Stracone pokolenie - ebook
Stracone pokolenie - ebook
Finałowy tom serii o kobietach i dzieciach, które stały się narzędziem w rękach nazistów.
Jest rok 1946. Oficjalnie wojna dobiegła końca, ale pokój to wciąż puste słowo… Nie jest bezpiecznie ani w Świebodzicach, od niedawna polskim mieście, ani w Bad Saarow, niemieckim uzdrowisku położonym w radzieckiej strefie okupacyjnej.
Ruth wraz z maleńką Viktorią znowu wyrusza w drogę. Wierzy, że powrót do rodzinnego domu pomoże jej pogodzić się ze stratą ukochanego Tobiasa. Przed kobietą ważne zadanie – musi podjąć decyzję dotyczącą dokumentów dzieci porwanych przez Lebensborn.
Tymczasem powojenna rzeczywistość zaskakuje ją na każdym kroku. Nawet pod dachem rodziców musi walczyć o spokojną przyszłość dla siebie i córeczki.
Trzeci tom serii MATKI RZESZY to wstrząsająca podróż przez zniszczone polskie i niemieckie miasteczka aż do zrujnowanego, podzielonego na strefy Berlina. Czy właśnie tam Ruth znajdzie bezpieczną przystań i odzyska wiarę w siłę miłości?
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6683-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świebodzice, marzec 1946
Najdroższy mój,
znów mi się śniłeś. Niegdyś takie sny witałam z radością. Wmawiałam sobie, że to dobra wróżba, znak, że jesteś już blisko, że Cię odnajdę. Widziałam, jak idziesz, krok za krokiem przemierzasz ogromne pustkowie, na którym nie rośnie ani jedno drzewo, ani jedno źdźbło trawy. Wokół Ciebie goła ziemia, spękana od upału albo mrozu, jakby pocięta ostrzem. Chyba właśnie tak wyobrażam sobie Związek Radziecki – kraj bez początku i końca, w którym człowiek jest niczym pył, marne ziarnko piasku.
Czy naprawdę taki jest kraj, którego nauczono nas nienawidzić? Zapewne nigdy się tego nie dowiem.
Tym razem, choć sen był taki sam, obudziłam się bez radości i nadziei, bo już wiem. Przed kilkoma dniami Brygid stanęła w drzwiach mieszkania Madlen i bez słowa podała mi zmiętą kartkę. Nie potrafiłam zrozumieć tekstu. Poczułam się, jakbym nagle straciła zdolność czytania. Litery falowały mi przed oczami, a ziemia umykała mi spód stóp.
Matka Ollego musiała to dostrzec, bo objęła mnie i łagodnym, niepasującym do niej głosem powiedziała, że nie żyjesz. W tamtej chwili zeszłam do piekła. Pewnie wiesz już tak samo dobrze jak ja, że to nie diabły i kotły ze smołą, którymi straszono nas na katechezach. Piekło jest tutaj. Piekło to smutek. Z pozoru jest niezauważalny. W końcu przecież nadal wstaję każdego rana, próbuję kupić coś do jedzenia, zajmuję się Viktorią, czasem nawet się do niej uśmiecham. Chyba nikt nie dostrzegł, że oczy mi pociemniały i nie ma w nich światła.
To właśnie piekło, mój kochany. Smutek, który będzie mi towarzyszyć każdego dnia. Nawet gdy kiedyś zatańczę swinga.
Muszę się do niego przyzwyczaić. Czy mogę wreszcie przegrać? Mogę przestać być silna? Nie głodujemy już i nie uciekamy, Viktoria jest bezpieczna.
Kochany mój, myślę teraz o tamtej odległej nocy, jednej z nielicznych naprawdę naszych. Pamiętasz? W pokojach na piętrze domu matki było przeraźliwie zimno. Paliłyśmy już wtedy tylko w saloniku. Porąbałyśmy na opał prawie wszystkie meble, ale nam udało się znaleźć łóżko. Wówczas, oddychając Twoim oddechem, spijając z Twoich warg miłość i lęk, obiecałam Ci, że to przeżyjemy, że sobie poradzimy.
Przepraszam, że nie dotrzymałam słowa. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że jesteśmy straconym pokoleniem. Przegraliśmy wszystko i nikomu nie jesteśmy już potrzebni.
A tyle snuliśmy planów. Tyle było w nas wiary, że zrobimy coś dobrego dla świata, który miał nadejść. Patrzę na teczki z dokumentami dzieci i nie wiem, co jest dobre, a co złe. Czy zdołam zauważyć moment, kiedy jedno zacznie zmieniać się w drugie? Przecież już kiedyś to przeoczyłam, nie dostrzegałam nieprawości, póki Ty mi jej nie pokazałeś. Czy dostrzegę ją bez Ciebie?
Mam już tylko takie myśli i same rozterki, lecz przestałam z nimi walczyć.
A tu wciąż niewiadoma. Po lutowym spisie powszechnym wszyscy mówią tylko o wysiedleniach, ale konkretnych ustaleń nadal nie ma. Zmieniają się daty, rozporządzenia wzajemnie się wykluczają.
Wczoraj jakaś kobieta stojąca za mną w kolejce po chleb rozpowiadała, że nim puszczą nas do Niemiec, będą wyrywać złote zęby. Zapłacimy nimi za podróż i rany, które zadaliśmy Polakom albo Rosjanom. Sama już nie wiem.
Słyszę też inne głosy. Czasem podnoszę z ziemi ulotkę, na której jest napisane, że Niemcy tu wrócą, że Dolny Śląsk pozostanie nasz.
Ja już jednak w nic nie wierzę. Nie słucham tego, co mówią.
Kochany, zdecydowałam się dłużej nie czekać. Nie chcę, aby ktoś wpisał mnie na listę, wyznaczył miejsce zbiorcze i wagon, którym opuszczę Świebodzice. Nie chcę pośpiechu, ponaglania, krzyków. Znam to aż za dobrze.
Mój dom jest w Bad Saarow. Jakiś czas temu dostałam kolejny list od ojca. Pisał, że jedzenia nie brakuje. On stale przebywa w Berlinie, jako były członek SA musi pomagać w odgruzowywaniu. To kara, a może widok zgliszczy ma być też ostrzeżeniem. Za pracę dostaje nieco większe kartki na żywność. Zresztą i bez nich na wsi łatwiej jest coś zdobyć. Stan zdrowia mamy niestety się nie poprawił. Z listu wynika, że ledwie wstaje z łóżka. Teraz jestem jej najbardziej potrzebna. Może widok wnuczki ją uzdrowi. Tu nic mnie nie trzyma.
Bez większych problemów zdobyłam w Miejskim Urzędzie Obwodowym zgodę na dobrowolny wyjazd. Nie mam dobrego fachu w rękach, więc uznano, że jestem tu zbędna.
To z powodu Viktorii ruszam w kolejną podróż. Niech wpadnie w ramiona swojej babci i dziadka. Jest jeszcze taka mała. Ufam, że będzie wierzyła w szczęśliwe zakończenia bajek, które opowie jej Opa. Być może modlitwy szeptane przez Omę przepełnią ją nadzieją.
Ja już nie potrafię się modlić ani snuć romantycznych opowieści. Za dużo się stało. Za dużo straciłam. Straciłam Ciebie.
Jutro ruszam ze świebodzickiego dworca. Tu kierują tych, którzy nie chcą czekać i wolą radziecką strefę w Niemczech niż pozostanie na obcej już ziemi, gdzie wciąż czują na sobie wrogie i przepełnione bólem spojrzenia. Przychodzą ludzie z okolicznych wsi i miast, nawet z Wrocławia.
Wiem, że zasłużyliśmy na wygnanie, upokorzenia, nienawiść. Ale wolę być już tam niż tutaj, gdzie wszystko przypomina mi Ciebie.
Ukochany, ten list będzie już ostatni, ten list, mój najdroższy Tobiasie, to nasze pożegnanie.
Ruth odłożyła pióro. Przez chwilę wpatrywała się w drobne litery, jakby zdziwiona, że jej zniszczone palce z paznokciami zdeformowanymi brakiem witamin wciąż potrafią pisać tak pięknie.
Westchnęła, złożyła na pół kartkę ozdobnego papieru, którą podarowała jej matka Madlen, i włożyła do koperty.
Adres nadawcy nie istniał. Na końcu tej drogi nikt już nie czekał. Nikt nie wypatrywał oczu za listonoszem.
Kobieta wstała od stoliczka, przeszła kilka kroków, przeciskając się między rozstawionymi wszędzie łóżkami, i uklękła obok wersalki, na której spała z Viktorią. Wysunęła spod posłania walizkę. Dawno jej nie otwierała. Jakiś czas temu przestała już przeglądać ukryte w niej teczki dzieci. Bała się, że któraś ze współlokatorek ją na tym przyłapie. Nie potrafiłaby odpowiedzieć na pytania, które z pewnością by wówczas padły.
Jeszcze niedawno Ruth zrobiłaby wszystko, aby odnaleźć polskie rodziny i odesłać do nich dzieci uprowadzone przez Rzeszę i Lebensborn, ale teraz za każdym razem, gdy o tym myślała, widziała buzię Heidi, która pewnie nie pamiętała już czasów, kiedy była Irenką. Miała nadzieję, że dziewczynka razem z Agnes i Annabelle dotarły szczęśliwie do Bawarii. Czy miała jakiekolwiek prawo odrywać dziecko od kobiety, którą kochało jak matkę? Dokładać kolejnych traumatycznych przeżyć, wysyłać na poniewierkę, sprawiać ból?
Może dzieci pozostawione w Bad Reinerz, miejscowości w górach, która teraz nosiła nazwę Duszniki-Zdrój, trafią do swoich mam i ojców. Może siostry Amalia i Klara nie będą miały wątpliwości i naznaczone boską mądrością podejmą słuszne decyzje. Ona nie potrafiła.
Położyła list obok teczek i pudełka z pierścionkiem matki Tobiasa. Obietnicy danej sobie samej też nie spełniła. W dniu, w którym Brygid przekazała jej wiadomość o śmierci ukochanego, nie umiała płakać, a zanim nadszedł smutek, poczuła złość, choć sama nie wiedziała, czy na mężczyznę, który ją zostawił, czy na świat. Ściągnęła pierścionek i rzuciła w kąt pokoju. Znalazła go dzień później, ale nie potrafiła już założyć na palec. Zamknęła przeszłość w walizce. Może kiedyś przyjdzie czas, aby się z nią rozliczyć i zrozumieć. Dzisiaj należało myśleć tylko o kolejnym dniu.
Przelotnie dotknęła kieszeni spodni, które jakiś czas temu, trochę na przekór konserwatywnej do bólu Madlen, uszyła jej i sobie Gabi. Były luźne i wygodne, a Ruth czuła się w nich bezpieczniej niż w spódnicy, którą tak łatwo można było zadrzeć albo zerwać. Spodnie były też idealne na podróż. Wygodniej będzie w nich biec czy spać na dworcowej ławce, bo taka perspektywa jawiła się przed nią.
Tak jak napisała w liście, udało jej się dostać zgodę na wyjazd dla siebie i Viktorii. Wciąż sprawdzała, czy ma dokument w kieszeni. Stale go dotykała jak skarbu, którym zresztą był. Nowe władze były nieprzewidywalne. Z jednej strony powtarzano, że wszyscy Niemcy będą musieli opuścić te tereny, z drugiej – pozwolenie na wyjazd wcale nie było oczywiste. Niechętnie pozbywano się dobrze pracujących Niemców. Ci, którzy pełnili naprawdę istotne funkcje, jak pracująca na poczcie Helga, nie mieli szans na uzyskanie dokumentów wyjazdowych. Pociągi kursowały nieregularnie, ludzie całymi tygodniami koczowali na dworcach. W wagonach pozostawionych na bocznicach tkwili wracający do Polski więźniowie obozów i robotnicy przymusowi wywiezieni w głąb Rzeszy. Wyniszczeni i chorzy byli świadectwem krzywd, jakie wyrządził im naród niemiecki. Inne pociągi przywoziły tych, którzy na „dzikim zachodzie”, jak teraz nazywali nowe, należące do Polski ziemie, szukali spokoju i bezpieczeństwa, ale równie często łatwego zarobku lub ucieczki przed przeszłością kryminalną.
Ruth nazajutrz miała wkroczyć w ten tłum, w tę przedziwną mieszankę, aby odbyć swoją ostatnią podróż i po tak długim okresie wrócić do domu.
– Powinnaś poczekać do lata. Teraz noce wciąż są chłodne – powiedziała Gabi, gdy tylko weszła do kuchni. – Poczekaj jeszcze kilka miesięcy – poprosiła kolejny raz.
Ruth mocniej zacisnęła wargi. Wiedziała, że to za Gabi będzie tęskniła najbardziej, i z chęcią zaproponowałaby przyjaciółce wspólną podróż. Gabi nie mogła jednak opuścić domu, to tu miał wrócić jej mąż.
– Nie mogę w nieskończoność siedzieć wam tu na głowie.
I nie chcę patrzeć, jak za kilka tygodni lub miesięcy was też stąd wyrzucą – te słowa Ruth dopowiedziała już w myślach. Wiedziała, że dla matki Madlen rozstanie z mieszkaniem, w którym każdy przedmiot przywoływał jakieś wspomnienie, w którym przyszła na świat jej córka, a wiele lat później ostatni oddech uniósł pierś jej męża, będzie wydarzeniem ostatecznym. Nie trzeba być lekarzem, aby wiedzieć, że siedemdziesięcioletnie serce tego nie wytrzyma.
Freiburg, nazywany teraz Świebodzicami, dla Madlen, Helgi i Gabi był domem. To tu dorastały. Tu rozbijały kolana, bawiąc się w berka na brukowanych ulicach, tu przeżywały szkolne porażki i ukryte w bramach domów szeptały o pierwszych miłościach.
Ruth nie była stąd. Nawet w Kunzendorfie mieszkała zbyt krótko, aby zżyć się z tym miejscem, ale mogła sobie wyobrazić, co przeżywają jej towarzyszki, nie wiedząc, kiedy nakażą im opuścić to, co bliskie, i ruszyć w nieznane, do miast i wsi, w których nikt na nie nie czekał. Kiedy przyjedzie tu więcej Polaków, nawet dla Helgi wykonującej ważne zadania zabraknie miejsca.
– Jeśli tak zadecydowałaś, to jedź – wtrąciła się Madlen, a Ruth poczuła wdzięczność za ten pozorny brak gościnności. – Widocznie nie masz tu już nic do zrobienia.
Ruth wolała tę oschłość od smutku pożegnania. Nie chciała słuchać słów, które sprawiały, że wszystko stawało się jeszcze trudniejsze.
Raz już tak uciekła. Zostawiła Agnes, Annabelle i Heidi. Pozwoliła im odjechać, wmawiając sobie, że robi to dla dobra dziecka. A może był to wyraz tchórzostwa? Jeśli nawet, to właśnie tak wolała. Krótko, a nawet szorstko. Zapewnienia, że kiedyś się zobaczą, że gdy przyjdą lepsze czasy, odnajdą się i odwiedzą, byłyby kłamstwem.
Słowa Madlen: Jedź, już jedź odbijały się echem w jej głowie, gdy pakowała do małej walizki ubrania swoje i Viktorii. Słyszała szept dziewczyny: Nie masz już na co czekać, kiedy opowiadała córeczce, że wkrótce zobaczy Omę i Opę, jezioro i kilka drzewek owocowych rosnących przed ich domem.
Miała nadzieję, że dotrzyma obietnicy danej córce, że radzieccy żołnierze jabłonki oszczędzili, choć przecież i te drzewka urodziły się na znienawidzonej niemieckiej ziemi.
Madlen podała jej rękę, Helga przytuliła krótko, życząc dobrej podróży. Gabi starała się uśmiechać. Wsunęła w dłonie Viktorii pluszowego misia, a do torby Ruth zdobyte skądś pudełko herbatników.
– Jedziemy do domu. – Ruth podeszła do bujanego fotela, na którym siedziała matka Madlen.
Starsza kobieta podniosła wzrok.
– Tak, do domu. – Uśmiechnęła się wąskimi, pozbawionymi czerwieni wargami. – Do domu zawsze trzeba wracać. Jak dobrze, że nas stąd nie wygnali. – Westchnęła, podnosząc dłoń, i długimi palcami o skórze cienkiej jak pergamin dotknęła policzka pochylonej nad nią Ruth. – Jak dobrze, że pozwolili nam zostać – szepnęła, a głos zadrżał jej lekko.
Ruth zaczęła płakać, dopiero gdy wyszła na rynek, i pchając przed sobą wózek z Viktorią, skierowała się w stronę dworca. Właściwie nie wiedziała, dlaczego łzy ciekną jej po policzkach. Ocierała je nieco zawstydzona, choć nikt nie zwracał uwagi na łkającą kobietę. Ludzie przywykli do nieszczęść. Te obce nie bolały, więc były nieistotne. Może to matka Madlen, nie mając świadomości, że i jej dni w Świebodzicach są policzone, złamała jej serce, może przekonanie, że z każdym krokiem zbliżającym ją do dworca oddala się od Tobiasa, a może jeszcze coś innego. Zmęczenie zawładnęło jej ciałem, chociaż nie przeszła nawet kilkunastu metrów. Ogarnęło ją dziwne uczucie. Miała wrażenie, że nieważne, ile razy będzie się żegnała i wyruszała w kolejną drogę, tej do domu już nigdy nie odnajdzie. Bała się, że Bad Saarow też okaże się już obce, że na całym świecie nie ma choćby jednego miejsca, najmniejszej przestrzeni, w której mogłaby się poczuć u siebie.
– To ty, niemiecka dziwko!
Z przygnębienia wyrwało ją silne pchnięcie. Zachwiała się, ale wiedziona matczynym instynktem stanęła tak, aby osłonić wózek z Viktorią przed napastnikiem, który wyrósł przed nią jak spod ziemi.
– Pomagasz im. Wiem, że to ty.
Mężczyzna był kompletnie pijany. Krzyczał do niej, mieszając język polski z niemieckim. Próbowała odejść, ale kiedy zrobiła krok, pijak chwycił ją za ramię.
– Pomagasz werwolfowi! Pomagasz tym hitlerowcom! – wrzeszczał coraz głośniej, a krople śliny spadały na policzki Ruth.
Tuż przed oczami coś zabłyszczało. Brzytwa dotknęła szyi. Serce jej zamarło. Miała rację, nie znajdzie już domu. Spojrzała na wózek. Viktoria stała na siedzisku i wołała ją rozpaczliwie.
– Nikomu nie pomagam – szepnęła, choć zdawała sobie sprawę, że do ogłuszonego wściekłością napastnika nie dotrą jej słowa.
Sekundy się dłużyły. Mężczyzna trzymający brzytwę nadal się odgrażał. Wiedziała, że nie jest pierwszą ani ostatnią napadniętą. Mieszkała teraz w dzikiej krainie, gdzie prawem była siła.
Nagle dostrzegła jakiś ruch na wyludnionej ulicy. Ktoś biegł w ich stronę. Nie była pewna, czy to kompan tego, który stał przed nią z nożem, czy jej wybawiciel.
– Daj spokój! To nie ona! – usłyszała krzyk.
Ostrze mocniej przylgnęło do jej szyi, Ruth była pewna, że już płynie strużka krwi.
– Ona! Włosy blond, oczy blade i wózek.
– Lechu, daj jej spokój, one wszystkie podobne. A tę znam, przecież to znajoma Helgi. Kojarzysz? Pracuje na poczcie. One nie takie.
Uścisk zelżał, dłoń z brzytwą się odsunęła. Ruth instynktownie dotknęła palcami piekącego miejsca.
– Wszystkie takie! Suki Hitlera! – Nieznajomy znów zaczął krzyczeć, ale tym razem na zbliżającego się mężczyznę.
– Puść ją. Niech idzie. Idź stąd! – warknął na Ruth i machnął ręką.
Nie zwlekała ani sekundy. Ruszyła, nie próbując nawet bezpiecznie posadzić Viktorii. Musi się trzymać wózka, musi sobie poradzić, jeśli chce żyć.
Doszła prawie do dworca i dopiero gdy wokół niej pojawiło się więcej przechodniów, przystanęła, wyciągnęła z wózka łkającą wciąż córkę i nie zważając na to, że brudzi krwią kurteczkę dziecka, przytuliła je i oparła się bezsilnie o drzwi jednej z kamienic.
A więc tak żegnało ją to miasto. Po co tu właściwie wróciła? Nagle mężczyzna, dla którego resztkami sił przywlekła się tutaj z Viktorią, wydał się ułudą, nocną marą. Znów poczuła złość na Tobiasa, jakby to on był winien temu, co spotykało ją przez ostatnie miesiące. Uciec stąd bezpiecznie również nie zdołała.
Nie musiała rozmyślać nad przyczyną niespodziewanego ataku. Znała doskonale powód, dla którego omal nie poderżnięto jej gardła.
Miasto o tym szeptało. W kolejkach, na ulicach, nawet w kościelnych ławkach. A życie niemieckich mieszkańców, tych, którzy nie potrafili dogadać się z obecną władzą albo nie mieli pożądanych umiejętności i zawodów, stało się jeszcze trudniejsze.
Pierwszy napad zgłosiła na posterunek milicji dziewczyna wracająca z Zakładów Lniarskich „Pilica”, gdzie była zatrudniona. Podeszła do niej kobieta z dzieckiem i zapytała o jakąś uliczkę na obrzeżach. Wymawiając się nieznajomością topologii miasta, do którego dopiero przyjechała z Krakowa, poprosiła o podprowadzenie. Gdy znalazły się na opustoszałej ulicy, doskoczyło do nich dwóch mężczyzn. Dziewczynę obrabowano i brutalnie pobito. To pierwsze zgłoszenie zostało zbagatelizowane przez służby. Nikt się temu zresztą nie dziwił. Tu każdy musiał radzić sobie sam. Każdy był szeryfem.
Kolejne rabunki z pobiciem się powtarzały. Ofiarami padali przybyli do miasta Polacy, niemieccy mieszkańcy, a nawet Żydzi, którzy, nie wiedząc, co ze sobą począć po wyzwoleniu obozu w Gross-Rosen, dużą grupą zostali w mieście. Ataki te różniły się od codziennych burd i bijatyk wyjątkową brutalnością sprawców i właśnie obecnością kobiety z dzieckiem, która była wabikiem. W końcu w jednej z uliczek chłopcy idący do szkoły znaleźli zwłoki staruszki. Pchnięto ją nożem i obrabowano. Dopiero wówczas milicja zaczęła się interesować niebezpiecznymi incydentami. Szybko pojmano pierwszego sprawcę. Następnego dnia w lokalnej gazecie podano, że odpowiedzialnym za napady okazał się Niemiec. Co więcej, na jego ramieniu wytatuowana była grupa krwi, a wszyscy wiedzieli, że takie tatuaże nosili członkowie SS.
Aryjki z wózkiem nie schwytano, natomiast zamknięto w celach kilku niemieckich obywateli, oskarżając ich o współudział. Miasto znów szumiało od plotek. Jedni mówili, że w górach co jakiś czas unosi się dym z ognisk. Byli pewni, że ma tam kryjówkę odpowiedzialna za ataki grupa zbrojna werwolfu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------