkę do Ixelles, do jego apartamentu. On symulował pożądanie, ona orgazm. Była między nimi chemia. W oknie błyskało niebieskie światło reklamy baru Le Cerf Bleu po drugiej stronie ulicy. Kai-Uwe Frigge wstał jeszcze raz i zaciągnął zasłonę.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------