Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stranger Things. Rebel Robin - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 czerwca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Stranger Things. Rebel Robin - ebook

Historia pewnej dziewczyny, która dowiaduje się, że jedyną naprawdę potrzebną jej osobą jest ona sama…

Liceum Hawkins High to potwór, który pożarł każdego, kogo znała Robin. Na początku drugiej klasy jej przyjaciele są gotowi zrobić wszystko, byle tylko dopasować się do otoczenia. Czy próby „normalnego” zachowania okażą się skutecznym środkiem do zyskania akceptacji innych? Robin dobrze zna zasady tej gry – już od lat udaje kogoś, kim nie jest, mając nadzieję, że jej tajemnice nigdy nie ujrzą światła dziennego. Pewien aspekt tożsamości Robin zdradza jednak jej prawdziwe „ja” na każdym kroku…

Jak pozostać sobą w malutkim miasteczku Hawkins w Indianie? Robin jest przekonana, że jedyny sposób na doświadczenie prawdziwego życia to letni wyjazd do Europy. Niestety brak pieniędzy, zgody rodziny i osoby, z którą mogłaby wyruszyć na tę przygodę, uniemożliwiają jej realizację tego marzenia – a przy okazji okazują się większym wyzwaniem niż ucieczka z Hawkins w jednym kawałku…

Poznaj historię Robin, granej przez Mayę Hawke postaci z kultowego serialu Stranger Things, uzupełnioną przez nawiązania do ulubionych bohaterów i ciekawostki o mrocznym świecie miasteczka Hawkins!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67327-15-2
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

PRO­LOG

8 CZERWCA 1984

Pędzę tak szybko, że kon­tury sza­fek na szkol­nym kory­ta­rzu roz­ma­zują się, a w mojej naprędce prze­ro­bio­nej kiecce pękają szwy. W ciem­nym kory­ta­rzu przed pra­cow­niami ostat­nich klas mijam pary, które daro­wały sobie udział w zaba­wie i idą w ślinę. Zwy­kle już na same odgłosy ich osten­ta­cyj­nych czu­ło­ści skrę­ci­ła­bym, wybie­ra­jąc alter­na­tywną trasę, ale w tej chwili trak­tuję je jak oble­śny szum w tle, nic wię­cej.

Czuję się jak w śnio­nym tysiące razy kosz­ma­rze, w któ­rym bie­gnę kory­ta­rzami Liceum Haw­kins. Ale nawet w naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych sce­na­riu­szach ni­gdy nie mam aż tak krót­kich wło­sów i aż tyle maki­jażu. No i pod­świa­do­mość ni­gdy dotąd nie wmik­so­wała mi w te kosz­mary balu matu­ral­nego.

Jestem pra­wie na końcu kory­ta­rza. Nie ma już odwrotu. Pakuję się pro­sto w trze­wia lice­al­nej bestii – i to jest naj­dziw­niej­sze ze wszyst­kiego, bo w snach zawsze pró­buję się stąd wyrwać. Ni­gdy, prze­nigdy nie pró­bo­wa­ła­bym wedrzeć się do środka.

– Stop, panno Buc­kley! – krzy­czy ktoś wyso­kim, noso­wym gło­sem doro­słej pedantki. To któ­raś z roz­sier­dzo­nych mamu­siek przy­zwo­itek.

– Ej! Wra­caj! I to już! – Szorstki głos, jakim został rzu­cony ten roz­kaz, na sto pro­cent należy do komen­danta Hop­pera.

Ale prze­cież bunt liczy się dopiero wtedy, gdy pod­pad­nie się wła­dzy – prawda?

Cie­kawe, jakimi kło­po­tami może się dla mnie skoń­czyć wpa­ro­wa­nie na tę zabawę i wywo­ła­nie po dro­dze małych znisz­czeń mie­nia. Zawie­sze­niem? Wyda­le­niem ze szkoły? Czy wzbu­rzeni rodzice lice­ali­stów z Haw­kins pozwą mnie do sądu za to, co wła­śnie zro­bi­łam na par­kingu?

Bie­gnę szyb­ciej.

Skrę­cam za róg i mijam sto­liki roz­sta­wione wzdłuż kory­ta­rza przed salą gim­na­styczną. Kręci się tutaj może z dzie­sięć osób, pod­ja­da­jąc z pater czipsy i cia­steczka i pró­bu­jąc oce­nić, jak bar­dzo zapra­wiany jest poncz.

– Robin! – Moje imię nie­sie się echem po całym kory­ta­rzu. Tym razem wykrzy­kuje je Dash. Dash, któ­rego kie­dyś uwa­ża­łam za przy­ja­ciela.

Muszę go przy­ha­mo­wać – jego i resztę tych, któ­rzy chcą mi prze­szko­dzić. Nie­znacz­nie zba­czam więc z drogi, wpa­da­jąc z impe­tem na sto­lik, który ugina się pod, lekko licząc, dwu­stoma do trzy­stu litrami (sądząc po zapa­chu, wyjąt­kowo mocno zapra­wia­nego) pon­czu. Napój roz­lewa się na wszyst­kie strony rwą­cymi poto­kami, ja zaś susem naprzód sal­wuję się ucieczką przed naj­gor­szymi skut­kami kata­strofy. Pozo­stali wrzesz­czą, gdy ich balowe stroje pokrywa war­stwa lep­kiej sztucz­nej sło­dy­czy.

Mam już w polu widze­nia oka­załe dwu­skrzy­dłowe drzwi do sali gim­na­stycz­nej. Dobiega mnie zza nich sil­nie łomo­czący puls jakie­goś nowo­fa­lo­wego prze­boju. Czy Tammy Thomp­son jest już na par­kie­cie? Co sobie pomy­śli, kiedy zoba­czy, jak gwał­tow­nie i zuchwale wdzie­ram się do środka, ści­gana przez miej­sco­wych funk­cjo­na­riu­szy?

Co powie, kiedy usły­szy ode mnie, co czuję?

Nie ma czasu na gdy­ba­nie.

Jed­nym pchnię­ciem otwie­ram na oścież podwójne drzwi. Ude­rza we mnie sza­lony dźwięk syn­te­za­to­rów, zapach potu i lakieru do wło­sów.

– Cześć, Tam – szep­czę pod nosem, ćwi­cząc podej­ście do wiel­kiego, prze­ra­ża­jąco szcze­rego momentu, w któ­rym okażę jej, co czu­łam przez cały ostatni rok, a mój bunt w skali od zera do dzie­się­ciu się­gnie jede­nastki. – Zatań­czymy?ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

6 WRZE­ŚNIA 1983

Zanim jesz­cze zacznie się pierw­sza lek­cja tego­rocz­nego kursu histo­rii, wiem już dokład­nie, jak się on poto­czy – minuta po minu­cie, godzina po godzi­nie. Mam wyra­zi­stą wizję całego roku szkol­nego. A przy­naj­mniej mogła­bym przy­siąc, że ją mam, gdy nagle do klasy wcho­dzi Tammy Thomp­son.

Coś się w niej zmie­niło.

Może to jej włosy. Kie­dyś były pro­ste jak druty i rude. Teraz są krót­kie, nastro­szone – i jesz­cze bar­dziej rude. A może to uśmiech. W pierw­szej kla­sie liceum była śred­nio lubiana i co naj­mniej śred­nio z tym pogo­dzona, ale teraz, w dru­giej, ten uśmiech dowo­dzi, że Tammy pla­nuje zdo­by­wa­nie przy­ja­ciół i wpły­wa­nie na wybory kró­lo­wej balu matu­ral­nego. (Nie żeby­śmy mogły jako dru­go­kla­sistki tra­fić na bal matu­ralny – chyba że zapro­szą nas chło­paki z wyż­szych klas, co jest zja­wi­skiem tak nie­by­wale rzad­kim jak prze­lot mete­oru).

A może cho­dzi o to, że na jej widok w moim mózgu włą­cza się muzyka.

Cicha, ale paskudna muzyka.

Zaraz, zaraz. W moim mózgu nigdy nie włą­czyłby się duet Hall i Oates. Obra­cam się na krze­śle i widzę, że sie­dzący na końcu sali Ned Wri­ght trzyma na ramie­niu wielki magne­to­fon ste­reo. Ze skrę­coną gło­śno­ścią, żeby nie zare­kwi­ro­wała mu go zasia­da­jąca za biur­kiem pani Click, która igno­ruje nas jak zawo­do­wiec i aż do dzwonka na lek­cję udaje, że nie ist­nie­jemy. Kiedy zaję­cia się zaczną, Ned wsu­nie ste­reo pod pul­pit i wyko­rzy­sta jako pod­nó­żek. (Robi tak nie­prze­rwa­nie od końca ósmej klasy. Też jest zawo­dow­cem). Na razie jed­nak Tammy Thomp­son prze­cho­dzi przez pra­cow­nię powol­nym kro­kiem przy akom­pa­nia­men­cie _Kiss On My List_ i w opa­rach jakie­goś… mali­no­wego aro­matu. Bal­sam? Szam­pon? Cokol­wiek to jest, koja­rzy mi się z naklej­kami typu „potrzyj i pową­chaj”, któ­rych szał zbie­ra­nia ogar­nął mnie w cza­sach gim­na­zjum.

Tammy wsuwa się na swoje miej­sce, a krąg jej psiap­sió­łek wita ją piskli­wym szcze­bio­tem:

– O rany, ale masz włosy, Tam.

– Jak było nad morzem?

„Tam”?

Może wła­śnie to się zmie­niło – w pakie­cie z nową fry­zurą i roz­wi­niętą funk­cją uśmie­chu jest nowa wer­sja imie­nia.

– Tam – szep­czę pod nosem na tyle cicho, by nikt mnie nie usły­szał w zamie­sza­niu wywo­ła­nym tema­tem jej waka­cji.

Pani Click pod­nosi wzrok. Zna­cząco.

Minuta do roz­po­czę­cia lek­cji. Gdy­bym była prze­ciętną nerdką, za jaką sta­ram się ucho­dzić, mia­ła­bym już przed sobą gotowy do użytku plik nie­ska­zi­tel­nie czy­stych zeszy­to­wych kar­tek. Za sobą zaś – kilka roz­dzia­łów z pod­ręcz­nika, prze­czy­ta­nych na dobry począ­tek. Wszyst­kie moje ołówki byłyby zatem­pe­ro­wane z woj­skową pre­cy­zją, ide­al­nie ostro.

Tym­cza­sem ja dopiero w ostat­niej chwili rzu­cam się pod pul­pit i grze­bię w ple­caku w poszu­ki­wa­niu pod­ręcz­nika do histo­rii oraz cze­go­kol­wiek nada­ją­cego się do pisa­nia. Na spo­dzie pul­pitu odkry­wam cmen­ta­rzy­sko gum do żucia. A że pod koniec waka­cji dałam się namó­wić Kate na zro­bie­nie trwa­łej – od któ­rej skóra na gło­wie swę­działa mnie przez tydzień i aż do teraz cią­gnie się za mną zapach za długo goto­wa­nego jajka – mam taką szopę wło­sów, że muszę cią­gle uwa­żać, żeby do niczego się nie przy­cze­piły.

Kiedy jed­nak sły­szę, jak Tammy zaczyna śpie­wać, nie­mal walę głową w spód pul­pitu.

Jej głos prze­bija się przez śpiew… sama nie wiem, Halla czy Oatesa. Tammy śpiewa odważ­nie i słodko, i choć prze­sa­dza z uży­ciem wibrato mniej wię­cej tak jak ja z ilo­ścią masła orze­cho­wego na kanap­kach, naj­waż­niej­sze jest to, że się nie krę­puje. Wszy­scy ją sły­szą. Wynu­rzam się z cze­lu­ści ple­caka i roz­glą­dam po kla­sie, ale naj­wy­raź­niej wszyst­kim wisi fakt, że na pół minuty przed począt­kiem lek­cji Tam śpiewa na środku sali, wkła­da­jąc w to całe swoje serce. I naj­wy­raź­niej jej także wisi, czy kto­kol­wiek się jej przy­gląda.

Cie­kawe, jakie to uczu­cie.

Obra­cam ołó­wek w pal­cach, wyczu­wa­jąc pod opusz­kami każdą z jego sze­ściu kra­wę­dzi.

A potem brzę­czy dzwo­nek, pani Click pod­nosi się zza biurka i wszystko rap­tow­nie wraca na swoje miej­sce – dokład­nie tak, jak to sobie wyobra­ża­łam.

Łącz­nie z tym, że Steve Har­ring­ton zja­wia się spóź­niony o trzy i pół minuty i ze zdez­o­rien­to­waną miną, pew­nie dla­tego, że włosy opa­dły mu na oczy i nie był w sta­nie roz­po­znać nume­rów sal. Jakim cudem udaje mu się tra­fić gdzie­kol­wiek z tą strze­chą na gło­wie? Wygląda na jesz­cze więk­szą niż w ubie­głym roku.

– Heja, ludzi­ska – odzywa się Steve.

Wszy­scy par­skają śmie­chem jak publicz­ność w sit­co­mie recho­cząca w reak­cji na nie­spe­cjal­nie śmieszny, za to stały greps głów­nego boha­tera. Chyba wie­dzą, że tak naprawdę nie muszą tego robić, prawda? Nawet pani Click uśmie­cha się do niego tak pro­mien­nie, jakby jego włosy były cudow­nym lekiem na raka. To ten eks­tre­malny, ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści poziom popu­lar­no­ści, na któ­rym nawet nauczy­ciele prze­stają gro­mić czło­wieka wzro­kiem, bo jest po pro­stu zbyt cen­nym spo­łecz­nie skar­bem.

Steve pakuje się na miej­sce tuż obok Tam.

Tam różo­wieje niczym świeżo doj­rzała malina.

Cała ta scena ema­nuje takim absur­dem, że w mózgu robi mi się krót­kie spię­cie, palce na chwilę prze­stają dzia­łać i ołó­wek wypada z nich na pod­łogę z dono­śnym łosko­tem. Schy­lam się po niego, ale leży ciut za daleko. Wycią­gam się i roz­cią­gam, ale nie mogę go dosię­gnąć. Gdy mi się w końcu udaje, w poczu­ciu triumfu pro­stuję się o wiele za szybko i jed­nak walę głową w spód pul­pitu. Czyli w cmen­ta­rzy­sko gum do żucia. Przy­dzwa­niam tak mocno, że moje skrę­cone w loki włosy zawa­dzają o jakieś dzie­sięć sta­ro­żyt­nych resz­tek gum naraz. Resz­tek tak stward­nia­łych, że nie przy­wie­rają mi do wło­sów.

Na szczę­ście. Choć to rów­no­cze­śnie prze­ra­ża­jące.

– Robin, potrze­bu­jesz iść do pani pie­lę­gniarki? – pyta współ­czu­ją­cym tonem pani Click, kiedy wynu­rzam się spod pul­pitu. Wzru­sza mnie jej tro­ska.

– Nie, chyba że jest tam jakiś wehi­kuł czasu, któ­rym będę się mogła cof­nąć w prze­szłość równo o godzinę.

– No to dobrze – odpo­wiada nauczy­cielka i roz­po­czyna swój zwy­kły mono­log z oka­zji pierw­szej lek­cji w roku szkol­nym.

Przy­naj­mniej reszta klasy szybko prze­staje zwra­cać na mnie uwagę. A Tam chyba nawet nie dostrzega mojej kom­pro­mi­ta­cji. (Nie żeby mi na tym jakoś zale­żało). Ale prze­szka­dza mi, tylko ociu­pinkę, powód, z jakiego jej nie dostrzega: bo jest zbyt zajęta nuce­niem _Kiss On My List_ i gapie­niem się na Steve’a Har­ring­tona.ROZ­DZIAŁ DRUGI

7 WRZE­ŚNIA 1983

Liczy­łam, że uda mi się dobrnąć przy­naj­mniej do końca pierw­szego tygo­dnia nauki, zanim oświad­czę tę oczy­wi­stość wszem wobec: druga klasa pozo­sta­wia wiele do życze­nia.

– Zupeł­nie jakby wszy­scy nauczy­ciele zwy­czaj­nie się pod­dali – mówię. – Jakby pod­jęli zbio­rową decy­zję, że ten rok to mar­twa strefa w naszym pro­ce­sie kształ­ce­nia.

Jestem jedną z tych dzi­wa­czek, które pod­czas zajęć szkol­nych mają ochotę auten­tycz­nie się uczyć. W każ­dym razie dotąd taka byłam. Teraz, gdy coraz sil­niej wyczu­wam, że tak naprawdę nikt z naszych bel­frów nie chce tu być, mój trzeźwy cynizm się pogłę­bia i coraz trud­niej mi przej­mo­wać się nauką.

Mil­ton, Kate i Dash inte­re­sują się szkołą na swój inten­sywny spo­sób cha­rak­te­ry­styczny dla osób żąd­nych suk­cesu – tak samo, jak inte­re­sują się wszyst­kim. Kiedy na początku pierw­szej po waka­cjach próby naszej orkie­stry szkol­nej rzu­cam myśl, że druga klasa tak naprawdę się nie liczy, wyglą­dają na zasko­czo­nych. Mil­ton wręcz tłumi okrzyk zdu­mie­nia.

Kate marsz­czy brwi i zaczyna prze­rzu­cać arku­sze nut i sche­maty musz­try (które są jej zbędne, bo już od mie­sięcy ma wszystko wykute na bla­chę). Jest ode mnie niż­sza – ale więk­szość dziew­czyn z naszego rocz­nika jest ode mnie niż­sza, więc może to nie­zbyt przy­datna infor­ma­cja. Kate ma sto pięć­dzie­siąt dwa i pół cen­ty­me­tra wzro­stu, choć lubi żar­to­wać, że trwała dodaje jej co naj­mniej pięć cen­ty­me­trów.

– Skoro nauczy­cie­lom nie zależy na naszym wykształ­ce­niu, nam musi zale­żeć dwa razy bar­dziej.

Cała Kate. Zawsze waleczna, co widać choćby po tym, że już w dru­giej kla­sie wywal­czyła sobie w sek­cji dętej miej­sce pierw­szej trąbki.

– I tak wszy­scy zbli­żamy się do punktu, w któ­rym na dobrą sprawę będziemy mądrzejsi od nauczy­cieli – dodaje z iro­nicz­nym uśmiesz­kiem Dash.

On nie haruje aż tak jak Kate. Dash – czyli Dashiell James Mon­ta­gue junior – na wszyst­kich lek­cjach sie­dzi w pierw­szym rzę­dzie, ale nie robi nota­tek, bo twier­dzi, że wszystko zapa­mię­tuje. Potem w dniu spraw­dzianu, kosz­tem rezy­gna­cji z poran­nego prysz­nica, ładuje sobie całą wie­dzę do głowy i zali­cza na szóstkę. Mówi, że jest zako­chany w nauce, ale jego praw­dziwą miło­ścią jest śred­nia ocen. W dodatku naj­wy­raź­niej nie dostrzega, że swoją rezy­gna­cją z prysz­nica w dniu spraw­dzianu roz­pra­sza wszyst­kich w pro­mie­niu trzech metrów, a to na serio nie w porządku wobec tych, któ­rzy mają pecha sie­dzieć bli­sko i pró­bują napi­sać sen­sowną roz­prawkę na pięć aka­pi­tów.

Zna­cie ten typ kole­sia.

– Serio, moim zda­niem we czwórkę jeste­śmy inte­li­gent­niejsi niż dzie­więć­dzie­siąt pro­cent kadry w naszej szkole – dodaje Dash.

– Naj­wy­raź­niej nie dość inte­li­gentni, żeby zorien­to­wać się, że sły­szę – oświad­cza pani Geno­vese, nie pod­no­sząc wzroku znad par­ty­tury.

– Ma słuch tak czuły, że aż strach – szep­cze Mil­ton.

– Ow­szem. Mam czuły słuch – zga­dza się pani Geno­vese. – Dla­tego to ja dyry­guję orkie­strą. W dodatku sły­szę każdy fałsz w tym, co gra­cie – oświad­cza, zwra­ca­jąc się ogól­nie do wszyst­kich. – I to aż boli. Te skrzy­pliwe piski drę­czą mnie w noc­nych kosz­ma­rach.

Pod­cho­dzi do Ryana Mil­lera z sek­cji per­ku­syj­nej, żeby pomóc mu z jego zesta­wem bęb­nów. Dash mach­nię­ciem ręki przy­zywa nas bli­żej. Ostroż­nie węszę. Jego kasz­ta­nowe włosy wyglą­dają schlud­nie i czuć go mydłem o zapa­chu sosny. Nie zanosi się na żaden spraw­dzian. Przy­su­wam się bli­żej razem z krze­słem.

– Nauczy­ciele to, ogól­nie rzecz bio­rąc, groza – szep­cze. – Oni wcale nie przy­cho­dzą nas uczyć. Moim zda­niem są tu po to, żeby żywić się naszymi wro­dzo­nymi zdol­no­ściami.

– Jak wam­piry? – upew­nia się Mil­ton. Trak­tuje to zde­cy­do­wa­nie zbyt serio. Ale Mil­ton już taki jest: bar­dzo, bar­dzo poważny. I ner­wowy. Mar­twi­ła­bym się o niego, ale sam mar­twi się tak czę­sto, że byłoby to pew­nie zby­teczne.

– Zasta­nów­cie się. Nie są tacy znowu bystrzy, snują się nie­mrawo po kory­ta­rzach, do prze­ży­cia potrze­bują naszych mózgów. To ewi­dent­nie zom­biaki.

Mil­ton i ja wyda­jemy z sie­bie jęk zde­gu­sto­wa­nia. Kate chi­cho­cze ner­wowo.

Dash ma bzika na punk­cie hor­ro­rów od pią­tej klasy, czyli odkąd się poła­pał, że to go wyróż­nia spo­śród reszty dzie­cia­ków, na­dal zasy­pia­ją­cych przy włą­czo­nych noc­nych lamp­kach. Wią­żące się z tym poczu­cie triumfu i wyż­szo­ści naj­wy­raź­niej ni­gdy mu się nie znu­dziło. Jeśli tylko coś pożera ludz­kie ciało, pije ludzką krew albo czai się w cie­niu, Dash na to jak na lato. _À pro­pos_ „lato”, przez całe waka­cje oglą­da­li­śmy _Mar­twe zło_. I to czę­sto. Na ostat­nie uro­dziny Dash dostał w pre­zen­cie wypa­siony magne­to­wid – zga­dza się, ma wła­sny magne­to­wid; co za absurd, nawet jak na stan­dardy boga­tych – więc wciąż zapra­szał wszyst­kich na wspólne oglą­da­nie fil­mów, tyle że jaką by taśmą aku­rat się nie prze­chwa­lał, i tak zawsze koń­czyło się na oglą­da­niu _Mar­twego zła_.

Prze­sta­łam cho­dzić do niego jakoś w sierp­niu – zaczę­łam wyma­wiać się rodzi­cami, że niby muszę wię­cej poma­gać im w domu. Prawda była taka, że nie mogłam już znieść widoku Kate z Dashem na kana­pie; przy­su­wali się do sie­bie mili­metr po mili­metrze z minami nie­wi­nią­tek, jakby nie wie­dzieli, że ich bio­dra są na kur­sie koli­zyj­nym.

To kolejny pro­blem z drugą klasą liceum.

W gim­na­zjum o zauro­cze­niach innymi ludźmi gadało się wyłącz­nie w auto­bu­sie i pod­czas imprez z noco­wa­niem u przy­ja­ció­łek, a cho­dze­nie ze sobą miało posmak nowo­ści. W pierw­szej lice­al­nej związki nabrały cech nie­unik­nio­nej koniecz­no­ści. W tym roku zaś wszyst­kich ogar­nęło kom­pletne sza­leń­stwo. Nie minął nawet tydzień, a już wyda­rzyła się cała masa kory­ta­rzo­wych obśli­nia­nek, teatral­nych roz­stań oraz dekla­ra­cji dozgon­nej miło­ści. A w orkie­strze dętej sytu­acja nakrę­ciła się jesz­cze szyb­ciej, bo zaczy­namy próby w środku waka­cji.

Szybko omia­tam salę wzro­kiem. Co naj­mniej połowa dziew­cząt z orkie­stry ma na sobie bły­skotki z wygra­we­ro­wa­nymi imio­nami chło­pa­ków, któ­rzy też są w orkie­strze. (Nerdy z orkie­stry uma­wiają się z innymi ner­dami z orkie­stry – naj­wy­raź­niej takie panuje tu prawo). Kiedy jakaś para chce się for­mal­nie ujaw­nić, chło­pak daje dziew­czy­nie złoty łań­cu­szek na kostkę z imio­nami swoim i jej na zawieszce. Ale więk­szość dziew­czyn powąt­piewa, by tak dys­kretny dowód przy­wią­za­nia był zauwa­żalny, więc same kupują sobie dłuż­sze złote łań­cuszki i noszą te zawieszki na szyi jak wisiorki.

Nie mogę się docze­kać dnia, w któ­rym Dash w końcu da coś takiego Kate. (Tak naprawdę to Kate nie może się tego docze­kać – ja cze­kam tylko w jej imie­niu). Nawet teraz, w tej wła­śnie chwili Kate z Dashem prze­sy­łają sobie spoj­rze­nia w jakiejś odmia­nie alfa­betu Morse’a.

Rzęsy Dasha: _Pomig­da­limy się póź­niej?_

Rzęsy Kate: _Może…_

Rzęsy Dasha: _Poważ­nie?!?!_

Rzęsy Kate: _No prze­cież mówię, że może. Gram na pierw­szej trąbce, próba zaraz się zacznie, nie roz­pra­szaj mnie._

Rzęsy Dasha: _Ale jesteś taka ładna._

Rzęsy Kate: _Poważ­nie?!?!_

Sama nie wiem, ile tego jesz­cze dam radę znieść.

Kate nie chce teraz roz­ma­wiać o niczym poza chło­pa­kami, a w szcze­gól­no­ści Dashem. Tak jakby mało było tego, że lubiane dziew­czyny w typie Tammy Thomp­son doku­ment­nie się odmóż­dżają z powodu żało­snych czu­pi­ra­deł w rodzaju Steve’a Har­ring­tona.

Co spra­wia, że wra­cam do roz­mowy o zom­bich.

– Jeśli nasi nauczy­ciele to oży­wione mar­twiaki, to są przy oka­zji mocno nie­do­ży­wieni. Zauwa­ży­li­ście, że stale wyglą­dają na wygłod­nia­łych? Nasze mózgi są za mało pożywne. Może wcale nie jeste­śmy tacy inte­li­gentni, jak się nam wydaje. Może przez to, że wszy­scy nagle popa­dli­śmy w nie­zdrową obse­sję na punk­cie cho­dze­nia ze sobą.

Taka sub­telna alu­zja.

Kate tylko po raz kolejny par­ska ner­wo­wym śmie­chem i wraca do swo­jej trąbki, ćwi­cząc pal­co­wa­nie do jed­nego z licz­nych mar­szów Johna Phi­lipa Sousy, któ­rymi wiecz­nie tor­tu­ruje nas pani Geno­vese.

Prze­pło­szy­łam ją, ale wcale nie jest mi od tego lepiej.

– No dobrze – mówi pani Geno­vese. – Czas zor­ga­ni­zo­wać się w czwórki mar­szowe orkie­stry dętej na sezon roku osiem­dzie­sią­tego trze­ciego! Na wybór nazwy swo­jej czwórki macie trzy minuty i ani sekundy dłu­żej. Tylko pro­szę, bez pytań, ile jesz­cze zostało czasu. Zegar wisi nad drzwiami.

Wszy­scy zbie­rają się w czwórki i nara­dzają – z wyjąt­kiem nas, bo zebra­li­śmy się już wcze­śniej. Jestem jedyną wal­tor­nią w naszej orkie­strze dętej. No, tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, to gram na wal­torni jedy­nie w kon­cer­to­wej wer­sji orkie­stry. Kiedy masze­ru­jemy, kro­czę z melo­fo­nem, na któ­rym gra się iden­tycz­nie, z tym że ten instru­ment nie jest okrą­gły, a lekko spłasz­czony, żebym mogła go nosić całymi mie­sią­cami. W pierw­szej kla­sie pani Geno­vese kazała mi dołą­czyć na czwartą do trójki trę­ba­czy, co pew­nie miało sens, bo melo­fon wygląda jak trąbka z dodat­ko­wymi zawi­ja­sami pośrodku. Tam­ten moment sca­lił nas czworo w jed­nostkę spo­łeczną. Kate lubi mawiać, że jeste­śmy jak jeden atom, bo tego typu ner­dow­sko ujmu­jące meta­fory to jej spe­cjal­ność.

Ale prawda jest taka, że choć spę­dzamy razem mnó­stwo czasu w sali prób i na boisku, w auto­bu­sie i pod­czas meczów, mimo wszystko czuję się nie do końca zgrana z resztą grupy. Na jakimś pozio­mie – może sub­a­to­mo­wym? – mam wra­że­nie, że nie cał­kiem pasuję do więk­szo­ści dzie­cia­ków z orkie­stry. Że choć­bym nie wiem jak długo się z nimi inte­gro­wała, ni­gdy nie będę jedną z nich. A taka per­spek­tywa potrafi prze­ra­żać, bo w Liceum Haw­kins wyróż­nia­nie się z tłumu ozna­cza w zasa­dzie wyrok śmierci – chyba że jest się kimś lubia­nym i popu­lar­nym.

– No dobra – odzywa się Dash i gwał­tow­nie wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści. – Nazwa naszej czwórki w dru­giej kla­sie. Daje­cie.

– Znowu będziemy Paczką Dzi­waczką, nie? – upew­nia się Mil­ton. – Gło­so­wa­li­śmy nad tym już w zeszłym roku. Moim zda­niem powin­ni­śmy przy tym zostać, tak dla zacho­wa­nia cią­gło­ści, a poza tym wymy­śla­nie nowej nazwy będzie drogą przez mękę. – Mil­ton to jedyny trze­cio­kla­si­sta w naszym skła­dzie, więc cho­ciaż przez swoją wyci­szoną, ner­wową naturę nie umie przy­jąć postawy fak­tycz­nego lidera, to kiedy zabiera głos tak jak teraz, Kate i Dash na ogół go słu­chają.

– Paczka Dzi­waczka jest super! – zga­dza się Kate.

– A więc posta­no­wione: Paczka Dzi­waczka – dodaje Dash.

Kiwam głową. Nie żeby ktoś tu cze­kał na mój głos.

Kolejne dwie minuty mijają nam w ciszy. Kate i Dash prze­szli od flirtu wzro­ko­wego do trą­ca­nia się kost­kami nóg. (Widzia­łam, jakie Dash ma stopy. Ohyda). Kon­cen­truję się na przy­go­to­wa­niach do pierw­szej ofi­cjal­nej próby gene­ral­nej roku. Utwory już zapa­mię­ta­łam, ale to dopiero połowa mojej walki z wal­tor­nią. Powiedzmy sobie szcze­rze: w porów­na­niu z innymi instru­men­tami w tej sali mój jest naprawdę mor­der­czy. To skom­pli­ko­wane ustroj­stwo pełne meta­lo­wych rurek, ist­nie­jące naj­wy­raź­niej tylko po to, żeby wydać z sie­bie piskliwe mecze­nie w naj­gor­szym moż­li­wym momen­cie. Wybra­łam wal­tor­nię jesz­cze w pod­sta­wówce, bo nikt inny nie chciał na niej grać. Wła­ści­wie to nie żałuję tam­tej decy­zji – szkoda tylko, że nikt mnie wtedy nie ostrzegł, jak czę­sto będę uży­wać kra­nika do opróż­nia­nia instru­mentu z wil­goci.

Uzgod­ni­li­śmy nazwę naszej czwórki za szybko. Na­dal mamy jesz­cze dwie minuty. Dwie minuty nic­nie­ro­bie­nia. W dodatku dzięki pani Geno­vese i jej drob­nemu przy­po­mnie­niu o obec­no­ści zegara nie mogę sku­pić się na niczym poza jego tyka­niem. To jeden z tych wiel­kich, okrą­głych biało-czar­nych modeli z sekund­ni­kiem, który gło­śnym pstry­ka­niem pod­kre­śla upły­wa­jące chwile ludz­kiego życia.

_Pstryk. Pstryk. Pstryk._

Minęły kolejne trzy sekundy.

Przy­ła­puję panią Geno­vese na tym, że wpa­truje się w drzwi wyj­ściowe na tyłach sali. Widy­wa­łam już, jak wybiega na par­king dla nauczy­cieli w sekundę po dzwonku koń­czą­cym lek­cje, żeby zapa­lić swo­jego uko­cha­nego men­tola. Zda­rzało mi się wyczu­wać upo­rczywy zapach dymu, któ­rym w prze­rwie obia­do­wej prze­sią­kają jej włosy. Teraz też ucieka z sali, jakby ktoś ją gonił – ma aku­rat dość czasu na szyb­kiego macha.

Nasi nauczy­ciele nie chcą tutaj być. Ludzie z klasy kom­bi­nują tylko, jak się o sie­bie nawza­jem poocie­rać. A ja mam prze­brnąć jesz­cze przez trzy takie lata? Jakim cudem?

Aku­rat zbie­ram się w sobie, żeby też wstać i wyjść za drzwi, kiedy uprze­dza mnie gra­jąca na oboju She­ena Rol­lins. A w każ­dym razie usi­łuje mnie uprze­dzić. Bo kiedy pod­cho­dzi do drzwi, zagra­dza jej drogę jeden z palan­tów z sek­cji per­ku­syj­nej.

Może i mar­twię się, że nie cał­kiem przy­staję do oto­cze­nia, ale daleko mi do She­eny Rol­lins; to mode­lowy przy­kład kogoś, kto pasuje do całej reszty jak pięść do nosa. W kla­sie zaj­muje pul­pit tuż przed moim, więc mam poczu­cie, jak­bym pro­ces nęka­nia jej obser­wo­wała z pierw­szego rzędu widowni; z roku na rok doku­czają jej bar­dziej, pod­czas gdy ona staje się ewi­dent­nie coraz dziw­niej­sza. Czę­ściowo widać to po jej stroju. Od stóp do głów ubiera się na biało: cza­sami jest to biały kom­bi­ne­zon z białą tiarą na gło­wie, innym razem puszy­sta biała miniówka z powłó­czy­stą, za dużą koszulą. Nic z tego, co nosi, nie speł­nia nie­pi­sa­nych norm ubioru całej reszty szkoły. W więk­szo­ści wypad­ków ma się wra­że­nie, że przy­naj­mniej część stroju She­ena uszyła sama. (Kolejny pre­tekst do nęka­nia dla moich rówie­śni­ków, owład­nię­tych obse­sją na punk­cie modo­wych marek). Dzi­siaj ma na sobie białą sukienkę w stylu lat pięć­dzie­sią­tych w maleń­kie czarne kropki oraz białą opa­skę na gło­wie.

– Ej, She­ena – odzywa się ktoś. – Co ty kom­bi­nu­jesz? Facetka zni­kła, nie ma kogo pytać o pozwo­le­nie na wyj­ście z klasy. Posadź swój nakra­piany tyłek z powro­tem.

She­ena zaci­ska mocno wargi, ale nie odcina się żad­nym tek­stem. Nie mówi zupeł­nie nic.

To druga cecha cha­rak­te­ry­styczna She­eny Rol­lins: pamię­tam ją z pod­sta­wówki jako wyga­daną dziew­czynkę, ale od siód­mej klasy nie sły­sza­łam, żeby ode­zwała się choćby jed­nym sło­wem. Nawet na swoim oboju gra tak cicho, że pani Geno­vese bez prze­rwy każe jej dmu­chać moc­niej. (Pada­jące wtedy wul­garne dow­cipy nie­spe­cjal­nie poma­gają).

– Dokąd to? – pyta Craig Whi­te­stone z uśmie­chem rów­nie sztucz­nym jak klop­sik ze szkol­nej sto­łówki.

She­ena wzru­sza ramio­nami.

– Ona kła­mie! – pisz­czy Dash.

– Dash – szep­czę, rów­no­cze­śnie pró­bu­jąc poczę­sto­wać go kuk­sań­cem w bok. Nie­stety tra­fiam tylko bole­śnie łok­ciem w trąbkę.

– Całą lek­cję potrafi spę­dzić w łazience – infor­muje mnie Kate, jakby uspra­wie­dli­wia­jąc tym poli­cyjny nad­zór nad She­eną ze strony innych muzy­ków z orkie­stry.

– No to co? – pytam. – Kogo to obcho­dzi?

– W orkie­strze nie ury­wamy się z zajęć – przy­po­mina Mil­ton.

– Pani Geno­vese wła­śnie się urwała – przy­po­mi­nam Mil­to­nowi.

– Prze­cież to nauczy­cielka – szep­cze Kate ze świę­tym obu­rze­niem w gło­sie. Według niej to nie­moż­liwe, żeby nauczy­ciel zro­bił coś nie tak.

She­ena pró­buje obejść Cra­iga, ale ten ponow­nie zagra­dza jej drogę. Dziew­czyna podej­muje kolejną próbę – pochyla głowę i rusza przed sie­bie z tro­chę więk­szym zde­cy­do­wa­niem – ale Craig łapie ją za koń­ski ogon i zawraca w stronę sali. Kilku jego kum­pli palan­tów recho­cze.

– Ej – odzy­wam się. – Pusz­czaj ją, cym­bale.

– To ich pro­blem – syczy Kate. – Nie wtrą­caj się.

Sama wiem, że nie powin­nam się wtrą­cać, jeśli chcę prze­żyć. Ale ten fakt aku­rat budzi moje naj­więk­sze obrzy­dze­nie.

– Hej, She­ena – mówi Craig. – Tak się wystro­iłaś, a nie masz dokąd pójść. Zatań­czymy?

Ski­nie­niem głowy daje znak koleż­kom z orkie­stry i kilku z nich zaczyna coś grać. Żeby nie dać się wcią­gnąć w jego kre­tyń­ski kawał, She­ena wska­kuje na krze­sło. Craig tym­cza­sem przy­klęka na jedno kolano, jakby miał zaśpie­wać jej sere­nadę, więc dziew­czyna czer­wieni się – choć tylko ze zło­ści. Zeska­kuje z krze­sła i po raz kolejny pró­buje prze­drzeć się do drzwi, ale Craig chwyta ją za ramię i obraca nią dookoła w paro­dii jakie­goś tanecz­nego układu. Paru dużych, napa­ko­wa­nych chło­pa­ków od per­ku­sji posta­na­wia pomóc Cra­igowi. Okrą­żają go i stają przed dwu­skrzy­dło­wymi drzwiami, blo­ku­jąc She­enie wyj­ście z sali prób. Tań­czą dziew­czy­nie przed nosem, odwra­cają się i kręcą tył­kami, a potem obra­cają się znowu i wypi­na­jąc bio­dra ku przo­dowi, symu­lują krę­ce­nie… innymi czę­ściami ciała.

W razie gdyby ktoś nie wie­dział: dzie­ciaki z orkie­stry potra­fią zacho­wy­wać się zaska­ku­jąco oble­śnie. Kiedy pani Geno­vese w końcu wraca, zastaje coś w rodzaju bur­le­ski w sto­dole i led­wie udaje się jej okieł­znać chaos.

– No dobra. – Zakłada chude ramionka na piersi. – Kto zaczął?

Pod­no­szę dłoń, żeby wska­zać Cra­iga Whi­te­stone’a, ale Kate łapie mnie za rękę. Przy­naj­mniej połowa sali wytyka pal­cami She­enę.

– Panno Rol­lins – mówi pani Geno­vese, cmo­ka­jąc z dez­apro­batą. – Za karę zosta­nie pani po zaję­ciach. Już pierw­szego dnia. Jestem pod wra­że­niem.

She­ena opada na krze­sło z taką miną, jakby była gotowa poła­mać swój obój na kawałki i wyjść. Ale nie robi tego. Zostaje, bo musi. A wszy­scy zamie­niają jej życie w pie­kło, bo… no, bo tak już jest.

Jesz­cze kilka lat temu więk­szość męczarni, któ­rym ją pod­da­wano, ini­cjo­wały wyłącz­nie naj­po­pu­lar­niej­sze dzie­ciaki. W liceum jed­nak zauwa­ży­łam, że tego typu zacho­wa­nia zata­czają wśród spo­łecz­no­ści szkol­nej coraz szer­sze kręgi, tak że wszy­scy razem coraz pro­fe­sjo­nal­niej uprzy­krzają życie tym, któ­rzy odstają od reszty.

Może obej­rza­łam już u Dasha za dużo hor­ro­rów, ale prawda wydaje mi się dość oczy­wi­sta.

Liceum jest potwo­rem, powoli poże­ra­ją­cym wszyst­kich, któ­rych znam.ROZ­DZIAŁ TRZECI

9 WRZE­ŚNIA 1983

Im uważ­niej się przy­glą­dam, tym wyraź­niej widzę potworną naturę liceum. A kon­kret­nie – Liceum Haw­kins. Działa tu okrutny para­doks: czło­wiek albo wpada w śmier­telną pułapkę, sta­ra­jąc się być taki sam, jak wszy­scy dookoła, albo zostaje pożarty za to, że jest odmień­cem.

Dwa dni po tym, jak She­ena pró­bo­wała wyjść z sali prób, naty­kam się na nią przy jej szkol­nej szafce. Co kilka dni z szafki tej wysy­puje się kaskada rze­czy, które ludzie wepchnęli przez szcze­liny w meta­lo­wych drzwicz­kach: biały bro­kat, paskudne liściki, pre­zer­wa­tywy.

Tym razem She­ena z nie­do­wie­rza­niem kręci głową nad pod­ręcz­ni­kami. Pró­buje otwo­rzyć jeden z nich, ale nie może. Jakiś przy­muł zabrał je do pra­cowni ZPT, prze­po­ło­wił, a potem skleił połówki ze sobą.

– Kto w ogóle mar­nuje czas na coś takiego? – mam­ro­czę pod nosem. Ruszam w jej stronę, żeby jakoś pomóc. – She­ena… – odzy­wam się gło­śniej.

Dziew­czyna albo mnie nie sły­szy, albo nie życzy sobie mojej lito­ści. Szyb­kim kro­kiem prze­mie­rza cały kory­tarz aż do koń­co­wej ściany, gdzie wyrzuca pod­ręcz­niki do kosza na śmieci.

Przy­ła­puje ją na tym jedna z nauczy­cie­lek i każe jej zostać po lek­cjach za nisz­cze­nie szkol­nego mie­nia.

Ta sama nauczy­cielka – pani Garvey – odpro­wa­dza­jąc ją do gabi­netu dyrek­tora, kła­dzie jej na ramie­niu dłoń i naj­ła­god­niej, jak umie, mówi:

– Nie przy­tra­fia­łyby ci się takie rze­czy, She­eno, gdy­byś choć odro­binkę bar­dziej się sta­rała, żeby inni cię rozu­mieli.

Jesz­cze odro­binkę i zwy­mio­tuję pro­sto na buty pani Garvey.

Zasta­na­wiam się, czyby nie pójść pro­sto do dyrek­tora i nie powie­dzieć mu o wszyst­kim, co zoba­czy­łam. Ale czy w ogóle go to obej­dzie? Może tylko każe mi zostać po lek­cjach razem z She­eną za wyty­ka­nie mu, że jego szkoła jest rajem dla mło­do­cia­nych prze­stęp­ców? Odpo­wiedź jest oczy­wi­sta, więc zamiast sta­wać do walki z wie­lo­głową hydrą, jaką jest Liceum Haw­kins, wycho­dzę.

W piątki orkie­stra nie ma prób na boisku, a pierw­szy mecz sezonu z naszym wystę­pem odbę­dzie się dopiero w przy­szłym tygo­dniu. W sekundę po ostat­nim dzwonku zdej­muję ze sto­jaka swój rower. Kie­dyś nale­żał do mamy. Zdo­bią go jej stare kwia­towe kal­ko­ma­nie, a na koń­cach rączek kie­row­nicy widać żało­sne, kró­ciut­kie szczątki wstą­żek, które poury­wa­łam, mając trzy­na­ście lat. Nie ma prze­rzu­tek, a codzien­nie musi zno­sić wokół sie­bie zgraję błysz­czą­cych huf­fy­sów i schwin­n­sów z dzie­się­cioma bie­gami. Pakuję się na dłu­gie, wąskie sio­dełko (auć! za każ­dym razem!) i odla­tuję jak ptak.

Samotna jazda na rowe­rze to naj­wspa­nial­sze uczu­cie pod słoń­cem. W dodatku pęd powie­trza spra­wia, że włosy powie­wają za mną jak skrzy­dła, tak że prze­staję czuć zapach mojej trwa­łej. Płyty chod­ni­kowe pstry­kają mi pod kołami, kwa­drat po kwa­dra­cie. Drzewa są gęsto zie­lone, domy wykroch­ma­lone na biało.

Prze­mie­rza­jąc dłuż­szy kawa­łek rów­nego chod­nika, się­gam do walk­mana i włą­czam go. Nie muszę spraw­dzać, co w nim mam – zawsze sie­dzi w nim jedna z moich kaset do nauki języ­ków.

Wci­skam kla­wisz i włą­czają się lek­cje fran­cu­skiego: taśma 2, strona A, _Pogoda_.

_– Le temps_ – mówi jakiś kobiecy głos, kojący i bar­dzo fran­cu­ski.

– _Le temps_ – mam­ro­czę.

– _La tempête._

– _La tempête._

– _La brise._

– _La brise._

Zaczy­nam już nie­źle łapać rytm, kiedy nagle jakiś samo­chód jadący od strony liceum śmiga obok mnie, trą­biąc tak gło­śno, że wytrą­cona z rów­no­wagi pra­wie zali­czam glebę na chod­niku. Nakry­wam dło­nią walk­mana. Nic mu nie jest. Ale mógł bez pro­blemu wypaść mi i się roz­bić, a wtedy nie mia­ła­bym jak słu­chać kaset do nauki języka, o któ­rych kupno ubła­ga­łam rodzi­ców w ósmej kla­sie (ni mniej, ni wię­cej, tylko po rekla­mie tele­wi­zyj­nej).

Jadę dalej jak boss, bez trzy­manki, za to ze wznie­sio­nymi oby­dwoma środ­ko­wymi pal­cami – i z uśmie­chem.

– Udław się opa­rami die­sla! – krzy­czę.

– Zdy­chaj, fra­jerko! – odkrzy­kuje ktoś z auta.

– Co za banał. – Staję na peda­łach i drę się, zanim odje­dzie za daleko: – Zapisz się na korki z ripo­sto­wa­nia!

Poję­cia nie mam, kto sie­dzi za kie­row­nicą. On pew­nie też nie widział dokład­nie, kim jestem – wystar­czył mu fakt, że on pro­wa­dzi samo­chód, a ja przed­po­to­powy rower. Pozy­cja siły – usta­lona. Fra­jerka – wia­domo kto. Zresztą tu tak naprawdę nie cho­dzi o wygraną i prze­graną. Wszy­scy żyjemy na pro­win­cji stanu Indiana. Nie ma tu żad­nego wiel­kiego, błysz­czą­cego tro­feum do zdo­by­cia. Myślę, że ludzie to wie­dzą, nawet jeśli nie chcą się do tego przy­znać. Co zna­czy, że oplu­wa­nie innych (dosłow­nie i w prze­no­śni) to tylko jeden ze spo­so­bów zabi­ja­nia czasu. Jestem abso­lut­nie pewna, że gdy­by­śmy miesz­kali gdzieś, gdzie mie­li­by­śmy co robić – coś, co ma zna­cze­nie – to nie musia­ła­bym tak inten­syw­nie tre­no­wać poka­zy­wa­nia faka. Ale miesz­kam w Haw­kins. Jeśli pomiesz­kam tu wystar­cza­jąco długo, zostanę Jane Fondą środ­ko­wych pal­ców.

Znowu chwy­tam za kie­row­nicę i czę­stuję barana, który mnie wyprze­dził, kil­koma dodat­ko­wymi brzęk­nię­ciami dzwon­kiem – na wypa­dek, gdyby jesz­cze uwa­żał.

Jadę dalej aż do obrzeży mia­steczka, gdzie wię­cej jest chmur niż aut. Pogoda jest ide­alna, ale to, że jadę dłuż­szą trasą – mija­jąc pola i okrą­ża­jąc kamie­nio­łom – zaczyna mi cią­żyć. Mam wię­cej czasu na roz­my­śla­nie o tym, że ten popis popu­lar­nego chło­paczka w samo­cho­dzie przed chwilą to tylko jedna z licz­nych macek potwora, któ­rego zasięg wykra­cza daleko poza samą szkołę. A to zna­czy, że ni­gdy nie uda mi się przed nim uciec. W każ­dym razie dopóki tu miesz­kam.

Ale nie mogę nic na to pora­dzić. Tkwię w do bólu nor­mal­nym mia­steczku. Mia­steczku, gdzie nor­mal­no­ści wyro­sły kły.

Kiedy dojeż­dżam do domu, czuję, że muszę dać przy­naj­mniej czę­ściowy upust mojej fru­stra­cji. Wycią­gam zapa­sowy klucz ze skrytki pod donicą z kwiat­kiem, otwie­ram drzwi, wcho­dzę i jesz­cze w progu krzy­czę:

– Nie chce mi się wie­rzyć, że dobro­wol­nie zde­cy­do­wa­li­ście się tu zamiesz­kać!

Mama tań­czy po pokoju dzien­nym w dłu­giej powłó­czy­stej sukience, od góry cia­sno opię­tej szy­deł­ko­wym, się­ga­ją­cym jej mniej wię­cej do pępka swe­ter­kiem. Ma zamknięte oczy i pstryka pal­cami. Kiedy wra­cam ze szkoły, naj­czę­ściej jest jesz­cze w pracy, a ja wcho­dzę do pustego domu, ale dzi­siaj skoń­czyła wcze­śniej.

– Nie chce ci się wie­rzyć w co, skar­bie?

Na gra­mo­fo­nie wień­czą­cym postu­ment z rzeź­bio­nego drewna obraca się płyta, z któ­rej docho­dzą prze­wi­dy­wal­nie zawo­dzące dźwięki: ktoś się upiera, że jeśli ktoś inny nie kocha go teraz, to nie poko­cha go już ni­gdy wię­cej. Jest czwarta po połu­dniu, a mama upa­liła się i słu­cha Fle­etwood Mac.

– Nie chce mi się wie­rzyć, że dobro­wol­nie zde­cy­do­wa­li­ście się zamiesz­kać wła­śnie tutaj – powta­rzam.

– Ależ uszczy­pliwy ton, Robin – zauważa mama nie­mal szep­tem. – Możesz zacząć od początku, od jakie­goś bar­dziej nasy­co­nego spo­ko­jem punktu?

Kiedy zaczyna prze­ma­wiać do mnie man­trami, już wiem, że nie docze­kam się odpo­wie­dzi.

Nor­mal­nie zamio­tła­bym ten temat pod wło­chaty dywan, zna­la­zła sobie coś na ząb i poszła do swo­jego pokoju odbęb­nić pracę domową, żeby zająć się tym, co naprawdę lubię: języ­kami. Na razie doszłam do czte­rech (angiel­ski, hisz­pań­ski, fran­cu­ski, wło­ski), a chcę bie­gle wła­dać każ­dym z nich, zanim zacznę uczyć się kolej­nych.

Ale w coraz czar­niej­szej wizji reszty dru­giej klasy jest coś, co zaczyna mie­szać mi w gło­wie, więc codzienna rutyna już mi nie wystar­cza. Pod­cho­dzę do gra­mo­fonu i przy­ci­szam go. Mama szybko otwiera oczy – nie lubi, kiedy ktoś dobiera się do jej płyt. Mar­twi się, że mogłyby się pory­so­wać, mniej wię­cej tak samo, jak inni ludzie mar­twią się, że mogliby ura­zić uczu­cia przy­ja­ciela.

– Czy ty wiesz, że aby stwo­rzyć tę pio­senkę, poskle­jali ze sobą kawałki innych utwo­rów? – pyta z jakimś roz­ma­rzo­nym hiper­prze­ję­ciem. Można by pomy­śleć, że Fle­etwood Mac w poje­dynkę (w piątkę?) zapro­wa­dzili pokój na ziemi.

– A czy ty wiesz, że od wyda­nia _Rumo­urs_ zdą­żyli nagrać już dwa nowe albumy?

– Które nie są aż tak dobre jak tam­ten – odpiera mama. – Robin, skar­bie, znasz moje zda­nie na ten temat. Ludzie mają obse­sję na punk­cie nowo­ści.

Fakt, dobrze wiem, co ma na myśli. Wszy­scy w szkole łykają jak peli­kany nowe mody, tech­no­lo­gie i inne fana­be­rie. Mil­ton obse­syj­nie kolek­cjo­nuje wszystko, na czym można grać nową falę – od key­ta­rów po magne­to­fony ośmio­ścież­kowe. Dash ma z dzie­sięć swe­trów wycię­tych w serek i zarzeka się, że każdy jest innej marki, mimo że na jego chu­dym ciele wszyst­kie wyglą­dają iden­tycz­nie, a na każdy dzień tygo­dnia ma inną parę butów żeglar­skich marki Sperry Top-Sider, jakby cho­dził do pry­wat­nego, a nie sta­no­wego liceum. Kate wolno nosić wyłącz­nie takie rze­czy, jakie mogłaby zało­żyć do kościoła, w związku z czym już od pię­ciu lat prze­pusz­cza kie­szon­kowe na tajną gar­de­robę, którą trzyma wepchniętą do swo­jej szafki w szkol­nej szatni od wuefu. Ostat­nio zaczęła zbie­rać koron­kowe opa­ski na głowę, za które strasz­nie prze­płaca, bo chce wyglą­dać jak któ­raś nowa gwiazda popu o wyjąt­kowo kato­lic­kim pseu­do­ni­mie.

Człon­ko­wie Paczki Dzi­waczki to i tak raczej grzeczne przy­kłady. Za to Tam i jej psiap­siółki mają chyba codzien­nie nową szminkę albo kredkę do oczu. I lepiej nie dawaj­cie mi mega­fonu i nie pytaj­cie, ile taki Steve Har­ring­ton musi wyda­wać na środki do pie­lę­gna­cji wło­sów i masywne, nie­twa­rzowe oku­lary prze­ciw­sło­neczne, bo ludzie usły­szą o tym aż w Michi­gan.

Ota­cza­jące nas rze­czy muszą być albo błysz­czące nowo­ścią, albo kupione w skle­pie, albo tak dro­gie, żeby aż mdliło. Speł­nie­nie wszyst­kich tych warun­ków naraz to triada ide­alna. To kolejna rzecz, w któ­rej lice­alny potwór jest dobry: stała i coraz szyb­sza kon­sump­cja. Nawet nie pró­buję za nią nadą­żać. Uwiel­biam roz­pa­da­jące się książki w mięk­kich okład­kach, które znaj­duję na wyprze­da­żach biblio­tecz­nych. Jedyne tech­niczne gadżety, jakie mam, to nie­mar­kowy walk­man do kaset z lek­cjami języ­ko­wymi oraz apa­rat Pola­ro­ida, który Kate dała mi na uro­dziny ostat­niej wio­sny (a podej­rze­wam, że pozbyła się w ten spo­sób wła­snego sta­rego modelu, bo sama dostała now­szą, bar­dziej błysz­czącą kamerę na taśmę osiem mili­me­trów). Więk­szość moich ciu­chów to sta­ro­cie albo ubra­nia po roz­ma­itych „kuzyn­kach”. (Nie po praw­dzi­wych krew­nych, tylko po dzie­ciach hipi­sow­skich zna­jo­mych moich rodzi­ców. A tacy mają mnó­stwo dzieci).

Aku­rat w tej kwe­stii zga­dzam się z mamą. Ale jest jesz­cze inny aspekt tej dys­ku­sji.

– Razem z tatą przy­wią­zu­je­cie tro­chę prze­sadną wagę do wszyst­kiego, co stare. Jeśli coś wypro­du­ko­wano w latach sześć­dzie­sią­tych, momen­tal­nie uzna­je­cie to za świę­tość. Rozu­mie­cie chyba, że makram i lamp z efek­tem lawy nie można trak­to­wać jak przed­mio­tów kultu reli­gij­nego?

Krzy­żu­jąc ręce na piersi, mama przy­gląda mi się spod przy­mru­żo­nych powiek, a jej kapi­talny nastrój wyha­mo­wuje z piskiem opon.

– Poważ­nie: jakim cudem taka para skoń­czo­nych dzieci kwia­tów jak wy osia­dła na mie­liź­nie w Haw­kins w sta­nie Indiana? – pytam, opa­da­jąc z klap­nię­ciem na dywan i pod­wi­ja­jąc nogi. To kon­fron­ta­cja: potom­stwo kon­tra rodzic. Nie ruszę się z miej­sca, dopóki nie wydu­szę z niej prawdy.

– Naprawdę chcesz wie­dzieć? – pyta mama.

– Naprawdę.

Nie zadaję rodzi­com zbyt wielu pytań, a jeśli już, to reto­ryczne. Nie żądam odpo­wie­dzi. Zawsze byłam, jak to ujmuje mama, „bez­pro­ble­mo­wym dziec­kiem”, zgod­nym, nie­spra­wia­ją­cym kło­po­tów. Więc może ze względu na nowość tej sytu­acji robi się podejrz­liwa, a może po pro­stu nie lubi opo­wia­dać o prze­szło­ści ina­czej niż na wła­snych warun­kach.

– A po co?

– Taką mam pracę domową – odpo­wia­dam ze wzru­sze­niem ramion. – O swoim pocho­dze­niu.

Kiedy trzeba impro­wi­zo­wać, wyka­zuję nie­zły refleks. Wspo­mi­na­łam już?

Mama śmieje się i kręci bran­so­let­kami przy wtó­rze piskli­wego gru­cha­nia z _You Make Loving Fun_.

– Co do two­jego pocho­dze­nia, to zosta­łaś poczęta w fur­go­netce Volks­wa­gena pew­nej szcze­gól­nie magicz­nej nocy na ore­goń­skim wybrzeżu…

Z całej siły zaty­kam uszy dłońmi, zry­wam się na równe nogi i wyno­szę się jak naj­da­lej od tej ewi­dent­nie nie­do­pusz­czal­nej sytu­acji.

W swoim pokoju nakła­dam meta­liczne słu­chawki i ponow­nie wci­skam kla­wisz walk­mana. Włą­cza się język fran­cu­ski, taśma 2, strona A, _Powi­ta­nia i poże­gna­nia_, ale kojąco mono­tonny kobiecy głos, który recy­tuje: „Bon­jour! Salut! Coucou! Allô? Au revoir! Je suis désolée, mais je dois y aller” tym razem jakoś w niczym mi nie pomaga.

Się­gam do swo­ich ubo­gich zbio­rów muzyki i w ramach rywa­li­za­cji z upo­rczy­wie kato­wa­nym przez mamę Fle­etwood Mac włą­czam sobie solowy album Ste­vie Nicks _Bella Donna_. Nie­wielki to bunt z mojej strony, ale zaspo­kaja potrzebę chwili. Pomi­jam pierw­szą połowę i zaczy­nam od super­dra­ma­tycz­nego początku _Edge of Seven­teen_. Muzyka wypeł­nia mi umysł, a ja rzu­cam się na dywan.

Gapię się na sufit.

Sufit gapi się na mnie.

Czuję, że defi­ni­tyw­nie utknę­łam w mar­twym punk­cie i poję­cia nie mam, co z tym dalej począć. Ste­vie Nicks swoim chro­pa­wym gło­sem przy­po­mina mi, że do sie­dem­nastki jesz­cze mi daleko. W per­spek­ty­wie sie­dem­na­stej rocz­nicy uro­dzin kryje się pewna nadzieja, obiet­nica jakiejś przy­gody, o któ­rej na razie mogę sobie tylko poma­rzyć. Jesz­cze dalej czeka osiem­nastka. A wraz z nią wol­ność. I reszta mojego życia.

Mam dopiero pięt­na­ście i pół roku.

O takim wieku w pio­sen­kach nie śpie­wają.ROZ­DZIAŁ CZWARTY

10 WRZE­ŚNIA 1983

W Haw­kins nawet wypad do spo­żyw­czaka może być źró­dłem fru­stra­cji.

Jestem tu tylko po śmie­ciowe żar­cie, nie­zbędny skład­nik zapla­no­wa­nej na tę sobotę posia­dówy z Kate, ale uty­kam w kolejce do kasy za czy­jąś mamą, którą poznaję ze szkoły. Pani Whe­eler. Jej córki Nancy nie widać w pobliżu, za to kręci się przy niej czwórka mło­dych, z któ­rych przy­naj­mniej jeden jest jej potom­kiem. Zamiast jej pomóc, wszy­scy krążą wokół, wpa­dają mię­dzy regały z płat­kami śnia­da­nio­wymi i krzy­czą do sie­bie tajem­ni­cze zda­nia przez krót­ko­fa­lówki.

– Spo­koj­nie, Mike! – woła pani Whe­eler, siląc się na pobłaż­liwy ton. – Nie sza­lej­cie za bar­dzo, dobrze?

Mike, jej blady jak ściana syn, odpo­wiada jej jakimś wark­nię­ciem i ucieka.

– Ależ to dia­bły wcie­lone! – Pani Whe­eler dzieli się tą uwagą z bab­cio­watą kobie­ciną zza kasy i obie par­skają tłu­mio­nym śmie­chem.

Przedni dow­cip.

Pani Whe­eler jest w bia­łej sukience i różo­wych szpil­kach, a na gło­wie ma burzę ufry­zo­wa­nych blond wło­sów. Jej skle­powy wózek wypeł­nia nie­wia­ry­godna ilość jedze­nia, ale wygląda na to, że bar­dziej od tego wszyst­kiego potrze­buje poga­du­szek. Dosłow­nie nie prze­staje zaga­dy­wać do kasjerki. Opo­wiada jej o nowym znaku stopu, który gdzieś posta­wili. (Zmiany w ruchu ulicz­nym to naj­wy­raź­niej nie byle co, gdy czło­wiek nie ma w życiu innych atrak­cji).

Kiedy już wszyst­kie jej zakupy zostały pod­li­czone, pani Whe­eler ogląda się. Fasada uprzej­mo­ści na chwilę znika z jej twa­rzy, a głos słod­kiej jak melasa mamuśki z opery mydla­nej prze­cho­dzi nagle w tryb komendy instruk­tora musz­try.

– Mike! Chodź tu z kole­gami i pomóż­cie mi z pako­wa­niem!

Jej upiorny syna­lek z potworną fry­zurą na gar­nek drze się w odpo­wie­dzi:

– Mamo! Jeste­śmy zajęci!

Kobieta zaci­ska szczęki, aż uwy­pu­klają się jej smugi różu na policz­kach.

– Dobrze, Mike, czyli… widzimy się przed skle­pem?

Mike z pomru­kiem nie­chęci wdu­sza guzik krót­ko­fa­lówki.

– Kon­fron­ta­cja z Bia­ło­włosą Meduzą przed skle­pem.

Pani Whe­eler wzdy­cha ciężko. Wygląda na przy­gnę­bioną, ale kiedy odwraca się do chło­paka paku­ją­cego zakupy do toreb, zaci­ska zęby w cierp­kim uśmie­chu.

– Możemy tro­chę szyb­ciej? – inda­guje.

– Prze­pra­szam panią.

Pani Whe­eler marsz­czy brwi i zaczyna – z nie­usta­ją­cym uśmie­chem – ganić chło­paka za to, że według niej pakuje zakupy „nie tak jak trzeba”. Naj­wy­raź­niej zupeł­nie nie ma pro­blemu z trak­to­wa­niem go jak kogoś niż­szej kate­go­rii, jak słu­żą­cego. Mam wra­że­nie, że obser­wuję dzia­ła­nie lice­al­nej hie­rar­chii spo­łecz­nej w świe­cie dzi­kiej przy­rody. Kiedy koń­czymy szkołę, nic nie ulega zmia­nie, chyba że wyje­dzie się z Haw­kins. Na miej­scu wszystko tylko ewo­lu­uje w nowe formy.

Kiedy pani Whe­eler (naresz­cie!) prze­suwa się dalej, kładę na ladzie swoje m&m’sy oraz nieco już roz­mię­kły bato­nik Milky Way i cze­ka­jąc, aż kasjerka mnie pod­li­czy, prze­trzą­sam kie­sze­nie dżin­so­wej kurtki w poszu­ki­wa­niu drob­nych.

Pani Whe­eler mie­rzy mnie wzro­kiem i zauważa:

– Och, skar­bie, tylko sło­dy­cze? Ależ ty masz szczę­ście, że nie musisz jesz­cze mar­twić się o figurę. – Wygła­dza przód sukienki, popi­su­jąc się swoim ewi­dent­nie wypłasz­czo­nym na aero­biku brzu­chem. – Pamię­tam, sama taka byłam w liceum. Zupeł­nie jak ty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: