- W empik go
Straszna drużyna - ebook
Straszna drużyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 234 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mieście Bolechowie 1) ruch niezwykły: na ulicy jedynej, długiej, z obu stron otoczonej domkami, skupiają, się… gwarzą ze sobą tajemniczo,– znów się rozchodzą i znowu skupiają… Kobiety załamują dłonie – niektóre w głos zawodzą… chłopy i starzy dziadowie zaś radzą. Na wszystkich twarzach przestrach i trwoga.
Co młodsze i bardziej jare, parobczaki i odważniejsi z gazdów zdają się gotować, jakby do obrony… Lecz wnet opuszczają ręce – bezsilni… Poglądają strwożeni – ze strachu wybladli. Żydzi zaś, zziajani, pozamykali już, co mogli, – pomiędzy ich żonami rozgłośny jeszcze nie ustaje harmider. Trwoga dokoła bezsilna i zwątpienie.
Dochodzą bowiem raz po raz głuche wieści, że straszny watażka z pod Czarnohory, sara Dowbosz, jest w okolicy ze swoją drużyną…
1) Bolechów, miasteczko podkarpackie w dzisiejszej wschodniej Galicyi. 1
Wyjść miał już z puszczy – z niedostępnych gór swoich i skał, i zagraża dziś równinom… Już miał popalić wsie podgórskie… gdzieindziej napadł na dwory, czeladź pańską wyrżnął, wszystko zrównał z ziemią… Takie w różnych odstępach czasu nadchodzą wieści.
W Łopiance miał porwać popadję i zawlókł ją w niedostępną gór głębię. Mówią „ że wszelki opór tutaj daremny, gdyż on ma taką siłę, iż świerki wyrywa wraz z korzeniami, a machając niemi, niby żerdką, dwunastu naraz obala chłopów. Sam król nieboszczyk, rodzic dzisiejszego, który łamał podkowy i karoce w pędzie za tylne zatrzymywał koła, nie poszedłby z nim w zapasy, – bo on ma siłę nadludzką; chcąc zaś miasto zapalić, nasypie jeno na dłoń swą prochu, zapali, dmuchnie i całe miasto stanie w płomieniach. Tak przecież mówią?… Chyba jeden król Sobek 3), z całem swojem rycerstwem, dałby mu może radę… ale ten dawno już w grobie.
Pod wieczór nieco się uspokoiło. Cisza nastała w powietrzu. Na zachodzie krąg słońca – wielki dziś i bez blasku – zniża się powoli za
1) Tak w niektórych stronach lud nazywa Jana Sobieskiego.
posępne wzgórza, czernią borów pokryte… Zdala zbliżają się do niego male chmurki z czerwonemi tu i ówdzie plamami – chciwe rzucić się nań, zadławię kryjące się słońce.
Cały już obszar nieba z tej strony przechodzi w barwę prawie słowem niech wytną – niby różową – niby szarawą – ale bardzo posępną… Nareszcie znikł opar ten różowy i wystąpiły podłużne, szerokie smugi, czerwone, to zielonawe…
W powietrzu osiadało coś ciężkiego i jakaś ponura dokoła rozlana była groza. Nawet liście na drzewach szeleściły dziś inaczej, a bydło i konie stawały się coraz niespokojniejszemi, psy zaś biegały, jakby gdzieś wietrzyły nadciągającą szarańczę krymską, lub łupieżcę wołoskie. Turek już oddawna dał pokój ziemiom polskim, – atoli psy wiatr ciągle chwytają od strony gór a lasów.
Mieszkańcy, pogasiwszy nareszcie ognie po chatach, zmówili pacierz wieczorny i spać sic pokładli z obawą: straży tylko nocnej nakazano bardziej dziś czuwać… Gdyby jakie niebezpieczeństwo groziło, miała wówczas pobudzić mieszkańców.
W górze wisiały chmury, czarne, żałobne – i zdawały się… zbliżać do ziemi. Lecz spokój był w powietrzu.
Przechodziły godziny nocne, jedne po drugich, jednostajnie ciche i jednostajnie spokojne. Mrok nocy, czarny, gęsty, nieprzeparty, całe objął miasto, – nie widać było domów, nie widać między domami drzew ni ogrodów.
Mijała godzina za godziną, gdy jednak żadne nie pokazywało się niebezpieczeństwo, to i straż, zmęczona czuwaniem, powoli usnęła. Sen objął cale miasto.
Po północy, na jednym końcu tej rozległej osady coś zajaśniało… zaraz jednak zgasło: – drugi raz mocniej zaświeciło, podrzuciwszy w górę, jakby snop promieni… Nareszcie strzecha na jednej z chat stanęła cała w ogniu, a na niebie pokazał się mały, okrągły odblask łuny.
Po chwili ruch nastał w tej stronie i przestraszeni mieszkańcy chaty gorejącej wraz z sąsiadami gasili z pośpiechem, mienie swoje wynosząc. Teraz i straż zaczęła nadbiegać… Ale to tylko widoczna była nieostrożność? Zapomniano zapewne zagasić ogień na ognisku, albo też może co się zajęło w zlepionym z wałków kominie?,..
Ogień zdawał się już przygasać. Wiatr ruszył się teraz, lecz pędził w stronę, gdzie nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo. Aż tu nagle i na drugim końcu miasta pokazała się łuna… i wybuchł ogień czerwony, rzucając się na poblizkie strzechy, wiatrem gnany w podskokach. Teraz powstał ruch większy, gwałtowniejszy. Słychać już lament kobiet.
Uderzono w dzwony. Przeciągle zadźwięczała dzwonnica starej cerkwi i połowa zbudziła się miasta….
W trzeciej teraz stronie również wybuchł ogień, a choć go zaraz zagaszono, powstałe już na czwartym końcu płomienie zaczęły się rozszerzać z niepowstrzymaną szybkością,..
I trzy ogromne na niebie zajaśniały łuny, coraz się bardziej rozszerzając, coraz gwałtowniej rozpierając czarne chmury.
Zgiełk. Trwoga nastała ogólna. Jacyś widocznie złoczyńcy podpalili miasto, by kraść i rabować. Drużyny jednak tu żadnej nie widać, z hersztem, wiodącym setki uzbrojonych w broń sieczną i palną.
Tu i ówdzie wynoszono zaczadzone dymem dzieci, łypiące jeno oczyma: – gdzieindziej wydobywano popieczone, spalone na węgiel niemowlęta…
Ogień zlał się nareszcie w jedną masę – i stało się jasno,.jak w dzień, w całem mieście.
Atoli prócz mieszkańców tutejszych nikogo nie było widać…Nie wiedzieć, czy to jacy swojscy złoczyńcy podpalili miasto na czterech rogach, by w ogólnem zamieszaniu kraść i rabować żydów?… czy może to zbiegli z siół bezpańscy poddani, dziś się włóczący? lub też jacy dworscy hultaje, co niedawno uciekli z turmy?…
Wzięto się zatem z całej siły do ratowania i wynoszenia rzeczy i bydła, a miano się na baczności, by co nie zginęło.
Pożar coraz się rozszerzał. Tu i tam ludzie się rozbiegali, a wydobywano już z pogorzeliska trupy dzieci, i trupy bydła, a koni…
Eozpacz i lament okropny. Kobiety biegały z rozpuszczonym włosem – wyjące za niemowlętami. Chłopcy i co śmielsza młodzież wdrapywali się na dachy, lecz niejeden spadł z walącą się płatwą i belkami.
W żydowskiej połaci straszny rozlegał się wrzask i lament.
Niektórzy jęczeli, okropnie poparzeni, z osmoloną głową, z której włos spadł spopielały, – wpół nadzy, z wiszącerai jeszcze szmatami niedopalonego odzienia. Poranieni krzyczeli by ich kto zlał wodą i ulżył ich boleściom, lecz wody nie było… lubo wiszące w górze chmury, coraz gęściejsze i coraz bardziej zmieszane z kłębami dymu, zdawały się być deszczem brzemienne. Wiatr teraz ruszył się gwałtowniejszy, i pojedyncze zrzadka padały już krople…
Zdawało się, iż może deszcz lunie. Z nadzieją ostatnią patrzali do góry, oczekując go z upragnieniem: on tylko bowiem jeden jedyny mógłby tu może ugasić pożar.
Wiatr syczał i huczał – kłęby dymu leciały niepowstrzymane… Z niektórych, niedopalonych jeszcze chat, z gwałtownością wybuchały cisnące się masy czarnego dymu, ogień straszliwie trzeszczał i klaskał jakby z tysiąca biczów. W górze, jak gdyby walka toczyła się szatanów z upiorami – na zabój – coraz wścieklejsza.
Wtem deszcz zaczął padać gęstemi kroplami…
nadzieja budziła się niejaka…Lecz starsi kiwali tylko głowami. Deszcz lunął rzęsistszy, i zrobiło się tak ciemno, że nie można było nic koło siebie rozpoznać… Pożar mimo to nie zagasł, jeno się z mgłami deszczu i tumanami wichru pomieszał w jakąś całość chaotyczną, jeszcze sroższą, jeszcze straszliwszą – i zgiełk nastał teraz nie do opisania.
Tu i ówdzie, gdzie jaskrawy blask pożaru przedarł obłok deszczowy, zmącony tumanami dymów, zdawało się, że widzieć można chwilami postacie jakieś – uwijąco się – obce mieszkańcom miasta, dzikie, a ruchliwe. Lecz teraz, w tumanach tych i w blaskach czerwonych ognia, wszystko potworne przybierało kształty… Sąsiedzi nie poznawali sąsiadów, dymem osmolonych, deszczem przemokłych – czerwonych krwawą łuną pożaru.
Gdy nieco burza ucichła i deszcz ustawał, a blaski pożaru górę wzięły nad szarym gąszczem dymu i deszczu, – widać było kupy rupieci z popalonych domostw – zmoczone, bez ładu leżące, koło których uwijały się osmolone i pokaleczone chłopy, lub drżące z przerażenia niewiasty, otoczone drobiazgiem przestraszonych dzieci.
Atoli jedna z młodszych dziewek nie załamywała tu dłoni, nie zawodziła rozpaczliwie, jak inne, – lecz wyratowawszy swoich i mienie, pognała czemprędzej drugim pomagać, gdzie jeszcze można było co wydobyć z chac niedopalonych, zlewy bowiem deszczowe miejscami ogień nieco przytłumiły,
W osmalonej koszuli, z kosą rozwiązaną, zarumieniona od wysileń, usiłowała Mełanka wyratować, co było można, z mienia biednych sąsiadów. w tej chwili jednak spostrzegła, że człowiek jakiś, rosły i barczysty, wcale jej nieznany, ognistem okiem w nią się wpatruje, jakby się dziwił jej odwadze i śmiałości, – do ratowania zaś wcale się nie ruszał. Spostrzegła to, lecz nie tracąc czasu, wnet się odwróciła, skoczywszy dalej do wywalenia wrót starych, których płomień jeszcze nie dogryzł, a za któremi dałoby się może co jeszcze wydobyć…
Po niejakim czasie, gdy znów na innem miejscu siliła się wyważyć drzwi, dla dziewki, chociaż silne), za ciężkie i oglądała się za jaką pomocą, widzi tego samego człowieka… lecz on jej teraz wydał się roślejszym jeszcze i bardziej urodziwym, – a włos jego, czarny jak węgiel, spadał mu poniżej ramion. Przelękła się, ale on się łagodniej uśmiechnął, patrząc na próżny wysiłek dziewki, bliżej przystąpił i w jednej chwili silnem ramieniem wyważył drzwi ciężkie, dębowe, iż rozpękły we dwoje i powaliły się z łoskotem. Poczem natychmiast się oddalił. Dziewczyna stała jeszcze przerażona zjawiskiem niezwykłem i siłą, której podobnej nie widziała Zdało się jej, że czuje jeszcze na sobie jego wzrok ognisty, do głębi świdrujący. Chwilę stała w zamyśleniu. Tumany jednak nadciągające dymów i mgły nocnej zakryły jej widok.
Zgiełk był teraz znowu coraz większym i coraz głośniejszym, – a przy uciszonym zupełnie wietrze i spokojniejszych blaskach, dało się widzieć niejedno, czego przed chwilą oko nie spostrzegło… Dlatego tez zapobiegliwość gazdów stawała się coraz większą, ale niejednej rzeczy nie można było już odszukać… Znajdywano natomiast porozbijane w tym zamęcie nocnym skrzynie, dobrze okowane, których płomień nie przegryzł, a były niedawno wyrzucone z komór w całości; w innych znów brakowało schowanych korali i przez dłuższy czas składanego grosiwa… Widoczna była tu czyjaś zbrodnicza ręka.
Gdy tak szukano tego to owego, spostrzeżono na jednem miejscu człowieka, który unosił całą garść sznurów korali, a kiedy doń inni przyskoczyli, w jednej chwili wyciągnął on z pod burki broń ukrytą i dawszy ognia znikł z przed oczu przestraszonych – i tylko krępa jego postać i kosmate oblicze zostało w pamięci przytomnych, którzy się mocno teraz zafrasowali… Na innych również miejscach pogorzeli przypomniano sobie także, że w zgiełku nocnym widziano jakichś ludzi nikomu tu nieznanych, którzy udawali ratujących, – a właśnie tam najwięcej potem brakowało rzeczy. Gdzieindziej przyszło nawet i do bijatyki, – gdyż rabowano tam otwarcie, a byli nawet między tymi obcymi ludźmi tacy, co odgrażali się ostrem narzędziem, nie znajdującem się w mieście.
Ludność teraz poznała, kto to jest w miasteczku: straszliwe przerażenie wszystkich ogarnęło.
Zaczęto się też skupiać – trwożnie, bezładnie… Kobiety poczęły uciekać i kryć się, gdzie która mogła… lecz mężczyźni, doprowadzeni do rozpaczy, imali w ręce siekiery, to koły… niektórzy mieli kosy, cepy, nawet trzusła wyrywane z pługów, – i próbowali tłumem opaść śmielszych i lepiej uzbrojonych rabusiów. Lecz tu na przeciągły świst przewódcy swojego, z różnych stron zbiegali się niepoznani dotychczas opryszki i wstępnym bojem, strzelając a kładąc trupem, unosząc zaś łupy swoje, uszli w oczach mieszkańców, którzy nie śmieli puścić się w pogoń za nimi.
Mieszkańcom Bolechowa pozostawiono dopalające się domy i kłębiące się dymy, które teraz ezarnemi chmurami zawisły nad nieszczęśliwem miastem.
Znizkąd nie było pomocy. Łupieżcę miasto zapalili – a przecież król August siedzi dziś na tronie i zwołuje raz wraz sejmy dla dobra rzeczypospolitej… Żali wojsk nie mają, ni król, ni pany, ażeby wolę jednego ukrócić watażki?…
Całą noc szalał jeszcze płomień; na niektórych miejscach tak było gorąco, że przystąpić do pożaru było niepodobna, ogień gryzł i szczypał
W lice, a wyratowane już rzeczy napowrót się od gorąca zajmowały… Ale dopiero kiedy dzień nastanie, będzie można poznać ogrom nieszczęścia!
Gdy nastał ranek, wychyliło się słońce, ogromne, bez blasku, jak gdyby z przestrachu wybladłe, zastawszy inne dziś miasto, niżeli to, które tu wczoraj opuściło.
Tu i owdzie czerwieniły się jeszcze płomienie, z kupy zaś gruzów i popiołów kłębiły się dymy czarne, w górę uchodzące, albo jakby z rusznic starych, pękających, strzelały wydobywające się gdzieniegdzie na wierzch ognie; gdzieindziej zaś stały jeszcze rzędy domów, lecz bez strzech i dachów, zczerniałe, inne znów z niedopalonemi tylko słupy i belkami, podobne kościotrupom… Po różnych miejscach szukano jeszcze dzieci pogubionych, a znachodzono drobne w popiele szkielety. Owdzie znów zawiązywano rany, zadane pokaleczonym, lub silono się bez skutku trzeźwić zaczadzonych; tam zaś znowu usiłowano przyprowadzić do życia tych, co śmielsi, porwali się na drużynę watażki, śmiało w oczy zaglądającą śmierci.
Mełanki zaś, odważnej, ratującej innych, nie mogli się dziś rodzice doczekać… Mija jedna godzina, druga…, a jej jak nie było tak nie ma… Na reszcie zaczęto pytać się innych, czyli gdzie nie widziano dziewczyny. Byli, co widzieli, jak ratowała to lub owo domostwo… lecz nie umiano powiedzieć, gdzieby się potem podziała. Matka już zaczęła ręce łamać, pewna, że dziewczynę za daleko śmiałość powiodła, że teraz leży ona przytłoczona gdzie ciężką jaką belką… I tu zaczęła zawodzić… Dziewczyny szukano w całem miasteczku, ale ni żywej, ni martwej, nie można było odnaleźć.
II.
Gdyby kto zajrzał w głębie borów, czarnych, nieschodzonych, gdyby zdołał przejść dzikie wądoły i jary, piętrzące się od usypisk, a bronione przez dzikiego zwierza i gorszych odeń ludzi, ujrzałby Mełankę, leżącą na posłaniu z igliwia świerkowego, spoczywającą snem znużenia, a dokoła niej ujrzałby rozłożone dzikie postacio, uzbrojone w topory i noże wychylające się z po za szerokich pasów, świecącemi nabijanych ćwiekami; inni znów byli bez pasów, w sirakach lub burkach, albo-też w stroju jakimś dziwnym, jaskrawym… Jedni z nich ciągnęli z baryły czerpakiem, drudzy dogryzali placka owsianego, spieczonego w popiele. Na rożniu zaś długim piekł się cały baran, gdzie dwóch ludzi smagławych, z włosem długim, w poświetle żaru błyszczącym, na klęczkach koło ognia zajętych było robotą kuchenną.
Wataiha ich, w przystrojonej w pióra orle i złote blaszki kresani1), leżał pogrążony w zadu-
1) Krcsania, kapelusz huculski, czaroy, ubrany w pióra orla lub głuszca.
mie, poglądając to na uśpioną dziewczynę, to chwilami na innych, którzy wtedy pod wpływem tego spojrzenia gwaru zaprzestawali. A kiedy się ruszył, zabłyszczał mu z pod burki pas szeroki, bogato, z węgierska srebrem nabijany. Wpatrzywszy się w urodziwą jego postać, możnaby poznać w nim onego sążnistego chłopa, który podczas pożaru Bolechowa, pomagając dziewczynie, drzwi ciężkie płonącego domu wyważył.
– Ta czy ona spi jeszcze? – odezwał się jeden z tłuszczy tej do drugiego.
– Ano nie widzisz, chłopie?… Ut, durne toci jeszcze!… Inna całowałaby mu ręce… takiemu watażce, że ją tu sprowadził… Bo czy jej tu będzie dziś krzywda?… Albo on-ci nie ma sznurów korali, ta pereł z bind żydowskich, żeby nie jedną ustroił krasawicą?…
– Ba… a dodaj no tych zowtyćh M, na sznurki nawleczonych… co to, jak pomnisz, pozdzieraliśmy z onych mołodyc Kosowskich?,..
– Cha; cha! Toż to był wtedy rejwach!… Jak to zaczęło się prosić!… Nie pomogło L.
– JHołodcy nie robią nic przez połowę.;. O ! patrz-no, chłopie, jak czarny Kuryło zagląda na śpiącą!… No, no, niech się bestya ma na
1) Tak zwą huculi dukaty.
ostrożności, bo już watażka się chmurzy!… A ty wiesz, co to znaczy, gdy on brwi ściąga?…
– Ależ bo to, co krasawica, to wam już krasawica!… harna, by jodła…
– Nie mało bo z nią byłoć i kłopotu!…. Nie moge zabyc, jakeśmy ją porwali… Ta, czekaj, ano długo czekaj, chłopie, zanim-ci nie odeszła tam, gdzie więcej było dymów a mniej ludu tego plugawego… Cha! cha!… ale dobrze jej rudy ten sobaka zatkał gębę, kiedy krzyczeć chciała… Cha! cha! cha! cha! Zazula chwyciła-ci go pazurami i byłaby mu ślepie wydrapała…
– Gdyby ci nie było tyle wrzawy… na pozór – dodał inny – to byliby się wam Bolechowscy obaczyli… ale tak… już ona zakosztuje dzisia naszej strawy mołodeckiej… taj tylko!–
Ona tymczasem lekko dyszała… Może jej się w tej chwili śniło, że jest w chacie rodzinnej, na donie mateńki, w pośrodku swoich… albo może jeszcze myślą gdzie ugania między domami, wynosząc mienie sąsiadom. W tej chwili się ruszyła, zrobiwszy zamach taki ręką, jak gdyby coś chwytać usiłowała. Widoczny wysiłek poznać na jej twarzy…
Obudziła się. I Watażka w tej chwili się poruszył. Ona zaczęła przecierać oczy i rozglądać się; nareszcie wyjąkała:
– Oj!… ja tutaj… między nimi?… I zaczęła ręce łamać.
– Alboi ci tu krzywda będzie? – rzeki jeden z drużyny. – Watażka nasz… patrz, jaki on bogaty!…. mierzy-ci garncem korale, jak bób grube… Maci więcej, niż wasze tam… kawalery bolechowskie…
Ona w płacz uderzyła.
– Dać jej pokój! – odezwał się groźno watażka – Niechaj się wypłacze… będzie jej tak lepiej…
– Tac i nawróci się – dodał inny.
– Oj! ja się nie nawrócę… nigdy a nigdy!…. Wróćcie mnie do moich!… Pomyłujte a wróćcie!… Na co ja się wam tu przydam!….
– Ty silna, jak chłop – zaśmiał się rusy Tymko, – będziesz z nami mandrowała.. Damy ci rusznicę albo i szturmak do ręki… Dziewczyna, jako jodła, a boi się… pochodów.
– No, cicho tam! – zawołał watażka – Nie naigrawać się! – Potem dodał jeszcze: – Gdy przyjdzie do siebie, weźmie ona niejednego z was za czuper. Ja baczył, jakci tam ratowała…
– Oj, ja nieszczęśliwa!… Pomyłujte, pane mołodcze!… Wy dobry… wy mnie odeszlecie do moich?… Tam maty moja tuza za dońką… Maty myślą „ że donia jej już nie żyje…
– No, nie bój się, zoreńko… Zobaczysz jeszcze kiedy i maty swoją… Ja ci nie zrobię krzywdy… Ot, dajcie jej sobie wybrać jaki sznur korali… ano co najdłuższy i najgrubszy…
– Jak to? watażko!… Bez podziału jeszcze?….
– Nie słyszałeś, chłopie?… Spytasz ty mi się raz drugi!…
I zgrzytnął zębami, – a pytający zadrżał i łypnął oczyma. Musiał słuchać. Niektórzy spojrzeli na siebie – a rudy Kuryło rzekł do drugiego:
– Nie wiedzieć, co teraz tamta powie, kosmacka?…1).
– Ta co?… Czyż watażka nie mołodec?… Bedzie wam przy jednej wisiał krasawicy?… Żali nie moie mieć ich kilka?…
Tymczasem chciwym wzrokiem szukano korali pośród kupy świeżo zrabowanych rzeczy, które leżały pod strażą dwóch dobrze uzbrojonych ludzi; pilnowali oni, aby nikt nie śmiał co pochwycić – jak dwa psy, zęby wyszczerzające na każdego, ktoby się zbliżył.
1) Kosmacz, obszerna wieś huculska w głębokich górach, nad Pistyńką, wpadającą do Prutu.
Gdy przyniesiono gruby sznur czerwonych jak krew korali, a Dowbosz chciał je zawiesić na szyi dziewczyny, wzdrygnęła się ona, raptem odskoczywszy….
– Ne choczu – mruknęła – To z naszych ludzi! – Potem zwróciwszy się do watażki, zawołała: – Pomyłujte, panie!