Stranger Things. Rebel Robin - ebook
Stranger Things. Rebel Robin - ebook
Historia pewnej dziewczyny, która dowiaduje się, że jedyną naprawdę potrzebną jej osobą jest ona sama…
Liceum Hawkins High to potwór, który pożarł każdego, kogo znała Robin. Na początku drugiej klasy jej przyjaciele są gotowi zrobić wszystko, byle tylko dopasować się do otoczenia. Czy próby „normalnego” zachowania okażą się skutecznym środkiem do zyskania akceptacji innych? Robin dobrze zna zasady tej gry – już od lat udaje kogoś, kim nie jest, mając nadzieję, że jej tajemnice nigdy nie ujrzą światła dziennego. Pewien aspekt tożsamości Robin zdradza jednak jej prawdziwe „ja” na każdym kroku…
Jak pozostać sobą w malutkim miasteczku Hawkins w Indianie? Robin jest przekonana, że jedyny sposób na doświadczenie prawdziwego życia to letni wyjazd do Europy. Niestety brak pieniędzy, zgody rodziny i osoby, z którą mogłaby wyruszyć na tę przygodę, uniemożliwiają jej realizację tego marzenia – a przy okazji okazują się większym wyzwaniem niż ucieczka z Hawkins w jednym kawałku…
Poznaj historię Robin, granej przez Mayę Hawke postaci z kultowego serialu Stranger Things, uzupełnioną przez nawiązania do ulubionych bohaterów i ciekawostki o mrocznym świecie miasteczka Hawkins!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67327-15-2 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
8 CZERWCA 1984
Pędzę tak szybko, że kontury szafek na szkolnym korytarzu rozmazują się, a w mojej naprędce przerobionej kiecce pękają szwy. W ciemnym korytarzu przed pracowniami ostatnich klas mijam pary, które darowały sobie udział w zabawie i idą w ślinę. Zwykle już na same odgłosy ich ostentacyjnych czułości skręciłabym, wybierając alternatywną trasę, ale w tej chwili traktuję je jak obleśny szum w tle, nic więcej.
Czuję się jak w śnionym tysiące razy koszmarze, w którym biegnę korytarzami Liceum Hawkins. Ale nawet w najbardziej ekstremalnych scenariuszach nigdy nie mam aż tak krótkich włosów i aż tyle makijażu. No i podświadomość nigdy dotąd nie wmiksowała mi w te koszmary balu maturalnego.
Jestem prawie na końcu korytarza. Nie ma już odwrotu. Pakuję się prosto w trzewia licealnej bestii – i to jest najdziwniejsze ze wszystkiego, bo w snach zawsze próbuję się stąd wyrwać. Nigdy, przenigdy nie próbowałabym wedrzeć się do środka.
– Stop, panno Buckley! – krzyczy ktoś wysokim, nosowym głosem dorosłej pedantki. To któraś z rozsierdzonych mamusiek przyzwoitek.
– Ej! Wracaj! I to już! – Szorstki głos, jakim został rzucony ten rozkaz, na sto procent należy do komendanta Hoppera.
Ale przecież bunt liczy się dopiero wtedy, gdy podpadnie się władzy – prawda?
Ciekawe, jakimi kłopotami może się dla mnie skończyć wparowanie na tę zabawę i wywołanie po drodze małych zniszczeń mienia. Zawieszeniem? Wydaleniem ze szkoły? Czy wzburzeni rodzice licealistów z Hawkins pozwą mnie do sądu za to, co właśnie zrobiłam na parkingu?
Biegnę szybciej.
Skręcam za róg i mijam stoliki rozstawione wzdłuż korytarza przed salą gimnastyczną. Kręci się tutaj może z dziesięć osób, podjadając z pater czipsy i ciasteczka i próbując ocenić, jak bardzo zaprawiany jest poncz.
– Robin! – Moje imię niesie się echem po całym korytarzu. Tym razem wykrzykuje je Dash. Dash, którego kiedyś uważałam za przyjaciela.
Muszę go przyhamować – jego i resztę tych, którzy chcą mi przeszkodzić. Nieznacznie zbaczam więc z drogi, wpadając z impetem na stolik, który ugina się pod, lekko licząc, dwustoma do trzystu litrami (sądząc po zapachu, wyjątkowo mocno zaprawianego) ponczu. Napój rozlewa się na wszystkie strony rwącymi potokami, ja zaś susem naprzód salwuję się ucieczką przed najgorszymi skutkami katastrofy. Pozostali wrzeszczą, gdy ich balowe stroje pokrywa warstwa lepkiej sztucznej słodyczy.
Mam już w polu widzenia okazałe dwuskrzydłowe drzwi do sali gimnastycznej. Dobiega mnie zza nich silnie łomoczący puls jakiegoś nowofalowego przeboju. Czy Tammy Thompson jest już na parkiecie? Co sobie pomyśli, kiedy zobaczy, jak gwałtownie i zuchwale wdzieram się do środka, ścigana przez miejscowych funkcjonariuszy?
Co powie, kiedy usłyszy ode mnie, co czuję?
Nie ma czasu na gdybanie.
Jednym pchnięciem otwieram na oścież podwójne drzwi. Uderza we mnie szalony dźwięk syntezatorów, zapach potu i lakieru do włosów.
– Cześć, Tam – szepczę pod nosem, ćwicząc podejście do wielkiego, przerażająco szczerego momentu, w którym okażę jej, co czułam przez cały ostatni rok, a mój bunt w skali od zera do dziesięciu sięgnie jedenastki. – Zatańczymy?ROZDZIAŁ PIERWSZY
6 WRZEŚNIA 1983
Zanim jeszcze zacznie się pierwsza lekcja tegorocznego kursu historii, wiem już dokładnie, jak się on potoczy – minuta po minucie, godzina po godzinie. Mam wyrazistą wizję całego roku szkolnego. A przynajmniej mogłabym przysiąc, że ją mam, gdy nagle do klasy wchodzi Tammy Thompson.
Coś się w niej zmieniło.
Może to jej włosy. Kiedyś były proste jak druty i rude. Teraz są krótkie, nastroszone – i jeszcze bardziej rude. A może to uśmiech. W pierwszej klasie liceum była średnio lubiana i co najmniej średnio z tym pogodzona, ale teraz, w drugiej, ten uśmiech dowodzi, że Tammy planuje zdobywanie przyjaciół i wpływanie na wybory królowej balu maturalnego. (Nie żebyśmy mogły jako drugoklasistki trafić na bal maturalny – chyba że zaproszą nas chłopaki z wyższych klas, co jest zjawiskiem tak niebywale rzadkim jak przelot meteoru).
A może chodzi o to, że na jej widok w moim mózgu włącza się muzyka.
Cicha, ale paskudna muzyka.
Zaraz, zaraz. W moim mózgu nigdy nie włączyłby się duet Hall i Oates. Obracam się na krześle i widzę, że siedzący na końcu sali Ned Wright trzyma na ramieniu wielki magnetofon stereo. Ze skręconą głośnością, żeby nie zarekwirowała mu go zasiadająca za biurkiem pani Click, która ignoruje nas jak zawodowiec i aż do dzwonka na lekcję udaje, że nie istniejemy. Kiedy zajęcia się zaczną, Ned wsunie stereo pod pulpit i wykorzysta jako podnóżek. (Robi tak nieprzerwanie od końca ósmej klasy. Też jest zawodowcem). Na razie jednak Tammy Thompson przechodzi przez pracownię powolnym krokiem przy akompaniamencie _Kiss On My List_ i w oparach jakiegoś… malinowego aromatu. Balsam? Szampon? Cokolwiek to jest, kojarzy mi się z naklejkami typu „potrzyj i powąchaj”, których szał zbierania ogarnął mnie w czasach gimnazjum.
Tammy wsuwa się na swoje miejsce, a krąg jej psiapsiółek wita ją piskliwym szczebiotem:
– O rany, ale masz włosy, Tam.
– Jak było nad morzem?
„Tam”?
Może właśnie to się zmieniło – w pakiecie z nową fryzurą i rozwiniętą funkcją uśmiechu jest nowa wersja imienia.
– Tam – szepczę pod nosem na tyle cicho, by nikt mnie nie usłyszał w zamieszaniu wywołanym tematem jej wakacji.
Pani Click podnosi wzrok. Znacząco.
Minuta do rozpoczęcia lekcji. Gdybym była przeciętną nerdką, za jaką staram się uchodzić, miałabym już przed sobą gotowy do użytku plik nieskazitelnie czystych zeszytowych kartek. Za sobą zaś – kilka rozdziałów z podręcznika, przeczytanych na dobry początek. Wszystkie moje ołówki byłyby zatemperowane z wojskową precyzją, idealnie ostro.
Tymczasem ja dopiero w ostatniej chwili rzucam się pod pulpit i grzebię w plecaku w poszukiwaniu podręcznika do historii oraz czegokolwiek nadającego się do pisania. Na spodzie pulpitu odkrywam cmentarzysko gum do żucia. A że pod koniec wakacji dałam się namówić Kate na zrobienie trwałej – od której skóra na głowie swędziała mnie przez tydzień i aż do teraz ciągnie się za mną zapach za długo gotowanego jajka – mam taką szopę włosów, że muszę ciągle uważać, żeby do niczego się nie przyczepiły.
Kiedy jednak słyszę, jak Tammy zaczyna śpiewać, niemal walę głową w spód pulpitu.
Jej głos przebija się przez śpiew… sama nie wiem, Halla czy Oatesa. Tammy śpiewa odważnie i słodko, i choć przesadza z użyciem wibrato mniej więcej tak jak ja z ilością masła orzechowego na kanapkach, najważniejsze jest to, że się nie krępuje. Wszyscy ją słyszą. Wynurzam się z czeluści plecaka i rozglądam po klasie, ale najwyraźniej wszystkim wisi fakt, że na pół minuty przed początkiem lekcji Tam śpiewa na środku sali, wkładając w to całe swoje serce. I najwyraźniej jej także wisi, czy ktokolwiek się jej przygląda.
Ciekawe, jakie to uczucie.
Obracam ołówek w palcach, wyczuwając pod opuszkami każdą z jego sześciu krawędzi.
A potem brzęczy dzwonek, pani Click podnosi się zza biurka i wszystko raptownie wraca na swoje miejsce – dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam.
Łącznie z tym, że Steve Harrington zjawia się spóźniony o trzy i pół minuty i ze zdezorientowaną miną, pewnie dlatego, że włosy opadły mu na oczy i nie był w stanie rozpoznać numerów sal. Jakim cudem udaje mu się trafić gdziekolwiek z tą strzechą na głowie? Wygląda na jeszcze większą niż w ubiegłym roku.
– Heja, ludziska – odzywa się Steve.
Wszyscy parskają śmiechem jak publiczność w sitcomie rechocząca w reakcji na niespecjalnie śmieszny, za to stały greps głównego bohatera. Chyba wiedzą, że tak naprawdę nie muszą tego robić, prawda? Nawet pani Click uśmiecha się do niego tak promiennie, jakby jego włosy były cudownym lekiem na raka. To ten ekstremalny, oderwany od rzeczywistości poziom popularności, na którym nawet nauczyciele przestają gromić człowieka wzrokiem, bo jest po prostu zbyt cennym społecznie skarbem.
Steve pakuje się na miejsce tuż obok Tam.
Tam różowieje niczym świeżo dojrzała malina.
Cała ta scena emanuje takim absurdem, że w mózgu robi mi się krótkie spięcie, palce na chwilę przestają działać i ołówek wypada z nich na podłogę z donośnym łoskotem. Schylam się po niego, ale leży ciut za daleko. Wyciągam się i rozciągam, ale nie mogę go dosięgnąć. Gdy mi się w końcu udaje, w poczuciu triumfu prostuję się o wiele za szybko i jednak walę głową w spód pulpitu. Czyli w cmentarzysko gum do żucia. Przydzwaniam tak mocno, że moje skręcone w loki włosy zawadzają o jakieś dziesięć starożytnych resztek gum naraz. Resztek tak stwardniałych, że nie przywierają mi do włosów.
Na szczęście. Choć to równocześnie przerażające.
– Robin, potrzebujesz iść do pani pielęgniarki? – pyta współczującym tonem pani Click, kiedy wynurzam się spod pulpitu. Wzrusza mnie jej troska.
– Nie, chyba że jest tam jakiś wehikuł czasu, którym będę się mogła cofnąć w przeszłość równo o godzinę.
– No to dobrze – odpowiada nauczycielka i rozpoczyna swój zwykły monolog z okazji pierwszej lekcji w roku szkolnym.
Przynajmniej reszta klasy szybko przestaje zwracać na mnie uwagę. A Tam chyba nawet nie dostrzega mojej kompromitacji. (Nie żeby mi na tym jakoś zależało). Ale przeszkadza mi, tylko ociupinkę, powód, z jakiego jej nie dostrzega: bo jest zbyt zajęta nuceniem _Kiss On My List_ i gapieniem się na Steve’a Harringtona.ROZDZIAŁ DRUGI
7 WRZEŚNIA 1983
Liczyłam, że uda mi się dobrnąć przynajmniej do końca pierwszego tygodnia nauki, zanim oświadczę tę oczywistość wszem wobec: druga klasa pozostawia wiele do życzenia.
– Zupełnie jakby wszyscy nauczyciele zwyczajnie się poddali – mówię. – Jakby podjęli zbiorową decyzję, że ten rok to martwa strefa w naszym procesie kształcenia.
Jestem jedną z tych dziwaczek, które podczas zajęć szkolnych mają ochotę autentycznie się uczyć. W każdym razie dotąd taka byłam. Teraz, gdy coraz silniej wyczuwam, że tak naprawdę nikt z naszych belfrów nie chce tu być, mój trzeźwy cynizm się pogłębia i coraz trudniej mi przejmować się nauką.
Milton, Kate i Dash interesują się szkołą na swój intensywny sposób charakterystyczny dla osób żądnych sukcesu – tak samo, jak interesują się wszystkim. Kiedy na początku pierwszej po wakacjach próby naszej orkiestry szkolnej rzucam myśl, że druga klasa tak naprawdę się nie liczy, wyglądają na zaskoczonych. Milton wręcz tłumi okrzyk zdumienia.
Kate marszczy brwi i zaczyna przerzucać arkusze nut i schematy musztry (które są jej zbędne, bo już od miesięcy ma wszystko wykute na blachę). Jest ode mnie niższa – ale większość dziewczyn z naszego rocznika jest ode mnie niższa, więc może to niezbyt przydatna informacja. Kate ma sto pięćdziesiąt dwa i pół centymetra wzrostu, choć lubi żartować, że trwała dodaje jej co najmniej pięć centymetrów.
– Skoro nauczycielom nie zależy na naszym wykształceniu, nam musi zależeć dwa razy bardziej.
Cała Kate. Zawsze waleczna, co widać choćby po tym, że już w drugiej klasie wywalczyła sobie w sekcji dętej miejsce pierwszej trąbki.
– I tak wszyscy zbliżamy się do punktu, w którym na dobrą sprawę będziemy mądrzejsi od nauczycieli – dodaje z ironicznym uśmieszkiem Dash.
On nie haruje aż tak jak Kate. Dash – czyli Dashiell James Montague junior – na wszystkich lekcjach siedzi w pierwszym rzędzie, ale nie robi notatek, bo twierdzi, że wszystko zapamiętuje. Potem w dniu sprawdzianu, kosztem rezygnacji z porannego prysznica, ładuje sobie całą wiedzę do głowy i zalicza na szóstkę. Mówi, że jest zakochany w nauce, ale jego prawdziwą miłością jest średnia ocen. W dodatku najwyraźniej nie dostrzega, że swoją rezygnacją z prysznica w dniu sprawdzianu rozprasza wszystkich w promieniu trzech metrów, a to na serio nie w porządku wobec tych, którzy mają pecha siedzieć blisko i próbują napisać sensowną rozprawkę na pięć akapitów.
Znacie ten typ kolesia.
– Serio, moim zdaniem we czwórkę jesteśmy inteligentniejsi niż dziewięćdziesiąt procent kadry w naszej szkole – dodaje Dash.
– Najwyraźniej nie dość inteligentni, żeby zorientować się, że słyszę – oświadcza pani Genovese, nie podnosząc wzroku znad partytury.
– Ma słuch tak czuły, że aż strach – szepcze Milton.
– Owszem. Mam czuły słuch – zgadza się pani Genovese. – Dlatego to ja dyryguję orkiestrą. W dodatku słyszę każdy fałsz w tym, co gracie – oświadcza, zwracając się ogólnie do wszystkich. – I to aż boli. Te skrzypliwe piski dręczą mnie w nocnych koszmarach.
Podchodzi do Ryana Millera z sekcji perkusyjnej, żeby pomóc mu z jego zestawem bębnów. Dash machnięciem ręki przyzywa nas bliżej. Ostrożnie węszę. Jego kasztanowe włosy wyglądają schludnie i czuć go mydłem o zapachu sosny. Nie zanosi się na żaden sprawdzian. Przysuwam się bliżej razem z krzesłem.
– Nauczyciele to, ogólnie rzecz biorąc, groza – szepcze. – Oni wcale nie przychodzą nas uczyć. Moim zdaniem są tu po to, żeby żywić się naszymi wrodzonymi zdolnościami.
– Jak wampiry? – upewnia się Milton. Traktuje to zdecydowanie zbyt serio. Ale Milton już taki jest: bardzo, bardzo poważny. I nerwowy. Martwiłabym się o niego, ale sam martwi się tak często, że byłoby to pewnie zbyteczne.
– Zastanówcie się. Nie są tacy znowu bystrzy, snują się niemrawo po korytarzach, do przeżycia potrzebują naszych mózgów. To ewidentnie zombiaki.
Milton i ja wydajemy z siebie jęk zdegustowania. Kate chichocze nerwowo.
Dash ma bzika na punkcie horrorów od piątej klasy, czyli odkąd się połapał, że to go wyróżnia spośród reszty dzieciaków, nadal zasypiających przy włączonych nocnych lampkach. Wiążące się z tym poczucie triumfu i wyższości najwyraźniej nigdy mu się nie znudziło. Jeśli tylko coś pożera ludzkie ciało, pije ludzką krew albo czai się w cieniu, Dash na to jak na lato. _À propos_ „lato”, przez całe wakacje oglądaliśmy _Martwe zło_. I to często. Na ostatnie urodziny Dash dostał w prezencie wypasiony magnetowid – zgadza się, ma własny magnetowid; co za absurd, nawet jak na standardy bogatych – więc wciąż zapraszał wszystkich na wspólne oglądanie filmów, tyle że jaką by taśmą akurat się nie przechwalał, i tak zawsze kończyło się na oglądaniu _Martwego zła_.
Przestałam chodzić do niego jakoś w sierpniu – zaczęłam wymawiać się rodzicami, że niby muszę więcej pomagać im w domu. Prawda była taka, że nie mogłam już znieść widoku Kate z Dashem na kanapie; przysuwali się do siebie milimetr po milimetrze z minami niewiniątek, jakby nie wiedzieli, że ich biodra są na kursie kolizyjnym.
To kolejny problem z drugą klasą liceum.
W gimnazjum o zauroczeniach innymi ludźmi gadało się wyłącznie w autobusie i podczas imprez z nocowaniem u przyjaciółek, a chodzenie ze sobą miało posmak nowości. W pierwszej licealnej związki nabrały cech nieuniknionej konieczności. W tym roku zaś wszystkich ogarnęło kompletne szaleństwo. Nie minął nawet tydzień, a już wydarzyła się cała masa korytarzowych obślinianek, teatralnych rozstań oraz deklaracji dozgonnej miłości. A w orkiestrze dętej sytuacja nakręciła się jeszcze szybciej, bo zaczynamy próby w środku wakacji.
Szybko omiatam salę wzrokiem. Co najmniej połowa dziewcząt z orkiestry ma na sobie błyskotki z wygrawerowanymi imionami chłopaków, którzy też są w orkiestrze. (Nerdy z orkiestry umawiają się z innymi nerdami z orkiestry – najwyraźniej takie panuje tu prawo). Kiedy jakaś para chce się formalnie ujawnić, chłopak daje dziewczynie złoty łańcuszek na kostkę z imionami swoim i jej na zawieszce. Ale większość dziewczyn powątpiewa, by tak dyskretny dowód przywiązania był zauważalny, więc same kupują sobie dłuższe złote łańcuszki i noszą te zawieszki na szyi jak wisiorki.
Nie mogę się doczekać dnia, w którym Dash w końcu da coś takiego Kate. (Tak naprawdę to Kate nie może się tego doczekać – ja czekam tylko w jej imieniu). Nawet teraz, w tej właśnie chwili Kate z Dashem przesyłają sobie spojrzenia w jakiejś odmianie alfabetu Morse’a.
Rzęsy Dasha: _Pomigdalimy się później?_
Rzęsy Kate: _Może…_
Rzęsy Dasha: _Poważnie?!?!_
Rzęsy Kate: _No przecież mówię, że może. Gram na pierwszej trąbce, próba zaraz się zacznie, nie rozpraszaj mnie._
Rzęsy Dasha: _Ale jesteś taka ładna._
Rzęsy Kate: _Poważnie?!?!_
Sama nie wiem, ile tego jeszcze dam radę znieść.
Kate nie chce teraz rozmawiać o niczym poza chłopakami, a w szczególności Dashem. Tak jakby mało było tego, że lubiane dziewczyny w typie Tammy Thompson dokumentnie się odmóżdżają z powodu żałosnych czupiradeł w rodzaju Steve’a Harringtona.
Co sprawia, że wracam do rozmowy o zombich.
– Jeśli nasi nauczyciele to ożywione martwiaki, to są przy okazji mocno niedożywieni. Zauważyliście, że stale wyglądają na wygłodniałych? Nasze mózgi są za mało pożywne. Może wcale nie jesteśmy tacy inteligentni, jak się nam wydaje. Może przez to, że wszyscy nagle popadliśmy w niezdrową obsesję na punkcie chodzenia ze sobą.
Taka subtelna aluzja.
Kate tylko po raz kolejny parska nerwowym śmiechem i wraca do swojej trąbki, ćwicząc palcowanie do jednego z licznych marszów Johna Philipa Sousy, którymi wiecznie torturuje nas pani Genovese.
Przepłoszyłam ją, ale wcale nie jest mi od tego lepiej.
– No dobrze – mówi pani Genovese. – Czas zorganizować się w czwórki marszowe orkiestry dętej na sezon roku osiemdziesiątego trzeciego! Na wybór nazwy swojej czwórki macie trzy minuty i ani sekundy dłużej. Tylko proszę, bez pytań, ile jeszcze zostało czasu. Zegar wisi nad drzwiami.
Wszyscy zbierają się w czwórki i naradzają – z wyjątkiem nas, bo zebraliśmy się już wcześniej. Jestem jedyną waltornią w naszej orkiestrze dętej. No, technicznie rzecz biorąc, to gram na waltorni jedynie w koncertowej wersji orkiestry. Kiedy maszerujemy, kroczę z melofonem, na którym gra się identycznie, z tym że ten instrument nie jest okrągły, a lekko spłaszczony, żebym mogła go nosić całymi miesiącami. W pierwszej klasie pani Genovese kazała mi dołączyć na czwartą do trójki trębaczy, co pewnie miało sens, bo melofon wygląda jak trąbka z dodatkowymi zawijasami pośrodku. Tamten moment scalił nas czworo w jednostkę społeczną. Kate lubi mawiać, że jesteśmy jak jeden atom, bo tego typu nerdowsko ujmujące metafory to jej specjalność.
Ale prawda jest taka, że choć spędzamy razem mnóstwo czasu w sali prób i na boisku, w autobusie i podczas meczów, mimo wszystko czuję się nie do końca zgrana z resztą grupy. Na jakimś poziomie – może subatomowym? – mam wrażenie, że nie całkiem pasuję do większości dzieciaków z orkiestry. Że choćbym nie wiem jak długo się z nimi integrowała, nigdy nie będę jedną z nich. A taka perspektywa potrafi przerażać, bo w Liceum Hawkins wyróżnianie się z tłumu oznacza w zasadzie wyrok śmierci – chyba że jest się kimś lubianym i popularnym.
– No dobra – odzywa się Dash i gwałtownie wracam do rzeczywistości. – Nazwa naszej czwórki w drugiej klasie. Dajecie.
– Znowu będziemy Paczką Dziwaczką, nie? – upewnia się Milton. – Głosowaliśmy nad tym już w zeszłym roku. Moim zdaniem powinniśmy przy tym zostać, tak dla zachowania ciągłości, a poza tym wymyślanie nowej nazwy będzie drogą przez mękę. – Milton to jedyny trzecioklasista w naszym składzie, więc chociaż przez swoją wyciszoną, nerwową naturę nie umie przyjąć postawy faktycznego lidera, to kiedy zabiera głos tak jak teraz, Kate i Dash na ogół go słuchają.
– Paczka Dziwaczka jest super! – zgadza się Kate.
– A więc postanowione: Paczka Dziwaczka – dodaje Dash.
Kiwam głową. Nie żeby ktoś tu czekał na mój głos.
Kolejne dwie minuty mijają nam w ciszy. Kate i Dash przeszli od flirtu wzrokowego do trącania się kostkami nóg. (Widziałam, jakie Dash ma stopy. Ohyda). Koncentruję się na przygotowaniach do pierwszej oficjalnej próby generalnej roku. Utwory już zapamiętałam, ale to dopiero połowa mojej walki z waltornią. Powiedzmy sobie szczerze: w porównaniu z innymi instrumentami w tej sali mój jest naprawdę morderczy. To skomplikowane ustrojstwo pełne metalowych rurek, istniejące najwyraźniej tylko po to, żeby wydać z siebie piskliwe meczenie w najgorszym możliwym momencie. Wybrałam waltornię jeszcze w podstawówce, bo nikt inny nie chciał na niej grać. Właściwie to nie żałuję tamtej decyzji – szkoda tylko, że nikt mnie wtedy nie ostrzegł, jak często będę używać kranika do opróżniania instrumentu z wilgoci.
Uzgodniliśmy nazwę naszej czwórki za szybko. Nadal mamy jeszcze dwie minuty. Dwie minuty nicnierobienia. W dodatku dzięki pani Genovese i jej drobnemu przypomnieniu o obecności zegara nie mogę skupić się na niczym poza jego tykaniem. To jeden z tych wielkich, okrągłych biało-czarnych modeli z sekundnikiem, który głośnym pstrykaniem podkreśla upływające chwile ludzkiego życia.
_Pstryk. Pstryk. Pstryk._
Minęły kolejne trzy sekundy.
Przyłapuję panią Genovese na tym, że wpatruje się w drzwi wyjściowe na tyłach sali. Widywałam już, jak wybiega na parking dla nauczycieli w sekundę po dzwonku kończącym lekcje, żeby zapalić swojego ukochanego mentola. Zdarzało mi się wyczuwać uporczywy zapach dymu, którym w przerwie obiadowej przesiąkają jej włosy. Teraz też ucieka z sali, jakby ktoś ją gonił – ma akurat dość czasu na szybkiego macha.
Nasi nauczyciele nie chcą tutaj być. Ludzie z klasy kombinują tylko, jak się o siebie nawzajem poocierać. A ja mam przebrnąć jeszcze przez trzy takie lata? Jakim cudem?
Akurat zbieram się w sobie, żeby też wstać i wyjść za drzwi, kiedy uprzedza mnie grająca na oboju Sheena Rollins. A w każdym razie usiłuje mnie uprzedzić. Bo kiedy podchodzi do drzwi, zagradza jej drogę jeden z palantów z sekcji perkusyjnej.
Może i martwię się, że nie całkiem przystaję do otoczenia, ale daleko mi do Sheeny Rollins; to modelowy przykład kogoś, kto pasuje do całej reszty jak pięść do nosa. W klasie zajmuje pulpit tuż przed moim, więc mam poczucie, jakbym proces nękania jej obserwowała z pierwszego rzędu widowni; z roku na rok dokuczają jej bardziej, podczas gdy ona staje się ewidentnie coraz dziwniejsza. Częściowo widać to po jej stroju. Od stóp do głów ubiera się na biało: czasami jest to biały kombinezon z białą tiarą na głowie, innym razem puszysta biała miniówka z powłóczystą, za dużą koszulą. Nic z tego, co nosi, nie spełnia niepisanych norm ubioru całej reszty szkoły. W większości wypadków ma się wrażenie, że przynajmniej część stroju Sheena uszyła sama. (Kolejny pretekst do nękania dla moich rówieśników, owładniętych obsesją na punkcie modowych marek). Dzisiaj ma na sobie białą sukienkę w stylu lat pięćdziesiątych w maleńkie czarne kropki oraz białą opaskę na głowie.
– Ej, Sheena – odzywa się ktoś. – Co ty kombinujesz? Facetka znikła, nie ma kogo pytać o pozwolenie na wyjście z klasy. Posadź swój nakrapiany tyłek z powrotem.
Sheena zaciska mocno wargi, ale nie odcina się żadnym tekstem. Nie mówi zupełnie nic.
To druga cecha charakterystyczna Sheeny Rollins: pamiętam ją z podstawówki jako wygadaną dziewczynkę, ale od siódmej klasy nie słyszałam, żeby odezwała się choćby jednym słowem. Nawet na swoim oboju gra tak cicho, że pani Genovese bez przerwy każe jej dmuchać mocniej. (Padające wtedy wulgarne dowcipy niespecjalnie pomagają).
– Dokąd to? – pyta Craig Whitestone z uśmiechem równie sztucznym jak klopsik ze szkolnej stołówki.
Sheena wzrusza ramionami.
– Ona kłamie! – piszczy Dash.
– Dash – szepczę, równocześnie próbując poczęstować go kuksańcem w bok. Niestety trafiam tylko boleśnie łokciem w trąbkę.
– Całą lekcję potrafi spędzić w łazience – informuje mnie Kate, jakby usprawiedliwiając tym policyjny nadzór nad Sheeną ze strony innych muzyków z orkiestry.
– No to co? – pytam. – Kogo to obchodzi?
– W orkiestrze nie urywamy się z zajęć – przypomina Milton.
– Pani Genovese właśnie się urwała – przypominam Miltonowi.
– Przecież to nauczycielka – szepcze Kate ze świętym oburzeniem w głosie. Według niej to niemożliwe, żeby nauczyciel zrobił coś nie tak.
Sheena próbuje obejść Craiga, ale ten ponownie zagradza jej drogę. Dziewczyna podejmuje kolejną próbę – pochyla głowę i rusza przed siebie z trochę większym zdecydowaniem – ale Craig łapie ją za koński ogon i zawraca w stronę sali. Kilku jego kumpli palantów rechocze.
– Ej – odzywam się. – Puszczaj ją, cymbale.
– To ich problem – syczy Kate. – Nie wtrącaj się.
Sama wiem, że nie powinnam się wtrącać, jeśli chcę przeżyć. Ale ten fakt akurat budzi moje największe obrzydzenie.
– Hej, Sheena – mówi Craig. – Tak się wystroiłaś, a nie masz dokąd pójść. Zatańczymy?
Skinieniem głowy daje znak koleżkom z orkiestry i kilku z nich zaczyna coś grać. Żeby nie dać się wciągnąć w jego kretyński kawał, Sheena wskakuje na krzesło. Craig tymczasem przyklęka na jedno kolano, jakby miał zaśpiewać jej serenadę, więc dziewczyna czerwieni się – choć tylko ze złości. Zeskakuje z krzesła i po raz kolejny próbuje przedrzeć się do drzwi, ale Craig chwyta ją za ramię i obraca nią dookoła w parodii jakiegoś tanecznego układu. Paru dużych, napakowanych chłopaków od perkusji postanawia pomóc Craigowi. Okrążają go i stają przed dwuskrzydłowymi drzwiami, blokując Sheenie wyjście z sali prób. Tańczą dziewczynie przed nosem, odwracają się i kręcą tyłkami, a potem obracają się znowu i wypinając biodra ku przodowi, symulują kręcenie… innymi częściami ciała.
W razie gdyby ktoś nie wiedział: dzieciaki z orkiestry potrafią zachowywać się zaskakująco obleśnie. Kiedy pani Genovese w końcu wraca, zastaje coś w rodzaju burleski w stodole i ledwie udaje się jej okiełznać chaos.
– No dobra. – Zakłada chude ramionka na piersi. – Kto zaczął?
Podnoszę dłoń, żeby wskazać Craiga Whitestone’a, ale Kate łapie mnie za rękę. Przynajmniej połowa sali wytyka palcami Sheenę.
– Panno Rollins – mówi pani Genovese, cmokając z dezaprobatą. – Za karę zostanie pani po zajęciach. Już pierwszego dnia. Jestem pod wrażeniem.
Sheena opada na krzesło z taką miną, jakby była gotowa połamać swój obój na kawałki i wyjść. Ale nie robi tego. Zostaje, bo musi. A wszyscy zamieniają jej życie w piekło, bo… no, bo tak już jest.
Jeszcze kilka lat temu większość męczarni, którym ją poddawano, inicjowały wyłącznie najpopularniejsze dzieciaki. W liceum jednak zauważyłam, że tego typu zachowania zataczają wśród społeczności szkolnej coraz szersze kręgi, tak że wszyscy razem coraz profesjonalniej uprzykrzają życie tym, którzy odstają od reszty.
Może obejrzałam już u Dasha za dużo horrorów, ale prawda wydaje mi się dość oczywista.
Liceum jest potworem, powoli pożerającym wszystkich, których znam.ROZDZIAŁ TRZECI
9 WRZEŚNIA 1983
Im uważniej się przyglądam, tym wyraźniej widzę potworną naturę liceum. A konkretnie – Liceum Hawkins. Działa tu okrutny paradoks: człowiek albo wpada w śmiertelną pułapkę, starając się być taki sam, jak wszyscy dookoła, albo zostaje pożarty za to, że jest odmieńcem.
Dwa dni po tym, jak Sheena próbowała wyjść z sali prób, natykam się na nią przy jej szkolnej szafce. Co kilka dni z szafki tej wysypuje się kaskada rzeczy, które ludzie wepchnęli przez szczeliny w metalowych drzwiczkach: biały brokat, paskudne liściki, prezerwatywy.
Tym razem Sheena z niedowierzaniem kręci głową nad podręcznikami. Próbuje otworzyć jeden z nich, ale nie może. Jakiś przymuł zabrał je do pracowni ZPT, przepołowił, a potem skleił połówki ze sobą.
– Kto w ogóle marnuje czas na coś takiego? – mamroczę pod nosem. Ruszam w jej stronę, żeby jakoś pomóc. – Sheena… – odzywam się głośniej.
Dziewczyna albo mnie nie słyszy, albo nie życzy sobie mojej litości. Szybkim krokiem przemierza cały korytarz aż do końcowej ściany, gdzie wyrzuca podręczniki do kosza na śmieci.
Przyłapuje ją na tym jedna z nauczycielek i każe jej zostać po lekcjach za niszczenie szkolnego mienia.
Ta sama nauczycielka – pani Garvey – odprowadzając ją do gabinetu dyrektora, kładzie jej na ramieniu dłoń i najłagodniej, jak umie, mówi:
– Nie przytrafiałyby ci się takie rzeczy, Sheeno, gdybyś choć odrobinkę bardziej się starała, żeby inni cię rozumieli.
Jeszcze odrobinkę i zwymiotuję prosto na buty pani Garvey.
Zastanawiam się, czyby nie pójść prosto do dyrektora i nie powiedzieć mu o wszystkim, co zobaczyłam. Ale czy w ogóle go to obejdzie? Może tylko każe mi zostać po lekcjach razem z Sheeną za wytykanie mu, że jego szkoła jest rajem dla młodocianych przestępców? Odpowiedź jest oczywista, więc zamiast stawać do walki z wielogłową hydrą, jaką jest Liceum Hawkins, wychodzę.
W piątki orkiestra nie ma prób na boisku, a pierwszy mecz sezonu z naszym występem odbędzie się dopiero w przyszłym tygodniu. W sekundę po ostatnim dzwonku zdejmuję ze stojaka swój rower. Kiedyś należał do mamy. Zdobią go jej stare kwiatowe kalkomanie, a na końcach rączek kierownicy widać żałosne, króciutkie szczątki wstążek, które pourywałam, mając trzynaście lat. Nie ma przerzutek, a codziennie musi znosić wokół siebie zgraję błyszczących huffysów i schwinnsów z dziesięcioma biegami. Pakuję się na długie, wąskie siodełko (auć! za każdym razem!) i odlatuję jak ptak.
Samotna jazda na rowerze to najwspanialsze uczucie pod słońcem. W dodatku pęd powietrza sprawia, że włosy powiewają za mną jak skrzydła, tak że przestaję czuć zapach mojej trwałej. Płyty chodnikowe pstrykają mi pod kołami, kwadrat po kwadracie. Drzewa są gęsto zielone, domy wykrochmalone na biało.
Przemierzając dłuższy kawałek równego chodnika, sięgam do walkmana i włączam go. Nie muszę sprawdzać, co w nim mam – zawsze siedzi w nim jedna z moich kaset do nauki języków.
Wciskam klawisz i włączają się lekcje francuskiego: taśma 2, strona A, _Pogoda_.
_– Le temps_ – mówi jakiś kobiecy głos, kojący i bardzo francuski.
– _Le temps_ – mamroczę.
– _La tempête._
– _La tempête._
– _La brise._
– _La brise._
Zaczynam już nieźle łapać rytm, kiedy nagle jakiś samochód jadący od strony liceum śmiga obok mnie, trąbiąc tak głośno, że wytrącona z równowagi prawie zaliczam glebę na chodniku. Nakrywam dłonią walkmana. Nic mu nie jest. Ale mógł bez problemu wypaść mi i się rozbić, a wtedy nie miałabym jak słuchać kaset do nauki języka, o których kupno ubłagałam rodziców w ósmej klasie (ni mniej, ni więcej, tylko po reklamie telewizyjnej).
Jadę dalej jak boss, bez trzymanki, za to ze wzniesionymi obydwoma środkowymi palcami – i z uśmiechem.
– Udław się oparami diesla! – krzyczę.
– Zdychaj, frajerko! – odkrzykuje ktoś z auta.
– Co za banał. – Staję na pedałach i drę się, zanim odjedzie za daleko: – Zapisz się na korki z ripostowania!
Pojęcia nie mam, kto siedzi za kierownicą. On pewnie też nie widział dokładnie, kim jestem – wystarczył mu fakt, że on prowadzi samochód, a ja przedpotopowy rower. Pozycja siły – ustalona. Frajerka – wiadomo kto. Zresztą tu tak naprawdę nie chodzi o wygraną i przegraną. Wszyscy żyjemy na prowincji stanu Indiana. Nie ma tu żadnego wielkiego, błyszczącego trofeum do zdobycia. Myślę, że ludzie to wiedzą, nawet jeśli nie chcą się do tego przyznać. Co znaczy, że opluwanie innych (dosłownie i w przenośni) to tylko jeden ze sposobów zabijania czasu. Jestem absolutnie pewna, że gdybyśmy mieszkali gdzieś, gdzie mielibyśmy co robić – coś, co ma znaczenie – to nie musiałabym tak intensywnie trenować pokazywania faka. Ale mieszkam w Hawkins. Jeśli pomieszkam tu wystarczająco długo, zostanę Jane Fondą środkowych palców.
Znowu chwytam za kierownicę i częstuję barana, który mnie wyprzedził, kilkoma dodatkowymi brzęknięciami dzwonkiem – na wypadek, gdyby jeszcze uważał.
Jadę dalej aż do obrzeży miasteczka, gdzie więcej jest chmur niż aut. Pogoda jest idealna, ale to, że jadę dłuższą trasą – mijając pola i okrążając kamieniołom – zaczyna mi ciążyć. Mam więcej czasu na rozmyślanie o tym, że ten popis popularnego chłopaczka w samochodzie przed chwilą to tylko jedna z licznych macek potwora, którego zasięg wykracza daleko poza samą szkołę. A to znaczy, że nigdy nie uda mi się przed nim uciec. W każdym razie dopóki tu mieszkam.
Ale nie mogę nic na to poradzić. Tkwię w do bólu normalnym miasteczku. Miasteczku, gdzie normalności wyrosły kły.
Kiedy dojeżdżam do domu, czuję, że muszę dać przynajmniej częściowy upust mojej frustracji. Wyciągam zapasowy klucz ze skrytki pod donicą z kwiatkiem, otwieram drzwi, wchodzę i jeszcze w progu krzyczę:
– Nie chce mi się wierzyć, że dobrowolnie zdecydowaliście się tu zamieszkać!
Mama tańczy po pokoju dziennym w długiej powłóczystej sukience, od góry ciasno opiętej szydełkowym, sięgającym jej mniej więcej do pępka sweterkiem. Ma zamknięte oczy i pstryka palcami. Kiedy wracam ze szkoły, najczęściej jest jeszcze w pracy, a ja wchodzę do pustego domu, ale dzisiaj skończyła wcześniej.
– Nie chce ci się wierzyć w co, skarbie?
Na gramofonie wieńczącym postument z rzeźbionego drewna obraca się płyta, z której dochodzą przewidywalnie zawodzące dźwięki: ktoś się upiera, że jeśli ktoś inny nie kocha go teraz, to nie pokocha go już nigdy więcej. Jest czwarta po południu, a mama upaliła się i słucha Fleetwood Mac.
– Nie chce mi się wierzyć, że dobrowolnie zdecydowaliście się zamieszkać właśnie tutaj – powtarzam.
– Ależ uszczypliwy ton, Robin – zauważa mama niemal szeptem. – Możesz zacząć od początku, od jakiegoś bardziej nasyconego spokojem punktu?
Kiedy zaczyna przemawiać do mnie mantrami, już wiem, że nie doczekam się odpowiedzi.
Normalnie zamiotłabym ten temat pod włochaty dywan, znalazła sobie coś na ząb i poszła do swojego pokoju odbębnić pracę domową, żeby zająć się tym, co naprawdę lubię: językami. Na razie doszłam do czterech (angielski, hiszpański, francuski, włoski), a chcę biegle władać każdym z nich, zanim zacznę uczyć się kolejnych.
Ale w coraz czarniejszej wizji reszty drugiej klasy jest coś, co zaczyna mieszać mi w głowie, więc codzienna rutyna już mi nie wystarcza. Podchodzę do gramofonu i przyciszam go. Mama szybko otwiera oczy – nie lubi, kiedy ktoś dobiera się do jej płyt. Martwi się, że mogłyby się porysować, mniej więcej tak samo, jak inni ludzie martwią się, że mogliby urazić uczucia przyjaciela.
– Czy ty wiesz, że aby stworzyć tę piosenkę, posklejali ze sobą kawałki innych utworów? – pyta z jakimś rozmarzonym hiperprzejęciem. Można by pomyśleć, że Fleetwood Mac w pojedynkę (w piątkę?) zaprowadzili pokój na ziemi.
– A czy ty wiesz, że od wydania _Rumours_ zdążyli nagrać już dwa nowe albumy?
– Które nie są aż tak dobre jak tamten – odpiera mama. – Robin, skarbie, znasz moje zdanie na ten temat. Ludzie mają obsesję na punkcie nowości.
Fakt, dobrze wiem, co ma na myśli. Wszyscy w szkole łykają jak pelikany nowe mody, technologie i inne fanaberie. Milton obsesyjnie kolekcjonuje wszystko, na czym można grać nową falę – od keytarów po magnetofony ośmiościeżkowe. Dash ma z dziesięć swetrów wyciętych w serek i zarzeka się, że każdy jest innej marki, mimo że na jego chudym ciele wszystkie wyglądają identycznie, a na każdy dzień tygodnia ma inną parę butów żeglarskich marki Sperry Top-Sider, jakby chodził do prywatnego, a nie stanowego liceum. Kate wolno nosić wyłącznie takie rzeczy, jakie mogłaby założyć do kościoła, w związku z czym już od pięciu lat przepuszcza kieszonkowe na tajną garderobę, którą trzyma wepchniętą do swojej szafki w szkolnej szatni od wuefu. Ostatnio zaczęła zbierać koronkowe opaski na głowę, za które strasznie przepłaca, bo chce wyglądać jak któraś nowa gwiazda popu o wyjątkowo katolickim pseudonimie.
Członkowie Paczki Dziwaczki to i tak raczej grzeczne przykłady. Za to Tam i jej psiapsiółki mają chyba codziennie nową szminkę albo kredkę do oczu. I lepiej nie dawajcie mi megafonu i nie pytajcie, ile taki Steve Harrington musi wydawać na środki do pielęgnacji włosów i masywne, nietwarzowe okulary przeciwsłoneczne, bo ludzie usłyszą o tym aż w Michigan.
Otaczające nas rzeczy muszą być albo błyszczące nowością, albo kupione w sklepie, albo tak drogie, żeby aż mdliło. Spełnienie wszystkich tych warunków naraz to triada idealna. To kolejna rzecz, w której licealny potwór jest dobry: stała i coraz szybsza konsumpcja. Nawet nie próbuję za nią nadążać. Uwielbiam rozpadające się książki w miękkich okładkach, które znajduję na wyprzedażach bibliotecznych. Jedyne techniczne gadżety, jakie mam, to niemarkowy walkman do kaset z lekcjami językowymi oraz aparat Polaroida, który Kate dała mi na urodziny ostatniej wiosny (a podejrzewam, że pozbyła się w ten sposób własnego starego modelu, bo sama dostała nowszą, bardziej błyszczącą kamerę na taśmę osiem milimetrów). Większość moich ciuchów to starocie albo ubrania po rozmaitych „kuzynkach”. (Nie po prawdziwych krewnych, tylko po dzieciach hipisowskich znajomych moich rodziców. A tacy mają mnóstwo dzieci).
Akurat w tej kwestii zgadzam się z mamą. Ale jest jeszcze inny aspekt tej dyskusji.
– Razem z tatą przywiązujecie trochę przesadną wagę do wszystkiego, co stare. Jeśli coś wyprodukowano w latach sześćdziesiątych, momentalnie uznajecie to za świętość. Rozumiecie chyba, że makram i lamp z efektem lawy nie można traktować jak przedmiotów kultu religijnego?
Krzyżując ręce na piersi, mama przygląda mi się spod przymrużonych powiek, a jej kapitalny nastrój wyhamowuje z piskiem opon.
– Poważnie: jakim cudem taka para skończonych dzieci kwiatów jak wy osiadła na mieliźnie w Hawkins w stanie Indiana? – pytam, opadając z klapnięciem na dywan i podwijając nogi. To konfrontacja: potomstwo kontra rodzic. Nie ruszę się z miejsca, dopóki nie wyduszę z niej prawdy.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – pyta mama.
– Naprawdę.
Nie zadaję rodzicom zbyt wielu pytań, a jeśli już, to retoryczne. Nie żądam odpowiedzi. Zawsze byłam, jak to ujmuje mama, „bezproblemowym dzieckiem”, zgodnym, niesprawiającym kłopotów. Więc może ze względu na nowość tej sytuacji robi się podejrzliwa, a może po prostu nie lubi opowiadać o przeszłości inaczej niż na własnych warunkach.
– A po co?
– Taką mam pracę domową – odpowiadam ze wzruszeniem ramion. – O swoim pochodzeniu.
Kiedy trzeba improwizować, wykazuję niezły refleks. Wspominałam już?
Mama śmieje się i kręci bransoletkami przy wtórze piskliwego gruchania z _You Make Loving Fun_.
– Co do twojego pochodzenia, to zostałaś poczęta w furgonetce Volkswagena pewnej szczególnie magicznej nocy na oregońskim wybrzeżu…
Z całej siły zatykam uszy dłońmi, zrywam się na równe nogi i wynoszę się jak najdalej od tej ewidentnie niedopuszczalnej sytuacji.
W swoim pokoju nakładam metaliczne słuchawki i ponownie wciskam klawisz walkmana. Włącza się język francuski, taśma 2, strona A, _Powitania i pożegnania_, ale kojąco monotonny kobiecy głos, który recytuje: „Bonjour! Salut! Coucou! Allô? Au revoir! Je suis désolée, mais je dois y aller” tym razem jakoś w niczym mi nie pomaga.
Sięgam do swoich ubogich zbiorów muzyki i w ramach rywalizacji z uporczywie katowanym przez mamę Fleetwood Mac włączam sobie solowy album Stevie Nicks _Bella Donna_. Niewielki to bunt z mojej strony, ale zaspokaja potrzebę chwili. Pomijam pierwszą połowę i zaczynam od superdramatycznego początku _Edge of Seventeen_. Muzyka wypełnia mi umysł, a ja rzucam się na dywan.
Gapię się na sufit.
Sufit gapi się na mnie.
Czuję, że definitywnie utknęłam w martwym punkcie i pojęcia nie mam, co z tym dalej począć. Stevie Nicks swoim chropawym głosem przypomina mi, że do siedemnastki jeszcze mi daleko. W perspektywie siedemnastej rocznicy urodzin kryje się pewna nadzieja, obietnica jakiejś przygody, o której na razie mogę sobie tylko pomarzyć. Jeszcze dalej czeka osiemnastka. A wraz z nią wolność. I reszta mojego życia.
Mam dopiero piętnaście i pół roku.
O takim wieku w piosenkach nie śpiewają.ROZDZIAŁ CZWARTY
10 WRZEŚNIA 1983
W Hawkins nawet wypad do spożywczaka może być źródłem frustracji.
Jestem tu tylko po śmieciowe żarcie, niezbędny składnik zaplanowanej na tę sobotę posiadówy z Kate, ale utykam w kolejce do kasy za czyjąś mamą, którą poznaję ze szkoły. Pani Wheeler. Jej córki Nancy nie widać w pobliżu, za to kręci się przy niej czwórka młodych, z których przynajmniej jeden jest jej potomkiem. Zamiast jej pomóc, wszyscy krążą wokół, wpadają między regały z płatkami śniadaniowymi i krzyczą do siebie tajemnicze zdania przez krótkofalówki.
– Spokojnie, Mike! – woła pani Wheeler, siląc się na pobłażliwy ton. – Nie szalejcie za bardzo, dobrze?
Mike, jej blady jak ściana syn, odpowiada jej jakimś warknięciem i ucieka.
– Ależ to diabły wcielone! – Pani Wheeler dzieli się tą uwagą z babciowatą kobieciną zza kasy i obie parskają tłumionym śmiechem.
Przedni dowcip.
Pani Wheeler jest w białej sukience i różowych szpilkach, a na głowie ma burzę ufryzowanych blond włosów. Jej sklepowy wózek wypełnia niewiarygodna ilość jedzenia, ale wygląda na to, że bardziej od tego wszystkiego potrzebuje pogaduszek. Dosłownie nie przestaje zagadywać do kasjerki. Opowiada jej o nowym znaku stopu, który gdzieś postawili. (Zmiany w ruchu ulicznym to najwyraźniej nie byle co, gdy człowiek nie ma w życiu innych atrakcji).
Kiedy już wszystkie jej zakupy zostały podliczone, pani Wheeler ogląda się. Fasada uprzejmości na chwilę znika z jej twarzy, a głos słodkiej jak melasa mamuśki z opery mydlanej przechodzi nagle w tryb komendy instruktora musztry.
– Mike! Chodź tu z kolegami i pomóżcie mi z pakowaniem!
Jej upiorny synalek z potworną fryzurą na garnek drze się w odpowiedzi:
– Mamo! Jesteśmy zajęci!
Kobieta zaciska szczęki, aż uwypuklają się jej smugi różu na policzkach.
– Dobrze, Mike, czyli… widzimy się przed sklepem?
Mike z pomrukiem niechęci wdusza guzik krótkofalówki.
– Konfrontacja z Białowłosą Meduzą przed sklepem.
Pani Wheeler wzdycha ciężko. Wygląda na przygnębioną, ale kiedy odwraca się do chłopaka pakującego zakupy do toreb, zaciska zęby w cierpkim uśmiechu.
– Możemy trochę szybciej? – indaguje.
– Przepraszam panią.
Pani Wheeler marszczy brwi i zaczyna – z nieustającym uśmiechem – ganić chłopaka za to, że według niej pakuje zakupy „nie tak jak trzeba”. Najwyraźniej zupełnie nie ma problemu z traktowaniem go jak kogoś niższej kategorii, jak służącego. Mam wrażenie, że obserwuję działanie licealnej hierarchii społecznej w świecie dzikiej przyrody. Kiedy kończymy szkołę, nic nie ulega zmianie, chyba że wyjedzie się z Hawkins. Na miejscu wszystko tylko ewoluuje w nowe formy.
Kiedy pani Wheeler (nareszcie!) przesuwa się dalej, kładę na ladzie swoje m&m’sy oraz nieco już rozmiękły batonik Milky Way i czekając, aż kasjerka mnie podliczy, przetrząsam kieszenie dżinsowej kurtki w poszukiwaniu drobnych.
Pani Wheeler mierzy mnie wzrokiem i zauważa:
– Och, skarbie, tylko słodycze? Ależ ty masz szczęście, że nie musisz jeszcze martwić się o figurę. – Wygładza przód sukienki, popisując się swoim ewidentnie wypłaszczonym na aerobiku brzuchem. – Pamiętam, sama taka byłam w liceum. Zupełnie jak ty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki