- W empik go
Stracony - ebook
Stracony - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 266 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy kąt, w który oko niebios wziera,
mądremu – portem i szczęsną przystanią.
Szekspir.
Statek dobił do przystani, rzucał kłęby pary i dymu, huczał, zdawał się czegoś gniewać. Po pokładzie biegali majtkowie, naciągali sznury, jednem słowem, gotowali się do podróży. Do kasy tłoczyli się ludzie różnego wieku i stanu: kmiecie w grubych siermięgach, mieszczanie, wykwintni panowie, starzy i młodzi, kobiety i dzieci; każdy usiłował stanąć pierwszy przy okienku, gdzie chudy i łysy kasyer powoli podawał bilety, dziwiąc się w duszy, że się tak ludzie tłoczą i gorączkują, kiedy mają jeszcze cały kwadrans czasu do odejścia statku.
Nad brzegiem przystani stało mnóstwo pojazdów, bryczek i wózków kmiecych; szli też i piesi z węzełkami na plecach. Koło powozów uwijali się posługacze, chwytając kufry, kosze i tłumoki podróżnych, poczem, zarzuciwszy je na plecy, śpieszyli z ciężarem na pokład. Nie brakło też i ciekawych, którzy, stojąc nad rzeką, patrzyli obojętnie na tłoczących się do statku, a za każdym turkotem powozu zwracali zaraz spojrzenia ku gościńcowi, by zobaczyć, który z możnych panów, im znanych, wybiera się w podróż.
– Fabrykant z Jeżówki przyjechał – odezwał się naraz glos z pośród tej gromadki.
Właśnie u przystani zatrzymał się piękny powóz, ciągniony przez dwa rącze rumaki, które, parskając głośno, biły kopytami ziemię i szarpały wodze, jakiemi woźnica w biegu je poskromił. Dwóch posługaczy ze statku skoczyło natychmiast do drzwiczek powozu; jeden schwycił za klamkę, drugi sięgnął po tłumoczki, leżące na przedniem siedzeniu. Z powozu wysiadł mężczyzna wysoki, szczupły, brunet, o czarnych oczach, smagłej twarzy, za nim wykwintnie ubrana w suknię jedwabną kobieta, która podała rękę wyskakującemu z powozu chłopczykowi, mogącemu liczyć najwyżej lat dziesięć. Chłopiec miał rumianą, okrągłą twarzyczkę, oczy czarne, pełne życia i ciekawości.
Byli to państwo Jeżewscy, właściciele pięknego majątku w Płockiem i wielkiej przędzalni, którą na własnej ziemi zbudował pan Jeżewski, mówiąc do sąsiadów, że, ponieważ teraz rola często zawodzi, więc zbuduje fabrykę, aby nie potrzebował lękać się zbytecznie lat nieurodzaju.
Państwo Jeżewscy używali w okolicy dobrej opinii, jako ludzie zacni i rozumni, a przedewszystkiem chwalono pana Jeżewskiego za rozsądne postępowanie z synem. Jedynak, śliczny jak malowanie Kazio, nie należał do rozpieszczonych dzieci: dziesięć lat liczył dopiero, a już jechał do Warszawy po to, aby zdać egzamin do szkoły, gdyż pan Jeżewski lękał się, aby w domu nie nawykł zbytecznie do wygód, matka bowiem psuła nieco jedynaka.
Gdy państwo Jeżewscy zbliżyli się do mostu, prowadzącego na pokład, Kazio zatrzymał się, na jasną jego twarzyczkę wystąpił wyraz zdziwienia; pociągnął matkę za suknię i, wskazawszy na tłoczących się kmieci, zapytał:
– Czy wszyscy ci ludzie pojadą z nami?
– Zapewne – odparła pani Jeżewska – lecz bądź spokojny, razem nie pojedziemy.
W tej samej chwili mąż zwrócił się do niej.
– Pójdę kupić bilety i rzeczy oddać – rzekł – idź z Kaziem do altany, przyjdę tam do was.
Pani Jeżewska spełniła z ochotą życzenie męża, gdyż na pokładzie robił się coraz większy tłok, i poprowadziła syna do tak zwanej altany.
Wewnątrz, wzdłuż ścian stały miękkie kanapki, ponsowym aksamitem kryte, a w pośrodku był ustawiony stół; na nim leżały pisma peryodyczne. Kazio, rad, iż z zaduchu i ciżby się uwolnił, począł oglądać drzeworyty w "Tygodniku Illustrowanym", lecz wnet sprzykrzyła mu się ta rozrywka; rozejrzawszy się po altanie, spostrzegł, iż przez okna można widzieć pokład statku, nie narażając się jednakże na szturchańce tłoczących się; zapytał więc matkę, która zajęła się czytaniem jednej z gazet, czy może uklęknąć obok niej i oknem wyglądać. Otrzymawszy pozwolenie, począł przypatrywać się z zajęciem podróżnym, skupionym na dolnym pokładzie.
Kobiety, dzieci, starzy i młodzi, kmiecie, rzemieślnicy, Żydzi, wszystko to razem cisnęło się na ławkach, otaczających pokład; a kto na ławie nie znalazł miejsca, ten siadł na podłodze. Gwar głośny dobiegał do okien altany. Podróżni jakgdyby znali się wzajemnie, gdyż rozmawiali z sobą z ożywieniem i gestykulowali, co Kazia wielce bawiło. Kmiecie palili fajki, zażywali tabakę, posilali się ogórkami. Ruchliwi byli i weseli. Kilku drzemało. Żydzi przypatrywali się im i przysłuchiwali z wielką powagą; paru siedziało na uboczu i tajemniczo w żargonie rozprawiało o czemś bardzo żywo.
Kazio miał na co patrzeć, to też czas wyczekiwania, by statek odbił od brzegu, nie dłużył mu się wcale. Zdawało się przytem chłopcu, że wśród kmieci widzi znajome twarze; przypatrywał się im też pilnie.
Tymczasem pan Jeżewski powrócił z biletami. Już rzeczy oddał, więc usiadł obok żony, przeliczył resztę pieniędzy, schował do pugilaresu i, zapaliwszy cygaro, zapytał ją, co czyta. Lecz Kazio nie pozwolił jej odpowiedzieć.
– Mamo, spójrz w to okno, Antek tam stoi – rzekł, obróciwszy się do matki; jednocześnie palcem na pokład wskazywał.
– Czemu nie odkłonisz mu się? Antek grzeczniejszy od ciebie – odparł surowo pan Jeżewski. – Zawsze muszę ci przypominać, że powinieneś być uprzejmym dla naszych robotników, bo oni uczciwie dla nas pracują.
Chłopiec zaczerwienił się, zdjął szybko z głowy kapelusz i ukłonił się uprzejmie Antkowi. Ujęci jego grzecznością, kmiecie starzy i młodzi, znajomi i nieznajomi, nawzajem kłaniać mu się zaczęli.
Wtem statek zakołysał się, zahuczał głośniej, rzucił gęstsze kłęby pary i ruszył z miejsca. To zwróciło uwagę wszystkich w innym kierunku. Zaszumiała Wisła, podniosła srebrny wał w górę, jakgdyby chciała przeszkodzić w odjeździe podróżnym, rzuciła stojącym dalej na pokładzie zimne krople w twarz, jakgdyby straszyć ich chciała. Kmiecie śmiać się głośno poczęli, dzieci rękami wskazywały pieniące się bałwany, matki ciągnęły je za ramiona, by nie wpadły do wody. Kazio nie wiedział, czemu się przypatrywać. Rzeka go zachwycała, kmiecie bawili – od jednych do drugich wzrokiem przebiegał.
Mimo przeszkód, stawianych przez rzekę, statek posuwał się coraz szybciej, rozbijał śmiało stawiane przed nim wały, syczał i huczał głośno.
– Chodź ze mną na górny pokład, stamtąd lepiej zobaczysz, jak piękna jest Wisła, gdy walczy ze statkiem – odezwał się pan Jeżewski do syna.
Kazio porwał się z kanapki z błyszczącemi oczami.
– Chodźmy, tatusiu – rzekł.
I podał ojcu rękę.
– Czy na pokładzie nie będzie za chłodno dla Kazia? – odezwała się za nimi pani Jeżewska.
– Bądź spokojna, zajrzałem tam przed chwilą – odparł mąż.
Była to siódma rano; upał nie dokuczał jeszcze, a wietrzyk łagodny chłodził czoła. Fale Wisły toczyły się szybko, rozbijane piersiami statku, a w nich igrały ryby, wypływając pod samą powierzchnię, niepomne na rybitwy, co nad niemi krążyły.
Od krzewów, które rosły na brzegach, dolatywał śpiew ptasząt. Od pól, gdzie szumiały złote zboża, biegły pieśni żniwiarzy. Wspaniały krajobraz przedstawiał się oczom Kazia…
Gdy chłopiec napatrzył się dowoli na malowniczy krajobraz, pan Jeżewski oprowadził go następnie po całym statku: pokazał mu koło, czyli ster, którem sternik kierował, kajuty, gdzie kilku pasażerów drzemało, niższy pokład, na którym kmiecie jedli właśnie śniadanie. Rozwiązawszy węzełki, rozłożyli na grubych szmatach chleb razowy, ser, ogórki kwaszone i spożywali ze smakiem skromny ten posiłek.
Antek, ujrzawszy pana Jeżewskiego, podszedł doń, i z czapką w ręce, do nóg jego się chyląc, ukłonił się grzecznie.
– Dokąd jedziesz? – zapytał go pan Jeżewski.
– Do Warsiawy – odparł. – Tam mieszkają stryje, jeden szewcem-ci jest, drugi kowalem;
matka kazała mi prosić, aby który rzemiosła swego nauczył młodszego mego brata.
– Czemuż nie oddaje go do przędzalni? – zapytał pan Jeżewski.
Antek się zakłopotał, a uczucie to objawił w ten sposób, iż podrapał się W głowę; poczem zdobył się na szczerość.
– Chłopak woli być szewcem – rzekł nieśmiało.
Uśmiechnął się pan Jeżewski.
– Ha, niechaj idzie za swojem powołaniem – odparł.
Kazio podał Antkowi rękę, lubił go bowiem bardzo. Chłopak był zręczny i uprzejmy, strugał mu często cacka z drzewa: to młynki, to łódki maleńkie.
– Do widzenia – rzekł.
– Do widzenia – odparł Antek.
– A pamiętaj, że masz urlop tylko na tydzień – dodał pan Jeżewski i pociągnął Kazia z powrotem na górny pokład.
Siedli teraz na jednej z ławek i wpatrzyli się w dal.
Wisła płynęła i płynęła bez końca, a płynąc, szumiała, jakby szeptała coś sama do siebie o przeszłości tych miast i wiosek, które się nad nią rozsiadły.
Wtem na schodach, wiodących na pokład górny, ukazał się chłopiec w wytartym surducie, w butach pokrzywionych; chciał dostać się na górny pokład; tuż za nim szedł człowiek bosy, obdarty, w siermiędze. Już stanęli obaj na naj – wyższym stopniu, gdy zagrodził im drogę jeden ze służących na statku.
– A wy czego tutaj chcecie? – rzeki – wasze miejsce na dolnym pokładzie.
Ująwszy niegrzecznie chłopca za ramię, pchnął go ku dolnemu pokładowi. Kazio spojrzał zdziwiony.
– Dlaczego on go wypędza? – zapytał ojca.
– Pewno ten chłopiec ma bilet drugiej klasy – odparł pan Jeżewski – to jest pokład pierwszej klasy.
– A czemuż ojciec jego nie kupił mu takiego biletu, jaki my mamy? – zapytał Kazio – tutaj o wiele ładniej, niż na dole.
– Ponieważ ładniej, więc nasze bilety drożej kosztują – odparł pan Jeżewski. – Może jego ojciec jest ubogi.
Kazio zamyślił się chwilę nad otrzymaną odpowiedzią, poczem chciał zapytać, czemu to Pan Bóg jednym daje dużo pieniędzy, a drugim mało, lecz spadająca z pod obłoków w nurty Wisły rybitwa zwróciła jego uwagę W innym kierunku. Nierozważna rybka wychyliła się nadto z wody, spostrzegł ją drapieżny ptak i pochwycił w swoje szpony. Kazio pogonił wzrokiem za rybitwą, a gdy ją stracił z oczu i znowu rozejrzał się po pokładzie, zobaczył na schodach tego samego chłopca, którego już tam raz widział.
Tym razem, zamiast bosego kmiecia, szedł za nim mężczyzna biały, jak gołąb, o twarzy, naznaczonej Wielką, czerwoną kresą, która szpeciła mu prawy policzek. Krzaczaste brwi starca i sterczące wąsy nadawały mu wyraz bardzo surowy; w czarnych jego oczach tlił tłumiony gniew.
Dotarłszy do górnego pokładu, ujął idącego przed nim chłopca za rękę, poprowadził do ławki, stojącej naprzeciw pana Jeżewskiego, i rozsiadł się na niej z dumną miną. Chłopiec tuż obok niego. Pan Jeżewski i Kazio przypatrywali się im ciekawie, starzec i chłopiec – wyzywająco.
Wtem na górnym pokładzie zjawił się znowu posługacz statku; spostrzegł chłopca, siedzącego na ławce, uśmiechnął się złośliwie i przystąpił do starszego jego towarzysza.
– Proszę o bilety – rzekł.
Stary dobył pugilares i pokazał dwa bilety drugiej klasy.
– Dla panów jest pokład dolny – rzekł posługacz, obejrzawszy bilety. – Proszę zejść na dół, gdyż pójdę na skargę do kapitana.
– To idź – odparł starzec – nie lękam się twego kapitana; ta wstążeczka zapewni mi jego szacunek.
Wskazał na swoją pierś.
W pętelce surduta miał W istocie zatkniętą czerwoną Wstążeczkę.
Posługacz mruknął coś pod wąsem i oddalił się. Starzec zaś zwrócił spojrzenie na pana Jeżewskiego i rzeki:
– Jestem Różycki, były kapitan; walczyłem za Bułgarów, a raczej za Chrystusa; ranny pod Plewną, tę oto wstążeczkę dostałem.
Pan Jeżewski pochylił przed nim czoło i nazwisko swoje wymienił.
Wtem Kazio porwał się z ławki i zbliżył do Różyckiego z biletem swoim w dłoni.
– Niech pan weźmie mój bilet; ja pójdę z pana chłopczykiem na dół. Tutaj mogą tylko ci siedzieć, którzy mają takie bilety, jak my; jeszcze pana wypędzi stąd posługacz.
W czarnych źrenicach kapitana gniew zapalił się ogniem.
– Co?! Mnie wypędzić, mnie, byłego kapitana? – rzekł drżącym głosem. – Smarkaczu jakiś, nie ubliżaj ludziom zasłużonym.
I trzęsąc się cały, zwrócił się do swego chłopca.
– Chodźmy stąd – rzekł przyciszonym głosem.
To powiedziawszy, podążył ku schodom, a za nim chłopiec w wytartej kurtce.
Kazio zmieszany, blizki płaczu, przysunął się do ojca.
– Ja nie chciałem go obrazić – szepnął.
– Wiem, iż mimowoli to uczyniłeś, więc przebaczam ci – odparł pan Jeżewski – niech się nieco uspokoi, pójdziemy go przeprosić.
Kazio usiadł zmartwiony obok ojca, i znowu W milczeniu patrzyli w dal, a fale rzeki płynęły równo i spokojnie; słońce przeglądało się w ich zwierciedle, rybitwy nad niemi szybowały.
– Chodźmy do pana Różyckiego – odezwał się po chwili pan Jeżewski.
Mówiąc to, podał synowi rękę i poczęli schodzić razem ku dolnemu pokładowi, pełnemu ludzi, gwaru i zaduchu; wieśniacy, posiliwszy się, zawiązywali napowrót węzełki, inni drzemali, gawędzili lub nucili półgłosem.
Rozejrzawszy się uważnie, pan Jeżewski spostrzegł kapitana Różyckiego, który, siedząc na ławie, przypatrywał się w zadumie szerokiej Wiśle; gniew ustąpił już z jego twarzy, cichy smutek malował się W jego oczach.
– Syn mój przyszedł pana przeprosić za nieuważne swoje odezwanie się – rzekł pan Jeżewski, zatrzymawszy się przed starcem. – Proszę mi wierzyć, iż ubliżyć panu nie chciał.
Były kapitan powstał i wyciągnął dłoń do pana Jeżewskiego.
– Wierzę, najzupełniej wierzę – odparł głosem wzruszonym i ścisnął serdecznie podaną sobie rękę, a twarz mu się rozjaśniła. – Za prędko się uniosłem, lecz zdawało mi się, że i pan z pogardą spogląda na mój surdut łatany; zwyczajny grzech u ludzi, których los poniżył: zawsze się im zdaje, iż ktoś chce im ubliżyć…
To powiedziawszy, uśmiechnął się smętnie. Pan Jeżewski uścisnął mu dłoń powtórnie, a kapitan, zwróciwszy się do Kazia, dodał:
– Pamiętaj, paniczu, że honor tych, którzy w łatanych butach chodzą, często jest drażliwszy, niż tych, co pojazdami jeżdżą, i bądź z nimi… uważniejszy; strzeż się najlżejszą niegrzeczność im sprawić; bo, gdy tamtych rozgniewasz tylko, tych zranisz boleśnie.
Czy Kazio dobrze zrozumiał jego słowa, te – go nie mówi!, lecz pochylił się do ręki starca i ucałował ją z nieudanym szacunkiem, co rozbroiło ostatecznie kapitana.
– Wstań, Karolu – rzekł do siedzącego obok niego chłopca; a gdy ten spełnił jego rozkaz, rzekł, zwróciwszy się do p. Jeżewskiego – to mój prawnuk; może pan zajmie jego miejsce?
Karol skłonił się z miną zadąsaną i poszedł do balustrady; oparłszy się o poręcz, patrzył na srebrne fale Wisły. Kazio zbliżył się do niego, aby z nim porozmawiać, lecz nie wiedział, jak rozmowę rozpocząć, o co zapytać nieznajomego. Obejście Karola onieśmielało go; ani spojrzał na niego, nie miał widocznie ochoty zawierać z nim znajomości, więc przypatrywał mu się tylko zdaleka.
– Czy pan jedzie do Warszawy? – zapytał tymczasem dyrektor przędzalni kapitana, usiadłszy obok niego
– Do Warszawy – odparł starzec. – Chcę prawnuka umieścić w gimnazyum. W Płocku krewnych nie mam, trzebaby za stancyę płacić, a na to mnie nie stać. W Warszawie mieszka moja Wnuczka, siostra ojca Karolka, i ta obiecała darmo chłopca żywić.
Rzekłszy to, westchnął i zamilkł na chwilę.
– Nie zawsze tak bywało, mości dobrodzieju, nie zawsze – począł znowu. – Miałem ja kiedyś mój własny majątek, Malinówkę, cacko, mości dobrodzieju; miałem swój dwór, swoją służbę… wszystko przeszło, jak sen; marnotrawny syn winien temu…
Umilkł, sieć zmarszczek wystąpiła mu na czoło.
– Człek na starość sługą, mości dobrodzieju – szepnął – ekonomem jestem.
Bolesny uśmiech wykrzywi! mu usta, począł kiwać głową.
– Żadna praca nie hańbi, gdy uczciwie ją spełniamy – odezwał się pan Jeżewski – w naszym kraju to częste wypadki: strata fortuny.
– Jakaż tego przyczyna? – zapytał Różycki.
– Różne, a jedna z ważniejszych, iż w istocie lubimy żyć nad stan – odparł pan Jeżewski..
Kapitan coś mruknął, potem ręką machnął.
– Et, niewarto o tem mówić – rzekł – dawne to czasy, znudziłbym pana, a siebie rozdrażnił… A pan dokąd, panie dobrodzieju? – zapytał naraz.
– Ja też do Warszawy; również wiozę syna do szkoły – odparł pan Jeżewski. – Dziesiąty rok zaczął; mamusia pieści, boję się o chłopca.
Jakby na potwierdzenie tych słów, na dolnym pokładzie ukazała się pani Jeżewska i przystąpiła zarumieniona do męża.
– Gdzie Kazio? – zapytała tonem niezadowolenia..
Pan Jeżewski wskazał jej Wzrokiem syna, opartego o poręcz statku.
– Na takiem słońcu, w takim zaduchu – rzekła z wymówką i zbliżyła się do dziecka, dłoń, okrytą cienką rękawiczką, kładąc na jego ramieniu.
– Pójdź, Kaziu, do kajuty, tam chłodniej – dodała.
Chłopiec zwrócił się szybko do matki. Rad był, że go wzywa; ciężko mu było na sercu Powierzał jej zawsze swoje troski; ona umiała łagodzić je w sposób przedziwny. Matka odgadła natychmiast, iż pieszczoch jej ma jakieś zmartwienie.
– Tobie coś jest, synku – rzekła, gdy siedli obok siebie w altance, na kanapie, i przygarnęła go do siebie – możeś głodny, może ci się pić chce?
– O nie, mamusiu – odparł chłopczyk, tuląc się do niej, i westchnął.
– Masz jakieś zmartwienie, widzę to; wyspowiadaj się mamusi – badała dalej jedynaka pani Jeżewska i pochyliła się z pocałunkiem do jego czoła.
– Opowiem mamie Wszystko od początku – rzekł Kazio.
I począł opowiadać całą przygodę na górnym pokładzie i na dolnym.
Pani Jeżewska pogładziła jego jasne włosy, wijące się w pierścienie.
– I czegóż martwisz się jeszcze? – przerwała mu opowiadanie – wszakże kapitan zrozumiał już, żeś nie chciał mu ubliżyć, i nie gniewa się na ciebie.
W oczach Kazia zaświeciły się łzy.
– Ale Karolek! – szepnął.
– Jaki Karolek? – zapytała pani Jeżewska. Kazio zapomniał, iż rozpoczął swoje opowiadanie od chwili, jak posługacz statku upomniał się u kapitana o bilet, że o prawnuczku pana Różyckiego nic matce nie wspomniał, więc musiał uzupełnić swoje opowiadanie.
– I cóż ten Karolek? – zapytała znowu pani Jeżewska.
– Gniewa się jeszcze; nie chce nawet patrzeć na mnie – odparł Kazio.
– Może w szkole się spotkacie; wówczas postarasz się pozyskać go sobie – rzekła pani Jeżewska.
Myśl ta podobała się Kaziowi ogromnie; począł roić o Warszawie, o przyszłych kolegach, jak zaprosi ich której niedzieli na podwieczorek do siebie.
– Musisz mi zostawić trochę pieniędzy, mamusiu, i przysłać z Jeżówki jabłek, gruszek, śliwek – mówił z ożywieniem; a matka, widząc uśmiechniętą jego twarzyczkę, rada temu, przyrzekała mu wszystko, o co ją prosił.
Tymczasem pan Jeżewski gawędził dalej z eks-kapitanem.
– Odziedziczyłem po ojcu niewielką wioskę z ciężarami, gdyż rodzeństwo miałem spłacać – opowiadał – by sobie to zadanie ułatwić, założyłem przędzalnię; interes rozwinął się pomyślnie, dochodami z fabryki oczyściłem Jeżówkę. Dziś mam jednego tylko syna, lecz mogę mieć Więcej, więc wiozę chłopca do szkół, aby przygotował się do pracy; niech nie uszczupli z czasem majątku, ale go podniesie, tak jak ja.
– Tak, tak – przywtórzył Różycki – niestety, co do mnie, nie mogę powiedzieć, aby prawnuk mój nie uszczuplił majątku, tylko go powiększył, bo on, nieborak, nic nie odziedziczy po mnie; lecz pragnę także, aby się nauczył pracować i majątek zrobił…
Los nas zepchnął ze stanowiska, na jakiem staliśmy; ten chłopiec wydźwignie naszą rodzinę; musi być znowu tem, czem byli niegdyś Różyccy.
Gdy starzec wymawiał te słowa, Karol zwrócił się ku niemu i z oczyma błyszczącemi przysłuchiwał się; naraz przystąpił do dziadka i pocałował go w ramię.
– Wrócimy jeszcze do Malinówki – szepnął. Starzec ujął obu rękami jego głowę i w czoło pocałował.
– W tobie cala moja nadzieja – szepnął.
– Warszawa! Warszawa! – rozległo się nagle na statku, i ruch powstał na pokładzie; każdy porywał swój tłumoczek, każdy zwracał się z ciekawością w stronę, gdzie ukazały się smukłe wieżyce starych kościołów. Miasto występowało coraz wyraźniej, zdawało się wydobywać z fal rzeki; parostatek huczał i sapał głośno; majtkowie biegali to tu, to tam, spełniając otrzymane rozkazy.
Na dolnym pokładzie największy był tłok, gdyż podróżni zewsząd się tam cisnęli.
Pan Jeżewski powstał z ławki i podał rękę panu Różyckiemu.
– Naucz pan prawnuka pracować, lecz niechaj chłopiec nie myśli, że jedynym celem pracy jest zebrać majątek i że ten tylko szczęśliwy, kto majątek posiada – rzekł.
Eks-kapitan chciał coś odpowiedzieć, lecz podróżni tak cisnąć się poczęli, iż zdążył tylko uścisnąć dłoń pana Jeżewskiego, który do żony pośpieszył.II.
Zakład naukowy pana Sumińskiego zaliczał się niegdyś do pierwszorzędnych. Położony był niedaleko od środka miasta, lecz w dzielnicy zdrowej, nie przeludnionej jeszcze, w pobliżu Alei Jerozolimskich, przy ulicy Kruczej. Mieścił się w obszernym gmachu, który pan Sumiński według własnego planu wybudować kazał.
Był to z powołania pedagog; całe życie swoje, cały majątek poświęci} zawodowi nauczycielskiemu, widząc W nim swój ideał. To też Wzorowo był urządzony jego zakład, wzorową opieka, jaką pensyonarzy otaczał, wzorowym program nauk.
Dziwić się trzeba było, jak wystarczało sił i czasu temu dzielnemu wychowawcy; on pierwszy Wstawał, on wszystkich budził, on wszędzie był w dzień. To też nigdzie taki porządek nie panował, jak u niego, nigdzie uczniowie tak z nauk nie korzystali i tak zdrowo się nie trzymali.
Klasy duże i jasne, wedle wszelkich wymagań hygieny nowoczesnej, sypialnie nie przeludnione zachwycały rodziców, którzy dzieci swoje w szkole pana Sumińskiego umieszczali.
Z gmachem szkolnym łączył się duży ogród, gdzie znajdowały się różne przyrządy gimnastyczne, i staw, na którym zimą chłopcy ślizgawki używali, latem uczyli się pływać i wiosłem robić. Synowie pierwszych rodzin wychowywali się w tym zakładzie, i pan Jeżewski syna tutaj umieścił. Surowym bywał w postępowaniu z jedynakiem; nieraz Kaziowi się zdawało, że ojciec go nie kocha; kochał go jednak gorąco, ale inaczej, niż matka: nie miękko, nie dla siebie, ale dla niego samego. Nigdy grosza nie pożałował, gdy szło o to, by mu ułatwić przyszłość.
Zrazu smutno było Kaziowi bez rodziców, tęskno za Jeżówką, za bułankiem i "Kruczkiem", pisywał smutne listy do domu i smutne, tęsknoty pełne, odbierał od matki. Ojciec nie rozżalał się nad nim.
"Nie ty pierwszy i nie jeden po naukę do szkoły odjechałeś – pisał – zamiast rozczulać się nad sobą, pracuj gorliwie, a wypędzisz tęsknotę z duszy; rok zbiegnie ci szybciej i weselej, powitasz nas, gdy na wakacye przyjedziesz." Karolowi te listy przykrość sprawiały. – Nie kocha mnie ojciec – mówił zawszę do siebie po przeczytaniu każdego.
Powoli jednakże przekonał się, iż w istocie tak godnym pożałowania, jak mu się zrazu zdawało, nie był; przy zajęciu ciągłem tęsknota za domem uciszyła się, przywykł do nowego życia i humor odzyskał; w godzinach rekreacyi bawił się zawsze bardzo wesoło z kolegami.
Minęła jesień, potem zima, wiosna potopiła lody i śniegi, osuszyła błota i ustroiła ogrody Warszawy świeżą zielonością; pięknie, jasno, słonecznie było na świecie.
Troskliwy o zdrowie swoich wychowańców, pan Sumiński często wysyłał ich na odległe spacery. W święta i niedziele z kościoła szli prosto na spacer dalszy, zabrawszy ze sobą puszki blaszane, wyładowane serdelkami, oraz bulkami, i wracali dopiero na późny obiad.
W dzień św. Stanisława gwarniej i głośniej było prawie już od świtu w zakładzie pana Sumińskiego; jeszcze bowiem dnia poprzedniego zapowiedział przełożony swoim wychowańcom, iż pójdą na cały ranek do zamiejskiego ogrodu na majówkę. Chłopcy więc już o szóstej pozrywali się z łóżek; żwawiej, niż zazwyczaj, poubierali się i poumywali, a zjadłszy śniadanie, zebrali się w sali rekreacyjnej, dokąd pani Sumińska przyniosła im Wyładowane prowiantami puszki.
Przewiesiwszy je przez ramiona, gwarząc i śmiejąc się wesoło, oczekiwali nauczycieli, którzy mieli im towarzyszyć na wycieczce. Nareszcie ukazał się pan Lembert, Francuz, wesoły i dowcipny, za nim ociężały i flegmatyczny Niemiec, Szulc, oraz bardziej od innych kochany przez chłopców pan Gorzewski.
Uczniowie ustawili się parami: wstępniaki na przedzie, na końcu piątoklasiści, po bokach nauczyciele, i ruszono w przykładnym porządku ku Alejom Ujazdowskim. Około dziesiątej dotarli do celu podróży. Tutaj prysnął porządek, w wesołych podskokach, z głośnymi okrzykami wbiegli do ogrodu.
Było to miejsce jakby dla nich umyślnie urządzone.
Tyle źródeł rozrywki ujrzeli: staw, na nim dwie spore łodzie, karuzele, huśtawki, trawnik obszerny; dla tych zaś, dla których przysmak najprzyjemniejszą uciechą, była śmietana kwaśna, chleb razowy, pierniki, bo i tego tutaj dostać było można, a smakosze nie zapomnieli wziąć portmonetek ze sobą.
I różnie poczęli chłopcy używać swobody: jedni dopadli huśtawki i, chwyciwszy się mocnych lin, na wązkiej desce wsparłszy nogi, lecieli razem z ptakami pod obłoki, inni powsiadali do łódek i nucąc:
"Po pustym stepie szumny Wiatr wionął". puścili się po stawie pływać; inni, pędząc na drewnianych koniach karuzeli, zdobywali pierścienie; najmłodsi, zmuszeni ustąpić starszym huśtawki i karuzeli, za radą pana Gorzewskiego bawili się w piłkę, lub ścigali do mety, którą im naznaczył.
Gwarno było w ogrodzie; kto z mieszkańców Warszawy przyszedł użyć tutaj powietrza i ciszy, ten umykał wnet przed tą swawolną zgrają.
– Koledzy! zabawmy się W wojnę! – odezwał się naraz Kazio do wstępno i pierwszokla-