- W empik go
Stracona - ebook
Stracona - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 371 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Nakład Gebethnera i Wolffa
Kraków – G. Gebethner i Spółka
1897
Дозволено Цензурою.
Варшава 7 Мая 1896 г.
Kraków. – Druk W. L. Anczyca i Spółki.
Serca, co się tchem wieku jak iskra zapala,
Jako płomień wybucha, a jak piorun gaśnie,
Serca, przez które płynie gorącej krwi fala,
Jeśli takiego nie masz – z schylonem obliczem
Idź, a szukaj w bezcześci gnuśnego ukrycia
I miejsca, gdzieby wolno nazywać się – niczem,
Oddychać bez powietrza i istnieć – bez życia.
M. Konopnicka.
Część I.I.
Tak samo światła ludzkich dusz, co płoną
I ponad ziemią znaczą drogę jasną,
Gdy promieniami w nieskończoność toną,
Chociaż się w ciemność rozproszą – nie zgasną,
Ale dalekiej przyszłości zniknioną
Przekażą siłę i słoneczność własną…
Aż z owych blasków, rozpierzchłych w przestrzeni,
Nowa jutrzenka ludzkość opromieni.
El… y.
– Nie psuj oczu, Celinko. I ty jeszcze piszesz, Ańdziu?
– Ostatni wyraz, mateczko. Skończyłam. Dlaczego się podniosłaś?
– Ojciec nadejdzie zaraz, nie chcę go niepokoić.
– Ale to cię męczy, mamo. Ojciec nie pragnie przecież, żebyś się męczyła dla jego spokojności.
– Mnie to już nie zaszkodzi, a pamiętaj, Ańdziu, że dziś i – potem, życie całe, powinnaś oszczędzać ojcu najmniejszej przykrości. Dość już wycierpiał i czeka go jeszcze niejedno… Ucz się kochać, Ańdziu.
– Czyż go nie kocham, mamo?
– Ty nie wiesz jeszcze nawet, co to znaczy, ale – dowiesz się z czasem…
Głos mówiącej urwał się nagle, zakasłała, usiadła, oparła głowę o poręcz fotela i przymknęła powieki.
Pomimo zapadającego już zmroku twarz ta wychudła, pożółkła, zmęczona uderzała jeszcze niezwykłą pięknością i nieziemskim prawie spokojem. Życie wyryło na niej głębokie brózdy, zabrało świeżość cery, nie zdołało jednak zmienić rysów, ani zatrzeć szlachetnego ich wyrazu.
Ańdzia z trwogą i smutkiem patrzyła na matkę, miała już lat 14 i rozumiała dobrze, jakim wysiłkiem ta droga, kochana podniosła się, by oszczędzić niepokoju ojcu. "Cicha Ańdzia", jak ją czasem nazywano, pojmowała doskonale takie bohaterstwo i wogóle odczuwała ona daleko lepiej wzajemny stosunek rodziców, ich troski, smutki i cichy niepokój, niżby kto mógł przypuszczać. Zdolnościami nie dorównywała ona Stefanowi, ani młodszej Celince, ale domyślnością serca przewyższała oboje. Tylko nie dzieliła z nikim swoich obaw i przeczuć, sama im nie dowierzała – nieśmiałą była zawsze, cichą i uważną.
Jak ona dobrze znała ten badawczy i pełen ukrytego niepokoju wzrok ojca, gdy powracał wieczorem do domu. Pamiętała doskonale, że się to zaczęło dopiero od ostatniej choroby mateczki, nie wątpiła też nigdy, że do niej odnosi się nieme jego zapytanie. Odpowiedzieć na nie nie umiałaby może, lecz jej łagodny uśmiech i jasne spojrzenie wystarczały ojcu za odpowiedź.
Tymczasem pani Brodzka otworzyła oczy i spojrzała znów na Celinkę.
– Jeszcze czytasz, Celinko? – szepnęła z wyrzutem.
Dziewczynka drgnęła, ale nie puściła książki, przeciwnie przycisnęła ją mocniej do piersi i spojrzała na matkę oczami pięknemi, jak dwa ciemne szafiry.
– O mamo – odparła – ja takbym chciała być zaklętą królewną!
– Dlaczego, duszko?
– Jakto dlaczego, mateczko? Miałabym tyle skarbów, dyamentów, pereł, złota i drogich kamieni; o, wtedy, wtedy byłabym szczęśliwą!
– Dlaczegóż wtedy dopiero, Celinko?
– O, moja mamo, to tak łatwo zgadnąć. – Nie mieszkałabym wtedy w tych brzydkich pokojach, na trzeciem piętrze, na Ogrodowej ulicy ze szkaradnym brukiem. Miałabym własny pałac, własne państwo. Wszyscyby mię słuchali. Siedziałabym sobie na turkusowym tronie, ze złotem berłem, w koronie z dyamentów i widziałabym przez otwarte okna najcudniejsze kwiaty i czuła ich zapach i słuchałabym co dzień najpiękniejszej muzyki. Och, mamo, mamo, to byłoby życie!
– Zapomniałaś, Celinko, że zaklęte królewny pokutują często długie lata w podziemiach, samotnych miejscach, gdzie ze skarbami swymi wątpię, czy są szczęśliwe.
– To się kończy, mamo, znajdzie się zawsze odważny królewicz, który wybawi zaklętą księżniczkę z mocy jej wrogów.
– Więc ci tak źle w tem naszem mieszkaniu, Ce – linko? – zapytała pani Brodzka, a w jej głosie brzmiał smutny wyrzut.
Celinka w zamyśleniu potrząsnęła głową.
– Źle mi nie jest… – rzekła po chwili z rozwagą – ale chciałabym być bogatą, mieć powóz własny, piękne mieszkanie…
– Czy myślisz, że bogactwo szczęście człowieka stanowi?
– O, tak, mamo! Bogaty ma wszystko i wszystko rnoże, cały świat dla niego!
– Dziecko z ciebie, Celinko. Skąd ci to przyszło do głowy? Czy kto z nas bogactwa pragnie? Gdyby mi jaka dobra wróżka dała do wyboru spełnione życzenie, pewno nie pomyślałabym o złocie.
– A czegobyś też pragnęła, mateczko?
Pani Brodzka uśmiechnęła się smutnie i pomyślała chwilę.
– Pragnęłabym, aby wszyscy ludzie kochali się jak bracia – odpowiedziała spokojnie.
Celinka wzgardliwie wydęła śliczne usteczka, ale nawet z tą minką wyglądała jak aniołek. Cóż dziwnego, że Ańdzia uwielbiała siostrę? Dziesięcioletnia Celinka zachwycała ludzi obcych, była istotnie cudownem, niepospolitem zjawiskiem, które zwracało powszechną uwagę, dla Andzi zaś oprócz tego było obrazem matki, wątłą trochę dziewczynką, którą od dzieciństwa ona i matka otaczały zawsze najtroskliwszą opieką, najtkliwszem uczuciem. I teraz można było ją malować, tak jasno występowała na tle zapadającego już zmroku blaskiem różanej cery i słoneczną barwą włosów. Prawdziwa zaklęta królewna.
– Ja tam, mateczko – przemówiła Ańdzia – pragnęłabym zdrowia dla ciebie. Kocham bardzo wszystkich ludzi, ale przecież mam prawo własną rodzinę kochać nadewszystko?
– Nie, Ańdziu – rzekła matka dziwnie stanowczym głosem – gdybyś wyłączała szczęście rodzin}' ze szczęścia ogółu, byłabyś tylko egoistką, kobietą ciasnych uczuć i małego serca. Lecz z moich córek żadna egoistką nie będzie, prawda, dzieci?
Milczenie było odpowiedzią.
– Mnie się zdaje, że ja jestem egoistką, mamo – odezwała się pierwsza Celinka – bo wcale nie umiem kochać tych tam wszystkich obcych. Nie życzę im nic złego, gdybym miała wielkie skarby, rozdawałabym każdemu biednemu, bo nie lubię patrzeć na żebraków i nieszczęśliwych, ale najwięcej przecież pragnę własnego szczęścia. Wolałabym, żeby Ańdzia była biedną niż ja, wolałabym, żeby Ańdzia była chorą niż ja, wolałabym…
– Ach, ty jaskółeczko moja! – zawołała Ańdzia, obejmując dziewczynkę i okrywając ją pocałunkami. – Ańdzia za ciebie chętnie będzie chorą, biedną, kopciuszkiem, a ty bądźże sobie śliczną królewną w koronie z dyamentów, w perłowym zamku, czy jak tam sobie ułożyłaś.
Pani Brodzka westchnęła.
– Celinka jest dzieckiem – rzekła – każde dziecko jest egoistą. Każdy kocha przedewszystkiem siebie, potem obejmuje sercem rodzinę własną, a dopiero na – stępnie, im wyżej się wznosi, tem więcej czuć jest zdolnym, tem więcej kochać umie. Dziś od was takich uczuć wymagać zawcześnie, lecz starajcie się zrozumieć je z czasem. Egoista – to człowiek bardzo nieszczęśliwy.
– Nieszczęśliwy, mateczko?!
– Tak, Ańdziu. Źródłem szczęścia jedynem jest serce, kto nie zna uczuć, zaznać go nie może. Może przejść bez troski przez życie, może mu się wszystko uśmiechać, a on, używając wszelkich przyjemnosci, nie będzie przecież wiedział nawet, co to szczęście…
– To dziwne, mamo, ja tego nie rozumiem dobrze.
– Zrozumiesz kiedyś, Ańdziu, jeśli zapamiętasz moje słowa.
W tej chwili ktoś zadzwonił.
– Ojciec! – zawołała Ańdzia i pobiegła do drzwi. Pani Brodzka tymczasem zapalała lampę.
Po chwili do pokoju weszły trzy osoby; najprzód "kawalerskim" krokiem szła słuszna panienka z dość krótko ostrzyżoną główką; para dużych, siwych, niezwykle rozumnych i niezwykle energicznych oczu rozjaśniała twarzyczkę pospolitą i nieładną, lecz pociągającą dziwnie sympatycznym wyrazem.
– Hania? – rzekła pani Brodzka, witając ją uśmiechem.
– Mania mię przysłała dowiedzieć się o zdrowie pani; zaniepokoiliśmy się wszyscy, skoro Ańdzia nie przyszła na lekcyę.
Pani Brodzka ucałowała jasne czoło dziewczynki i uśmiechnęła się do męża, który stał obok, patrząc na nią swym badawczym i pełnym niepokoju wzrokiem.
– Lepiej mi jest – szepnęła. – Rano wstać nie mogłam i Ańdzia została, nie pytając mię nawet. Podziękuj, Haniu, mamie. Sama przyszłaś?
– Witek jest u Stefana.
Pan Brodzki ujął rękę żony i trochę niepewnym ruchem niósł ją do ust. Był to człowiek widocznie złamany przez życie, który resztę sił czerpał w miłości rodziny, może w spojrzeniu ukochanej żony. Bo też spojrzenie to było w tej chwili tak pełnem blasku, siły i wyrazu, jakby się w niem skupiła cała dusza chorej.
– Cóż książki? – zapytała. – Zgodziły się wreszcie?
Pan Brodzki był buchalterem w jednej z większych fabryk i roczne zamykanie książek rachunkowych kosztowało go nieraz wiele bezsennych nocy. Pomimo całej jego sumienności i dokładności niezwykłej, zdarzało się przecież, że kilka kopiejek różnicy pozwalało przypuszczać, iż rachunek jest błędny, i rozpoczynało się wtedy sprawdzanie. Ach, to sprawdzanie! Właśnie przed kilku dniami zaczęła się znowu ta miła zabawka i pytanie pani Brodzkiej odwróciło myśl męża natychmiast od drażliwego przedmiotu jej zdrowia.
– Znalazłem – rzekł z ożywieniem – znalazłem pomyłkę. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie to szczególne.
Ożywił się, opowiadając dla pani Brodzkiej tylko zrozumiałe szczegóły.
Ańdzia nakrywała do stołu, służąca wniosła samowar, Hania przeglądała książki koleżanki, rozrzucone na biurku.
– Umiesz już na jutro lekcye? – Prawie. Ćwiczenie skończone.
– Bardzo jestem ciekawa, Krysi już czytałam; tak sobie, bez wyrazu, jak ona.
– I o mnie możesz to powiedzieć.
– O nie, ty masz wyraz: cicha dobroć. Mnie to gniewa czasem – jesteś za dobrą, za cichą, zbyt nieśmiałą – ale zawsze jesteś sobą, a Krysia…
– Jest podobną do mnie.
– O, nie, ona jest nijaką, ona wcale nie jest. Rozśmiały się obydwie.
– Wiesz co, Haniu, że ja się lituję nad tobą: taka głowa jak twoja i takie koleżanki! Nie masz żadnej godnej siebie, nie masz z kim współzawodniczyć.
– To prawda – z całą szczerością potwierdziła Hania. – Nieraz zła jestem na was, że nie macie więcej zdolności. Wielka mi sztuka być pierwszą.
– Między dwiema niedołęgami.
– O, przepraszam! Do niedołęstwa daleko ci bardzo, ale zawsze.
– Celinko, poproś Witka i Stefana, już nalałam dla nich herbatę.
– Niech ona nie wychodzi – cicho skinęła matka.
– Bo co? – spytała Hania.
– Kasłała dzisiaj znowu – równie cicho odpowiedziała Ańdzia… sama zmierzając ku drzwiom. – Taka skłonna do zaziębienia, a mama lęka się ogromnie.
Wkrótce wróciła Ańdzia, a z nią dwaj młodzieńcy, jeden barczysty, nizki, z krótko ostrzyżoną głową i siwemi energicznemi oczami, miał w sobie coś szorstkiego, zuchwałego prawie. To pan Witold Krajewski, brat Hani, przyszły inżynier-technolog, obecnie student technologicznego instytutu w Moskwie. Przyjechał na święta, lecz zabawi dłużej, aż do połowy stycznia, ku wielkiej radości Hani i utrapieniu braci, którym dokucza bez litości. Jedna Hania utrzymuje, że to "zacny chłopiec", nie trzeba tylko zważać na to, co on mówi – bracia jednak zważają i przed złośliwym żartem albo szorstką prawdą chowają się co chwila jak ślimaki w skorupę.
Stefan Brodzki stanowi z nim kontrast zupełny. Wysoki, szczupły, ciemny blondyn, ma w twarzy coś gorącego i miękkiego zarazem – wyraz ciemnych jego oczu świadczy aż nadto wymownie, że łatwo go rozmarzyć, a migające w nich błyski zdradzają siłę, co umie wybuchnąć zapałem.
Stefan od kilku miesięcy nosi mundur uniwersytecki i kształci się na prawnika. Niezwykły dar słowa skierował go na tę drogę, radzili mu ją wszyscy: jako adwokat miał przyszłość przed sobą; sani uznał wreszcie, że znajomość prawa czyni człowieka pożytecznym członkiem społeczeństwa, lecz w głębi duszy inne miał nadzieje, inne – niewypowiedziane zamiary.
Witek powitał wszystkich nieco rubasznym ukłonem i zajął miejsce między Stefanem i Hanią. Szybkie spojrzenie rzucił na panią domu, potem zaczął coś mówić do swego sąsiada półgłosem o życiu koleżeńskiem, miejscowych stosunkach. Marszczył się przytem, ale w głosie brzmiała mu siła przekonania i niezłomna wola.
Pan Brodzki słuchał także przez czas jakiś, lecz po chwili machnął ręką i pogrążył się w zwykłem za – myśleniu. Może powrócił myślą do własnej młodości, własnych nadziei, marzeń i zawodów, bo na twarz wystąpiły mu rumieńce, a w oczach migotały jakieś ognie, przypominające spojrzenie Stefana.
Wiele on przeszedł w życiu; jedynak ukochany i pan pięknej wioski, znalazł się w dość młodym wieku na bruku, bez chleba z żoną i dwojgiem dzieci. W sumieniu czuł się czystym, lecz to rodzinie nie zapewni bytu. Ciężkie nastąpiły chwile walki o chleb powszedni, chleb suchy dla głodnych dzieci… Wtedy to osiwiał, wtedy na młodej twarzy zarysowały się brózdy głębokie, a oczy wpadły w głąb czaszki. Dzieci pomarły, lecz została żona, pełna męskiej odwagi i hartu, – sani wiedział tylko, ile jej zawdzięczał, sam wiedział tylko, czem w życiu stać się może kobieta, gdy prawdziwie kocha…
Nakoniec spotkał dawnego kolegę, Krajewskiego, i z tą chwilą zakończyła się walka o byt materyalny. Chleb był teraz, lecz dla kogo?… Już nim nie nakarmi dwóch mogiłek w piaszczystej ziemi… Takich wspomnień nie zatrze nawet odradzająca się znowu rodzina, ani syn w mundurze, ani cicha, słodka Andzia, ani ten obraz matki, prześliczna Celinka, To byt nowy, a przeszłość?…
Przedwcześnie pochylony starzec żył jakby życiem podwójnem: chwilą teraźniejszą i wspomnieniem, a ludzie – nazywali go roztargnionym, gdyż nie zawsze umiał przenieść się myślą dość szybko z jednej epoki do drugiej.
– A ty, Witek? – spytała Hania.
– Czego chcesz? – mruknął szorstko.
– Układamy tu sobie z Andzia odpowiedź dla dobrej wróżki, któraby nam dała do wyboru jedno spełnione życzenie. Cóżbyś ty wybrał?
– Daj mi święty pokój!
– No, mój drogi, no, proszę, cóż ci to szkodzi, powiedz!
– Żeby mi wolno było powywieszać wszystkich nicponiów.
– Brrr! co za straszne życzenie! – otrząsnęła się Hania, lecz Stefan się uśmiechnął.
– To byłoby ciekawe – zauważył.
– Cóż takiego?
– Czybyś znalazł jakiego "nicponia" na świecie.
– Ja?
– Na którego podpisałbyś wyrok śmierci – spokojnie dokończył Stefan i zaczął pić herbatę.
Hania klasnęła w ręce i wybuchnęła śmiechem; śmieli się wszyscy, lecz śmiech pani Brodzkiej zmienił się w ostry kaszel. Pan Brodzki spojrzał na nią z niepokojem i nie mogła już teraz ukryć się przed tym wzrokiem. Była widocznie bardzo osłabioną, gdyż zbladła mocno, pot jej wystąpił na czoło i błagalnem spojrzeniem objęła obecnych. Lecz czego chciała? Andzia pospieszyła do niej, a tymczasem niezgrabny Witek podniósł się tak gwałtownie, że przewrócił szklankę świeżo nalanej herbaty i struga ukropu popłynęła szybko w stronę pochylonego ku żonie Brodzkiego.
Zrobiło się zamieszanie, krzyk: ścierki! serwety! A zanim wszystko przyszło do porządku, już pani Brodzka znowu uśmiechnięta siedziała na swojem krześle, a łagodny wyraz jej oczu zdawał się mówić: Nie troszczcie się o mnie. Mnie nic nie jest.
Hania wkrótce zaczęła się wybierać i naglić Witolda do powrotu, chociaż zżymał się na nią, że mu popsuła wieczór swoją babską zachcianką. Nie po to przyjechał na święta, żeby jej służyć za niańkę; chwili mu wolnej nie da, ruszyć się nie pozwoli z domu, zaraz narzuca się swoją osobą – a potem wracaj, bo panna już śpiąca!
Zły był i nie żałował języka, Hania słuchała jednak z niewzruszonym spokojem, od czasu do czasu tylko zamieniając wymowne spojrzenie ze Stefanem. I naturalnie dzięki tym spojrzeniom, zapomniała o kaloszach. Przypomniała sobie o nich dopiero na dole, gdy spostrzegła, że śnieg świeży pokrył trotoary i uczuła wilgoć przez cienką podeszwę bucika.
– To nic – rzekła – nie umrę z tego, choćbym dostała kataru.
– Z czego?
– Zapomniałam kaloszy, ale to nic nie szkodzi.
– Niedołęga! – szepnął i zadzwonił do bramy.
– Po co dzwonisz?
Nie odpowiedział wcale. Wprowadził ją do bramy i kazał czekać takim głosem, że posłuchała w pokornem milczeniu. Za chwilę wrócił z kaloszami i sam pomagał włożyć je na nogi. Wdzięczna Hania zarzuciła mu ręce na szyję i szamoczącego się trochę pocałowała w ucho.
– Dajże mi święty pokój! – mruknął Witek.
– Złość się, złość – rzekła – ja wiem, co ty wart jesteś, myślisz, że nie poznałam? Ta rozlana herbata… Ach, żal mi Andzi.
– Mnie jego żal – mruknął Witek. – Złoty człowiek, ale bez niej… Z babami to tak zawsze, i najlepsza zdrowia nie ma.
– Biedna Andzia – powtórzyła Hania w zamyśleniu.II.
Ty będziesz silnym przez to, w co uwierzysz,
Jako w cel życia wzniosły, choć daleki;
Przez to, z czem duchem zetrzesz się i zmierzysz
I uznasz prawdą na wieki.
Szczęśliwym będziesz przez to, co twa dusza
Ukocha; przez to, na czem spoczniesz twojem
Sercem, bijącem wiecznym niepokojem,
Co pierś ludzkości porusza.
M. Konopnicka.
– Ańdziu, tak mi smutno!… okropnie mi smutno!…
W pokoju zmrok panował, w kąciku na sofie siedziała jasna postać skulona i cicha; na widok wchodzącej siostry wyciągnęła do niej ręce i skarżyć się zaczęła słodkim, srebrnym głosem.
– Mnie tak smutno, Ańdziulku!
Andzia usiadła przy niej i łagodnym ruchem przytuliła dziewczynkę do siebie.
– Sierotko ty moja biedna, jaskółeczko ty moja – szepnęła, całując dziecko, pochylona nad niem.
– Ja nie chcę, żeby mi było tak smutno – dawniej, kiedy mama żyła…
Łkanie Ańdzi przerwało jej mowę.
– Płaczesz? – zapytała cicho.
– Jakże nie mam płakać, sierotko ty moja, kiedy nam tak źle wszystkim, kiedyśmy tacy biedni… Nikt nam jej nie zastąpi, ani ojcu, ani tobie, nikomu… Cóż ja pocznę!…
– Opowiedz mi co, Ańdziu – mama zawsze mi opowiadała – opowiedz mi o jakiej ubogiej sierotce, która stała się później bogatą i szczęśliwą.
Andzia westchnęła ciężko, lecz zaczęła mówić. Opowiadanie jej pewno nie dorówna tym, które słyszały nieraz o zmroku z ust matki, ale będzie ich echem, ze wspomnień zlepionem, ożywieniem gorącą chęcią zabawienia ukochanej siostrzyczki.
Przed kilku tygodniami biedne dzieci straciły matkę, smutek więc nie był gościem w tym sierocym domu, rozsiadł się tu na dobre.
A najgorzej było z Celinką. Andzia traciła głowę. Dziesięcioletnia dziewczynka była Beńjamiukiem zmarłej i niezmiernie żywo odczuła tę stratę: wszędzie i ciągle brakowało jej matki. I za to właśnie Andzia kochała ją bardziej jeszcze, ale musiała panować nad sobą, ażeby dziecku nie dodawać żalu. O, ona silną była, ona zniesie wszystko, byle Celinka nie czuła się tak nieszczęśliwą, byle ojciec i Stefan nie byli tak smutni.
Lecz tego nawet wymagać nie można.
– Rozbierz się, Celinko, duszko, Andzia ci pomoże, już dziesiąta.
– Ale ja tu nie zostanę sama. Będziesz siedziała przy ninie?
– Dobrze, kotku, połóż się tylko, usiądę przy tobie.
– I nie odejdziesz?
– Nie położę się, póki nie uśniesz. Ucałowały się znowu serdecznie i Andzia zaczęła rozbierać Celinkę.
Tylko o cztery lata starszą była od niej, a nie czuła się już dzieckiem. Zawsze miała usposobienie poważne i ciche, a choroba i śmierć matki uczyniły z niej prawie kobietę. Czuła, że musi zastąpić jej miejsce i pragnęła tego tak gorąco, silnie, iż wierzyła chwilami, że to jest możliwem. Nie zastąpi jej w zupełności, to niepodobna, ale będzie im pożyteczną, odda im się cała i zapełni choć trochę tę straszną pustkę w domu.
Czy to wystarczy jednak?
Spojrzała na Celinkę i westchnęła głęboko. Pojmowała, że wychowanie tego dziecka jest pierwszym i najtrudniejszym jej obowiązkiem. Czy mu podoła? O, czy mu podoła!
W papierach matki znalazła: "Kilka słów do mojej córki ". Widocznie pragnęła ona zostawić jej jakieś wskazówki, lecz nie skończyła listu, zaczęła go zaledwie – na pierwszej stronie bardzo już niepewną ręką skreśliła trzy tylko słowa:
" Kochaj ich, Ańdziu… "
Ach, to jest tak wiele i tak mało zarazem! Ona ich kocha każdem uderzeniem serca, ale czyż to wystarczy?
Tymczasem rozebrała siostrę, ułożyła ją w czystem łóżeczku, uplotła złoty warkocz, upieściła śliczne oczy, jasne czoło, ucałowała, przeżegnała, jak mateczka.
Celinka leżała cicho, ściskając mocno rękę siostry, która siedziała obok na krzesełku; w duszy Ańdzi brzmiały dla niej najsłodsze imiona.
Pieszczotko moja, sierotko ty biedna, ty najbiedniejsza z nas wszystkich! Co ja dani tobie? Co z ciebie los zrobi bez tej naszej jedynej? Jej nikt nie zastąpi nikomu z nas, ale tobie… tobie najbardziej…
Andzia zgasiła lampę, ale blask księżyca zapełniał pokój jasnem i łagodnem światłem, rzucając na podłogę cień okna, firanek i kwiatów. Andzia w tę stronę zwrócona, podniosła wzrok ku niebu i tam zdawała się szukać pomocy.
– Ty jesteś v… nami, mamo! – szepnęła po chwili. – Prawda? Tyś nie odeszła, ty nie mogłaś odejść!
Nie, nie mogła, ta dzielna, szlachetna kobieta, nie mogła ich tak opuścić.
Noc była cicha, srebrna i przejrzysta, księżycowe promienie spływały z błękitów, niby zwiastuny łaski. Celinka spała, z oczu Ańdzi płynęły łzy ciężkie.
– "Kochaj ich" – powtórzyła, patrząc w niebo. Starała się zrozumieć tę ostatnią wolę matki i czuła,że codziennie pojmuje ją lepiej. Teraz już wiedziała, że kochać musi każdego inaczej: ojca, brata i siostrę.
Dotąd kochała ojca, to znaczy: witała go co dzień serdecznie, żegnała na dobranoc, myślała o nim z czcią pewną, jak o istocie wyższej, która nic od niej potrzebować nie może. Gdy mówił do niej (co zdarzało się rzadko), przenikała ją wielka radość, – dumną była, gdy ją pochwalił, – wzruszał ją głęboko najdrobniejszy dowód jego pamięci i dobroci dla niej. Czemże ona była wobec ojca? Niczem.
A teraz zmieniło się wszystko. Teraz go kochać musiała inaczej, teraz wiedziała, że mu jest potrzebną i jak potrzebną! '
Pan Brodzki był człowiekiem idealnie dobrym i idealnie zacnym, zdolnym i pracowitym, lecz zarazem niesłychanie roztargnionym, a z powodu niewyczerpanej swej dobroduszności wyzyskiwanym nawet przez tych, którzy wyzyskiwać go wcale nie mieli zamiaru.
Od lat dwudziestu przeszło pełnił gorliwie obowiązki buchaltera w jednej ze znaczniejszych fabryk, której dyrektorem i współwłaścicielem był szkolny kolega jego, pan Krajewski. Pan Krajewski oceniał pracę przyjaciela i wynagradzał odpowiednio, ale nie mógł zapobiedz, aby poza obowiązkami Brodzki nie wyręczał fabrycznych kolegów. Pan buchalter pomiędzy nimi zdobył sobie dawno bardzo sympatyczną, chociaż mniej korzystną rolę powszechnego zastępcy i wyręczyciela, to też nie brakło mu nigdy nadprogramowej pracy. Prosić go było łatwo: nie odmawiał nigdy, nie umiałby; czego nie zrobił w biurze, zabierał do domu i pracował nieraz do świtu. Dla kogo? Często sani nie wiedział. "Któryś tam prosił" – mawiał, patrząc na obcą książkę. Wystarczało mu, że jego pomoc była pożądaną i potrzebną.
Wobec tego Andzia musiała pilnować, żeby się położył chociaż o północy, musiała znaleźć sposób namówienia go do spoczynku; czuwać, aby zjadł obiad, odgadnąć, co mu smakuje, pamiętać o bieliźnie, o najdrobniejszej rzeczy.
Inne to było zupełnie kochanie. Zrozumiała bardzo prędko, że do pewnego stopnia ojciec jest także dzieckiem, o którem najwięcej może myśleć trzeba.
A Stefan?
Drogi Stefan, taki rozumny, szlachetny! Czemżeby ona była bez Stefana? Matkę kochała bardzo, lecz nie była do niej śmiałą, tego przymiotu nie posiadała wcale; ale względem Stefana nie potrzebowała śmiałości, bo i pytać o nic nie potrzebowała. On sam mówił. Mówił jej zawsze o wszystkiem, co czuł i myślał, a ona słuchała, dech prawie powstrzymując; zdawało jej się, że strumień mądrości spływa w jej duszę; a gdy się zapalił, gotową była iść za nim przez ogień, na stosie stanąć. Stefan mówić umiał, słynął z tego wśród znajomych i lubił mówić o tem, co go zajmowało. Potrzebował nawet. W Ańdzi miał zawsze słuchacza, gotowego podziwiać i podzielać jego sądy, zdania, zapały, poglądy, zawody. Można powiedzieć, że siostra jedynie jego oczyma na życie patrzała, myślała jego głową, kochała, co kochał, cierpiała nad tem, co oburzało Stefana. Oburzać się z nim nie mogła, serce jej zdolnem było tylko do uczuć łagodnych, choć głębokich bardzo; Stefana to gniewało; pod tym względem z Hanią rozumieli się lepiej i to ich zbliżyło. Kochali się od dziecka jak rodzeństwo, jednakowo myśleli, jednakowo czuli i dzielili się każdem wrażeniem. Wrząca natura chłopca skłonną była do uniesień, przerzucającą się szybko w ostateczności, a zawsze szukającą u swoich najbliższych współczucia, wrażliwą na podniety otoczenia. Pomysłowa Hania dawała mu nieraz pole do spożytkowania energii, której nie wystarczała jedynie nauka; z nią układał plany, projekta, a Ańdzia podziwiała go tylko, spełniała, co kazał i pomagała z całej duszy.
Ale teraz nie mogła podziwiać go tylko, uwielbiać, słuchać; teraz poznała, że i nad tym wielkim, nad tym rozumnym czuwać musi także trochę jak mateczka, pamiętać o wszystkiem, o czem on nie pamiętał przy swych wzniosłych celach. A taki był niepraktyczny!
Najbardziej jednak opieki potrzebowała Celinka, wątłe, wrażliwe dziecko, trochę zepsute, ale takie śliczne, takie uroczo powabne i piękne. Polna różyczka.
O, Celinka nie była wcale zwykłym rozgrymaszonym Beńjaminkiem, wcale – Ańdzia czuła w niej siłę, czuła jakąś wyższość woli i inteligencyi. – I jakże ona wychowa to dziecko?
Choć młodsza o cztery lata, Celinka już dzisiaj imponowała jej rozumem, zdolnościami, śmiałością, energią i Ańdzia z przerażeniem prawie czuła, że nie umie w najmniejszej rzeczy wpłynąć na to cudne stworzenie, na tę marzycielkę złotowłosą, którą tak gorąco, tak po macierzyńsku prawdziwie kochała.
Przeczuwała ona, że dla Celinki nie dosyć pamiętać o jej potrzebach, dostarczać rozrywek, książek, nauki; Ańdzia pojmowała, jak niezmiernie ważnym jest dla takiego dziecka kierunek moralny, ale widziała zarazem zupełną bezsilność własną.
Bo cóż to jest właściwie ten kierunek? Jak się nadaje? Od czego zależy? Wszak duch w domu się nie zmienił, może to wystarczy?… Bo choćby się poradziła pani Krajewskiej naprzykład, lecz o co? Pani Krajewska z nimi nie zamieszka, a jej najlepsze rady muszą być zawsze spóźnione.
Przyszło jej wprawdzie na myśl, że mogłaby z nimi zamieszkać jaka zacna i doświadczona kobieta, ale odrzuciła ten projekt z dwóch względów: najprzód poznała już wartość pieniędzy i przekonała się z pewnem zdziwieniem, że ojciec miewa ich czasem zamało; a przecież komuś, co mieszkałby u nich i czas im oddał wszy stek, płacić trzeba; powtóre wiedziała dobrze, jaką przykrością dla ojca byłoby to zastępstwo matki przez kogoś obcego. Pan Brodzki trochę dzikim był do ludzi; zamknął się w ciasnem kółku rodziny, przyjaciół, dla wszystkich był uczynnym, za dobrym, lecz bliższych stosunków zawierać już nie umiał i nie znosił obcych poza pewną granicą – byłby więc niesłychanie biednym i skrępowanym. Był jednak i wzgląd trzeci, najważniejszy. Ańdzia pewną była, że nikt obcy nie pozyska wpływu na Celinkę, że najlepsze zamiary, najgorliwsze chęci roztrącą się o upór, skrytość, niechęć dziecka, które w narzuconej takiej opiekunce widziałoby wroga swojej samowoli.
A Celinka tę wolę swoją tak ceniła! Najmniejszy opór podniecał ją do walki. Nie, nie, ażeby wychować Celinkę, trzeba być matką, bardzo kochającą, bardzo rozumną matką; Bóg zabrał jej tę przewodniczkę, więc On jej nie opuści. Jest przecież Ojcem, najlepszym, wszechmocnym. On kierować nią będzie, On pozwoli siostrze sercem przeczuć tę drogę, której nie jest zdolną wybrać rozumem. I matka tam przecież czuwa nad niemi; czyżby zapomniała? O, nie! W sercu Ańdzi budziła się wiara gorąca, a z nią nadzieja. Matka ich nie opuści. "Kochaj ich". Może to jest talizmanem mądrości wszelkiej? A ona tak kocha!
Nazajutrz przed południem przyszła Hania. Nie przyszła, wbiegła. Na jej widok Ańdzia zarumieniła się z radości, serce jej bić zaczęło.
– Jak się masz!
– Jak się miewasz!
– Wpadłam na chwilę, bo tak o nas zapomniałaś, że już chciałam się gniewać. Za tydzień wyjeżdżamy. Mama mię tu przysłała, podziękuj jej.
– Widzisz, Haniu…
– Wiem, wiem, nie masz czasu, dom, zajęcia i t… d. Wymówki, moja droga. Cóż znowu, żeby nie wpaść na godzinkę! Nie potrzebujesz nas, widać, dawniej nie byłaś taka.
Ańdzia przygryzła usta, łzy stanęły jej w oczach. Hania umilkła nagle.
– Pewno znów przebrałam miarę! – zawołała. – Przepraszam cię, kochana, nie chciałam ci dokuczyć, znasz mię przecie. Zła byłam, ale to już minęło.
Uścisnęły się serdecznie.
– Za tydzień wyjeżdżamy. Ach, ty jeszcze nic nie wiesz! A to wyborne! Nie jedziemy do Piaseczka. Chwała Bogu! Wiktor i Anielcia potrzebują sosnowego lasu, więc ojciec zaczął szukać sosnowego lasu. Piaseczek wynajęliśmy jakiemuś inżynierowi, a w Kuryerze ojciec znalazł ogłoszenie: "Willa sama w sobie, w sosnowym parku, łączącym się z lasem, pięć wiorst od kolei, kąpiel w rzece, wygody". Ojczulek pojechał zaraz, podobno wszystko przepyszne, i wynajął. W Zielińcach, własność pp. Zielińskich, były rejent, bezdzietni. Pewno starzy. Opiszę ci wszystko w pierwszym liście.
– Szkoda Piaseczka – zauważyła Ańdzia.
– Masz też czego żałować! Mama tak samo. Żal jej ogrodu, który sama urządziła. Mnie wcale nie. Cieszę się, że zobaczę coś nowego. Piaseczek nie ucieknie, kochany piaseczek! Ale, ale – na rok przyszły zaczynamy fizykę, mama już zamówiła nauczyciela. Cieszysz się?
Ańdzia spuściła oczy.
– Ja dłużej z wami uczyć się nie będę – rzekła spokojnie.
– Co? Jakto? Co się stało? Na pensyę pójdziesz?
– Nie, wcale uczyć się nie będę.
– Żartujesz chyba? Jakto, masz już dosyć?
W głosie Hani brzmiało najwyższe zdumienie, Ańdzia oblała się ciemnym rumieńcem.
– Nie myślisz przecież – rzekła – że mi się uczyć nie chce?
– Dlaczego nie mam myśleć? Przestać się uczyć w tym wieku! Nie skończyłaś jeszcze lat piętnastu. I ojciec pozwala na to?
– Nie mówiłam z nim jeszcze, ale… pozwoli.
– Ale dlaczego? dlaczego? dlaczego? – wołała Hania, wstrząsając silnie przyjaciółką.
– Dlatego, że nie mam czasu. O tylu rzeczach.
muszę teraz pamiętać, że nie mogłabym się uczyć. Musiałabym zaniedbać to, co jest ważniejsze. Ale ty wcale tego nie rozumiesz, Haniu!
Ostatnie wyrazy wymówiła prawie z rozpaczą, spotkawszy wzrok przyjaciółki.
– Bo doprawdy nie rozumiem, o co ci właściwie chodzi. Masz trochę zajęcia w domu? Wielkie rzeczy! Celinka pościera kurze, ty rano wydasz służącej pieniądze i…
– Daj pokój, Haniu – nic, nic nie rozumiesz; mówię ci, że jesteś dzieckiem. Ja tak samo nie miałam o tem wyobrażenia, a tu mnie wszyscy potrzebują, wszyscy! Trzeba kochać bardzo, żeby to zrozumieć, żeby zobaczyć, poznać, co tu robić trzeba.
– Więc weźcie sobie jaką osobę do domu do zajęcia się gospodarstwem.
– Obcą?
– Możnaby znaleźć i znajomą.
– Nie, Haniu, nie wpuszczę tu nikogo, nikomu ich nie powierzę. Nie miałabym tam głowy, ani… czystego sumienia. Zrobię, co w mojej mocy, a jeśli nie podołam…
– Więc nie myślisz już uczyć się wcale? Nie poznasz nawet fizyki, literatury?
Ańdzia blizką była płaczu.
– Będę czytała – rzekła – Stefan mi pomoże, jeśli czasu wystarczy… zresztą bez fizyki żyć można, a…
– Ależ to jest poprostu, poprostu oburzające!
– Tylko smutne.
– Więc przyznajesz? A widzisz! Po cóż się upierasz?
– Bo inaczej byłoby jeszcze daleko smutniej. O, wierz mi, Haniu, nie mogę. Nie mogę!
Dwie łzy spłynęły po jej bladej twarzy. Hania stała się poważną.
– Możnaby lekcye tu urządzić, u was, podczas lekcyi Celinki? Co? Poradź się mamy.
Oczy Ańdzi błysnęły.
– Dobrze – odparła z mocą – twoja mama to zrozumie, jej powiem wszystko, ale jestem pewna, że nie będzie mię namawiała.
– A jeżeli?…
– Posłucham… Nie wiem, czy mogę posłuchać…
– Nudna jesteś. Kiedyż przyjdziesz?
– Dzisiaj albo jutro. Z Celinką?
– Naturalnie. Anielka będzie rada. Uścisnęły się na pożegnanie.
– Jeszcze do zobaczenia – rzekła Hania.
– Jeszcze.III.
Coraz jaśniej nam nad głową…
Głuchych cieniów nikną mary…
Oto niknie gdzieś w oddali
Konającej nocy zgrzyt…
Już chorągiew rubinową
Słońce wznosi nad świat stary…
Już się wschód jasnością pali…
To świt!…
M. Konopnicka.
Kochana Ańdziu!
Może się już gniewasz, że dotąd nie dotrzymałam obietnicy – zasłużyłam na gniew i wyrzuty najzupełniej, słyszysz? Najzupełniej! Nie pisałam nie przez lenistwo, bo o to chyba nikt mię nie posądzi, ale zapaliłam się, jak to często bywa, do rzeczy zupełnie nowej i zdawało mi się, że:
"Drobne iskierki ja krzeszę cierpliwie,
Własnem je tchnieniem zasilam i żywię,
Zanim noc pierzchnie, noc głucha i czarna".
Znasz mię, więc się nie zdziwisz, żem taka zarozumiała, – jestem pewną, że gdybym nie miała tak ro – zimniej matki, zostałabym najśmieszniejszym pod słońcem DonKiszotem. Taka już moja natura: zobaczę wiatrak i lecę – nie mam siły się wstrzymać.
Lecz muszę zacząć od początku.
A przedewszystkiem wiedz, że to mateczka napędziła mię do tego listu. Zawstydziła mię zupełnie poważnie. Ona cię ogromnie lubi, a od czasu tej rozmowy ceni, jak co dorosłego. Coś ty jej powiedziała takiego, moja droga? Bo mamę moją przekonać niełatwo, a ona też przeciwną była twoim projektom, kiedy się o nich dowiedziała ode mnie.
Ale mniejsza o to, skoro nie jestem godną twego zaufania, nie będę się narzucała, – zostałaś pasowaną na rycerza, skłaniam głowę przed tą godnością i zaczynam.
Odkryłam tu skarb t… j… nie skarb, ale dziwo, dziewczynkę w naszym wieku, trochę młodszą, bo zaczęła dopiero piętnasty, ale co za okaz!
Nadzwyczaj sympatyczna (choć nigdy nic nie mówi, a raczej mówi oczyma), nadzwyczaj sympatyczna, i to ona właśnie jest wiatrakiem, na który rzuciłam się z całym impetem. Ale osądź sama.
Przyjeżdżamy: willa piękna, urządzona, mleko prosto od krowy dla Anielki, park cudowny z ławeczkami, widokami, świerkami, co tylko chcesz – i Narew. A co za łąki nad nią! Aksamitny kobierzec bez końca, bez końca. Pierwszego dnia rzuciłam się na tę śliczną trawę i jak koń tarzałam się po niej. Nie mogłam się nacieszyć tą zielonością, połyskiem; żałowałam, że jeść jej nie mogę. Możesz sobie wyobrazić, co wyprawia Staś i Anielka. Mama obawia się ciągle, żeby które w rzekę nie wpadło, bo mówię ci: woda ciągnie. Nigdy jeszcze tego tak nie odczuwałam. Ach, czemuż nie umiem pływać!
Po parku i po lesie błądziłam godzinami, udając sama przed sobą, że błądzę. Powiadam ci: raj ziemski. Ty, co tak lubisz marzyć, straciłabyś tu głowę.
Z tem wszystkiem ja lubię ludzi, jak wiesz: nauczanie, przekonywanie, to mój żywioł, bez tego najpiękniejsza natura mię znudzi. Zaraz też dnia trzeciego zaczęłam "węszyć", czy gdzie nie poczuję dziewczynki w moim wieku, a choćby i dziecka, byle się zająć. Państwo Zielińscy bezdzietni, więc w tamte stronę nie patrzyłam, wieś daleko, trzebaby urządzić całą wycieczkę, trzeba wynaleźć powód, a korzyść niewielka, bo co dzień tam chodzić trudno. Dowiedziałam się wreszcie, że we dworze jest Karolka, córka stangreta i Antek w wieku Stasia, syn lokaja. Przywabiłam Karolkę do posługi, Antka zaznajomiłam ze Stasiem i wtedy się dowiaduję, że u państwa Zielińskich chowa się troje sierot po jej siostrze: dwie dziewczynki i chłopczyk siedmioletni.
Już też nie miałam godziny spokoju, pókim ich nie zobaczyła i warto było. Chłopczyk pyszny dla Stasia, bawią się znakomicie, a przytem bardzo miły, dziwnie serdeczne dziecko; dziewczynka pustak, bardzo dobre towarzystwo dla Anielki – i najstarsza Regina, zaklęta księżniczka. Zdobywać ją musiałam. Tamte dzieci przyszły chętnie na pierwsze skinienie, a ta nie raczy. Wzywam do pomocy Witka i Wiktora, urządzamy wielką zabawę na łące, delegacya do pałacu po panny Lipowskie, Wańdzia i Tadzio przybiegli natychmiast
– A Reginka nie przyjdzie.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
Byłabym ją zbiła. Patrzę, siedzi na balkonie i przypatruje się naszej zabawie. Mniejsza o ciebie, mruku, myślę sobie i bawię się, jak gdyby mi nic nie brakowało. Chwilami jednak aż mię coś porywa, żeby iść do niej na balkon i spytać, o czem myśli, co ma w duszy.
Wtem krzyk nad rzeką: Tadzio wpadł do wody: obsunęła mu się noga i skąpał się po szyję. Nic mu się stać nie mogło, bo tu wcale nie głęboko, Wiktor zresztą stał obok i skoczył natychmiast, a potem chciał odnieść mokrego do domu. Nagle – dotąd mi się zdaje, że ona skoczyła z balkonu i leciała w powietrzu, bo skądby się wzięła tak prędko? Powiadam ci, nic podobnego nie widziałam: oczy jak dwa płomienie, olbrzymie, straszne. Widząc ją tak przerażoną, Wiktor z uśmiechem pokazał jej śmiejącego się Tadzia, którego trzymał na ręku. Wtedy rzuciła się ku nim, blada, ze łzami w oczach i – wyobraź sobie tylko, no, wyobraź sobie: "buchnęła" Wiktora w rękę.
Okropne nastąpiło zamieszanie, ona mało nie zemdlała, Wiktor tak się zawstydził, że do tego czasu boi się iść do parku, żeby jej nie spotkać, Witek i ja z całej siły wstrzymujemy się od śmiechu.
Ach, moja droga, to było przepyszne!
Bo też kocha tego Tadzia! Naturalnie, że skorzystałam zaraz ze sposobności, odprowadziłam oboje do pałacu, a nazajutrz poszłam się dowiedzieć o zdrowie panny Reginy i Tadzia. Musiała się ze mną poznać i chyba tego nie żałuje, bo tylko pomyśl, jakie ona życie prowadzi.
Ciotka podobno jest dla nich bardzo dobra, ale tylko tyle ci powiem, że ona mając blizko lat 15, uczysię wszystkiego po francusku od jakiejś panny Chabou, "wszyściutkiego"! Gra wcale nieźle, ale z polskich książek czytała tylko "Pana Tadeusza". Dobrze, że choć to czytała, ale jestem pewna, że niewiele rozumie.
Ach, moja droga, jak ona się dziwiła, kiedy opowiadałam jej o naszych lekcyach: słuchała niby bajki. Ona niecierpi się uczyć i wcale się nie dziwię: czytuje tylko dziecinne książki francuskie, a o naszym świecie, o życiu, o ludziach nie ma najlżejszego pojęcia.
Opowiadam jej też, opowiadam! A ona słucha; siedzi, słucha i milczy. Już teraz nie ucieka ode mnie, przeciwnie, czuję, że się stałam jej potrzebną, że na nią oddziaływam ogromnie, że jestem w jej oczach niesłychanie mądrą i niezmiernie szczęśliwą. Parę razy zagalopowałam się nawet za bardzo, – nie powiedziałam jej żadnej nieprawdy, ale wiesz, drobne rzeczy można czasem tak przedstawić – słowem, wstyd mi potem było i przyznałam się, że mam skłonność do przesady. Ale ona uśmiechnęła się tylko, jakby powiedzieć chciała:
– I tak jestem olśnioną.
Jest naprawdę olśnioną, ja to czuję. Mama wyłajała mię trochę, bo mówi, że tym sposobem mogę zrobić ją bardzo nieszczęśliwą, jeśli stanie w sprzeczności z całem swojem otoczeniem. Może mama ma słuszność, ale już się stało i teraz ona mię szuka.
Niezmiernie cieszę się na sierpień, bo ojczulek obiecał, że przywiezie cię na dni kilka razem z twoim cherubinkiem; domyślam się, że na te dwa święta, "przegrodzone" tylko sobotą, zaprosi was tu wszystkich – wtedy poznasz ją sama.
Dwa arkusze skończone, chyba narzekać nie będziesz, że mało napisałam. Do widzenia, najdroższa. Reginka siedzi na balkonie i czatuje widocznie na mnie.
Do widzenia.