Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stracony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stracony - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 266 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Każ­dy kąt, w któ­ry oko nie­bios wzie­ra,

mą­dre­mu – por­tem i szczę­sną przy­sta­nią.

Szek­spir.

Sta­tek do­bił do przy­sta­ni, rzu­cał kłę­by pary i dymu, hu­czał, zda­wał się cze­goś gnie­wać. Po po­kła­dzie bie­ga­li majt­ko­wie, na­cią­ga­li sznu­ry, jed­nem sło­wem, go­to­wa­li się do po­dró­ży. Do kasy tło­czy­li się lu­dzie róż­ne­go wie­ku i sta­nu: kmie­cie w gru­bych sier­mię­gach, miesz­cza­nie, wy­kwint­ni pa­no­wie, sta­rzy i mło­dzi, ko­bie­ty i dzie­ci; każ­dy usi­ło­wał sta­nąć pierw­szy przy okien­ku, gdzie chu­dy i łysy ka­sy­er po­wo­li po­da­wał bi­le­ty, dzi­wiąc się w du­szy, że się tak lu­dzie tło­czą i go­rącz­ku­ją, kie­dy mają jesz­cze cały kwa­drans cza­su do odej­ścia stat­ku.

Nad brze­giem przy­sta­ni sta­ło mnó­stwo po­jaz­dów, bry­czek i wóz­ków kmie­cych; szli też i pie­si z wę­zeł­ka­mi na ple­cach. Koło po­wo­zów uwi­ja­li się po­słu­ga­cze, chwy­ta­jąc ku­fry, ko­sze i tłu­mo­ki po­dróż­nych, po­czem, za­rzu­ciw­szy je na ple­cy, śpie­szy­li z cię­ża­rem na po­kład. Nie bra­kło też i cie­ka­wych, któ­rzy, sto­jąc nad rze­ką, pa­trzy­li obo­jęt­nie na tło­czą­cych się do stat­ku, a za każ­dym tur­ko­tem po­wo­zu zwra­ca­li za­raz spoj­rze­nia ku go­ściń­co­wi, by zo­ba­czyć, któ­ry z moż­nych pa­nów, im zna­nych, wy­bie­ra się w po­dróż.

– Fa­bry­kant z Je­żów­ki przy­je­chał – ode­zwał się na­raz glos z po­śród tej gro­mad­ki.

Wła­śnie u przy­sta­ni za­trzy­mał się pięk­ny po­wóz, cią­gnio­ny przez dwa rą­cze ru­ma­ki, któ­re, par­ska­jąc gło­śno, biły ko­py­ta­mi zie­mię i szar­pa­ły wo­dze, ja­kie­mi woź­ni­ca w bie­gu je po­skro­mił. Dwóch po­słu­ga­czy ze stat­ku sko­czy­ło na­tych­miast do drzwi­czek po­wo­zu; je­den schwy­cił za klam­kę, dru­gi się­gnął po tłu­mocz­ki, le­żą­ce na przed­niem sie­dze­niu. Z po­wo­zu wy­siadł męż­czy­zna wy­so­ki, szczu­pły, bru­net, o czar­nych oczach, sma­głej twa­rzy, za nim wy­kwint­nie ubra­na w suk­nię je­dwab­ną ko­bie­ta, któ­ra po­da­ła rękę wy­ska­ku­ją­ce­mu z po­wo­zu chłop­czy­ko­wi, mo­gą­ce­mu li­czyć naj­wy­żej lat dzie­sięć. Chło­piec miał ru­mia­ną, okrą­głą twa­rzycz­kę, oczy czar­ne, peł­ne ży­cia i cie­ka­wo­ści.

Byli to pań­stwo Je­żew­scy, wła­ści­cie­le pięk­ne­go ma­jąt­ku w Płoc­kiem i wiel­kiej przę­dzal­ni, któ­rą na wła­snej zie­mi zbu­do­wał pan Je­żew­ski, mó­wiąc do są­sia­dów, że, po­nie­waż te­raz rola czę­sto za­wo­dzi, więc zbu­du­je fa­bry­kę, aby nie po­trze­bo­wał lę­kać się zby­tecz­nie lat nie­uro­dza­ju.

Pań­stwo Je­żew­scy uży­wa­li w oko­li­cy do­brej opi­nii, jako lu­dzie za­cni i ro­zum­ni, a przedew­szyst­kiem chwa­lo­no pana Je­żew­skie­go za roz­sąd­ne po­stę­po­wa­nie z sy­nem. Je­dy­nak, ślicz­ny jak ma­lo­wa­nie Ka­zio, nie na­le­żał do roz­piesz­czo­nych dzie­ci: dzie­sięć lat li­czył do­pie­ro, a już je­chał do War­sza­wy po to, aby zdać eg­za­min do szko­ły, gdyż pan Je­żew­ski lę­kał się, aby w domu nie na­wykł zby­tecz­nie do wy­gód, mat­ka bo­wiem psu­ła nie­co je­dy­na­ka.

Gdy pań­stwo Je­żew­scy zbli­ży­li się do mo­stu, pro­wa­dzą­ce­go na po­kład, Ka­zio za­trzy­mał się, na ja­sną jego twa­rzycz­kę wy­stą­pił wy­raz zdzi­wie­nia; po­cią­gnął mat­kę za suk­nię i, wska­zaw­szy na tło­czą­cych się kmie­ci, za­py­tał:

– Czy wszy­scy ci lu­dzie po­ja­dą z nami?

– Za­pew­ne – od­par­ła pani Je­żew­ska – lecz bądź spo­koj­ny, ra­zem nie po­je­dzie­my.

W tej sa­mej chwi­li mąż zwró­cił się do niej.

– Pój­dę ku­pić bi­le­ty i rze­czy od­dać – rzekł – idź z Ka­ziem do al­ta­ny, przyj­dę tam do was.

Pani Je­żew­ska speł­ni­ła z ocho­tą ży­cze­nie męża, gdyż na po­kła­dzie ro­bił się co­raz więk­szy tłok, i po­pro­wa­dzi­ła syna do tak zwa­nej al­ta­ny.

We­wnątrz, wzdłuż ścian sta­ły mięk­kie ka­nap­ki, pon­so­wym ak­sa­mi­tem kry­te, a w po­środ­ku był usta­wio­ny stół; na nim le­ża­ły pi­sma pe­ry­odycz­ne. Ka­zio, rad, iż z za­du­chu i ciż­by się uwol­nił, po­czął oglą­dać drze­wo­ry­ty w "Ty­go­dni­ku Il­lu­stro­wa­nym", lecz wnet sprzy­krzy­ła mu się ta roz­ryw­ka; ro­zej­rzaw­szy się po al­ta­nie, spo­strzegł, iż przez okna moż­na wi­dzieć po­kład stat­ku, nie na­ra­ża­jąc się jed­nak­że na sztur­chań­ce tło­czą­cych się; za­py­tał więc mat­kę, któ­ra za­ję­ła się czy­ta­niem jed­nej z ga­zet, czy może uklęk­nąć obok niej i oknem wy­glą­dać. Otrzy­maw­szy po­zwo­le­nie, po­czął przy­pa­try­wać się z za­ję­ciem po­dróż­nym, sku­pio­nym na dol­nym po­kła­dzie.

Ko­bie­ty, dzie­ci, sta­rzy i mło­dzi, kmie­cie, rze­mieśl­ni­cy, Ży­dzi, wszyst­ko to ra­zem ci­snę­ło się na ław­kach, ota­cza­ją­cych po­kład; a kto na ła­wie nie zna­lazł miej­sca, ten siadł na pod­ło­dze. Gwar gło­śny do­bie­gał do okien al­ta­ny. Po­dróż­ni jakg­dy­by zna­li się wza­jem­nie, gdyż roz­ma­wia­li z sobą z oży­wie­niem i ge­sty­ku­lo­wa­li, co Ka­zia wiel­ce ba­wi­ło. Kmie­cie pa­li­li faj­ki, za­ży­wa­li ta­ba­kę, po­si­la­li się ogór­ka­mi. Ru­chli­wi byli i we­se­li. Kil­ku drze­ma­ło. Ży­dzi przy­pa­try­wa­li się im i przy­słu­chi­wa­li z wiel­ką po­wa­gą; paru sie­dzia­ło na ubo­czu i ta­jem­ni­czo w żar­go­nie roz­pra­wia­ło o czemś bar­dzo żywo.

Ka­zio miał na co pa­trzeć, to też czas wy­cze­ki­wa­nia, by sta­tek od­bił od brze­gu, nie dłu­żył mu się wca­le. Zda­wa­ło się przy­tem chłop­cu, że wśród kmie­ci wi­dzi zna­jo­me twa­rze; przy­pa­try­wał się im też pil­nie.

Tym­cza­sem pan Je­żew­ski po­wró­cił z bi­le­ta­mi. Już rze­czy od­dał, więc usiadł obok żony, prze­li­czył resz­tę pie­nię­dzy, scho­wał do pu­gi­la­re­su i, za­pa­liw­szy cy­ga­ro, za­py­tał ją, co czy­ta. Lecz Ka­zio nie po­zwo­lił jej od­po­wie­dzieć.

– Mamo, spójrz w to okno, An­tek tam stoi – rzekł, ob­ró­ciw­szy się do mat­ki; jed­no­cze­śnie pal­cem na po­kład wska­zy­wał.

– Cze­mu nie od­kło­nisz mu się? An­tek grzecz­niej­szy od cie­bie – od­parł su­ro­wo pan Je­żew­ski. – Za­wsze mu­szę ci przy­po­mi­nać, że po­wi­nie­neś być uprzej­mym dla na­szych ro­bot­ni­ków, bo oni uczci­wie dla nas pra­cu­ją.

Chło­piec za­czer­wie­nił się, zdjął szyb­ko z gło­wy ka­pe­lusz i ukło­nił się uprzej­mie Ant­ko­wi. Uję­ci jego grzecz­no­ścią, kmie­cie sta­rzy i mło­dzi, zna­jo­mi i nie­zna­jo­mi, na­wza­jem kła­niać mu się za­czę­li.

Wtem sta­tek za­ko­ły­sał się, za­hu­czał gło­śniej, rzu­cił gęst­sze kłę­by pary i ru­szył z miej­sca. To zwró­ci­ło uwa­gę wszyst­kich w in­nym kie­run­ku. Za­szu­mia­ła Wi­sła, pod­nio­sła srebr­ny wał w górę, jakg­dy­by chcia­ła prze­szko­dzić w od­jeź­dzie po­dróż­nym, rzu­ci­ła sto­ją­cym da­lej na po­kła­dzie zim­ne kro­ple w twarz, jakg­dy­by stra­szyć ich chcia­ła. Kmie­cie śmiać się gło­śno po­czę­li, dzie­ci rę­ka­mi wska­zy­wa­ły pie­nią­ce się bał­wa­ny, mat­ki cią­gnę­ły je za ra­mio­na, by nie wpa­dły do wody. Ka­zio nie wie­dział, cze­mu się przy­pa­try­wać. Rze­ka go za­chwy­ca­ła, kmie­cie ba­wi­li – od jed­nych do dru­gich wzro­kiem prze­bie­gał.

Mimo prze­szkód, sta­wia­nych przez rze­kę, sta­tek po­su­wał się co­raz szyb­ciej, roz­bi­jał śmia­ło sta­wia­ne przed nim wały, sy­czał i hu­czał gło­śno.

– Chodź ze mną na gór­ny po­kład, stam­tąd le­piej zo­ba­czysz, jak pięk­na jest Wi­sła, gdy wal­czy ze stat­kiem – ode­zwał się pan Je­żew­ski do syna.

Ka­zio po­rwał się z ka­nap­ki z błysz­czą­ce­mi ocza­mi.

– Chodź­my, ta­tu­siu – rzekł.

I po­dał ojcu rękę.

– Czy na po­kła­dzie nie bę­dzie za chłod­no dla Ka­zia? – ode­zwa­ła się za nimi pani Je­żew­ska.

– Bądź spo­koj­na, zaj­rza­łem tam przed chwi­lą – od­parł mąż.

Była to siód­ma rano; upał nie do­ku­czał jesz­cze, a wie­trzyk ła­god­ny chło­dził czo­ła. Fale Wi­sły to­czy­ły się szyb­ko, roz­bi­ja­ne pier­sia­mi stat­ku, a w nich igra­ły ryby, wy­pły­wa­jąc pod samą po­wierzch­nię, nie­po­mne na ry­bi­twy, co nad nie­mi krą­ży­ły.

Od krze­wów, któ­re ro­sły na brze­gach, do­la­ty­wał śpiew pta­sząt. Od pól, gdzie szu­mia­ły zło­te zbo­ża, bie­gły pie­śni żni­wia­rzy. Wspa­nia­ły kra­jo­braz przed­sta­wiał się oczom Ka­zia…

Gdy chło­piec na­pa­trzył się do­wo­li na ma­low­ni­czy kra­jo­braz, pan Je­żew­ski opro­wa­dził go na­stęp­nie po ca­łym stat­ku: po­ka­zał mu koło, czy­li ster, któ­rem ster­nik kie­ro­wał, ka­ju­ty, gdzie kil­ku pa­sa­że­rów drze­ma­ło, niż­szy po­kład, na któ­rym kmie­cie je­dli wła­śnie śnia­da­nie. Roz­wią­zaw­szy wę­zeł­ki, roz­ło­ży­li na gru­bych szma­tach chleb ra­zo­wy, ser, ogór­ki kwa­szo­ne i spo­ży­wa­li ze sma­kiem skrom­ny ten po­si­łek.

An­tek, uj­rzaw­szy pana Je­żew­skie­go, pod­szedł doń, i z czap­ką w ręce, do nóg jego się chy­ląc, ukło­nił się grzecz­nie.

– Do­kąd je­dziesz? – za­py­tał go pan Je­żew­ski.

– Do War­sia­wy – od­parł. – Tam miesz­ka­ją stry­je, je­den szew­cem-ci jest, dru­gi ko­wa­lem;

mat­ka ka­za­ła mi pro­sić, aby któ­ry rze­mio­sła swe­go na­uczył młod­sze­go mego bra­ta.

– Cze­muż nie od­da­je go do przę­dzal­ni? – za­py­tał pan Je­żew­ski.

An­tek się za­kło­po­tał, a uczu­cie to ob­ja­wił w ten spo­sób, iż po­dra­pał się W gło­wę; po­czem zdo­był się na szcze­rość.

– Chło­pak woli być szew­cem – rzekł nie­śmia­ło.

Uśmiech­nął się pan Je­żew­ski.

– Ha, nie­chaj idzie za swo­jem po­wo­ła­niem – od­parł.

Ka­zio po­dał Ant­ko­wi rękę, lu­bił go bo­wiem bar­dzo. Chło­pak był zręcz­ny i uprzej­my, stru­gał mu czę­sto cac­ka z drze­wa: to młyn­ki, to łód­ki ma­leń­kie.

– Do wi­dze­nia – rzekł.

– Do wi­dze­nia – od­parł An­tek.

– A pa­mię­taj, że masz urlop tyl­ko na ty­dzień – do­dał pan Je­żew­ski i po­cią­gnął Ka­zia z po­wro­tem na gór­ny po­kład.

Sie­dli te­raz na jed­nej z ła­wek i wpa­trzy­li się w dal.

Wi­sła pły­nę­ła i pły­nę­ła bez koń­ca, a pły­nąc, szu­mia­ła, jak­by szep­ta­ła coś sama do sie­bie o prze­szło­ści tych miast i wio­sek, któ­re się nad nią roz­sia­dły.

Wtem na scho­dach, wio­dą­cych na po­kład gór­ny, uka­zał się chło­piec w wy­tar­tym sur­du­cie, w bu­tach po­krzy­wio­nych; chciał do­stać się na gór­ny po­kład; tuż za nim szedł czło­wiek bosy, ob­dar­ty, w sier­mię­dze. Już sta­nę­li obaj na naj – wyż­szym stop­niu, gdy za­gro­dził im dro­gę je­den ze słu­żą­cych na stat­ku.

– A wy cze­go tu­taj chce­cie? – rze­ki – wa­sze miej­sce na dol­nym po­kła­dzie.

Ująw­szy nie­grzecz­nie chłop­ca za ra­mię, pchnął go ku dol­ne­mu po­kła­do­wi. Ka­zio spoj­rzał zdzi­wio­ny.

– Dla­cze­go on go wy­pę­dza? – za­py­tał ojca.

– Pew­no ten chło­piec ma bi­let dru­giej kla­sy – od­parł pan Je­żew­ski – to jest po­kład pierw­szej kla­sy.

– A cze­muż oj­ciec jego nie ku­pił mu ta­kie­go bi­le­tu, jaki my mamy? – za­py­tał Ka­zio – tu­taj o wie­le ład­niej, niż na dole.

– Po­nie­waż ład­niej, więc na­sze bi­le­ty dro­żej kosz­tu­ją – od­parł pan Je­żew­ski. – Może jego oj­ciec jest ubo­gi.

Ka­zio za­my­ślił się chwi­lę nad otrzy­ma­ną od­po­wie­dzią, po­czem chciał za­py­tać, cze­mu to Pan Bóg jed­nym daje dużo pie­nię­dzy, a dru­gim mało, lecz spa­da­ją­ca z pod ob­ło­ków w nur­ty Wi­sły ry­bi­twa zwró­ci­ła jego uwa­gę W in­nym kie­run­ku. Nie­roz­waż­na ryb­ka wy­chy­li­ła się nad­to z wody, spo­strzegł ją dra­pież­ny ptak i po­chwy­cił w swo­je szpo­ny. Ka­zio po­go­nił wzro­kiem za ry­bi­twą, a gdy ją stra­cił z oczu i zno­wu ro­zej­rzał się po po­kła­dzie, zo­ba­czył na scho­dach tego sa­me­go chłop­ca, któ­re­go już tam raz wi­dział.

Tym ra­zem, za­miast bo­se­go kmie­cia, szedł za nim męż­czy­zna bia­ły, jak go­łąb, o twa­rzy, na­zna­czo­nej Wiel­ką, czer­wo­ną kre­są, któ­ra szpe­ci­ła mu pra­wy po­li­czek. Krza­cza­ste brwi star­ca i ster­czą­ce wąsy nada­wa­ły mu wy­raz bar­dzo su­ro­wy; w czar­nych jego oczach tlił tłu­mio­ny gniew.

Do­tarł­szy do gór­ne­go po­kła­du, ujął idą­ce­go przed nim chłop­ca za rękę, po­pro­wa­dził do ław­ki, sto­ją­cej na­prze­ciw pana Je­żew­skie­go, i roz­siadł się na niej z dum­ną miną. Chło­piec tuż obok nie­go. Pan Je­żew­ski i Ka­zio przy­pa­try­wa­li się im cie­ka­wie, sta­rzec i chło­piec – wy­zy­wa­ją­co.

Wtem na gór­nym po­kła­dzie zja­wił się zno­wu po­słu­gacz stat­ku; spo­strzegł chłop­ca, sie­dzą­ce­go na ław­ce, uśmiech­nął się zło­śli­wie i przy­stą­pił do star­sze­go jego to­wa­rzy­sza.

– Pro­szę o bi­le­ty – rzekł.

Sta­ry do­był pu­gi­la­res i po­ka­zał dwa bi­le­ty dru­giej kla­sy.

– Dla pa­nów jest po­kład dol­ny – rzekł po­słu­gacz, obej­rzaw­szy bi­le­ty. – Pro­szę zejść na dół, gdyż pój­dę na skar­gę do ka­pi­ta­na.

– To idź – od­parł sta­rzec – nie lę­kam się twe­go ka­pi­ta­na; ta wstą­żecz­ka za­pew­ni mi jego sza­cu­nek.

Wska­zał na swo­ją pierś.

W pę­tel­ce sur­du­ta miał W isto­cie za­tknię­tą czer­wo­ną Wstą­żecz­kę.

Po­słu­gacz mruk­nął coś pod wą­sem i od­da­lił się. Sta­rzec zaś zwró­cił spoj­rze­nie na pana Je­żew­skie­go i rze­ki:

– Je­stem Ró­życ­ki, były ka­pi­tan; wal­czy­łem za Buł­ga­rów, a ra­czej za Chry­stu­sa; ran­ny pod Plew­ną, tę oto wstą­żecz­kę do­sta­łem.

Pan Je­żew­ski po­chy­lił przed nim czo­ło i na­zwi­sko swo­je wy­mie­nił.

Wtem Ka­zio po­rwał się z ław­ki i zbli­żył do Ró­życ­kie­go z bi­le­tem swo­im w dło­ni.

– Niech pan weź­mie mój bi­let; ja pój­dę z pana chłop­czy­kiem na dół. Tu­taj mogą tyl­ko ci sie­dzieć, któ­rzy mają ta­kie bi­le­ty, jak my; jesz­cze pana wy­pę­dzi stąd po­słu­gacz.

W czar­nych źre­ni­cach ka­pi­ta­na gniew za­pa­lił się ogniem.

– Co?! Mnie wy­pę­dzić, mnie, by­łe­go ka­pi­ta­na? – rzekł drżą­cym gło­sem. – Smar­ka­czu ja­kiś, nie ubli­żaj lu­dziom za­słu­żo­nym.

I trzę­sąc się cały, zwró­cił się do swe­go chłop­ca.

– Chodź­my stąd – rzekł przy­ci­szo­nym gło­sem.

To po­wie­dziaw­szy, po­dą­żył ku scho­dom, a za nim chło­piec w wy­tar­tej kurt­ce.

Ka­zio zmie­sza­ny, bliz­ki pła­czu, przy­su­nął się do ojca.

– Ja nie chcia­łem go ob­ra­zić – szep­nął.

– Wiem, iż mi­mo­wo­li to uczy­ni­łeś, więc prze­ba­czam ci – od­parł pan Je­żew­ski – niech się nie­co uspo­koi, pój­dzie­my go prze­pro­sić.

Ka­zio usiadł zmar­twio­ny obok ojca, i zno­wu W mil­cze­niu pa­trzy­li w dal, a fale rze­ki pły­nę­ły rów­no i spo­koj­nie; słoń­ce prze­glą­da­ło się w ich zwier­cie­dle, ry­bi­twy nad nie­mi szy­bo­wa­ły.

– Chodź­my do pana Ró­życ­kie­go – ode­zwał się po chwi­li pan Je­żew­ski.

Mó­wiąc to, po­dał sy­no­wi rękę i po­czę­li scho­dzić ra­zem ku dol­ne­mu po­kła­do­wi, peł­ne­mu lu­dzi, gwa­ru i za­du­chu; wie­śnia­cy, po­si­liw­szy się, za­wią­zy­wa­li na­po­wrót wę­zeł­ki, inni drze­ma­li, ga­wę­dzi­li lub nu­ci­li pół­gło­sem.

Ro­zej­rzaw­szy się uważ­nie, pan Je­żew­ski spo­strzegł ka­pi­ta­na Ró­życ­kie­go, któ­ry, sie­dząc na ła­wie, przy­pa­try­wał się w za­du­mie sze­ro­kiej Wi­śle; gniew ustą­pił już z jego twa­rzy, ci­chy smu­tek ma­lo­wał się W jego oczach.

– Syn mój przy­szedł pana prze­pro­sić za nie­uważ­ne swo­je ode­zwa­nie się – rzekł pan Je­żew­ski, za­trzy­maw­szy się przed star­cem. – Pro­szę mi wie­rzyć, iż ubli­żyć panu nie chciał.

Były ka­pi­tan po­wstał i wy­cią­gnął dłoń do pana Je­żew­skie­go.

– Wie­rzę, naj­zu­peł­niej wie­rzę – od­parł gło­sem wzru­szo­nym i ści­snął ser­decz­nie po­da­ną so­bie rękę, a twarz mu się roz­ja­śni­ła. – Za pręd­ko się unio­słem, lecz zda­wa­ło mi się, że i pan z po­gar­dą spo­glą­da na mój sur­dut ła­ta­ny; zwy­czaj­ny grzech u lu­dzi, któ­rych los po­ni­żył: za­wsze się im zda­je, iż ktoś chce im ubli­żyć…

To po­wie­dziaw­szy, uśmiech­nął się smęt­nie. Pan Je­żew­ski uści­snął mu dłoń po­wtór­nie, a ka­pi­tan, zwró­ciw­szy się do Ka­zia, do­dał:

– Pa­mię­taj, pa­ni­czu, że ho­nor tych, któ­rzy w ła­ta­nych bu­tach cho­dzą, czę­sto jest draż­liw­szy, niż tych, co po­jaz­da­mi jeż­dżą, i bądź z nimi… uważ­niej­szy; strzeż się naj­lżej­szą nie­grzecz­ność im spra­wić; bo, gdy tam­tych roz­gnie­wasz tyl­ko, tych zra­nisz bo­le­śnie.

Czy Ka­zio do­brze zro­zu­miał jego sło­wa, te – go nie mówi!, lecz po­chy­lił się do ręki star­ca i uca­ło­wał ją z nie­uda­nym sza­cun­kiem, co roz­bro­iło osta­tecz­nie ka­pi­ta­na.

– Wstań, Ka­ro­lu – rzekł do sie­dzą­ce­go obok nie­go chłop­ca; a gdy ten speł­nił jego roz­kaz, rzekł, zwró­ciw­szy się do p. Je­żew­skie­go – to mój pra­wnuk; może pan zaj­mie jego miej­sce?

Ka­rol skło­nił się z miną za­dą­sa­ną i po­szedł do ba­lu­stra­dy; oparł­szy się o po­ręcz, pa­trzył na srebr­ne fale Wi­sły. Ka­zio zbli­żył się do nie­go, aby z nim po­roz­ma­wiać, lecz nie wie­dział, jak roz­mo­wę roz­po­cząć, o co za­py­tać nie­zna­jo­me­go. Obej­ście Ka­ro­la onie­śmie­la­ło go; ani spoj­rzał na nie­go, nie miał wi­docz­nie ocho­ty za­wie­rać z nim zna­jo­mo­ści, więc przy­pa­try­wał mu się tyl­ko zda­le­ka.

– Czy pan je­dzie do War­sza­wy? – za­py­tał tym­cza­sem dy­rek­tor przę­dzal­ni ka­pi­ta­na, usiadł­szy obok nie­go

– Do War­sza­wy – od­parł sta­rzec. – Chcę pra­wnu­ka umie­ścić w gim­na­zy­um. W Płoc­ku krew­nych nie mam, trze­ba­by za stan­cyę pła­cić, a na to mnie nie stać. W War­sza­wie miesz­ka moja Wnucz­ka, sio­stra ojca Ka­rol­ka, i ta obie­ca­ła dar­mo chłop­ca ży­wić.

Rze­kł­szy to, wes­tchnął i za­milkł na chwi­lę.

– Nie za­wsze tak by­wa­ło, mo­ści do­bro­dzie­ju, nie za­wsze – po­czął zno­wu. – Mia­łem ja kie­dyś mój wła­sny ma­ją­tek, Ma­li­nów­kę, cac­ko, mo­ści do­bro­dzie­ju; mia­łem swój dwór, swo­ją służ­bę… wszyst­ko prze­szło, jak sen; mar­no­traw­ny syn wi­nien temu…

Umilkł, sieć zmarsz­czek wy­stą­pi­ła mu na czo­ło.

– Człek na sta­rość słu­gą, mo­ści do­bro­dzie­ju – szep­nął – eko­no­mem je­stem.

Bo­le­sny uśmiech wy­krzy­wi! mu usta, po­czął ki­wać gło­wą.

– Żad­na pra­ca nie hań­bi, gdy uczci­wie ją speł­nia­my – ode­zwał się pan Je­żew­ski – w na­szym kra­ju to czę­ste wy­pad­ki: stra­ta for­tu­ny.

– Ja­każ tego przy­czy­na? – za­py­tał Ró­życ­ki.

– Róż­ne, a jed­na z waż­niej­szych, iż w isto­cie lu­bi­my żyć nad stan – od­parł pan Je­żew­ski..

Ka­pi­tan coś mruk­nął, po­tem ręką mach­nął.

– Et, nie­war­to o tem mó­wić – rzekł – daw­ne to cza­sy, znu­dził­bym pana, a sie­bie roz­draż­nił… A pan do­kąd, pa­nie do­bro­dzie­ju? – za­py­tał na­raz.

– Ja też do War­sza­wy; rów­nież wio­zę syna do szko­ły – od­parł pan Je­żew­ski. – Dzie­sią­ty rok za­czął; ma­mu­sia pie­ści, boję się o chłop­ca.

Jak­by na po­twier­dze­nie tych słów, na dol­nym po­kła­dzie uka­za­ła się pani Je­żew­ska i przy­stą­pi­ła za­ru­mie­nio­na do męża.

– Gdzie Ka­zio? – za­py­ta­ła to­nem nie­za­do­wo­le­nia..

Pan Je­żew­ski wska­zał jej Wzro­kiem syna, opar­te­go o po­ręcz stat­ku.

– Na ta­kiem słoń­cu, w ta­kim za­du­chu – rze­kła z wy­mów­ką i zbli­ży­ła się do dziec­ka, dłoń, okry­tą cien­ką rę­ka­wicz­ką, kła­dąc na jego ra­mie­niu.

– Pójdź, Ka­ziu, do ka­ju­ty, tam chłod­niej – do­da­ła.

Chło­piec zwró­cił się szyb­ko do mat­ki. Rad był, że go wzy­wa; cięż­ko mu było na ser­cu Po­wie­rzał jej za­wsze swo­je tro­ski; ona umia­ła ła­go­dzić je w spo­sób prze­dziw­ny. Mat­ka od­ga­dła na­tych­miast, iż piesz­czoch jej ma ja­kieś zmar­twie­nie.

– To­bie coś jest, syn­ku – rze­kła, gdy sie­dli obok sie­bie w al­tan­ce, na ka­na­pie, i przy­gar­nę­ła go do sie­bie – mo­żeś głod­ny, może ci się pić chce?

– O nie, ma­mu­siu – od­parł chłop­czyk, tu­ląc się do niej, i wes­tchnął.

– Masz ja­kieś zmar­twie­nie, wi­dzę to; wy­spo­wia­daj się ma­mu­si – ba­da­ła da­lej je­dy­na­ka pani Je­żew­ska i po­chy­li­ła się z po­ca­łun­kiem do jego czo­ła.

– Opo­wiem ma­mie Wszyst­ko od po­cząt­ku – rzekł Ka­zio.

I po­czął opo­wia­dać całą przy­go­dę na gór­nym po­kła­dzie i na dol­nym.

Pani Je­żew­ska po­gła­dzi­ła jego ja­sne wło­sy, wi­ją­ce się w pier­ście­nie.

– I cze­góż mar­twisz się jesz­cze? – prze­rwa­ła mu opo­wia­da­nie – wszak­że ka­pi­tan zro­zu­miał już, żeś nie chciał mu ubli­żyć, i nie gnie­wa się na cie­bie.

W oczach Ka­zia za­świe­ci­ły się łzy.

– Ale Ka­ro­lek! – szep­nął.

– Jaki Ka­ro­lek? – za­py­ta­ła pani Je­żew­ska. Ka­zio za­po­mniał, iż roz­po­czął swo­je opo­wia­da­nie od chwi­li, jak po­słu­gacz stat­ku upo­mniał się u ka­pi­ta­na o bi­let, że o pra­wnucz­ku pana Ró­życ­kie­go nic mat­ce nie wspo­mniał, więc mu­siał uzu­peł­nić swo­je opo­wia­da­nie.

– I cóż ten Ka­ro­lek? – za­py­ta­ła zno­wu pani Je­żew­ska.

– Gnie­wa się jesz­cze; nie chce na­wet pa­trzeć na mnie – od­parł Ka­zio.

– Może w szko­le się spo­tka­cie; wów­czas po­sta­rasz się po­zy­skać go so­bie – rze­kła pani Je­żew­ska.

Myśl ta po­do­ba­ła się Ka­zio­wi ogrom­nie; po­czął roić o War­sza­wie, o przy­szłych ko­le­gach, jak za­pro­si ich któ­rej nie­dzie­li na pod­wie­czo­rek do sie­bie.

– Mu­sisz mi zo­sta­wić tro­chę pie­nię­dzy, ma­mu­siu, i przy­słać z Je­żów­ki ja­błek, gru­szek, śli­wek – mó­wił z oży­wie­niem; a mat­ka, wi­dząc uśmiech­nię­tą jego twa­rzycz­kę, rada temu, przy­rze­ka­ła mu wszyst­ko, o co ją pro­sił.

Tym­cza­sem pan Je­żew­ski ga­wę­dził da­lej z eks-ka­pi­ta­nem.

– Odzie­dzi­czy­łem po ojcu nie­wiel­ką wio­skę z cię­ża­ra­mi, gdyż ro­dzeń­stwo mia­łem spła­cać – opo­wia­dał – by so­bie to za­da­nie uła­twić, za­ło­ży­łem przę­dzal­nię; in­te­res roz­wi­nął się po­myśl­nie, do­cho­da­mi z fa­bry­ki oczy­ści­łem Je­żów­kę. Dziś mam jed­ne­go tyl­ko syna, lecz mogę mieć Wię­cej, więc wio­zę chłop­ca do szkół, aby przy­go­to­wał się do pra­cy; niech nie uszczu­pli z cza­sem ma­jąt­ku, ale go pod­nie­sie, tak jak ja.

– Tak, tak – przy­wtó­rzył Ró­życ­ki – nie­ste­ty, co do mnie, nie mogę po­wie­dzieć, aby pra­wnuk mój nie uszczu­plił ma­jąt­ku, tyl­ko go po­więk­szył, bo on, nie­bo­rak, nic nie odzie­dzi­czy po mnie; lecz pra­gnę tak­że, aby się na­uczył pra­co­wać i ma­ją­tek zro­bił…

Los nas ze­pchnął ze sta­no­wi­ska, na ja­kiem sta­li­śmy; ten chło­piec wy­dźwi­gnie na­szą ro­dzi­nę; musi być zno­wu tem, czem byli nie­gdyś Ró­życ­cy.

Gdy sta­rzec wy­ma­wiał te sło­wa, Ka­rol zwró­cił się ku nie­mu i z oczy­ma błysz­czą­ce­mi przy­słu­chi­wał się; na­raz przy­stą­pił do dziad­ka i po­ca­ło­wał go w ra­mię.

– Wró­ci­my jesz­cze do Ma­li­nów­ki – szep­nął. Sta­rzec ujął obu rę­ka­mi jego gło­wę i w czo­ło po­ca­ło­wał.

– W to­bie cala moja na­dzie­ja – szep­nął.

– War­sza­wa! War­sza­wa! – roz­le­gło się na­gle na stat­ku, i ruch po­wstał na po­kła­dzie; każ­dy po­ry­wał swój tłu­mo­czek, każ­dy zwra­cał się z cie­ka­wo­ścią w stro­nę, gdzie uka­za­ły się smu­kłe wie­ży­ce sta­rych ko­ścio­łów. Mia­sto wy­stę­po­wa­ło co­raz wy­raź­niej, zda­wa­ło się wy­do­by­wać z fal rze­ki; pa­ro­sta­tek hu­czał i sa­pał gło­śno; majt­ko­wie bie­ga­li to tu, to tam, speł­nia­jąc otrzy­ma­ne roz­ka­zy.

Na dol­nym po­kła­dzie naj­więk­szy był tłok, gdyż po­dróż­ni ze­wsząd się tam ci­snę­li.

Pan Je­żew­ski po­wstał z ław­ki i po­dał rękę panu Ró­życ­kie­mu.

– Na­ucz pan pra­wnu­ka pra­co­wać, lecz nie­chaj chło­piec nie my­śli, że je­dy­nym ce­lem pra­cy jest ze­brać ma­ją­tek i że ten tyl­ko szczę­śli­wy, kto ma­ją­tek po­sia­da – rzekł.

Eks-ka­pi­tan chciał coś od­po­wie­dzieć, lecz po­dróż­ni tak ci­snąć się po­czę­li, iż zdą­żył tyl­ko uści­snąć dłoń pana Je­żew­skie­go, któ­ry do żony po­śpie­szył.II.

Za­kład na­uko­wy pana Su­miń­skie­go za­li­czał się nie­gdyś do pierw­szo­rzęd­nych. Po­ło­żo­ny był nie­da­le­ko od środ­ka mia­sta, lecz w dziel­ni­cy zdro­wej, nie prze­lud­nio­nej jesz­cze, w po­bli­żu Alei Je­ro­zo­lim­skich, przy uli­cy Kru­czej. Mie­ścił się w ob­szer­nym gma­chu, któ­ry pan Su­miń­ski we­dług wła­sne­go pla­nu wy­bu­do­wać ka­zał.

Był to z po­wo­ła­nia pe­da­gog; całe ży­cie swo­je, cały ma­ją­tek po­świę­ci} za­wo­do­wi na­uczy­ciel­skie­mu, wi­dząc W nim swój ide­ał. To też Wzo­ro­wo był urzą­dzo­ny jego za­kład, wzo­ro­wą opie­ka, jaką pen­sy­ona­rzy ota­czał, wzo­ro­wym pro­gram nauk.

Dzi­wić się trze­ba było, jak wy­star­cza­ło sił i cza­su temu dziel­ne­mu wy­cho­waw­cy; on pierw­szy Wsta­wał, on wszyst­kich bu­dził, on wszę­dzie był w dzień. To też nig­dzie taki po­rzą­dek nie pa­no­wał, jak u nie­go, nig­dzie ucznio­wie tak z nauk nie ko­rzy­sta­li i tak zdro­wo się nie trzy­ma­li.

Kla­sy duże i ja­sne, we­dle wszel­kich wy­ma­gań hy­gie­ny no­wo­cze­snej, sy­pial­nie nie prze­lud­nio­ne za­chwy­ca­ły ro­dzi­ców, któ­rzy dzie­ci swo­je w szko­le pana Su­miń­skie­go umiesz­cza­li.

Z gma­chem szkol­nym łą­czył się duży ogród, gdzie znaj­do­wa­ły się róż­ne przy­rzą­dy gim­na­stycz­ne, i staw, na któ­rym zimą chłop­cy śli­zgaw­ki uży­wa­li, la­tem uczy­li się pły­wać i wio­słem ro­bić. Sy­no­wie pierw­szych ro­dzin wy­cho­wy­wa­li się w tym za­kła­dzie, i pan Je­żew­ski syna tu­taj umie­ścił. Su­ro­wym by­wał w po­stę­po­wa­niu z je­dy­na­kiem; nie­raz Ka­zio­wi się zda­wa­ło, że oj­ciec go nie ko­cha; ko­chał go jed­nak go­rą­co, ale in­a­czej, niż mat­ka: nie mięk­ko, nie dla sie­bie, ale dla nie­go sa­me­go. Nig­dy gro­sza nie po­ża­ło­wał, gdy szło o to, by mu uła­twić przy­szłość.

Zra­zu smut­no było Ka­zio­wi bez ro­dzi­ców, tę­sk­no za Je­żów­ką, za bu­łan­kiem i "Krucz­kiem", pi­sy­wał smut­ne li­sty do domu i smut­ne, tę­sk­no­ty peł­ne, od­bie­rał od mat­ki. Oj­ciec nie roz­ża­lał się nad nim.

"Nie ty pierw­szy i nie je­den po na­ukę do szko­ły od­je­cha­łeś – pi­sał – za­miast roz­czu­lać się nad sobą, pra­cuj gor­li­wie, a wy­pę­dzisz tę­sk­no­tę z du­szy; rok zbie­gnie ci szyb­ciej i we­se­lej, po­wi­tasz nas, gdy na wa­ka­cye przy­je­dziesz." Ka­ro­lo­wi te li­sty przy­krość spra­wia­ły. – Nie ko­cha mnie oj­ciec – mó­wił za­wszę do sie­bie po prze­czy­ta­niu każ­de­go.

Po­wo­li jed­nak­że prze­ko­nał się, iż w isto­cie tak god­nym po­ża­ło­wa­nia, jak mu się zra­zu zda­wa­ło, nie był; przy za­ję­ciu cią­głem tę­sk­no­ta za do­mem uci­szy­ła się, przy­wykł do no­we­go ży­cia i hu­mor od­zy­skał; w go­dzi­nach re­kre­acyi ba­wił się za­wsze bar­dzo we­so­ło z ko­le­ga­mi.

Mi­nę­ła je­sień, po­tem zima, wio­sna po­to­pi­ła lody i śnie­gi, osu­szy­ła bło­ta i ustro­iła ogro­dy War­sza­wy świe­żą zie­lo­no­ścią; pięk­nie, ja­sno, sło­necz­nie było na świe­cie.

Tro­skli­wy o zdro­wie swo­ich wy­cho­wań­ców, pan Su­miń­ski czę­sto wy­sy­łał ich na od­le­głe spa­ce­ry. W świę­ta i nie­dzie­le z ko­ścio­ła szli pro­sto na spa­cer dal­szy, za­braw­szy ze sobą pusz­ki bla­sza­ne, wy­ła­do­wa­ne ser­del­ka­mi, oraz bul­ka­mi, i wra­ca­li do­pie­ro na póź­ny obiad.

W dzień św. Sta­ni­sła­wa gwar­niej i gło­śniej było pra­wie już od świ­tu w za­kła­dzie pana Su­miń­skie­go; jesz­cze bo­wiem dnia po­przed­nie­go za­po­wie­dział prze­ło­żo­ny swo­im wy­cho­wań­com, iż pój­dą na cały ra­nek do za­miej­skie­go ogro­du na ma­jów­kę. Chłop­cy więc już o szó­stej po­zry­wa­li się z łó­żek; żwa­wiej, niż za­zwy­czaj, po­ubie­ra­li się i po­umy­wa­li, a zjadł­szy śnia­da­nie, ze­bra­li się w sali re­kre­acyj­nej, do­kąd pani Su­miń­ska przy­nio­sła im Wy­ła­do­wa­ne pro­wian­ta­mi pusz­ki.

Prze­wie­siw­szy je przez ra­mio­na, gwa­rząc i śmie­jąc się we­so­ło, ocze­ki­wa­li na­uczy­cie­li, któ­rzy mie­li im to­wa­rzy­szyć na wy­ciecz­ce. Na­resz­cie uka­zał się pan Lem­bert, Fran­cuz, we­so­ły i dow­cip­ny, za nim ocię­ża­ły i fleg­ma­tycz­ny Nie­miec, Szulc, oraz bar­dziej od in­nych ko­cha­ny przez chłop­ców pan Go­rzew­ski.

Ucznio­wie usta­wi­li się pa­ra­mi: wstęp­nia­ki na prze­dzie, na koń­cu pią­to­kla­si­ści, po bo­kach na­uczy­cie­le, i ru­szo­no w przy­kład­nym po­rząd­ku ku Ale­jom Ujaz­dow­skim. Oko­ło dzie­sią­tej do­tar­li do celu po­dró­ży. Tu­taj pry­snął po­rzą­dek, w we­so­łych pod­sko­kach, z gło­śny­mi okrzy­ka­mi wbie­gli do ogro­du.

Było to miej­sce jak­by dla nich umyśl­nie urzą­dzo­ne.

Tyle źró­deł roz­ryw­ki uj­rze­li: staw, na nim dwie spo­re ło­dzie, ka­ru­ze­le, huś­taw­ki, traw­nik ob­szer­ny; dla tych zaś, dla któ­rych przy­smak naj­przy­jem­niej­szą ucie­chą, była śmie­ta­na kwa­śna, chleb ra­zo­wy, pier­ni­ki, bo i tego tu­taj do­stać było moż­na, a sma­ko­sze nie za­po­mnie­li wziąć port­mo­ne­tek ze sobą.

I róż­nie po­czę­li chłop­cy uży­wać swo­bo­dy: jed­ni do­pa­dli huś­taw­ki i, chwy­ciw­szy się moc­nych lin, na wąz­kiej de­sce wsparł­szy nogi, le­cie­li ra­zem z pta­ka­mi pod ob­ło­ki, inni po­wsia­da­li do łó­dek i nu­cąc:

"Po pu­stym ste­pie szum­ny Wiatr wio­nął". pu­ści­li się po sta­wie pły­wać; inni, pę­dząc na drew­nia­nych ko­niach ka­ru­ze­li, zdo­by­wa­li pier­ście­nie; naj­młod­si, zmu­sze­ni ustą­pić star­szym huś­taw­ki i ka­ru­ze­li, za radą pana Go­rzew­skie­go ba­wi­li się w pił­kę, lub ści­ga­li do mety, któ­rą im na­zna­czył.

Gwar­no było w ogro­dzie; kto z miesz­kań­ców War­sza­wy przy­szedł użyć tu­taj po­wie­trza i ci­szy, ten umy­kał wnet przed tą swa­wol­ną zgra­ją.

– Ko­le­dzy! za­baw­my się W woj­nę! – ode­zwał się na­raz Ka­zio do wstęp­no i pierw­szo­kla-
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: