Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stowarzyszenie wędrującego liścia i złodzieje snów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stowarzyszenie wędrującego liścia i złodzieje snów - ebook

Młodzi bracia, Limbo i Heartstrink, rozpoczynają podróż życia. Z dnia na dzień porzucają wszystko to, co dobrze im znane i wyruszają w niebezpieczną drogę przez pełen tajemnic las. Magiczny świat wkrótce pochłonie ich bez reszty, a im dalej będą zagłębiali się w historię Lernejczyków i innych niezwykłych plemion, tym częściej ogarniać ich będą wątpliwości na temat tego, kim tak naprawdę są i dokąd zmierzają.

Jak zakończy się ich wielka przygoda? Czy uda im się pokonać złych magów zwanych Złodziejami Snów? Czego nauczą się podczas tej fascynującej wyprawy?

Bracia nie uszli nawet kilku kroków, gdy usłyszeli potężny wybuch rozrzucający wkoło garście iskier i płomienie. Gęsta chmura dymu otoczyła miejsce, gdzie znajdowali się kłusownicy, a kilka drzew i niektóre suche miejsca w ściółce leśnej zajęły się ogniem. Bracia, nie zastanawiając się, ruszyli w tamtą stronę, by zobaczyć, co się dzieje, i doszli do miejsca, w którym drzewa rosły rzadziej. Przykucnęli między zaroślami i przyjrzeli się całemu zajściu z bliska.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-855-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I SCHEDA

Widziało go wielu, lecz nikt nie wiedział, dokąd zmierza. Samotny, młody wędrownik szedł niestrudzenie poprzez chłodną jesień, mając wypisane na twarzy odbicie niezachwianej, wręcz nadludzkiej determinacji. Miał swój cel, miał swoją metę, lecz każdy, kto zdołał z nim porozmawiać, nie dowiadywał się niczego więcej. Szedł przed siebie gdzieś, gdzie koniecznie musiał się znaleźć.

Widziano go w lasach, nad jeziorami, nad rzekami, na polach i polanach. Za dnia szedł bez ustanku, by w nocy usiąść samotnie przy ognisku i nabrać sił na następny dzień. Nie starał się za wszelką cenę otaczać ludźmi, raczej stronił od nich, lecz kiedy ktoś już pojawił się na jego drodze, nigdy nie odmawiał swojego towarzystwa i traktował każdego z wielką życzliwością.

Jednak zawsze potem znów odchodził samotnie, pozostawiając w umysłach spotkanych osób multum pytań, które musiały pozostać na zawsze bez odpowiedzi. Nikt nie widział go po raz drugi. Nie oglądał się za siebie i nie wracał tam, gdzie już był. Pomimo wyrazistego bilansu zysków i strat nie próbował niczego naprawiać ani zachowywać na dłużej. Zawsze i dla każdego był tylko przechodniem pojawiającym się na chwilę w ich różnorodnych życiach.

Potem widziano go, jak przeprawiał się promem przez morze, jak wskakiwał do otwartych wagonów pędzących pociągów i jak łapał autostop przy większych autostradach.

Wędrował cichymi alejkami, ulicami, polnymi ścieżkami i leśnymi traktami. Przechodził przez wioski i miasteczka, ciesząc się spokojem otaczającej go natury, lecz potem nieraz droga zmuszała go do wejścia do któregoś z wielkich miast, przez które przedzierał się z niemałym wysiłkiem, dusząc się i kaszląc.

Wreszcie z odległego zakątka świata przybył do swojej rodzinnej krainy. Przemierzał ją na pace ciężarówki, gdy nagle zaskoczyła go zmiana, jaka zaszła nad światem. Zima tamtego roku nadeszła nieoczekiwanie i zapowiadała się być nadzwyczaj mroźna. Nie był to przyjemny i beztroski czas zabaw na śniegu pokrzepiający serca starszych ludzi, którzy z powodu swojego niedołęstwa mogą jedynie wyglądać przez okno na rozbrykane dzieciaki. O nie!

Ta zima przyfrunęła na rydwanie mroźnego wiatru – straszna i sroga. Mróz wyniszczał wszelkie plony i roślinność, lekceważąc ciche błagania natury wołającej rozpaczliwie o chwilę wytchnienia. Trawiła wszystko na swojej drodze bez litości, bez miłosierdzia, bez współczucia.

Czasem nawet, gdy nadchodziła cicha i długa zimowa noc, wśród głuchej pustki zdawało się słyszeć szydercze śmiechy oraz nieprzyjemne wyzwiska rzucane przez wiatr hulający po pustych, ośnieżonych polach. Oczywiście ten świszczący głos zawsze okazywał się tylko wytworem ludzkiej fantazji, lecz kto wie, co tak naprawdę mogło się kryć w tym bolesnym i mroźnym wietrze.

Ludzie zamieszkujący ziemie pochłonięte przez białą porę roku musieli przejść przez naprawdę ciężką walkę, której o mały włos nie przegrali. Chowali się w domach, nie wychodzili na zewnątrz, jeżeli nie pojawiła się taka potrzeba, ubierali się cieplej niż kiedykolwiek wcześniej, grzali wodę na gorącą herbatę lub gotowali mleko na kakao. Wszechobecna pustka i cisza dobijały jak niespodziewany cios nożem w plecy za każdym razem, gdy cichły głosy rozmów.

I widziano młodego wędrownika, jak przedzierał się przez grząskie zaspy śnieżne i jak ślizgał się na oblodzonych drogach, klnąc pod nosem siarczyście. Miał nadzieję, że do celu dotrze jeszcze przed zimą, lecz wiedział, że na próżno się łudzi. Cel leżał zbyt daleko i zima stała się dla niego niechcianą, ale nieuniknioną przeszkodą, którą musiał jakoś pokonać.

Zdawało się jednak, że niska temperatura wcale nie dokuczała młodemu wędrownikowi. Kiedy przechodził koło miejskiego lodowiska w bezimiennej dla niego miejscowości, wielu dorosłych i wiele dzieci widziało go, jak przemierza oblodzone ulice, mając na sobie jedynie cienki, brązowy, elegancki płaszczyk z doczepianym kapturem, sięgający mu do kolan, zarzucony na jego wędrowne ubranie. Pomimo braku grubej kurtki, czapki i szalika wydawał się nie narzekać na chłód.

Pewien starszy jegomość, który wdał się z wędrownikiem w pogawędkę, zapytał, czemu nosi tylko płaszcz i jakim cudem nie marznie. Chłopak wtedy odpowiedział mu, że jest to magiczny płaszcz, który przystosowuje się do temperatury powietrza, zawsze utrzymując ciało w idealnej ciepłocie. Po tej krótkiej rozmowie wędrownik zniknął i starszy jegomość już nigdy go nie zobaczył.

Lecz wielu innych widziało go, jak wędruje dalej, coraz bardziej opadając z sił. Zima przyniosła mu duże niedogodności, które potęgowały tylko wychodzące na wierzch zmęczenie kilkumiesięcznej drogi bez wytchnienia. Coraz częściej widziano go, jak zbierał mokre drewno i przesiadywał za dnia przy ognisku, by ogrzać części ciała nieosłonięte przez niezwykły płaszcz.

Z dnia na dzień wędrówka stawała się dla niego coraz cięższa i postanowił zatrzymać się u kogoś na dłużej. Widziano, jak wysiadał z małego samochodu na obrzeżach większego miasta i zapukał do drzwi domu stojącego na uboczu.

Zapytał gospodarzy o kawałek podłogi w garażu lub piwnicy, by mógł przetrwać zimę. W zamian zaoferował swoją pomoc we wszystkim, czego rodzina będzie potrzebowała. Chciał sam zarobić na suchy kąt i trochę pożywienia.

Na szczęście trafił na bardzo uprzejme małżeństwo z nastoletnią córką, którzy bardzo chętnie udzielili mu pomocy. Widzieli bowiem ogromne zmęczenie, krzyczące z jego zawsze spokojnych i opanowanych, choć dzikich oczu.

Przez wiele dni pomagał w gospodarstwie, chwytając się każdej pracy, jaka się tam znalazła. Nieraz wyręczał gospodarzy w sprzątaniu czy przyrządzaniu posiłków. Nosił węgiel, rąbał drewno na opał, co jakiś czas mył samochód właścicieli i naprawiał drobne sprzęty, jeśli tylko potrafił.

Podczas pierwszego tygodnia pobytu w uprzejmym domu zaprzyjaźnił się z wchodzącą w wiek dojrzałości córką dobrodusznego małżeństwa. Spędzali ze sobą wiele czasu i chodzili na nocne spacery, a on opowiadał jej o wszystkich przygodach, jakie dane mu było przeżyć w jego krótkim życiu.

Z czasem gospodarze, widząc, że można ufać pracowitemu gościowi, poprosili, by przeniósł się z garażu i zajął jeden ze stojących pusto pokoi na poddaszu. Chłopak na początku nie chciał przyjąć propozycji, ponieważ nie czuł się godzien takiej wygody, ale po wielu bardzo trafnych argumentach całej rodziny w końcu się zgodził.

Dostał pokój z dużym łóżkiem i prawie wyłącznym dostępem do łazienki na piętrze, z której rodzina korzystała bardzo rzadko. Pierwszej nocy po przeprowadzce, za pozwoleniem gospodarzy, wziął długą odświeżającą kąpiel, jakiej brakowało mu od miesięcy. Jednak tej samej nocy nie odważył się spać w łóżku. Rozłożył śpiwór na podłodze obok łóżka i tak spędził kilka nocy.

Rodzina, zauroczona skromnością chłopaka, wielokrotnie prosiła go usilnie, by wykorzystał puste łóżko, które jest przeznaczone tylko dla niego. Mówili mu, że nie powinien się niczym przejmować, ponieważ ciężko pracuje na każdy posiłek i sen. W końcu przystał na prośby i od tamtej pory bez żadnych wątpliwości przesypiał wygodnie każdą noc.

Chłopak bardzo często w środku nocy zarzucał na siebie swój niezwykły płaszcz i wychodził na pobliskie, ośnieżone wzgórze, gdzie wyciągał nie wiadomo skąd piękny, błyszczący bladym błękitnym blaskiem miecz i trenował skomplikowane układy pozycji walki, połączonych z imponującym tańcem. Po kilku godzinach takich ćwiczeń wracał po cichu do pokoju i zasypiał.

Zawsze starał się robić to niepostrzeżenie, lecz wielce zaciekawiona jego osobą córka gospodarzy zauważyła jego nocne wyprawy i za każdym razem wymykała się za nim, i z ukrycia podziwiała piękne ruchy chłopaka. Na tle gwieździstego, nocnego nieba oraz ośnieżonego wzgórza wydawał się niesamowicie tajemniczy i dziki. Jakby pochodził z krainy nigdy nieokrytej przez zwykłych ludzi.

Tak spędził resztę zimy, pracując ciężko każdego dnia. Zjadł z rodziną świąteczną kolację i razem celebrowali nadejście nowego roku. Wkrótce jednak zima poczęła topić się w promieniach nowego słońca.

Nietrudno było sobie wyobrazić wielką radość i entuzjazm, kiedy ta okropna pora minęła i niespodziewanie, niczym wybuch bomby atomowej, nadeszła wiosna. Wszystkie śniegi stopniały, zimny wiatr ustąpił miejsca swemu bratu, który powiewał delikatnie i przyjemnie. Wszędzie pojawiały się pierwsze pąki kwiatów. Wreszcie cała przyroda powróciła do życia i starała się ze wszystkich sił nadrobić straty pozostawione przez mroźne miesiące.

Dla wędrowca przyszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę. Spakował swój wielki plecak, jak zrobił to na początku swojej podróży, i przygotował gospodarzy na swoje odejście. Z tej decyzji najbardziej niezadowolona okazała się być córka. Bardzo zżyła się z chłopakiem i chciała spędzić z nim więcej czasu. Poznać go bardziej i być może związać się z nim.

Podróżnik jednak nie mógł zostać, ponieważ i tak już opóźnił dotarcie do celu. Więc pewnego dnia stanął przed domem miłej rodziny w pełni gotowy do drogi i wypowiedział słowa pożegnania. Uściskał całą trójkę serdecznie, dziękując za pomoc i zaufanie, jakim go obdarzyli. Młodą dziewczynę przytulił najmocniej i wyszeptał jej do ucha, że widział, jak śledziła go każdej nocy, gdy wymykał się, by ćwiczyć walkę. Ta spłonęła rumieńcem i pocałowała go w policzek.

Po tym wędrowiec, nie oglądając się za siebie, opuścił posiadłość uprzejmej rodziny, wiedząc, że już nigdy ich nie spotka. Musiał ruszyć dalej, by dotrzeć do celu, skąd wyruszy w kolejną, o wiele cięższą podróż. W podróż przeciwko zapomnieniu. Parł więc dalej niestrudzenie, napełniony nowymi siłami i pozytywnymi myślami o tym, co już niedługo ma go spotkać.

Widziano go, jak szedł dalej i mijał kolejne wioski i miasta. Wędrował pustymi polami, płytkimi dolinami, bulwarami i autostradami. W końcu skręcił na dziko w kierunku Wielkiej Rzeki, która już niedługo miała zastąpić mu drogę. Dotarł do niej z niemałym trudem i przebył stary, kolejowy most, po czym skręcił na wschód. Przeszedł przez trójzębny las i wrzosowisko, aż wreszcie z westchnieniem zatrzymał się na zielonej polanie łączącej ów falujący fioletowymi kwiatami teren z innym, ciemnym lasem. I wtedy widział go tylko wiatr, który szybował dookoła niego, próbując przyjrzeć się mu jak najdokładniej.

Nie mógł dokładnie stwierdzić, ile chłopak ma lat. Na pewno przekroczył granicę dorosłości kilka wiosen wcześniej. Nosił na sobie ślady zmęczenia, ciężkiego losu, walki i znojów, ale mimo to po jego twarzy nadal przemykały cienie wesołego młodzika. Niestety na tej ziemi nie żył już nikt, kto mógłby cokolwiek o nim powiedzieć. Utracił bliskich dawno temu i dawno temu też się z tym pogodził.

Chłopak na pierwszy rzut oka nie wyglądał na wyniosłą lub niezwykłą postać. Nosił poniszczoną koszulkę, krótkie, ciemnozielone spodenki i czarne getry sięgające do kolan, wychodzące ze schodzonych, podróżnych butów. Na barkach dźwigał wielki plecak wypełniony po brzegi najpotrzebniejszymi przedmiotami.

Rysy jego twarzy kreśliły się gładko i wyraźnie. Miał prosty, dokładnie wymodelowany nos, lekko zarysowane kości policzkowe oraz szare oczy błyszczące ledwo dostrzegalną iskierką dawnego życia. Bujna, popielatobrązowa czupryna wichrzyła się niesfornie, tworząc nieokrzesany bałagan na głowie. Sylwetkę miał bardziej przeciętną, z delikatnie wyróżniającymi się zarysami umięśnienia wyrobionego podczas męczącej tułaczki po świecie, związanej głównie z codzienną walką o przetrwanie.

Stał wyprostowany i dumny jak posąg na marmurowym piedestale. Gdyby ktoś widział go w tamtym momencie, ujrzałby, że na jego twarzy nie da się odczytać jakichkolwiek silnych emocji.

Ciepły, delikatny wiosenny wietrzyk smagał jego włosy, mierzwiąc je we wszystkie strony. Raz po raz wczepiał w nie jakiś mały wędrujący liść, który po chwili unosił się i odlatywał dalej. Pełne ciekawości oczy wlepione miał wprost przed siebie, lecz od czasu do czasu poruszały się we wszystkie strony, obserwując, co dzieje się dookoła.

Za jego plecami rozciągały się zalane słońcem ametystowe wrzosowiska. Chyba nigdzie na świecie nie znalazłoby się piękniejsze miejsce. Ziemia falowała to w górę, to w dół, przeplatana niskimi pagórkami i kotlinkami niczym fale na wzburzonym morzu. Szarozielona trawa porastała wszystko dookoła i wraz z wszędobylskim wrzosem oraz żółtym janowcem pokrywała całe wrzosowiska aż po granice odległego sosnowego, trójzębnego lasu. Niecałą milę na północ teren opadał stromą skarpą i docierał do brzegów Wielkiej Rzeki.

Wędrowiec właśnie ukończył ostatnią prostą w swojej podróży – długiej i męczącej tułaczki po szczęście. Chciał w tej wielkiej chwili dokładnie przyjrzeć się owej części świata, zapoznać się choć odrobinę z widokami, jakie zostały mu przedstawione.

Tu i ówdzie widział pobliskie zabudowania wyrastające z ziemi jak grzyby. Horyzont malował się wieloma wiosennymi barwami oraz kształtami odległego świata, gdzie, jak mu się zdawało, dostrzega nikłe zarysy Wielkiego Miasta, znanego mu z opowieści. Prawdopodobnie jedynie wyobraźnia go zwodziła, ponieważ znajdował się zbyt daleko, by je stamtąd ujrzeć.

Zawsze starał się utworzyć jego wizję w myślach. Według niego musiało to być jedno z tych naprawdę dużych miast zwanych metropoliami. W takich momentach widział w głowie wysokie kominy fabryczne dymiące jak postawione pionowo cygara. Wieżowce ocierające się iglicami o płynące spokojnie białe chmury oraz szklane budynki przypominające duże klocki pozostawione przez dziecko. Stojąc nieruchomo, rzucały cienie na monotonną egzystencję mas. Wszystko to tętniło pośpiesznym życiem zabieganych ludzi, dbających tylko o swoje sprawy.

Jednak to kreśliło się jeszcze daleko i wcale nie zamierzał tam iść. Jeszcze nie. Teraz musiał dokończyć swoje dzieło, dotrzeć do największego celu życia. Meta była tuż przed nim, widział już ją bardzo dobrze i wiedział, że zbliża się do niej i że jest to nieuniknione.

Gdy za plecami pozostawił wspomnienia, stanął twarzą w twarz z dzikim i ciemnym lasem Liger. Niezwykłym zresztą lasem. Ogromna puszcza wyrosła przed nim niespodziewanie, lecz kusząco, i rozciągała się na wiele mil we wszystkie strony, przesłaniając mu prawie cały świat. Szeregi grubych pni pełniły straż kilka cali za linią zieleni traw wrzosowiska, tworząc równą granicę oddzielającą las od reszty normalnego świata. Bo w istocie panował tam inny świat. Ciemny i mroczny, zniechęcał podróżnego pierwszym wrażeniem, ale jednocześnie zachęcał i nęcił pięknym zapachem i obietnicą ujrzenia dziewiczej, niezdobytej jeszcze przez człowieka przestrzeni. A przynajmniej tak mogło się zdawać. Niby mrok wydawał się tajemniczy i groźny, ale wyczuwało się tam też coś zadziwiającego i niesamowitego. Obraz budzącej się przyrody i powstawania nowego życia.

W tym lesie czekał na niego ostatni etap jego drogi. Gdzieś tam usypywała się stroma, piaszczysta skarpa usiana wysokimi drzewami, a w niej, wrośnięty jak huba w pień, stary, powojenny, betonowy bunkier. Niski i podniszczony przez czas, pozbawiony drzwi i wszelkiego uroku budynek niosący ze sobą straszne wspomnienia wojennego piekła.

W jego podziemiach czekał na niego skarb, którego znalezienie jakiś czas temu stało się jego zadaniem. Jednak nie było to złoto ani klejnoty, ani drogie przedmioty, jakie można znaleźć w bajkowych skarbcach królów. Na niego czekał zupełnie inny rodzaj skarbu. Ten ukryty został w księdze, zawarty w literach, wyrazach i zdaniach nakreślonych czarnym atramentem wiecznego pióra oraz czarnym tuszem współczesnego druku.

Karty tej księgi kryły niesamowitą historię, która powinna zostać zapamiętana i przekazywana z ust do ust, z pokolenia na pokolenie aż po kres czasów. Zapomnienie nie wchodziło w grę. Nigdy.

Znalazł się u kresu podróży, na ostatnim odcinku wyścigu, który rozpoczął i zakończy sam. Gdy zdał sobie wreszcie z tego sprawę, popadł w stan dziwnego zniechęcenia i beznadziei. Czyżby jego życie w tym momencie miało stracić sens? Dopóki miał jakiś cel, za wszelką cenę dążył, by go osiągnąć. To determinowało go do działania, sprawiało, że pragnął jeszcze żyć, zamiast rozpłynąć się w nicości, po tym, jak stracił wszystko, co jeszcze nie tak dawno otrzymał.

A teraz, kiedy zadanie dobiegało końca, wszystko stawało się jasne. Miał to, czego chciał, i wcale nie wiedział, co tak dokładnie ma z tym zrobić. Wolał cały czas szukać i mieć nadzieję, niż znajdować się w tym właśnie miejscu. Ale musiał przeć naprzód, ponieważ w głowie miał pewną myśl.

Ten skarb, historia bliskich mu osób, został powierzony właśnie jemu. On musi o nią dbać i starać się, aby ludzie nigdy o tym nie zapomnieli. To nie wchodziło w grę. Nigdy. On sam bardzo dobrze to rozumiał, bo był częścią tej przygody, ale, co najważniejsze, byli nią także jego przyjaciele. Szczególnie jeden z nich, chłopak zwany Iathemaelem. Wielki bohater i wojownik tych czasów; ten, który pokonał jednego z największych wrogów ziemi, lecz przede wszystkim człowiek, który dał mu nadzieję. To on właśnie na łożu śmierci wyznaczył mu zadanie i powierzył bardzo ważne wskazówki, bez których nigdy by nie dotarł aż tak daleko.

Gdyby to zależało od niego, od samotnego chłopaka stojącego na zielonej polanie, gdyby nigdy nie przeżył tego, co przeżyć mu przyszło, w tym momencie wycofałby się, aby nigdy nie powrócić w to miejsce.

Na szczęście lub nieszczęście nosił ze sobą wspomnienia, które nakazywały mu iść. Honor i lojalność popychały go do starego bunkra, gdzie czekała na niego księga. Do miejsca w głębi lasu, którego najprawdopodobniej od dawna nikt nie odwiedzał.

*

Wraz z kolejnym podmuchem ciepłego wiatru młodzieniec rozszerzył oczy, a na jego twarzy wymalowało się wielkie zdziwienie. Do głowy wpadło mu jedno słowo, którego dawno nie słyszał, nie pisał i nie wypowiadał. Słowo, o którym zapomniał przez trudy i znoje swojej drogi. To było jego imię.

– Obol – wypowiedział na głos ze zdziwieniem i zrozumieniem jednocześnie.

Tak go kiedyś nazywano. Oczywiście imię nosił zupełnie inne, lecz od dawna go nie używał i prawie je zapomniał. Nawet przyjaznej rodzinie, która przyjęła go pod swój dach, musiał przedstawić się zmyślonym imieniem, ponieważ starego nie potrafił sobie przypomnieć. Dopiero teraz odszukał w pamięci swój dawny pseudonim, którego używali wszyscy jego bliscy.

Dlaczego nazywano go Obolem? Tego nikt nie wiedział. Od czasów wczesnego dzieciństwa przydomek ten przyległ do niego jak pijawka i nie chciał zejść. Stał się jego nową tożsamością. Niezbyt ciekawą lub szałową, lecz jemu w zupełności wystarczał.

To niezwykłe olśnienie przyniosło mu też ziarnko odwagi, które w niesamowitym tempie zakiełkowało. Oderwał stopę od miękkiej ziemi i zrobił pierwszy krok. Potem następny i następny, aż wreszcie nie mógł się już zatrzymać. Szedł wprost przed siebie, nie zwlekając dłużej.

Gdy tylko przekroczył linię drzew, poczuł przejmujące ukłucie w brzuchu. Mrok opanował go ze wszystkich stron, ale nie bał się. Na szczęście cienie nie zalegały w tym lesie wszędzie. Bujne korony drzew rozrastały się w górze na tyle daleko od siebie, że między szczelinami w liściach docierały do lasu promienie słoneczne. Piękne wstęgi złotego światła przypominały, że dzień już się kończy i nadchodzi noc. Obol, widząc to, zdał sobie sprawę, że musi się śpieszyć, by ta zła, ciemna pora nie zaskoczyła go w drodze.

Las rozrastał się bardzo daleko na wschód i przejście od jednego do drugiego krańca zajęłoby mu cały dzień, a tyle nie miał. Niemądrze jest włóczyć się po zmroku, ponieważ łatwo jest się zgubić, szczególnie w tak wielkich i gęstych lasach. Już kiedyś zabłądził w podobnym miejscu, gdy wraz z harcerzami obozował w środku dziczy. Jednej nocy przydarzyło się tam coś strasznego, czego nie chciał pamiętać. Do dziś, po tylu latach, jeszcze śnił obrazy z tamtej masakry. Niesamowity przypadek lub zrządzenie losu sprawiły, że przeżył tylko on.

Tego dnia jednak wszystko wyglądało spokojnie. Największe strachy już dawno zostały starte z powierzchni ziemi i odesłane w zaświaty. Przerażająca walka, która rozgrywała się jeszcze przed rokiem, gdzieś w odległych stronach, zakończyła się wielkim zwycięstwem dobra, a Obol stał w jego szeregach. Ludzkość, żyjąc spokojnie w swoich domach i goniąc za szczęściem, nawet nie zdawała sobie sprawy, że czarne chmury, które ostatnimi czasy ogarniały niebo, nie były zwykłym kaprysem natury. Wszystko odbyło się poza zasięgiem wzroku, cała ziemia wraz z niegdyś uwięzionymi czterema wielkimi żywiołami broniła się przed najeźdźcą.

Obol nosił te wszystkie wydarzenia w pamięci i sercu. Wspomnienia o przyjaciołach, którzy oddali swoje życie, by miliardy mogły żyć w spokoju i szczęściu niczego nieświadome. O dzielnych wojownikach stojących w szeregach Złodziei Snów, Lernejczyków, Dżinów i Poławiaczy Dusz. Pamiętał twarze wszystkich swoich wrogów i przeciwników, widział we mgle wspomnień, jak obrońcy świata ginęli w marszu, mając na ustach pieśni i hymny swoich nacji. Wiele śmierci i krwi, która musiała zostać przelana, by wygrać tę wojnę. To jego wspomnienia. Piękne i brutalne, słodkie i bolesne.

Te właśnie wydarzenia opisane zostały przez Iathemaela w księdze, która znajdowała się w sercu lasu. Przyjaciel zostawił mu schedę siedmiu dusz ze Stowarzyszenia Wędrującego Liścia, a on miał o nie zadbać i nauczać przyszłe pokolenia.

Chłopak już prawie biegł. Czas pędził na jego niekorzyść, a on jedynie mógł deptać mu po piętach. Minęło kilka godzin, odkąd wszedł do lasu, a ten, zamiast ukazać mu stary bunkier, zaczynał stawać się coraz gęstszy i bardziej niedostępny. To tak, jakby ktoś już wiedział o jego obecności i nie chciał mu pozwolić dotrzeć do celu. On jednak nie ustawał. Szedł szybko między wysokimi kolumnami drzew jak przez salę wielkiego pałacu, którego mieszkańcy byli zbyt strachliwi i nieśmiali, by wyjść mu na spotkanie i przywitać go.

Mimo przyjaznego klimatu panującego w lesie Obol coraz bardziej odczuwał strach, a do tego coś, o czym kompletnie wcześniej zapomniał – głód. W brzuchu mu burczało i skręcało od braku pożywienia. Dokuczliwe ssanie przeszkadzało w marszu. Nie miał czasu na postój, bo noc się zbliżała, ale jednocześnie wiedział, że musi się zatrzymać choć na chwilę i coś zjeść. W przeciwnym razie padnie po drodze.

Stoczył krótką walkę sam ze sobą i w końcu się zatrzymał. Usiadł pod jednym z drzew, kładąc przed sobą między kolanami plecak. Wewnątrz miał kilka zrobionych przez siebie kanapek, które jego skromnym zdaniem były wyśmienite. Jednym z jego wielu niepotrzebnych talentów było właśnie robienie dobrego jedzenia. Skądinąd lubił to robić. Nauczył się wiele u przyjaznej rodziny.

Wyciągnął jedną porcję i niezwykłą, zaczarowaną flaszkę z winem, którą kiedyś podarowali mu przyjaciele. Butelka ta zawierała wyśmienity trunek zrobiony przez starego maga i miała to do siebie, że nigdy się nie opróżniała. Nieważne, ile by się z niej nie wypiło, i tak zawsze po ponownym odkorkowaniu pozostawała do połowy pełna. Wyśmienite wino działało także z jego wolą. Kiedy potrzebował być trzeźwy, mógł je pić do woli i nigdy się nie upijał. Za to kiedy chciał pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, działało jak prawdziwe.

Zmęczony podróżnik zajadał smaczną kanapkę, popijając ją winem, i rozglądał się dookoła po lesie. W tym miejscu drzewa znów się przerzedzały, do wewnątrz docierało więcej światła słonecznego, lecz nadal wszędzie rosło mnóstwo krzaków. Niestety już kilkadziesiąt stóp dalej las znów gęstniał i opadał w mrok.

Obol wpatrywał się w cienie między starymi drzewami, myśląc o tym, jak długo będzie musiał jeszcze iść. I kiedy tak myślał i przewidywał już najczarniejszy scenariusz, spostrzegł coś, co bardzo go zainteresowało. Między suchymi krzakami z ziemi wystawał jakiś niski, szary podest. Jakby scena umiejscowiona pośrodku lasu, gdzie wystawia się tylko najbardziej niespotykane sztuki i przedstawienia natury.

Za owym obiektem ziemia opadała stromo, co wywnioskował po układzie roślin, które z jego perspektywy chowały się w ziemi, lecz tak naprawdę rosły na jakiejś skarpie.

Zerwał się jak oparzony, schował wino do plecaka i pobiegł w tamtą stronę. Trafił rzeczywiście na skarpę i przede wszystkim odnalazł stary bunkier, którego tyle czasu szukał. Odnalazł go i wcale się nie zawiódł, bo wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażał. Wystający do połowy z ziemi, poobijany, bez drzwi i pokiereszowany dziurami po pociskach.

Nie zastanawiał się długo. Wkroczył do wnętrza i począł zbiegać schodami w ciemność, jednocześnie czekając, aż coś się stanie. Długo to nie trwało. Usłyszał przeciągły, demoniczny krzyk i odgłosy biegu. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, ponieważ został uprzedzony przez przyjaciela.

Gdy schody się skończyły i wbiegł do długiego, ciemnego korytarza, krzyknął:

– Nie wysilaj się, Esja! Wiem, kim jesteś, a ty wiesz, czego ja chcę! Mówiono ci, że przybędę!

Nikt mu nie odpowiedział. Tylko zimny podmuch wiatru owiał jego ciało, przyprawiając go o dreszcze. Zobaczył za sobą pędzącą w locie białą smugę, która wyprzedziła go i poleciała dalej przed siebie. Zatrzymała się kilkadziesiąt stóp od niego, mniej więcej w połowie korytarza, uformowała się jakby na kształt człowieka i po chwili, parę cali nad ziemią zawisła biała, jaśniejąca postać. Ubrania jej, podarte i poniszczone, falowały na nieobecnym pod ziemią wietrze, co przywodziło na myśl przybysza z odległych światów, używającego mistycznej i zakazanej mocy.

Dzięki jej blaskowi rozchodzącemu się po ścianach Obol zobaczył, że korytarz w wielu miejscach skręca. Rozpoznał w tym jakiś naprawdę dobrze rozbudowany podziemny kompleks.

Biała postać nie dawała zbyt wiele światła. Chłopak widział ją z daleka, lecz to, co znajdowało się kilka stóp przed nim, nadal tonęło w mroku. Musiał brnąć przed siebie, ślepo ufając intuicji, że nie natknie się na nic złego aż do czasu, gdy dotrze do zjawy. Nie wiedział co, lecz jakiś nieznajomy głos rozbrzmiewający w jego głowie podpowiadał mu, że może iść bezpiecznie, nie martwiąc się o nic.

Niewiele myśląc, przyjął tę informację i ruszył biegiem w ciemność, wzrok mając ciągle utkwiony w białej postaci. Im był bliżej, tym bardziej nabierał pewności, że to Esja. Duch podróżnika, który niegdyś utknął w tym bunkrze i umarł z głodu i wycieńczenia. Szukał tam, podobnie jak on, cennego skarbu, lecz zlekceważył przy tym potężne zaklęcia ochronne i sam zamknął się w pułapce.

Iathemael mówił mu już trochę o tym duchu i wspomniał także, by się go nie bać. Poinformowano go o tym, że Obol się tam zjawi w chwili, gdy chowano księgę w jednym z podziemnych pomieszczeń. Esja to przyjazny duch i wcale nie miał nic przeciwko gościom, a co więcej, sam zaoferował, że poprowadzi przybysza w wyznaczone miejsce. To pocieszało wędrowca, bo widząc, jak wiele było tam skrętów i korytarzy, najpewniej zgubiłby się już po kilku minutach.

Chłopak już osiągał swój cel. Mrok przerzedzał się i uciekał, gdy zbliżał się do Esji. To światło napełniało Obola dziwną, nienazwaną otuchą, jakby ktoś mówił mu ciągle do ucha, że nie ma innych możliwości niż dotarcie do końca i zabranie swojego skarbu. Popychał go do przodu, każąc ślepo ufać w to, że doprowadzi go do upragnionego celu.

W końcu zatrzymał się gwałtownie i spojrzał prosto w oczy zjawy. Zobaczył w nich coś niezwykłego, co go zafascynowało. Mimo że śmierć grała w nich główną rolę, nadal gdzieś tam w tle tliły się resztki szczęścia i nigdy niekończącej się nadziei. Takiej nadziei, jakiej on sam doświadczał od długiego już czasu. Teraz jednak to już kres wszystkiego.

Duch dłonią wskazał mu korytarz skręcający w lewą stronę i uśmiechnął się tak, że na jego dorosłej twarzy pokazały się zmarszczki.

– Idź. Tam na końcu znajdziesz drzwi. Klucz masz w kieszeni… I kiedy już wyjdziesz, pamiętaj, by skierować się z powrotem ku wyjściu. Nie możesz dokończyć drogi przez ten korytarz. Jeżeli nie chcesz skończyć jak ja – powiedział cicho Esja i rozpłynął się w powietrzu, zabierając ze sobą światło.

Chłopak wyciągnął z plecaka latarkę i poświecił przed siebie. W myślach skarcił sam siebie, że nie zrobił tego wcześniej. Czasem przez ekscytację zapomina się o rzeczach oczywistych.

Drzwi, o których mówił mu duch, znajdowały się niedaleko, zaledwie kilkadziesiąt kroków od niego. Nie wahał się długo. Podszedł do nich i sięgnął do kieszeni kurtki. Pod palcami wyczuł zimny podłużny kawałek metalu. Klucz. Duży, żelazny, zdobiony motywami liści i winorośli. Wręczył mu go Iathemael tuż przed śmiercią, mówiąc, że dzięki niemu zapieczętowane zostały jego tajemnice.

Bez zastanowienia wetknął klucz w dziurkę w drzwiach, po czym go przekręcił. Zamek szczęknął głucho, zawiasy zaskrzypiały przeciągle i chłopak wszedł do małego pomieszczenia.

Z wnętrza buchnęło mu w twarz ciepło, czego się zupełnie nie spodziewał. Na ścianach po prawej i lewej stronie płonęły przepięknym zielonym ogniem dwie pochodnie. Ściany, sufit i podłogę ułożono z kamiennych płyt i nagle Obol poczuł, jakby wszedł do dużego pudełka. Jednak nie zawracał sobie głowy tym wrażeniem; nie interesowało go nawet, jakim cudem te dwie pochodnie się tam nadal paliły i czemu ich płomień jest zielony. Teraz tylko jedna rzecz przykuwała jego uwagę. Na podłodze, tuż u jego stóp, stała niewielka drewniana skrzynka zamknięta na kłódkę. W jego głowie powstało wielkie zamieszanie. Kolejna kłódka, a on nie miał klucza… Wiedział, że skrzynia zabezpieczona jest potężnymi zaklęciami i nie da rady dostać się do środka bez niego.

Iathemael nie dał mu nic więcej i nawet nie wspomniał, że coś takiego może się zdarzyć. Na końcu tylko, gdy już umierał, powiedział coś dziwnego:

„Jeszcze jedno ważne coś. Na samym końcu włóż swój dylemat pod spód”.

Tylko tyle. Nic konkretnego, kolejna z zagadek Iathemaela, których Obol nie lubił. Za każdym razem okazywały się zbyt ciężkie do rozwiązania. Ale to były jego ostatnie słowa, a on nigdy nie rzucał ich na wiatr i nie marnował ważnych momentów. Tylko czy one miały jakiś związek z jego misją? Ta wyprawa to jedyna rzecz, jaką powierzył mu Iathemael, więc mówiąc: „na samym końcu”, na pewno miał na myśli miejsce, w którym teraz się znajdował. Tylko co miało oznaczać „włóż swój dylemat pod spód”? Owszem, miał dylemat, ale jak miał go włożyć pod spód? I pod spód czego?

Obol wyrwał się z zamyślenia i rozejrzał po pomieszczeniu. Nie znalazł tam nic, co mogło mieć swój spód oprócz tej skrzynki. Jeśli miał tam włożyć swój dylemat, to najpierw musiał wiedzieć, czym on jest. Problem polegał na tym, że nie miał klucza, a nie mógł wsadzić pod skrzynkę czegoś, czego nie ma.

Szybko zrezygnował z rozwiązywania zagadki, bo wiedział, że nie ma szans na jej rozwikłanie w tak szybkim czasie. Musiał sobie jakoś poradzić, prędko zabrać zawartość skrzyni i wyjść z lasu, zanim zapadnie zmrok. Dzień zachodził prędko, a może już nadeszła noc.

Nie wiedząc, co zrobić, schwycił skrzynię i uniósł ją lekko do góry. Ku jego ogromnemu zdziwieniu okazało się, że klucz leżał na posadzce pod spodem. W szoku puścił skrzynię, przygniatając sobie palce lewej dłoni. Wydarł się na całe gardło, czując niesamowity ból. Albo sama skrzynia dużo ważyła, albo zaklęcia ochronne to sprawiły. Tak czy inaczej, znieruchomiał na kilka minut.

Odczekał chwilę, aż czucie w palcach powróci na dobre, i wyciągnął klucz spod skrzyni. Szybko ją otworzył i zajrzał do środka. Wnętrze i spód wieka wyścielał purpurowy, aksamitny materiał. Na dnie spoczywało kilka przedmiotów. Gruba księga oprawiona w skórę i oznaczona trzema literami SWL, kilka kluczy na kółeczku z zielonym brelokiem, dwa małe, srebrne, magiczne przedmioty przypominające miniaturowe talerzyki i trzy agrafki spięte ze sobą na kształt trójkąta.

Nie zwracając uwagi na wartość czy stan przedmiotów, wyciągnął je ze skrzyni i wpakował do plecaka. Przejrzał jeszcze raz jej wnętrze i już chciał zamykać wieko, kiedy poczuł, że pod cienkim materiałem jest coś ciężkiego. Potrząsnął nim jeszcze raz i upewnił się. Wyciągnął z kieszeni scyzoryk, rozciął materiał jednym płynnym ruchem, po czym odchylił palcem tkaninę.

Coś błysnęło i na dno skrzyni upadł przedmiot kształtem przypominający wieloramienną gwiazdę. Rzecz, której najmniej się spodziewał w tamtej chwili. Zobaczył duży diament oprawiony dookoła srebrnymi liśćmi – klejnot magów, medalion o potężnej mocy, drogocenny skarb, którego potęgę Obol doskonale znał.

Nigdy jednak nie spodziewałby się, że Elessonia Roterindia – Diamentowa Lilia – zostanie mu przekazana. Nie był godzien przyjąć takiego daru i przekraczało to jego wyobrażenia. Zawsze nosił go Iathemael albo Limbo. Może podczas wielkiej wojny magicznej zasłużył się w walce z wrogiem, ale nigdy nawet nie marzył, że dostanie tak drogocenny spadek.

Schwycił niepewnie wielki diament magów w dłoń i zawiesił sobie na szyi, dobrze chowając pod koszulką. Właśnie skończyła się jego misja. Teraz czekała na niego następna, o wiele dłuższa i cięższa, ale wiedział, że już nic nie będzie stanowić dla niego problemu.

Kilka godzin później Obol wyszedł z lasu od strony południowej. Miał teraz przed sobą wielkie miasto, gdzie miał znaleźć nowy dom. Bracia Limbo i Heartstrink, jego przyjaciele, pozostawili mu swoje mieszkanie i piwniczną kryjówkę jako ostatniemu członkowi Stowarzyszenia Wędrującego Liścia. Tam znajdowała się ich kwatera główna i tam właśnie przed kilkoma laty wszystko się zaczęło. Dwaj bracia, niczego nieświadomi, ruszyli w podróż, mając nadzieję na poznanie świata i znalezienie przygód. Czas pokazał, że znaleźli o wiele więcej, niż przypuszczali, i to zmieniło ich życie o sto osiemdziesiąt stopni. Spotkali na swojej drodze ludzi, którzy zechcieli tworzyć z nimi wielką historię, a on sam był jednym z nich i nigdy tego nie żałował. Nawet w ciężkich i strasznych chwilach.

Noc opanowała świat, gdy stał u progu lasu i wdychał świeże powietrze. Poczuł wielką ulgę, gdy w końcu zobaczył otwartą przestrzeń.

*

Po czterech dniach dalszej wędrówki, o zmroku dotarł do Wielkiego Miasta. Liczne światła latarń ulicznych, ogromnych, migających neonów i okien nęciły go jak zapach wyśmienitego obiadu po całodniowej głodówce. Ciemności dookoła niego gęstniały z każdą minutą coraz bardziej. Przypomniał sobie odgłosy głodnych, dzikich zwierząt polujących w lesie, które słyszał przed kilkoma dniami. Nietrudno więc było sobie wyobrazić, jak wielką ulgę poczuł, kiedy wędrował sobie powoli i spokojnie po schludnej, porządnie oświetlonej ulicy.

Chłopak miał ogromne szczęście, bo gdy trafił na najbliższy przystanek, zastał na nim już prawie odjeżdżający, ostatni autobus do południowej części miasta, gdzie on właśnie zmierzał. Rozsiadł się wygodnie na siedzeniu i opierając głowę o szybę, oglądał miejskie krajobrazy. To, co widział, lekko go oszałamiało. Jeszcze nigdy nie odwiedzał tak wielkiego miasta. Jego przepych powalał go i onieśmielał. Zupełnie tak, jak to sobie wyobrażał, ale o kilkaset razy intensywniej.

Na ulicach roiło się od samochodów pędzących w tę i z powrotem, uwalniając spaliny, które unosiły się w górę, czyniąc powietrze ciężkim i nieprzyjemnym. Wszędzie dookoła spoglądały na niego ogromne wieżowce. Poniżej rozciągały się długie aleje, zabudowane sklepami przeróżnej maści. Bogate i biedne dzielnice krzyżowały się ze sobą, często tworząc niepokojący dysonans kulturowy, który na szczęście dało się znieść.

Ludzie, mimo tak późnej pory, nadal pojawiali się na ulicach w dużych grupach. Poruszali się sprawnie niczym mrówki w wąskich korytarzykach mrowiska. Tłumy napierały to w jedną, to w drugą stronę. Każdy zajmował się swoimi sprawami. Jedni słuchali muzyki, mając słuchawki wciśnięte głęboko w uszy, inni zajęci byli rozmowami telefonicznymi, czytaniem ważnych dokumentów, konwersacjami z idącymi obok znajomymi. Wszystko to w pośpiechu i w swoistym wielkomiejskim szale.

Pomimo nocy w mieście nie zapanowały ciemności. Wszystko to za sprawą sklepowych afiszy i wielkich, oświetlonych wystaw za szybami, które zachęcały do oglądania i kupowania jak najwięcej. Kolorowe reklamy, wszędobylskie światła i neony powodowały, że szybko dostawało się oczopląsu i chwilowego zawrotu głowy, ale jednocześnie ciężko było oderwać od tego wzrok.

*

Obol tylko tyle zdążył zaobserwować, bo już w połowie drogi przysnął. Obudził się, dopiero gdy kierowca szturchnął go mocno w ramię.

– To musiał być męczący dzień – powiedział niski, siwy mężczyzna ciepłym i troskliwym tonem. – Wyglądasz, jakbyś nie spał przynajmniej tydzień… Niestety musisz już wstać. To ostatni przystanek. Mam nadzieję, że nie ominąłeś swojego.

– Dziękuję, i nie, nie ominąłem. To właśnie mój przystanek – odpowiedział sennie Obol, wstając z siedzenia. – Tu wysiądę.

Kierowca odprowadził go aż do drzwi i wysiadł razem z nim. Obol miał zamiar już ruszyć dalej, ale mężczyzna znów się odezwał:

– Podróż minęła spokojnie? Nie miałeś żadnych problemów, chłopcze?

Obol zamyślił się na chwilę i przeleciał w głowie całą podróż autobusem.

– Wszystko w jak najlepszym porządku. Drogi dobre, mocno nie rzucało… A co? Robi pan wywiad z pasażerami na temat komfortu jazdy?

– Nie o podróż autobusem mi chodziło – odrzekł staruszek i ruszył przed siebie. Z oddali jeszcze krzyknął: – Powodzenia, Obolu!

Chłopaka prawie ścięło z nóg. Przeszukał w pamięci twarze wszystkich znanych mu magów, ale żadnego z nich ten starszy kierowca nie przypominał. Bo przecież musiał to być mag. Nikogo innego nie znał w tym mieście. Odwiedzał je po raz pierwszy w życiu.

– Może kiedyś się dowiem – powiedział Obol do siebie, potrząsając głową, by przepędzić sen. Zamrugał kilkukrotnie, by rozbudzić oczy, i ocenił swoje położenie.

Znajdował się dokładnie tam, gdzie chciał się znaleźć. Przed nim znajdowało się stare, zaniedbane osiedle. Trzy małe, szare, odrapane i wymalowane graffiti bloki stały dokładnie w środku, równo ustawione jeden za drugim.

Za swój cel obrał pierwszy i najbrudniejszy z nich. Dotarł na miejsce późno i chciało mu się już spać po męczącym dniu, więc tym razem postanowił nie stać jak idiota i nie podkreślać wyniosłości chwili.

Wszedł do pierwszej z brzegu klatki i gdy otworzył jej drzwi, natychmiast uderzyła go nieprzyjemna woń stęchlizny, którą przesiąkła już cała. Interesowała go teraz piwnica należąca do mieszkania numer dwadzieścia jeden. Ten numer widniał na breloku przywieszonym do kluczy, który znalazł w skrzyni. Te klucze otwierały różne zamki. Jeden z nich był przepustką właśnie do starej piwnicy, gdzie przed laty znajdowała się kwatera główna Stowarzyszenia Wędrującego Liścia. To tam miał spędzać większość czasu, czytając historię swoich przyjaciół, którzy kiedyś wspólnie dzielili tę piwnicę. W tym miejscu spisana została pierwsza część księgi.

Obol nie mógł się już doczekać, aż zobaczy to, o czym mu wiele opowiadano. Na jednej ze ścian kwatery głównej, według słów przyjaciół, znajdował się wielki obraz stworzony przez jednego z braci, pierwotnego właściciela mieszkania dwadzieścia jeden. Obraz składał się z wielu części połączonych w całość i narysowany był czarnym atramentem. Twórca zainspirował się snami swojego młodszego brata, który śnił jeden widok w częściach przez wiele nocy. Obol szybko dał temu wiarę. Podczas swojej przygody widział o wiele bardziej niesamowite rzeczy i zjawiska, więc uwierzenie w takie coś było dla niego pestką.

Zszedł schodami do kompleksu piwnic należących do mieszkańców bloku i od razu rzuciły mu się w oczy szare, metalowe drzwi, do których przytwierdzona została dawno temu tabliczka z napisem: „Heartstrink&Limbo”. Bez wątpienia trafił w dobre miejsce.

Wyciągnął z plecaka klucze, otworzył drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz panowała ciemność, ale szybko wymacał ręką włącznik i zapalił światło. Zobaczył miejsce wielkości przeciętnego pokoju, tyle że nie miało okien. Na podłodze leżał ciemnozielony dywan z szarymi frędzlami. Przy jednej ze ścian stały szafki i regał, kanapa, dwa fotele i stolik na środku. Dwie ściany pokrywały różne rysunki przedstawiające dziwne wizje senne dawnych właścicieli. I ta jedna, najważniejsza. Tam, gdzie wisiała wielka układanka snów, ściana została zasłonięta ciemnozielonym parawanem. Dokładnie wiedział dlaczego i miał pewność, że jeśli stowarzyszenie tak uczyniło, to musiało tak pozostać.

Tylko na chwilę zajrzał za parawan i ujrzał to, czego się spodziewał. Gdy zaspokoił swoją ciekawość, zamknął drzwi na klucz i usiadł w jednym z foteli. Wyciągnął z plecaka całą jego znaczącą w tamtej chwili zawartość, czyli księgę, butelkę z winem, kanapki, dwa małe, metalowe talerzyki i trzy agrafki. Odkorkował butelkę, rozpakował jedną z kanapek, otworzył księgę i zagłębił się w lekturze, która pochłonęła go na wiele długich dni.PROLOG KILKA SŁÓW NA POCZĄTEK

Drogi Czytelniku…

Wiele razy podchodziłem do tego, by napisać Ci tych kilka słów wstępu. Nie wiem czemu, ale do pewnego momentu było to dla mnie trudne, a nawet wręcz nieosiągalne, co zadziwiało – gdyż często nie mogę powstrzymać płynącego potoku słów.

Zakładam, że było to spowodowane niezdecydowaniem w stylu: „co ja w ogóle chcę napisać?”. Teraz jednak wiem już dokładnie, jaki mam cel, i będę dążył do osiągnięcia go za wszelką cenę.

Chciałbym zacząć od tego, że historia, którą już niedługo poznasz, ma dla mnie wielkie znaczenie, nie tylko jako dla autora, lecz przede wszystkim dlatego, że jestem jej częścią.

Moja opowieść jest wspomnieniem pewnej podróży, której nigdy bym nie opisał, gdyby nie kilku uprzejmych chłopaków połączonych przez los, którzy ową drogę przebyli i zechcieli podzielić się ze mną swoimi doświadczeniami.

Rzecz działa się kilka miesięcy przed tym, jak postawiłem na kartce pierwszą literę, i od tamtej pory zmieniło się wiele, choć wszystkie chwile – te dobre i te złe – trwają w sercach bohaterów aż do dziś i nie mają zamiaru pójść w zapomnienie.

*

Piszę ten wstęp także po to, by wytłumaczyć Ci kilka rzeczy, które, o ile przeczytasz to, co czeka na Ciebie na dalszych stronach, na pewno Cię zastanowi i wzbudzi pewne wątpliwości.

Oznajmiam zatem, iż celowo i świadomie zataiłem wszystkie prawdziwe nazwy miejsc i czas rozgrywającej się akcji, byś sam mógł użyć swojej wyobraźni i kreować mój świat według swoich potrzeb. Myśl, bądź kreatywny, próbuj rozumieć wszystko po swojemu. Bo to właśnie wyobraźnia ma moc, która pozwoli Ci ujrzeć rzeczy, których gołym okiem nigdy nie spostrzeżesz. Także to ona jest kluczem do właściwego przeżycia tej historii.

Jeśli naprawdę wykonasz to dobrze, gwarantuję, że doznasz czegoś niesamowitego, tak jak ja tego doświadczyłem.

*

Na sam koniec chciałbym mieć do Ciebie jeszcze jedną bardzo ważną prośbę. W tej opowieści nigdy nie pojawią się prawdziwe imiona jej bohaterów i nie jest to wcale mój kaprys. Te imiona istnieją, są w duszy każdego z nich i pomimo że przynoszą im wiele cierpienia związanego z przeszłością, trwają z nimi nadal, choć pod gęstą zasłoną zaprzeczenia. Proszę więc – nigdy nie próbuj nadawać ich po swojemu.

*

Jestem Iathemael i zapraszam do środka…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: