Strażnik kłamstw - ebook
Strażnik kłamstw - ebook
Błyskotliwa opowieść o miłości, niebezpieczeństwie, odwadze i zdradzie pióra autorki międzynarodowego bestsellera „Ocalone”.
„Ekscytująca lektura. Cudowna”. Lesley Pearce
Rok 1953, południe Francji. Kruchy pokój między Zachodem a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, pewną rodzinę zaś podzieliły tajemnice i przeciwne poglądy.
Eloise Caussade jest młodą odważną Francuzką, wychowaną w gospodarstwie zajmującym się hodowlą byki pod Arles w Camargue. Idealizuje starszego brata André, a kiedy ten opuszcza rodzinny dom, by zostać agentem CIA i w ten sposób mieć swój udział w obronie Francji, Eloise podąża za nim. Chłonie wolność w Paryżu, jej świat ożywa.
Wszystko się zmienia, kiedy André zostaje ranny w rezultacie poczynań Eloise. Niezdolny do pracy, wraca do rodzinnego domu, a Eloise, dręczona poczuciem winy i odpowiedzialności za jego kalectwo, rusza na poszukiwanie osoby, która próbowała go zabić. Nieustępliwie ściga człowieka, który zdradził jej brata i ojczyznę, równocześnie ucząc się patrzeć inaczej na bliskich sobie ludzi i samą siebie. Nie wie, komu może zaufać. Kto pracuje dla wywiadu, kto nie? I po której stronie opowiada się jej rodzina?
„Elektryzująca intryga… Szybkie tempo, złowieszcze podteksty”. The Times
„Absolutnie porywająca”. Elle
„Doskonała lektura eskapistyczna”. Marie Claire
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-036-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Paryż, Francja, 1953 rok
Zaczęło się tutaj, w Paryżu. W VIII dzielnicy. Ta noc przewróciła moje życie do góry nogami. Wiał silny wiatr, w powietrzu unosił się intensywny zapach rzeki. Siedziałam w ciemności w swoim rozklekotanym renaulcie na nijakiej ulicy przed nudnym pięciokondygnacyjnym budynkiem, na który nikt drugi raz by nie spojrzał. Wiedziałam jednak, że za jego zwyczajnymi czarnymi drzwiami, pod szarym dachem z ocynkowanej blachy nie było szczypty nijakości. Pragnienie, by znaleźć się w jego wnętrzu, wręcz mnie dławiło.
Był późny wieczór. Czekałam od trzech godzin z palcami zaciśniętymi na kierownicy, po plecach spływały mi strużki potu. Co dziesięć minut wycierałam dłonie w płaszcz. Obok przejeżdżały samochody. Reflektory ścigały się przez noc w kierunku Boulevard de Clichy, skąd dobiegał odgłos dużego ruchu ulicznego, i ignorowały mnie. Starsza kobieta, czarna jak karaluch we wdowim stroju z woalką, wychyliła się z jasno oświetlonego okna na piętrze i podejrzliwie mi się przyglądała. Zaklęłam, osunęłam się na siedzeniu i schowałam twarz w szalu. Ukryłam długie czarne włosy pod nierzucającym się w oczy filcowym kapeluszem, postawiłam kołnierz granatowego płaszcza. Dobrze mnie wyszkolono.
Kiedy wreszcie czarne drzwi się otworzyły, światło z półkolistego okienka nad nimi padło na mężczyznę, który jednym skokiem pokonał trzy stopnie. Badałam jego twarz, szukając znaków. Był wysoki, czujny, szybki. Pewnym siebie krokiem skierował się do mojego samochodu. Nazywał się André Caussade i był moim bratem.
− Jedź − polecił.
Włączyłam silnik. Brat opadł na siedzenie obok mnie i zatrzasnął drzwi z taką siłą, że poczułam, jak ich stare kości ocierają się o siebie. Pachniały jego wypastowane buty.
− Jedź, Eloïse.
Żadnych krzyków. Żadnej paniki. Ale ponaglenie w jego słowach nie pozostawiało miejsca na wątpliwości. Wrzuciłam pierwszy bieg i samochód oderwał się od krawężnika. W ciemności wepchnęłam się za kaszlącą ciężarówkę, w niekończący się paryski strumień pojazdów. Dlatego tu byłam − żeby pomóc bratu. Caussade’owie razem. Paryscy kierowcy są jednak jak wojsko Stalina − nie biorą jeńców. Ryczały klaksony. Zasady moralne mojej matki zostały głośno podane w wątpliwość przez człowieka, który o mało nie zabrał ze sobą mojego zderzaka. Była dziesiąta wieczorem i o tej porze żaden Francuz przy zdrowych zmysłach nie myśli o niczym innym poza kieliszkiem wina i ciepłym udem pod dłonią.
André nie udzielił mi wyjaśnień. Był człowiekiem oszczędnym w słowach, a te, które padały z jego ust, często przyjmowały kształt kłamstw. Żeby rozproszyć twoją uwagę. Zmusić do spojrzenia w niewłaściwym kierunku. Był w tym dobry.
Mój brat pracował dla CIA. Nie mówię tego lekko, tylko z szacunkiem. Sama na próżno pragnęłam tej pracy. Chciałam iść w jego ślady, należeć do tych, którzy pomagają zapewnić bezpieczeństwo Francji w trudnych czasach. Owszem, wiem, że to brzmi przesadnie dramatycznie, ale życie agenta w terenie bywa niebezpieczne, o czym nieustannie zapewniał mnie André. Teraz uczyłam się tej lekcji na własnej skórze.
Przez całe dzieciństwo André był mi matką i ojcem, bardziej nawet, niż był nim papa. Kiedy więc dzisiaj wieczorem zadzwonił i powiedział, że mam czekać w samochodzie przed konkretnym domem na konkretnej ulicy, natychmiast tam pojechałam.
Ktokolwiek ścigał mojego brata, nie miał szans. André był za szybki, za mądry. Był… chcę powiedzieć, że niezwyciężony, ale to nieodpowiednie słowo. Takiego człowieka jak on chciałbyś mieć przy sobie, gdybyś wisiał na śliskiej linie nad otchłanią, w której szaleją ognie piekielne.
Wierzcie mi, że tak by było. Pragnąłbyś jego chłodnej pewności, że zdoła przechytrzyć wszystkich drani o lodowatych oczach, których Kreml może wysłać przeciwko niemu. Gdy byliśmy dziećmi dorastającymi w bagnistej krainie Camargue, nauczył mnie przyjemności tworzenia szyfrów i dreszczu ekscytacji towarzyszącego korzystaniu ze skrzynki kontaktowej, a później w Paryżu zabierał mnie na tajne spotkania w takich miejscach, że ojciec złoiłby mi skórę, gdyby o tym wiedział. Paryż, musisz zrozumieć, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku nie był miastem, lecz dołem kloacznym. Miał zgniłą duszę. Był wstrętną owłosioną dupą samego diabła, tak mówił papa. Już mnie nauczył, że byki i konie są ważniejsze od osieroconych przez matkę dzieci, a w wysokich górach Bóg grzmotami wyraża swoje niezadowolenie za każdym razem, kiedy pływam nago w rozlewiskach Rodanu.
Ojciec wyglądał jak Abraham w mojej Biblii dla dzieci. Długa broda. Hebanowa laska. Jak Abraham raz w roku składał ofiarę Bogu na poszarpanych, wybielonych od słońca klifach Baux-de-Provence. Nie z syna, jasne, że nie. Nawet Abrahamowi tego oszczędzono.
W każdą Wielkanoc ojciec prowadził jednego ze swoich ulubionych młodych czarnych byczków w dzikie ostępy na zboczu i podcinał nieszczęsnemu zwierzęciu gardło. Zawsze czekałam na jego powrót, czepiając się ogrodzenia i nadziei, że ten Józef (czy jakiekolwiek inne starotestamentowe imię nadałam skazanemu na śmierć zwierzęciu) tym razem wróci. Lecz nie. Ojciec schodził z góry sam z dłońmi czerwonymi od krwi.
Nie wiedziałam, za co odprawia pokutę, i nigdy nie pytałam. Swojemu młodszemu synowi nadał imię Isaac, chociaż nie byliśmy Żydami. To coś znaczyło. Krew także coś znaczyła.
Nie miałam jednak pojęcia co.
Mimo że w uszach dźwięczały mi przekleństwa papy, pojechałam do Paryża, a teraz wyczuwałam bijący od André odór niebezpieczeństwa, kwaśny jak kocie siki. Bałam się o brata. Obracał się na fotelu koło mnie, by sprawdzać samochody za nami, ale widać było tylko smugi reflektorów. Otuliła nas ciemność, znad Sekwany unosiły się białe pasma mgły, gotowe porwać znajome obiekty.
Wywiad radziecki miał upodobanie do czarnych samochodów, a takich w mieście było mnóstwo. Prowadziłam, czując, jak włoski na karku stają mi dęba. André spojrzał na mnie − wyczuwał moje zdenerwowanie? − i w żółtym świetle lampy ulicznej dostrzegłam jeden z jego rzadkich uśmiechów, rozluźnienie w mięśniach szczęki. Skórę i włosy miał barwy piasku, tak samo jak kurtkę. Twierdził, że dzięki temu trudniej wypatrzyć go w tłumie, chociaż ja odnalazłabym go wszędzie.
− Zgub ich − szepnął.
Nie wiedziałam, kim są „oni”, znałam jednak Paryż i jego sekretne miejsca, nauczyłam się wszystkich. Mocno zakręciłam kierownicą, samochód wjechał na chodnik, rozpędzając przechodniów niczym konfetti, o włos omijając kopulasty urynał z przestraszonym użytkownikiem. Na rue de Richelieu ze sklepami numizmatycznymi i eleganckimi szarymi fasadami wepchnęłam auto w wąską boczną uliczkę, nieprzeznaczoną dla niczego większego niż kot, i osłona bocznego lusterka zapiszczała w proteście, kiedy zdarła się z niej warstwa farby. Znałam paryskie skróty jak pająk swoją sieć. Od wspaniałych głównych traktów Pól Elizejskich do brukowanych podłych ulic Montmartre’u na wzgórzu oraz zaułków i zakamarków pomiędzy barami i kafejkami Dzielnicy Łacińskiej na lewym brzegu. Przeszłam je wszystkie w swoim śnie.
Dostrzegłam ogon w chwili, gdy wjechałam na Boulevard de Sébastopol. Bulwar był szeroką, czteropasmową ulicą, przy której z obu stron stały wielkie, pięciokondygnacyjne budynki i rosły ogołocone teraz z liści drzewa, rzucające spiczaste cienie przed samochodem. Przecinała II i III dzielnicę. Zmieniałam pasy, robiąc ciągłe uniki. Po kilku sekundach już wiedziałam, który samochód powtarza moje ruchy: ciemny, smukły renault Frégate. Szybszy od mojego, ale 4CV potrafił zawrócić w miejscu. Patrzyłam, jak reflektory zbliżają się do nas.
Kim byli?
O co im chodziło?
Musieli pracować w trzy auta, żeby pozostawać w kontakcie. Budynki były tu wspanialsze, ulice szersze. André trzymał na kolanie mały, ale cichy pistolet High Standard HDM/S, rękę miał nieruchomą jak kamień. Serce mi waliło, palce były lodowate, skupiałam się jednak na drodze przed sobą. Poczekałam do ostatniej chwili i skręciłam w prawo. Z wielką prędkością minęłam ciemne, wysokie arkady targu Les Halles, potem wzięłam ostry zakręt w lewo. Renault za mną zareagował zbyt późno i pojechał dalej. Z ulgą wypuściłam powietrze z płuc, André mruknął z aprobatą. Ruszyłam w kierunku Pont Neuf.
Śmignęliśmy przez najstarszy most w Paryżu, rzędy wysokich lamp ulicznych rzucały pomarańczowy całun na mgłę podnoszącą się z Sekwany i wirującą wokół nas niczym warstwy starej koronki. Szeroki kamienny most nie był zatłoczony o tej późnej godzinie, choć spowolniła mnie zdezelowana ciężarówka, która z wysiłkiem toczyła się przed nami. Znalazłam się w pułapce, kiedy nagle nie wiadomo skąd zaryczał motocykl. Wyraźnie uświadamiałam sobie jego pojedyncze oko utkwione w nas w mroku i motocyklistę ukrytego w kominiarce. Nacierał na auto od strony pasażera z hałasem rozrywającym mi uszy. Zobaczyłam, jak André unosi pistolet i natychmiast nieznacznie skręciłam kierownicę, na tyle, by tylnym kołem zahaczyć motocykl. Wstrząs wprawił samochód w drżenie, rozległ się zgrzyt metalu, ale się nie obejrzałam. Nie miałam ochoty oglądać motocyklisty rozłożonego na chodniku ani słuchać rosyjskich przekleństw, którymi mnie obrzucał.
Odrobinę odkręciłam szybę, potrzebowałam świeżego powietrza, ale do środka wkradła się mgła, niosąc ze sobą odór rzeki. Spojrzałam na André i zobaczyłam uśmiech na jego twarzy.
− Świetna robota − powiedział. − Skręć w lewo.
− Nie. − Pokręciłam głową. − Znam bezpieczne miejsce.
Skręciłam w prawo i wpadłam w labirynt wąskich uliczek przecinających dzielnicę na lewym brzegu, wijących się i zakręcających wzdłuż jasno oświetlonych barów i burdeli. Krążyłam po nich tak długo, aż zyskałam absolutną pewność, że nie podążają za nami żadne reflektory. W końcu w podłym zaułku, gdzie działały tylko dwie latarnie, moje światła wydobyły z mroku ceglaną arkadę, przez którą z ulgą przejechałam. Za nią rozciągał się dziedziniec z pajęczyną żelaznych schodów i rzędem zamkniętych garaży. Zgasiłam światła, wyskoczyłam z samochodu i otworzyłam jeden z nich. Zanim André zdążył mrugnąć, wjechałam do środka i zamknęłam za nami drzwi na klucz.
Wreszcie w mojej głowie zapanował spokój. Ucichły rozbrzmiewające w niej jęki i zgrzyty, a do opuszków palców na powrót popłynęła krew.
Siedzieliśmy oboje w samochodzie i milczeliśmy, słychać było jedynie tykanie stygnącego silnika. Ciemność, gęsta i dusząca, kleiła mi się do skóry.
− Co to za miejsce? − zapytał André. − Skąd o nim wiesz?
− Należy do ojca człowieka, którego poznałam, pracując dla agencji detektywistycznej. Wiesz, że dzięki tej robocie znam boczne uliczki Paryża, wszystkie zaułki. Zwykle przechowuje tu motocykle, podejrzewam, że kradzione. Zgodził się, żebym korzystała z garażu, bo teraz siedzi w więzieniu.
− Po co ci to? − Odwrócił się, by w mroku na mnie spojrzeć.
− Na wypadek, gdybym kiedyś potrzebowała bezpiecznego miejsca.
Uśmiechnął się.
− Słuszne podejście, Eloïse.
Jego pochwała znaczyła dla mnie więcej, niż dałam po sobie poznać.
− A ci ludzie kogo ścigali?
− Oczywiście mnie.
− Dlaczego?
− Och, Eloïse, im mniej szczegółów znasz, tym jesteś bezpieczniejsza. Wiesz, jak to jest. Przykro mi. − Mocno ścisnął moją rękę. − Dziękuję.
− Za co?
− Że ukryłaś mnie w bezpiecznym miejscu.
− Nie chcę podziękowań, tylko informacji.
− Siostrzyczko, nigdy nie rezygnujesz? − Roześmiał się jednak.
Nie, nie rezygnuję. Jeśli wychowujesz się w rodzinie twardych mężczyzn i jeszcze twardszych byków, uczysz się, by nigdy się nie poddawać. To nie leży w mojej naturze.
Musiałam zapewnić mu bezpieczeństwo, prawda?
Skąd miałam wiedzieć, co czeka na zewnątrz?ROZDZIAŁ DRUGI
W ciemności słyszałam regularny, spokojny oddech André. Jakbyśmy nie byli zamknięci w garażu cuchnącym szczurzymi odchodami. Jakbyśmy nie ukrywali się przed ludźmi o grubych karkach i nazwiskach takich jak Wołkow i Zazławski.
− Ci ludzie zabijają − powiedział mi kiedyś. Wtedy przeszedł mnie dreszcz i myślałam, że rozumiem. Przecież w gospodarstwie ojca pracowałam z dzikimi bykami. Widziałam, jak zabiły człowieka, zdawałam sobie sprawę, co to znaczy. Tak myślałam w swojej niewinności, lecz się myliłam. Dopiero teraz pojęłam, co te trzy słowa naprawdę znaczą: „Ci ludzie zabijają”. Poczułam strach i krew zastygła mi w żyłach.
Zwolniłam chwyt na kierownicy, jeden po drugim wyprostowałam palce. Nie chciałam, żeby André zobaczył moje przerażenie, mimo to musnął mi rękę. Miał długie, kwadratowo zakończone palce i dłonie człowieka przywykłego przez młodzieńcze lata do ciężkiej fizycznej pracy, choć od tamtego czasu skóra zdążyła się wygładzić. Paznokcie były wypielęgnowane na sposób paryski, a nie połamane i brudne. Czasami to mnie martwiło. Czułam, jakby brat, którego znałam i kochałam przez całe życie, opuszczał mnie.
− Wszystko w porządku? − zapytałam lekkim tonem.
− W porządku.
Uśmiech w słabym świetle ulicznej latarni wkradającym się przez szparę pod drzwiami wolno rozlewał się na jego twarzy, ale warto było czekać. W chwili wytchnienia jego pociągła twarz była poważna, oczy czujne. Przed laty preferował dziki wygląd pirata z długimi i niesfornymi złotymi lokami i jeździł na oklep po Camargue na złośliwym siwku o imieniu Karol Wielki. Teraz jednak można by go wziąć za prawnika. Garnitur ze spodniami w kant. Ostrzyżone włosy. Zaciśnięte usta. Aktówka pod pachą.
Moje przebranie − tak to nazywał.
Twoja ujarzmiona dusza − żartowałam.
− Świetnie się sprawiłaś − powiedział mi. − Naprawdę bardzo dobrze. Nie mógłbym lepiej poprowadzić samochodu. Tutaj jesteśmy bezpieczni. Szczęściarz ze mnie, że znalazłaś to miejsce. − Cicho się roześmiał, czym mnie zaskoczył. − Jaki masz plan? Spędzimy tydzień zamknięci w tym garażu?
− Siedź − odparłam. − Zaufaj mi.
Brat zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.
− Ufam ci.
Wyskoczyłam z samochodu, otworzyłam drzwi garażu, bo chciałam się stąd jak najszybciej wydostać, i wpuściłam w ciemność uliczne światła. Czasami traciłam orientację w cieniach mrocznego świata André i nie potrafiłam stwierdzić, która droga prowadzi w górę, a która w dół. Dostrzegłam grymas na twarzy brata, gdy wsunęłam się za kierownicę i zapaliłam silnik.
− Czy to rozsądne? − zapytał.
− Pewnie od dawna ich nie ma − zapewniłam go radośnie i z pewnością siebie. − Jesteśmy tu od ponad godziny, pochowali się już w dziurach, z których wypełzli. Zobaczysz.
Warkot silnika odbijał się echem od starych ceglanych ścian, rozrywając ciszę ostatniej godziny spędzonej w tym brudnym pomieszczeniu. Wyprowadziłam samochód na brukowany dziedziniec. Jednouchy pies na łańcuchu przysiadł, obszczekując auto, poza tym jednak nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi.
− Zaufaj mi, André.
Jechałam wolno, ostrożnie przez sklepione przejście prowadzące na ulicę. Reflektory rzucały blask, wycinając dziury w ciemnych ulicach. Wyprzedzały mnie inne auta. Nawet nocą paryski ruch uliczny nie słabł. Wyczuwałam, że André siedzi czujny, wodząc badawczym spojrzeniem po skrzyżowaniach, po ciemnych wejściach do kamienic i żarzących się w mroku czubkach papierosów, oceniając niebezpieczne punkty.
− Wygląda, że jest czysto − szepnęłam.
Skinął głową.
Dostrzegłam lukę i okręciłam wielką kierownicą, włączając się do ruchu. To wtedy ruszyła potężna szara ciężarówka, oślepiając mnie światłami. Zacisnęłam ręce na kierownicy, aż zabolały mnie mięśnie. Za późno. Ciężarówka uderzyła stalowym zderzakiem w drzwi od strony pasażera i podrzuciła nasz samochód w górę.
Dziwne, ale nic nie słyszałam. Żadnego dźwięku. Żadnego uderzenia. Absolutnie nic. W głowie narastała mi cisza.
Umarłam?
Nie, czułam smak krwi z przegryzionego języka. Spadałam nogami do góry w trzęsącej się bańce metalu, której nie zbudowano do latania. Odłamki szkła wbijały mi się w skórę. Silnik działał na najwyższych obrotach, nade mną koła kręciły się jak szalone, ale nie słyszałam żadnego krzyku, choć usta miałam otwarte i czułam powietrze wydostające się z moich płuc.
Nie czułam bólu.
Poczułam za to, bardziej niż zobaczyłam, krew. Szkarłatne strużki. Wijące się w powietrzu, spadające mi na twarz. To była moja krew? Czy krew brata?
Nie wiedziałam.
Zobaczyłam jego rękę, wyciągającą się ku mnie przez czerwony welon w samochodzie. A może to był welon na moich oczach? Wyciągał dłoń, by mnie chwycić. Zapewnić nam bezpieczeństwo.
A potem samochód uderzył w ziemię i mój świat rozpadł się na milion kawałków.ROZDZIAŁ TRZECI
Obudziłam się w obcym łóżku.
Głowę wypełniała mi biel. Początkowo myślałam, że to nadal ta bezkształtna mgła znad Pont Neuf, ale była solidniejsza i cięższa. I miażdżyła mnie.
Nieznacznie uniosłam powieki i spojrzałam na wąski fragment oddziału szpitalnego. W łóżku naprzeciwko jakaś kobieta czytała list i śmiała się do siebie. Przeniosłam wzrok z jej zabandażowanej głowy na biały gips na mojej lewej ręce. Zaskoczona zamrugałam i z opóźnieniem uświadomiłam sobie ból wymierzający ciosy z każdym uderzeniem serca. Wraz z bólem powróciły jednak wspomnienia. Wkradły się jak złodziej i ogarnął mnie obezwładniający strach o brata.
Skręciłam w prawo, kiedy André powiedział: „Skręć w lewo”.
Otworzyłam drzwi garażu, choć zapytał: „Czy to rozsądne?”.
Biel w mojej głowie nie była mgłą, ale poczuciem winy.
Z wysiłkiem wstałam ze szpitalnego łóżka.
Zaszurałam nogami i spojrzałam na swoje stopy w kapciach, których nigdy wcześniej nie widziałam. Co dziesięć kroków opierałam się o ścianę, nie potrafiąc rozstrzygnąć, czy to ona się chwieje, czy ja. Przede mną rozciągał się szpitalny korytarz, lśniący i niemożliwie długi. Było tu za dużo światła, raniło mi oczy. Odepchnęłam się od ściany i niezgrabnie wysunęłam stopę. Dziwny kapeć ruszył z nią.
− Wielkie nieba, co pani tu robi, mademoiselle?
− Szukam brata. − Słowa kleiły się do siebie.
− Powinna pani leżeć w łóżku, kochanie.
Głos brzmiał miło. Kobieta była smugą bieli, jedną z zakonnic pracujących w szpitalu. Skupiłam na niej wzrok. Patrzyła na mnie dobrymi szarymi oczami pełnymi troski.
− Jak się nazywa pani brat?
− André Caussade. Muszę wiedzieć, czy on…?
Żyje? Tak? Czy żyje? Nie potrafiłam wypowiedzieć tych słów.
Wzięła mnie pod rękę, żebym się na niej wsparła, i ruszyła korytarzem szybkim krokiem.
Postać w szarym metalowym łóżku wyglądała na martwą. Nie potrzebował mnie. Potrzebował cudu.
Kim jest ta nieruchoma osoba, bo przecież nie przypomina mojego brata? Twarz posiniaczona, rysy poczerniałe, napuchnięte i zniekształcone. Nos zmiażdżony. Owinięty bandażami. Przeraziło mnie to coś na kształt metalowej klatki na nogach. Było ukryte pod pościelą, ale serce ściskało mi się w piersiach, gdy spoglądałam na wzgórek, który tworzyło.
− André − powiedziałam łagodnie. − Słyszysz mnie?
Żadnej odpowiedzi. Piaskowe rzęsy nawet nie drgnęły. Nie zapewniłam mu bezpieczeństwa.
Szpitalny oddział, długi, biały, bezkrwawy i tłoczny, nie był nieprzyjemny, ale w gardle wezbrała mi żółć, bo pod ostrym zapachem środków dezynfekujących wyczuwałam woń, która unosiła się w oborach tamtego roku, kiedy nasze byki dostały gorączki. Odór psującego się mięsa wciąż chodzącego na czterech nogach.
− André, zostań ze mną − szepnęłam.
Trzymałam go za rękę i siedziałam przy łóżku cały dzień i całą noc, owinięta w szary szpitalny szlafrok. Obserwowałam cienie tworzące się na złamanej lewej kości policzkowej i oczodole, gdy cieniutka smuga księżycowego światła przedarła się przez jedno z wysokich okien i nadała jego skórze ołowiany odcień. Pragnęłam wziąć go w ramiona i pielęgnować, aż odzyska zdrowie, tak jak robiłam z tyloma szczeniętami i kociętami, z rannymi cielętami i źrebiętami, odkąd byłam na tyle duża, by karmić je z butelki.
Położyłam głowę na jego dłoni. Cała się trzęsłam. Myślałam o potężnym zderzaku miażdżącym biedne kości mojego brata. Gdzieś za oślepiającymi reflektorami siedział kierowca, naciskając pedał gazu.
− Eloïse.
To był cichy szept. Wyobraziłam go sobie? Poderwałam głowę, wyrwana z drzemki. Wcześniej do jego łóżka bezszelestnie podeszła pielęgniarka. Popatrzyła na niego i oznajmiła:
− Bez zmian. Jego stan nadal jest krytyczny.
Pęknięta śledziona. Złamane kości. Zmiażdżony mostek. Krwotok wewnętrzny. Życie wiszące na włosku. Ale jego bursztynowe oczy wpatrywały się we mnie. Ledwo uniesione powieki odsłoniły przekrwione gałki. A jednak patrzył.
− André − próbowałam szepnąć, ale z moich ust wydobył się jęk.
Było jasno. Słyszałam grzechot wózków ze śniadaniem, a także porannych ataków kaszlu i skrzypiących w proteście sprężyn starych łóżek. Nachyliłam się ku niemu.
− Jesteś tu bezpieczny. Lekarze…
− Nie.
Warga mojego brata pękła i strumyczek szkarłatu pociekł mu po brodzie. Połyskiwał na jednodniowym zaroście.
− Nie odejdę od ciebie − przyrzekłam. − Dopilnuję, żebyś był bezpieczny.
− Wiem. − Zacisnął palce na moich. − Dziękuję, Eloï… − Wstrząsnął nim spazm bólu.
− Nic nie mów − poprosiłam nagląco.
Wpatrywaliśmy się sobie w oczy i wiedziałam, czego mu potrzeba. Nie musiał mówić.
− Z kim powinnam się skontaktować?
Z wyraźnym trudem spojrzał w bok, wskazując szafkę przy łóżku. Otworzyłam szufladę. W środku leżał portfel z czarnej skóry i zegarek. Wzięłam obie te rzeczy, bo zdawałam sobie sprawę, że nie mógł zostawić po sobie śladów. Byłam pilną uczennicą. Schowałam je pod szlafrok.
− Numer telefonu? − zapytałam.
Zamknął oczy. Po pełnych trzech minutach, podczas których obserwowałam żyłkę pulsującą na jego szyi, wymamrotał numer. Paryski. Skinęłam głową i zapisałam go w pamięci.
− A ty? − Przez opuchnięte powieki przyjrzał się mojej twarzy. − Nie wyglądasz dobrze. − Miałam bogaty zestaw ran i siniaków, przykryty opatrunkiem policzek i gips na ręce.
Uśmiechnęłam się do niego.
− Ale o wiele lepiej niż ty.
Jego oddech brzmiał jak głos ptaka, piskliwy i nie do zniesienia. Pocałowałam go w opuchnięty policzek.
− Przepraszam, André. − Łzy stoczyły się z mojego policzka na jego. − Tak strasznie mi przykro, że źle skręciłam.
− Nie − szepnął.
− Zadzwonię.
− Pośpiesz się.
Wstałam. Ściany wokół mnie się zakołysały, ale po chwili trafiły na właściwe miejsce.
− Eloïse.
− Cicho. − Wysiłek wkładany w mówienie wykańczał go.
− Bądź ostrożna.
Skinęłam głową.
− Idź do Hôtel d’Emilie. Na Wyspie Świętego Ludwika. Zadzwoń… z holu…
Nie pytałam o powody. Gdyby poprosił, żebym zadzwoniła z księżyca, zrobiłabym to.
− W czym mogę pani pomóc, mademoiselle?
− Dziękuję. Muszę zadzwonić.
Kierownik hotelu zagradzający mi drogę był tak elegancki i atrakcyjny jak hol, w którym staliśmy. Fasada budynku pochodziła chyba z osiemnastego wieku, zdobiły ją kamienne maszkarony i misternie kute żelazo, ale w środku ściany pokrywała jasna drewniana boazeria i fotele w podstawowych kolorach typowe dla roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego. W to miejsce zainwestowano sporo pieniędzy.
Kierownik mierzył zatroskanym spojrzeniem przesiąknięty krwią opatrunek na mojej twarzy, rozpadające się kapcie na stopach i kradzioną wełnianą pelerynę pielęgniarską, którą się otuliłam. Nie kazał mi odejść, więc może nie byłam pierwszą osobą zjawiającą się na progu w takim stanie. Gestem wskazał dwie budki telefoniczne w głębi holu, choć nadal się we mnie wpatrywał.
− Dobrze się pani czuje, mademoiselle? Mógłbym przynieść pani…? − zawahał się, rozważając, co wybrać z tych wszystkich rzeczy, które tak jednoznacznie były mi potrzebne. − Coś do picia?
− _Non, merci_.
Pośpieszyłam do telefonu tak szybko, jak pozwalało mi stłuczone kolano.
Wykręciłam numer.
Po drugiej stronie odebrano po pierwszym sygnale. Zalała mnie fala ulgi i wyobraziłam sobie zgarbionego człowieka siedzącego przy telefonie, z niepokojem wyczekującego na głosy.
− Kto mówi? − zapytał ostro męski głos.
− Mam paczkę.
− Co widnieje na etykiecie?
− Caussade.
Cisza. Nie słyszałam nic poza dudnieniem swojego serca.
− Proszę się nie rozłączać − powiedziałam.
− Jestem tutaj. − Głos był gładki, rozmyślnie uspokajający. − Gdzie jest paczka?
Zawahałam się.
− Z kim rozmawiam?
− Na imię mam Victor. Gdzie jest paczka? Kazano pani zadzwonić pod ten numer, więc proszę nam zaufać.
Nie miałam wyboru.
− W szpitalu Świętej Marii Teresy.
− Proszę uważnie posłuchać, mademoiselle. Muszę się z kimś naradzić. Niech pani poczeka, niedługo wrócę.
Odliczałam sekundy. Minęło sześć i pół minuty według zegara w kształcie gwiazdy wiszącego na ścianie w holu. Spędziłam je oparta o ścianę, siłą woli nakazując połamanej klatce piersiowej mojego brata wznosić się i opadać.
− Halo?
− Jestem − odparłam.
− Kim pani jest?
− Przyjaciółką.
Mężczyzna cicho prychnął.
− Siostrą?
Do diabła, skąd o tym wiedział? Pośpiesznie się rozejrzałam, ale nie widziałam nikogo, kto by się mną interesował. Nie skomentowałam.
− Proszę tam zostać − ciągnął spokojnie głos.
− Co planujecie zrobić? On jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje…
Rozłączył się.
Trzęsącymi się palcami ponownie wykręciłam numer. I jeszcze raz. I kolejny.
Nikt nie odbierał. Stałam tam jak głupia. Mijała minuta za minutą, a ja dopiero po pewnym czasie pojęłam, że spokojny głos nie odbierze. Ani po mnie nie przyjdzie. Powiedział: „Proszę tam zostać”. Nie po to, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Po to, by usunąć mnie z drogi.
Naciągnęłam kaptur peleryny na głowę i zmusiłam nogi, by pobiegły do drzwi.ROZDZIAŁ CZWARTY
− Gdzie on jest?
− Kto?
Pochyliłam się nad starcem w szpitalnym łóżku, żeby wyraźnie mnie zobaczył, dojrzał wyraz moich oczu. Cały składał się z kości i cienkich kosmyków włosów.
− Kto?
− Pacjent z sąsiedniego łóżka − odparłam. − Nie ma go.
− Zabrali go.
− Kto go zabrał? Pielęgniarki?
− Dwaj salowi. Mieli białe fartuchy.
− Jak go zabrali? W wózku inwalidzkim?
− Nie, moja droga. Na łóżku.
− Jak wyglądali?
Pod pościelą wzruszył chudymi ramionami.
− Zwyczajni ludzie, brązowe włosy, normalne nosy, usta i oczy. Nic, co można by zapamiętać. − Papierowa twarz zmarszczyła się w uśmiechu.
− Mówili coś?
− Tak, do człowieka na łóżku.
− Mówili po francusku?
− Tak, ale cicho. Moje stare uszy nie są już tak dobre jak kiedyś. A pani nie powinna być w łóżku, młoda damo? Wygląda pani gorzej, niż ja się czuję.
Wysiliłam się na uśmiech.
− Nic mi nie jest, dziękuję. Czy człowiek na łóżku protestował?
− Och, nie.
Odetchnęłam z ulgą. Podeszłam do pustego łóżka i położyłam dłoń na poduszce, gdzie wcześniej spoczywała poraniona głowa mojego brata. Szukałam najdrobniejszego śladu po nim, najsłabszego echa. Popełniłam niewybaczalny błąd. Skręciłam w prawo zamiast w lewo, a teraz on za to płacił. Przytuliłam twarz do poduszki i czekałam.
Kiedy przyszli, siedziałam na krześle przy łóżku starca i czytałam mu na głos „Le Monde”. Artykuł o naszym najnowszym zwycięstwie w Wietnamie, w wojnie indochińskiej. Wiadomości o zwycięstwie zawsze dobrze przyjmowano, zwłaszcza kiedy nasz rząd gorączkowo gonił własny ogon.
Zobaczyłam, jak drzwi na oddział się otwierają i wchodzą ludzie w garniturach. Dwaj. Pasowali do otoczenia jak słonie do klatki na ptaki. Wysocy, barczyści, muskularni, kroczyli z wypiętą piersią, jakby to miejsce do nich należało. Starzec tylko raz na nich spojrzał i zamknął oczy. Zbliżyli się do pustego łóżka, cicho wymieniając jakieś uwagi, po czym bacznie się przyjrzeli mojemu szpitalnemu szlafrokowi, gipsowi i opatrunkowi na twarzy.
− Gdzie jest człowiek z tego łóżka?
Wzruszyłam ramionami.
− Nie wiem, nie było go, kiedy przyszłam. Niech panowie zapytają pielęgniarek.
− A ten starzec? Widział coś?
− Spał.
Garnitur długo się we mnie wpatrywał i poczułam lekki dreszcz strachu, że skojarzy moją poranioną twarz z wypadkiem samochodowym. Podniosłam się z krzesła. Górował nade mną, a ja zapisywałam w pamięci rysy jego kwadratowej twarzy. Szare oczy, zimne jak kamień. Wielki nos, czarne sterczące włosy i nastroszone brwi, proste jak kreska i zrośnięte.
− Kim panowie są? − zapytałam. − Jego rodziną?
− Nie wsadzaj nosa w cudze sprawy, suko.
Pod bandażem na skroni puls uderzał mi niczym młot pneumatyczny.
Drugi garnitur skrzywił się i mruknął:
− Zaciągnij zasłony.
Był szczuplejszy i miał oczy człowieka lubiącego wydawać rozkazy. Ciemne wypielęgnowane wąsy. Skuteczny i precyzyjny w każdym ruchu. Głęboka bruzda w brodzie.
Swobodnym gestem zaciągnęli zasłony wokół łóżka, z którego już zdjęto pościel, potem słyszałam, jak czegoś szukają. Odliczywszy w myślach do dwudziestu, szarpnęłam zasłonę. Jeden garnitur trzymał w ręce pustą szufladę z szafki, drugi postawił materac na boku i zaglądał pod spód. Byli jak sępy dziobiące kości. Jeśli szukali portfela André, to tutaj go nie było.
− Gdyby wrócił, mam mu powiedzieć, że kto go szukał? − zapytałam, udając chęć pomocy.
− Odpierdol się.
− To nie było uprzejme, monsieur.
− To też nie jest − odparł ten z kamiennymi oczami.
Podszedł do mnie i wsunął grube palce pod opatrunek na mojej twarzy. O mało nie szarpnęłam głową, ale widziałam, jak bardzo ten człowiek chce zerwać gazę, więc się nie poruszyłam.
− Gdzie się zraniłaś? − Uśmiechnął się do mnie.
− W pożarze.
− Mogę zerknąć?
Złapałam jego dłoń, a on nie strząsnął mojej ręki.
− Na rany Chrystusa, Piquet − warknął wąsaty. − Dość tych bzdur.
I tyle. Wyszli bez słowa, otwierając drzwi z takim rozmachem, że długo jeszcze się kołysały. Kolana się pode mną ugięły i opadłam na krzesło. Policzek mi płonął, gniew rozlał się wielką falą i dręczyła mnie myśl, że muszę odnaleźć brata. Pozwoliłam sobie jednak na przelotną satysfakcję. W ciągu ostatniej godziny odkryłam trzy rzeczy.
Po pierwsze: ludzie, których wysłano, żeby zabili mojego brata, byli Francuzami, nie Rosjanami. Chociaż nie znaczyło to, że nie opłacali ich Sowieci.
Po drugie: ludzie, którzy po moim telefonie zabrali André, działali szybko i skutecznie, a on nie protestował. Miałam tylko nadzieję, że równie szybko i skutecznie zapewnią mu leczenie.
Po trzecie: miałam nazwisko. Piquet.
To był początek.
Szpitalne łazienki to najgorsze ze wszystkich miejsc. Ściany wyłożone kafelkami wchłonęły tyle bólu, widziały tyle wylewanych samotnie łez przez tylu chorych, że pomieszczenie zdawało się uginać pod smutkiem.
Ta była zielona z białym pasem na wysokości talii i staroświeckimi, ciężkimi kranami trudnymi do odkręcenia. Zamknęłam jednak drzwi na klucz i umyłam dłonie; robiłam to o wiele za długo, mydląc raz po raz każdy palec, pilnując, by nie zamoczyć gipsu, odwlekając chwilę, kiedy będę musiała spojrzeć w lustro. Spłukałam ręce. Wytarłam. Uniosłam wzrok.
Twarz nie była moja. Zamrugałam, oczekując, że się zmieni, ale nic takiego nie nastąpiło, dotknęłam więc palcem szkła, jakby mogła ukrywać się za nim inna osoba. Znalazłam jedynie płaską, zniekształconą wersję siebie, zyskałam jednak pewność, że to muszę być ja. Powodem były ciemnobrązowe oczy. Oczy mojego ojca. Gdzie jednak się podziało mieszkające w nich szczęście?
Nie tylko siniaki czy zranienia, zadrapania i spuchnięta szczęka obrabowały mnie z siebie. Chodziło też o gruby opatrunek pokrywający jedną stronę mojej twarzy od skroni do brody i dlatego właśnie tu przyszłam. Żeby się przekonać, czy nadal tam jestem.
Ostrożnie odkleiłam plastry, wsuwając pod nie paznokieć. Skrzywiłam się, ale to tylko sprawę pogorszyło, dlatego dwa ostatnie zerwałam jednym ruchem.
Było źle. Nie mogłam udawać, że jest inaczej. Chociaż nie było tak źle, jak się obawiałam. Rana w kształcie sierpa biegła od ucha do brody, czerwona, rozpalona i napuchnięta od pajęczych szwów, poczerniała od zaschłej krwi. Patrząc w lustro, zdołałam się lekko uśmiechnąć.
− Witaj − odezwałam się.
Dziewczyna w lustrze bezgłośnie odpowiedziała i w oczach miała przerażenie.
− Nie bój się − dodałam, odgarniając włosy z twarzy.
Ona także odrzuciła długie, gęste, ciemne loki wymagające obmycia z krwi. Jej twarz miała inny kształt niż moja. Moja była szczupła, z czystą cerą i prostym, silnym nosem, za silnym dla reszty rysów. Jej zaś pokrywały obrzmienia, miała zniekształcone usta i paskudną cerę.
Pochyliłam się nad umywalką, przysuwając twarz bardzo blisko do niej.
− Nie martw się − pocieszyłam. − Zaopiekuję się tobą.
Dwie łzy potoczyły się wolno po jej policzkach.
Czekałam.
Czekałam noc i dzień. Tydzień za tygodniem. Czekałam cały marzec i kwiecień, podczas gdy obłoki koronkowych kwiatów wiśni eksplodowały życiem w Jardin des Plantes, a kafejki na chodnikach na Montparnasse, gdzie mieszkałam, pełne były kochanków od rana do wieczora. Czekałam na wiadomość od André. Nie byłam dobra w czekaniu, ale brat nauczył mnie wytrwałości. Nadwerężyłam palec od wykręcania numeru, na który kazał mi zadzwonić z Hôtel d’Emilie. Nikt nigdy nie odebrał. Później pewnego dnia na linii zapanowała głucha cisza i było tak, jakbym po raz kolejny go straciła.
Pracowałam ciężko, usiłując wyśledzić pojazd, który wywiózł go ze szpitala, ale rozpłynął się w powietrzu. Zielona furgonetka citroën H z dzieloną przednią szybą, którą jak się dowiedziałam, widziano przez krótki czas w okolicy. Ale to było wszystko. Ślepy zaułek.
Wiecie, ilu Piquetów jest w paryskiej książce telefonicznej? Dość, bym dzień za dniem chodziła po ulicach, aż ręka niemal mi się zrosła, żaden jednak nie miał kamiennych oczu jak ten, którego szukałam. Codziennie o brzasku stałam w oknie mojego pokoju na czwartym piętrze, a w głowie czułam pulsowanie tępego bólu. Patrzyłam na schludne szare dachy Paryża, na kolczastą żelazną kratownicę wieży Eiffla i wyobrażałam sobie, że André robi to samo. Nigdy nie był śpiochem. Nie potrafił usiedzieć na miejscu. Zawsze w ruchu. O brzasku wskakiwaliśmy na krzepkie białe grzbiety naszych koni w Camargue i pędziliśmy przez bagniska, a ich olśniewające grzywy powiewały, połyskując w pierwszych promieniach światła. Jaskrawe flamingi zanurzały długie, cienkie jak zapałki nogi w spokojnych lagunach.
Oparłam czoło o zimną szybę.
Dlaczego? André, dlaczego się ze mną nie skontaktowałeś? Tak wiele możliwych odpowiedzi. Czy twoje poobijane ciało odniosło zbyt wiele obrażeń i nie jesteś w stanie ująć pióra w rękę? A może nadal tak bardzo się na mnie gniewasz? Wyrzekasz się siostry? Nie wybaczysz błędu, który popełniła? A może o mnie zapomniałeś? O to chodzi?
W cieniach jednak czaiło się istotne pytanie, od którego odwracałam wzrok. Pytanie, które nocami przebijało mnie rozżarzonymi do czerwoności prętami.
Czy umarłeś?ROZDZIAŁ PIĄTY
Do pracy wróciłam w maju, kiedy ręka w końcu mi się zrosła. Miałam czynsz do zapłacenia. Miasto ochoczo weszło w lato, witając rozkosze dłuższych leniwych dni, ciepłych i aromatycznych, eksplozje szkarłatu i złota szalejące w parkach. Ta obfitość życia sprawiała mi ból.
Nadal ani słowa.
Nawet kiedy pierwszego sierpnia miasto opustoszało, bo paryżanie ruszyli na południe na letni exodus, ja nie wyjechałam. Zostałam. Co wieczór krążyłam po barach, do których w przeszłości mnie zabierał, i po promenadach nad rzeką, przekonana, absolutnie przekonana, że go znajdę.
Nie wiedziałam wtedy, jak łatwo samą siebie oszukać.
Jedną z rzeczy, których nauczył mnie André, było otwieranie zamków wytrychem, taki braterski dar. Jak wykorzystywać zestaw narzędzi, wyczuwać nacisk palcami tak precyzyjnymi i delikatnymi jak u chirurga. Pokazał mi, jak to robić, i przyznaję, że byłam zachwycona. Cieszyło mnie każde wyzwanie, czy to był zamek zapadkowy, czy zwykły cylindryczny. Byłam więc rozczarowana tamtego wieczoru, kiedy mosiężny zamek okazał się za łatwy.
Otworzyłam drzwi. W biurze panowała ciemność, taki jej rodzaj, w który można wbić igłę. To mi odpowiadało. Weszłam bezszelestnie, zamknęłam za sobą drzwi i zaczerpnęłam powietrza. Unosił się tu brzydki zapach. Było za gorąco. Coś gniło. Znałam gorsze zapachy. Włączyłam latarkę punktową i omiotłam snopem światła gołą podłogę, zaglądając w kąty, sprawdzając, czy tłusty drań, do którego to biuro należy, nie śpi pod biurkiem.
Nie, nikogo. Odetchnęłam.
Cienie gromadziły się przy ścianach, jakby czekały na mnie w ciemnościach. Wycelowałam w nie latarkę i zniknęły, tak jak rozpływają się sny, gdy próbujesz je uchwycić.
Skierowałam się do stojącej pod ścianą szafki na akta wielkości trumny, ale odór zaczynał mnie dławić. Dochodził z biurka. Podeszłam i zbadałam blat. Leżały tam nieporządne stosy teczek i chwiejne góry pomieszanych dokumentów, lecz latarka natrafiła na koronkową damską bieliznę leżącą na jasnej bibule. Z czerwonymi plamami. Nie potrafiłam stwierdzić, czy to wino, czy krew, choć muchy zamoczyły w tym nogi i zostawiły ślady na bibule. Zawinęłam bieliznę w arkusz papieru z biurka i wrzuciłam do torby.
Snop światła odbił się od ciemnej szklanki i butelki wina, które stały blisko fotela, ale ja przeszłam do szafki z dokumentami. Zamek był łatwizną, usłyszałam charakterystyczne szczęknięcie wytrycha, po czym po kolei otwierałam szuflady. Gdzie były te najsilniejsze zabezpieczenia, które fotograf, nawet tak marny jak ten, powinien mieć w swoim gabinecie?
Usłyszałam hałas. Ciche stukanie. Zastygłam. Wytężyłam słuch, lecz to był tylko nagły deszcz bijący w okiennice. Pośpiesznie przerzucałam zawartość szafki, brązowa koperta, której szukałam, kryła się w trzeciej szufladzie. Wyjęłam całą teczkę, wrzuciłam do torby i po cichu zamknęłam szuflady. Byłam gotowa do wyjścia, najpierw jednak podeszłam do butelki na biurku. Uderzyłam w nią metalową oprawą latarki. Szkło i wino eksplodowały na jego gówniane papiery.
Dlaczego tu jestem, plądrując czyjeś biuro?
Ponieważ to jest moja praca.
Upuściłam wielką brązową kopertę na biurko Clarisse Favre, a ona odpowiedziała mi jaskrawym szkarłatnym uśmiechem. Biurko było równie nieskazitelnie wypielęgnowane jak jego właścicielka, wypolerowane i lśniące, z rodzaju tych, jakie widujemy wyłącznie w czasopismach. Niezależnie od tego, jak wcześnie wchodziłam do biura Agencji Detektywistycznej Favre i Wspólnik (Wspólnik to ja), Clarisse zawsze już była i zostawała o wiele dłużej po tym, jak o północy wlokłam się do domu. Potrafiła być ostra jak brzytwa albo delikatna jak jej puszek do pudru Diora, nigdy nie wiedziałam, na którą Clarisse trafię.
− _Ma chèrie_ Eloïse − Clarisse jaśniała − jesteś tajną bronią Agencji Favre.
Roześmiała się, a jej ciepły śmiech zawsze mnie pociągał i budził chęć, by usłyszeć go ponownie. Długie jasnobrązowe włosy miała swobodnie upięte w elegancki kok i nosiła tę samą gołębią sukienkę co wtedy, kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłam. Przyjęła mnie do swojego szykownego biura przy Saint-Germaine dokładnie rok wcześniej, kiedy po zrobieniu dyplomu na Sorbonie przekonałam się, że ani wywiad francuski, ani amerykańska CIA nie są zainteresowane wykorzystaniem moich talentów.
Jak więc się stało, że się tu znalazłam? To był jeden z tych łutów szczęścia, których nie planujemy. Siedziałam w kafejce na ulicy z Nicole, moją przyjaciółką z uniwersytetu. Garbiłyśmy się nad małym okrągłym stolikiem, z metalowej popielniczki wysypywały się niedopałki. Paliłyśmy jak zahartowane paryżanki i piłyśmy za dużo kawy, obie rozdrażnione i sfrustrowane porażkami w szukaniu pracy, na której nam zależało. Nicole miała ścisły umysł, kasztanowe włosy i głęboką determinację, by zostać jednym z najwybitniejszych francuskich fizyków.
Ja należałam do przeciwnego obozu, ukończyłam wydział filologiczny. Byłam chuda, bez grosza przy duszy i w depresji. Odrzucenie przez CIA pomimo doskonałej znajomości rosyjskiego i angielskiego wytrąciło mnie z równowagi. Wcześniej ani przez moment nie wątpiłam, że pójdę w ślady brata, i teraz czułam się tak, jakby grunt usunął mi się spod nóg. Nicole i ja narzekałyśmy, obserwując borykających się z losem ulicznych artystów, którzy pracowali w tłumie na Place du Tertre. Mgliście uświadamiałam sobie, że miejsce przy sąsiednim stoliku zajmuje elegancka, ładnie pachnąca kobieta. Po dziesięciu minutach zdjęła okulary przeciwsłoneczne, pochyliła się i postukała mnie w ramię rogiem swojej wizytówki.
− Proszę − powiedziała, kładąc ją na nasz stół. − Nie mogłam nic poradzić na to, że wszystko słyszałam. Jeśli poważnie szuka pani pracy, proszę zadzwonić do mojego biura i umówić się na spotkanie. Mam pracę, która może zainteresować tak bystrą dziewczynę jak pani.
Zaskoczona przyjrzałam się uważnie kobiecie oferującej mi pomoc. Idealna twarz w kształcie serca, nieskazitelny makijaż, szerokie usta wygięte w serdecznym uśmiechu, oczy zielone jak szmaragdy.
Skinęłam głową, usiłując ukryć entuzjazm. Wzięłam do ręki wizytówkę.
− Dlaczego ja? − zapytałam.
− Bo wygląda pani jak młoda kąśliwa świruska gotowa na trochę ekscytacji.
Roześmiałam się. Złapała mnie na słowa „świruska” i „ekscytacja”.
− Po co uczyć się rosyjskiego? − zapytała, kiedy w tamten pierwszy deszczowy poranek zapukałam do jej drzwi.
− Pomyślałam, że może się przydać − odparłam.
Nie powiedziałam jej, że cyrylica była dla mnie nieodpartym szyfrem do otwierania rosyjskich słów. Musiała jednak coś we mnie dostrzec, przez co uznała, że mam zadatki na prywatnego detektywa, ponieważ mnie przyjęła i wysłała na dwutygodniowy kurs w Neuilly-sur–Seine. Nauka technik śledzenia albo posługiwania się różnymi aparatami fotograficznymi do dokumentowania poruszeń inwigilowanego obiektu wyposażyła mnie w umiejętności potrzebne w tej pracy. I byłam w tym dobra. Kiedy powiedziałam o tym André, puchłam z dumy, a on się roześmiał i otworzył butelkę szampana, by to uczcić.
Teraz Clarisse podważyła doskonale wypolerowanym paznokciem brzeg koperty, którą jej przyniosłam, i wytrząsnęła zawartość na biurko. Pięć fotografii, błyszczących, czarno-białych, osiem na dziesięć centymetrów. Oraz, rzecz ważniejsza, negatyw filmu, który „oswobodziłam” z szuflady. Skrzywiła się z niesmakiem i po szybkim przejrzeniu zdjęć schowała je z powrotem do koperty. Jej wyraziste rysy były ekspresyjne, zawsze w ruchu, ukazujące zainteresowanie, oczy skłaniały do wiary, że wiesz, o czym myśli. Ale to byłby twój błąd. Nikt nigdy nie wiedział, o czym myśli Clarisse. Czasami przyłapywałam ją na tym, jak na mnie patrzy. Nie miałam pojęcia, dlaczego to robi.
Podniosła negatyw do światła i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
− Skąd wzięłaś to ohydztwo?
− Z biura tego drania.
Z aprobatą skinęła głową. Nie pytała, jak dostałam się do środka.
Drań był fotografem. Podła kreatura, miał zwyczaj robienia kompromitujących zdjęć szesnastoletnim córkom bogatych osób publicznych, córkom, które zboczyły z właściwej drogi i głową w dół pędziły w czarne dziury. Były lata pięćdziesiąte. Wszyscy wierzyliśmy, że złe czasy mamy za sobą. Desperacko pragnęliśmy, by dobre wreszcie się zaczęły, ale narkotyki, alkohol i groźba wojny atomowej skutkującej natychmiastową zagładą rodzaju ludzkiego powodowały, że rekiny o czarnych oczach wciąż krążyły. Kraj stał na krawędzi i był wielki popyt na usługi Clarisse.
Przez godzinę dyskutowałyśmy o dwóch nowych klientach, którzy przyszli do niej ze swoimi problemami: w jednym przypadku był to szantaż, w drugim podejrzenie defraudacji. Notowałam szczegóły i nagle dotarło do mnie, że Clarisse milczy. Uniosłam wzrok. Siedziała nieruchomo i przyglądała mi się. Bez oczywistego powodu poczułam ukłucie strachu.
− O co chodzi? − zapytałam.
Oparła łokcie na biurku.
− Powiedz mi, Eloïse, słyszałaś coś?
Jej ton był łagodny, tak łagodny, że mnie przeraził. Obie wiedziałyśmy, co znaczy „coś”.
− Nie.
− Żadnych wiadomości o bracie?
− Nie.
Spojrzała na bliznę na mojej twarzy. Po wypadku Clarisse była dla mnie bardzo dobra, dała mi czas na rekonwalescencję i codziennie wpadała do mojego ciasnego mieszkanka z pudełkiem błyszczących ciastek, pikantną książką albo najnowszym numerem „Vogue’a”. Ceniłam jej przyjaźń, sprawiła, że prawie poczułam się znowu człowiekiem, teraz jednak jej oczy zwęziły się do zielonych szparek, jasnych i twardych jak ogromny szmaragd na jej palcu.
− Musisz się pozbyć, Eloïse.
− Pozbyć czego?
− Poczucia winy.
− Jakiej winy?
Odwzajemniałam spojrzenie, nie chciałam pozwolić, by mi współczuła, ale ona wyciągnęła rękę i oderwała moje palce zaciśnięte na zaokrąglonej krawędzi biurka. Zrobiła to delikatnie. W pokoju zapadła cisza i słyszałam jedynie nasze oddechy w gabinecie z fotelem Eames i nowoczesnym kolorowym wieszakiem. W głowie miałam ciemność.
− Co się stało? − zapytałam. − O czym mi nie mówisz?
Clarisse usiadła prosto, stukając paznokciami w biurko, potem otworzyła szufladę i wyjęła z niej kawałek papieru. Położyła go przede mną.
− Do ciebie − oznajmiła.
Telegram. Był otwarty, chociaż zaadresowany do mnie. Od ojca. Poczułam w oczach ból tak ostry, że nie byłam w stanie czytać. Ojciec mógł wysłać mi telegram tylko z jednego powodu.
André nie żył.
Oczy mi się zamgliły, świat przybrał barwę dymu.
− Otworzyłam go − powiedziała cicho Clarisse. − Podałaś mu adres agencji, więc go otworzyłam. Przeczytaj.
Zamrugałam, zmuszając wzrok do nabrania ostrości. Były tylko dwa słowa. „Przyjedź natychmiast”.