Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Strażnik kłamstw - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 maja 2023
Ebook
36,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Strażnik kłamstw - ebook

Błyskotliwa opowieść o miłości, niebezpieczeństwie, odwadze i zdradzie pióra autorki międzynarodowego bestsellera „Ocalone”.

„Ekscytująca lektura. Cudowna”. Lesley Pearce

Rok 1953, południe Francji. Kruchy pokój między Zachodem a Związkiem Radzieckim wisi na włosku, pewną rodzinę zaś podzieliły tajemnice i przeciwne poglądy.

Eloise Caussade jest młodą odważną Francuzką, wychowaną w gospodarstwie zajmującym się hodowlą byki pod Arles w Camargue. Idealizuje starszego brata André, a kiedy ten opuszcza rodzinny dom, by zostać agentem CIA i w ten sposób mieć swój udział w obronie Francji, Eloise podąża za nim. Chłonie wolność w Paryżu, jej świat ożywa.

Wszystko się zmienia, kiedy André zostaje ranny w rezultacie poczynań Eloise. Niezdolny do pracy, wraca do rodzinnego domu, a Eloise, dręczona poczuciem winy i odpowiedzialności za jego kalectwo, rusza na poszukiwanie osoby, która próbowała go zabić. Nieustępliwie ściga człowieka, który zdradził jej brata i ojczyznę, równocześnie ucząc się patrzeć inaczej na bliskich sobie ludzi i samą siebie. Nie wie, komu może zaufać. Kto pracuje dla wywiadu, kto nie? I po której stronie opowiada się jej rodzina?

„Elektryzująca intryga… Szybkie tempo, złowieszcze podteksty”. The Times

„Absolutnie porywająca”. Elle

„Doskonała lektura eskapistyczna”. Marie Claire

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-036-5
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Paryż, Fran­cja, 1953 rok

Zaczęło się tutaj, w Paryżu. W VIII dziel­nicy. Ta noc prze­wró­ciła moje życie do góry nogami. Wiał silny wiatr, w powie­trzu uno­sił się inten­sywny zapach rzeki. Sie­dzia­łam w ciem­no­ści w swoim roz­kle­ko­ta­nym renaul­cie na nija­kiej ulicy przed nud­nym pię­cio­kon­dy­gna­cyj­nym budyn­kiem, na który nikt drugi raz by nie spoj­rzał. Wie­dzia­łam jed­nak, że za jego zwy­czaj­nymi czar­nymi drzwiami, pod sza­rym dachem z ocyn­ko­wa­nej bla­chy nie było szczypty nija­ko­ści. Pra­gnie­nie, by zna­leźć się w jego wnę­trzu, wręcz mnie dła­wiło.

Był późny wie­czór. Cze­ka­łam od trzech godzin z pal­cami zaci­śnię­tymi na kie­row­nicy, po ple­cach spły­wały mi strużki potu. Co dzie­sięć minut wycie­ra­łam dło­nie w płaszcz. Obok prze­jeż­dżały samo­chody. Reflek­tory ści­gały się przez noc w kie­runku Boule­vard de Cli­chy, skąd dobie­gał odgłos dużego ruchu ulicz­nego, i igno­ro­wały mnie. Star­sza kobieta, czarna jak kara­luch we wdo­wim stroju z woalką, wychy­liła się z jasno oświe­tlo­nego okna na pię­trze i podejrz­li­wie mi się przy­glą­dała. Zaklę­łam, osu­nę­łam się na sie­dze­niu i scho­wa­łam twarz w szalu. Ukry­łam dłu­gie czarne włosy pod nie­rzu­ca­ją­cym się w oczy fil­co­wym kape­lu­szem, posta­wi­łam koł­nierz gra­na­to­wego płasz­cza. Dobrze mnie wyszko­lono.

Kiedy wresz­cie czarne drzwi się otwo­rzyły, świa­tło z pół­ko­li­stego okienka nad nimi padło na męż­czy­znę, który jed­nym sko­kiem poko­nał trzy stop­nie. Bada­łam jego twarz, szu­ka­jąc zna­ków. Był wysoki, czujny, szybki. Pew­nym sie­bie kro­kiem skie­ro­wał się do mojego samo­chodu. Nazy­wał się André Caus­sade i był moim bra­tem.

− Jedź − pole­cił.

Włą­czy­łam sil­nik. Brat opadł na sie­dze­nie obok mnie i zatrza­snął drzwi z taką siłą, że poczu­łam, jak ich stare kości ocie­rają się o sie­bie. Pach­niały jego wypa­sto­wane buty.

− Jedź, Eloïse.

Żad­nych krzy­ków. Żad­nej paniki. Ale pona­gle­nie w jego sło­wach nie pozo­sta­wiało miej­sca na wąt­pli­wo­ści. Wrzu­ci­łam pierw­szy bieg i samo­chód ode­rwał się od kra­węż­nika. W ciem­no­ści wepchnę­łam się za kasz­lącą cię­ża­rówkę, w nie­koń­czący się pary­ski stru­mień pojaz­dów. Dla­tego tu byłam − żeby pomóc bratu. Caus­sade’owie razem. Pary­scy kie­rowcy są jed­nak jak woj­sko Sta­lina − nie biorą jeń­ców. Ryczały klak­sony. Zasady moralne mojej matki zostały gło­śno podane w wąt­pli­wość przez czło­wieka, który o mało nie zabrał ze sobą mojego zde­rzaka. Była dzie­siąta wie­czo­rem i o tej porze żaden Fran­cuz przy zdro­wych zmy­słach nie myśli o niczym innym poza kie­lisz­kiem wina i cie­płym udem pod dło­nią.

André nie udzie­lił mi wyja­śnień. Był czło­wie­kiem oszczęd­nym w sło­wach, a te, które padały z jego ust, czę­sto przyj­mo­wały kształt kłamstw. Żeby roz­pro­szyć twoją uwagę. Zmu­sić do spoj­rze­nia w nie­wła­ści­wym kie­runku. Był w tym dobry.

Mój brat pra­co­wał dla CIA. Nie mówię tego lekko, tylko z sza­cun­kiem. Sama na próżno pra­gnę­łam tej pracy. Chcia­łam iść w jego ślady, nale­żeć do tych, któ­rzy poma­gają zapew­nić bez­pie­czeń­stwo Fran­cji w trud­nych cza­sach. Ow­szem, wiem, że to brzmi prze­sad­nie dra­ma­tycz­nie, ale życie agenta w tere­nie bywa nie­bez­pieczne, o czym nie­ustan­nie zapew­niał mnie André. Teraz uczy­łam się tej lek­cji na wła­snej skó­rze.

Przez całe dzie­ciń­stwo André był mi matką i ojcem, bar­dziej nawet, niż był nim papa. Kiedy więc dzi­siaj wie­czo­rem zadzwo­nił i powie­dział, że mam cze­kać w samo­cho­dzie przed kon­kret­nym domem na kon­kret­nej ulicy, natych­miast tam poje­cha­łam.

Kto­kol­wiek ści­gał mojego brata, nie miał szans. André był za szybki, za mądry. Był… chcę powie­dzieć, że nie­zwy­cię­żony, ale to nie­od­po­wied­nie słowo. Takiego czło­wieka jak on chciał­byś mieć przy sobie, gdy­byś wisiał na śli­skiej linie nad otchła­nią, w któ­rej sza­leją ognie pie­kielne.

Wierz­cie mi, że tak by było. Pra­gnął­byś jego chłod­nej pew­no­ści, że zdoła prze­chy­trzyć wszyst­kich drani o lodo­wa­tych oczach, któ­rych Kreml może wysłać prze­ciwko niemu. Gdy byli­śmy dziećmi dora­sta­ją­cymi w bagni­stej kra­inie Camar­gue, nauczył mnie przy­jem­no­ści two­rze­nia szy­frów i dresz­czu eks­cy­ta­cji towa­rzy­szą­cego korzy­sta­niu ze skrzynki kon­tak­to­wej, a póź­niej w Paryżu zabie­rał mnie na tajne spo­tka­nia w takich miej­scach, że ojciec zło­iłby mi skórę, gdyby o tym wie­dział. Paryż, musisz zro­zu­mieć, w tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tym trze­cim roku nie był mia­stem, lecz dołem klo­acz­nym. Miał zgniłą duszę. Był wstrętną owło­sioną dupą samego dia­bła, tak mówił papa. Już mnie nauczył, że byki i konie są waż­niej­sze od osie­ro­co­nych przez matkę dzieci, a w wyso­kich górach Bóg grzmo­tami wyraża swoje nie­za­do­wo­le­nie za każ­dym razem, kiedy pły­wam nago w roz­le­wi­skach Rodanu.

Ojciec wyglą­dał jak Abra­ham w mojej Biblii dla dzieci. Długa broda. Heba­nowa laska. Jak Abra­ham raz w roku skła­dał ofiarę Bogu na poszar­pa­nych, wybie­lo­nych od słońca kli­fach Baux-de-Pro­vence. Nie z syna, jasne, że nie. Nawet Abra­hamowi tego oszczę­dzono.

W każdą Wiel­ka­noc ojciec pro­wa­dził jed­nego ze swo­ich ulu­bio­nych mło­dych czar­nych bycz­ków w dzi­kie ostępy na zbo­czu i pod­ci­nał nie­szczę­snemu zwie­rzę­ciu gar­dło. Zawsze cze­ka­łam na jego powrót, cze­pia­jąc się ogro­dze­nia i nadziei, że ten Józef (czy jakie­kol­wiek inne sta­ro­te­sta­men­towe imię nada­łam ska­za­nemu na śmierć zwie­rzę­ciu) tym razem wróci. Lecz nie. Ojciec scho­dził z góry sam z dłońmi czer­wo­nymi od krwi.

Nie wie­dzia­łam, za co odpra­wia pokutę, i ni­gdy nie pyta­łam. Swo­jemu młod­szemu synowi nadał imię Isaac, cho­ciaż nie byli­śmy Żydami. To coś zna­czyło. Krew także coś zna­czyła.

Nie mia­łam jed­nak poję­cia co.

Mimo że w uszach dźwię­czały mi prze­kleń­stwa papy, poje­cha­łam do Paryża, a teraz wyczu­wa­łam bijący od André odór nie­bez­pie­czeń­stwa, kwa­śny jak kocie siki. Bałam się o brata. Obra­cał się na fotelu koło mnie, by spraw­dzać samo­chody za nami, ale widać było tylko smugi reflek­to­rów. Otu­liła nas ciem­ność, znad Sekwany uno­siły się białe pasma mgły, gotowe porwać zna­jome obiekty.

Wywiad radziecki miał upodo­ba­nie do czar­nych samo­cho­dów, a takich w mie­ście było mnó­stwo. Pro­wa­dzi­łam, czu­jąc, jak wło­ski na karku stają mi dęba. André spoj­rzał na mnie − wyczu­wał moje zde­ner­wo­wa­nie? − i w żół­tym świe­tle lampy ulicz­nej dostrze­głam jeden z jego rzad­kich uśmie­chów, roz­luź­nie­nie w mię­śniach szczęki. Skórę i włosy miał barwy pia­sku, tak samo jak kurtkę. Twier­dził, że dzięki temu trud­niej wypa­trzyć go w tłu­mie, cho­ciaż ja odna­la­zła­bym go wszę­dzie.

− Zgub ich − szep­nął.

Nie wie­dzia­łam, kim są „oni”, zna­łam jed­nak Paryż i jego sekretne miej­sca, nauczy­łam się wszyst­kich. Mocno zakrę­ci­łam kie­row­nicą, samo­chód wje­chał na chod­nik, roz­pę­dza­jąc prze­chod­niów niczym kon­fetti, o włos omi­ja­jąc kopu­la­sty ury­nał z prze­stra­szo­nym użyt­kow­ni­kiem. Na rue de Riche­lieu ze skle­pami numi­zma­tycz­nymi i ele­ganc­kimi sza­rymi fasa­dami wepchnę­łam auto w wąską boczną uliczkę, nie­prze­zna­czoną dla niczego więk­szego niż kot, i osłona bocz­nego lusterka zapisz­czała w pro­te­ście, kiedy zdarła się z niej war­stwa farby. Zna­łam pary­skie skróty jak pająk swoją sieć. Od wspa­nia­łych głów­nych trak­tów Pól Eli­zej­skich do bru­ko­wa­nych pod­łych ulic Mont­mar­tre’u na wzgó­rzu oraz zauł­ków i zaka­mar­ków pomię­dzy barami i kafej­kami Dziel­nicy Łaciń­skiej na lewym brzegu. Prze­szłam je wszyst­kie w swoim śnie.

Dostrze­głam ogon w chwili, gdy wje­cha­łam na Boule­vard de Sébastopol. Bul­war był sze­roką, czte­ro­pa­smową ulicą, przy któ­rej z obu stron stały wiel­kie, pię­cio­kon­dy­gna­cyjne budynki i rosły ogo­ło­cone teraz z liści drzewa, rzu­ca­jące spi­cza­ste cie­nie przed samo­cho­dem. Prze­ci­nała II i III dziel­nicę. Zmie­nia­łam pasy, robiąc cią­głe uniki. Po kilku sekun­dach już wie­dzia­łam, który samo­chód powta­rza moje ruchy: ciemny, smu­kły renault Frégate. Szyb­szy od mojego, ale 4CV potra­fił zawró­cić w miej­scu. Patrzy­łam, jak reflek­tory zbli­żają się do nas.

Kim byli?

O co im cho­dziło?

Musieli pra­co­wać w trzy auta, żeby pozo­sta­wać w kon­tak­cie. Budynki były tu wspa­nial­sze, ulice szer­sze. André trzy­mał na kola­nie mały, ale cichy pisto­let High Stan­dard HDM/S, rękę miał nie­ru­chomą jak kamień. Serce mi waliło, palce były lodo­wate, sku­pia­łam się jed­nak na dro­dze przed sobą. Pocze­ka­łam do ostat­niej chwili i skrę­ci­łam w prawo. Z wielką pręd­ko­ścią minę­łam ciemne, wyso­kie arkady targu Les Hal­les, potem wzię­łam ostry zakręt w lewo. Renault za mną zare­ago­wał zbyt późno i poje­chał dalej. Z ulgą wypu­ści­łam powie­trze z płuc, André mruk­nął z apro­batą. Ruszy­łam w kie­runku Pont Neuf.

Śmi­gnę­li­śmy przez naj­star­szy most w Paryżu, rzędy wyso­kich lamp ulicz­nych rzu­cały poma­rań­czowy całun na mgłę pod­no­szącą się z Sekwany i wiru­jącą wokół nas niczym war­stwy sta­rej koronki. Sze­roki kamienny most nie był zatło­czony o tej póź­nej godzi­nie, choć spo­wol­niła mnie zde­ze­lo­wana cię­ża­rówka, która z wysił­kiem toczyła się przed nami. Zna­la­złam się w pułapce, kiedy nagle nie wia­domo skąd zary­czał moto­cykl. Wyraź­nie uświa­da­mia­łam sobie jego poje­dyn­cze oko utkwione w nas w mroku i moto­cyklistę ukry­tego w komi­niarce. Nacie­rał na auto od strony pasa­żera z hała­sem roz­ry­wa­ją­cym mi uszy. Zoba­czy­łam, jak André unosi pisto­let i natych­miast nie­znacz­nie skrę­ci­łam kie­row­nicę, na tyle, by tyl­nym kołem zaha­czyć moto­cykl. Wstrząs wpra­wił samo­chód w drże­nie, roz­legł się zgrzyt metalu, ale się nie obej­rza­łam. Nie mia­łam ochoty oglą­dać moto­cyklisty roz­ło­żo­nego na chod­niku ani słu­chać rosyj­skich prze­kleństw, któ­rymi mnie obrzu­cał.

Odro­binę odkrę­ci­łam szybę, potrze­bo­wa­łam świe­żego powie­trza, ale do środka wkra­dła się mgła, nio­sąc ze sobą odór rzeki. Spoj­rza­łam na André i zoba­czy­łam uśmiech na jego twa­rzy.

− Świetna robota − powie­dział. − Skręć w lewo.

− Nie. − Pokrę­ci­łam głową. − Znam bez­pieczne miej­sce.

Skrę­ci­łam w prawo i wpa­dłam w labi­rynt wąskich uli­czek prze­ci­na­ją­cych dziel­nicę na lewym brzegu, wiją­cych się i zakrę­ca­ją­cych wzdłuż jasno oświe­tlo­nych barów i bur­deli. Krą­ży­łam po nich tak długo, aż zyska­łam abso­lutną pew­ność, że nie podą­żają za nami żadne reflek­tory. W końcu w pod­łym zaułku, gdzie dzia­łały tylko dwie latar­nie, moje świa­tła wydo­były z mroku ceglaną arkadę, przez którą z ulgą prze­je­cha­łam. Za nią roz­cią­gał się dzie­dzi­niec z paję­czyną żela­znych scho­dów i rzę­dem zamknię­tych garaży. Zga­si­łam świa­tła, wysko­czy­łam z samo­chodu i otwo­rzy­łam jeden z nich. Zanim André zdą­żył mru­gnąć, wje­cha­łam do środka i zamknę­łam za nami drzwi na klucz.

Wresz­cie w mojej gło­wie zapa­no­wał spo­kój. Uci­chły roz­brzmie­wa­jące w niej jęki i zgrzyty, a do opusz­ków pal­ców na powrót popły­nęła krew.

Sie­dzie­li­śmy oboje w samo­cho­dzie i mil­cze­li­śmy, sły­chać było jedy­nie tyka­nie sty­gną­cego sil­nika. Ciem­ność, gęsta i dusząca, kle­iła mi się do skóry.

− Co to za miej­sce? − zapy­tał André. − Skąd o nim wiesz?

− Należy do ojca czło­wieka, któ­rego pozna­łam, pra­cu­jąc dla agen­cji detek­ty­wi­stycz­nej. Wiesz, że dzięki tej robo­cie znam boczne uliczki Paryża, wszyst­kie zaułki. Zwy­kle prze­cho­wuje tu moto­cy­kle, podej­rze­wam, że kra­dzione. Zgo­dził się, żebym korzy­stała z garażu, bo teraz sie­dzi w wię­zie­niu.

− Po co ci to? − Odwró­cił się, by w mroku na mnie spoj­rzeć.

− Na wypa­dek, gdy­bym kie­dyś potrze­bo­wała bez­piecz­nego miej­sca.

Uśmiech­nął się.

− Słuszne podej­ście, Eloïse.

Jego pochwała zna­czyła dla mnie wię­cej, niż dałam po sobie poznać.

− A ci ludzie kogo ści­gali?

− Oczy­wi­ście mnie.

− Dla­czego?

− Och, Eloïse, im mniej szcze­gó­łów znasz, tym jesteś bez­piecz­niej­sza. Wiesz, jak to jest. Przy­kro mi. − Mocno ści­snął moją rękę. − Dzię­kuję.

− Za co?

− Że ukry­łaś mnie w bez­piecz­nym miej­scu.

− Nie chcę podzię­ko­wań, tylko infor­ma­cji.

− Sio­strzyczko, ni­gdy nie rezy­gnu­jesz? − Roze­śmiał się jed­nak.

Nie, nie rezy­gnuję. Jeśli wycho­wu­jesz się w rodzi­nie twar­dych męż­czyzn i jesz­cze tward­szych byków, uczysz się, by ni­gdy się nie pod­da­wać. To nie leży w mojej natu­rze.

Musia­łam zapew­nić mu bez­pie­czeń­stwo, prawda?

Skąd mia­łam wie­dzieć, co czeka na zewnątrz?ROZDZIAŁ DRUGI

W ciem­no­ści sły­sza­łam regu­larny, spo­kojny oddech André. Jak­by­śmy nie byli zamknięci w garażu cuch­ną­cym szczu­rzymi odcho­dami. Jak­by­śmy nie ukry­wali się przed ludźmi o gru­bych kar­kach i nazwi­skach takich jak Woł­kow i Zazław­ski.

− Ci ludzie zabi­jają − powie­dział mi kie­dyś. Wtedy prze­szedł mnie dreszcz i myśla­łam, że rozu­miem. Prze­cież w gospo­dar­stwie ojca pra­co­wa­łam z dzi­kimi bykami. Widzia­łam, jak zabiły czło­wieka, zda­wa­łam sobie sprawę, co to zna­czy. Tak myśla­łam w swo­jej nie­win­no­ści, lecz się myli­łam. Dopiero teraz poję­łam, co te trzy słowa naprawdę zna­czą: „Ci ludzie zabi­jają”. Poczu­łam strach i krew zasty­gła mi w żyłach.

Zwol­ni­łam chwyt na kie­row­nicy, jeden po dru­gim wypro­sto­wa­łam palce. Nie chcia­łam, żeby André zoba­czył moje prze­ra­że­nie, mimo to musnął mi rękę. Miał dłu­gie, kwa­dra­towo zakoń­czone palce i dło­nie czło­wieka przy­wy­kłego przez mło­dzień­cze lata do cięż­kiej fizycz­nej pracy, choć od tam­tego czasu skóra zdą­żyła się wygła­dzić. Paznok­cie były wypie­lę­gno­wane na spo­sób pary­ski, a nie poła­mane i brudne. Cza­sami to mnie mar­twiło. Czu­łam, jakby brat, któ­rego zna­łam i kocha­łam przez całe życie, opusz­czał mnie.

− Wszystko w porządku? − zapy­ta­łam lek­kim tonem.

− W porządku.

Uśmiech w sła­bym świe­tle ulicz­nej latarni wkra­da­ją­cym się przez szparę pod drzwiami wolno roz­le­wał się na jego twa­rzy, ale warto było cze­kać. W chwili wytchnie­nia jego pocią­gła twarz była poważna, oczy czujne. Przed laty pre­fe­ro­wał dziki wygląd pirata z dłu­gimi i nie­sfor­nymi zło­tymi lokami i jeź­dził na oklep po Camar­gue na zło­śli­wym siwku o imie­niu Karol Wielki. Teraz jed­nak można by go wziąć za praw­nika. Gar­ni­tur ze spodniami w kant. Ostrzy­żone włosy. Zaci­śnięte usta. Aktówka pod pachą.

Moje prze­bra­nie − tak to nazy­wał.

Twoja ujarz­miona dusza − żar­to­wa­łam.

− Świet­nie się spra­wi­łaś − powie­dział mi. − Naprawdę bar­dzo dobrze. Nie mógł­bym lepiej popro­wa­dzić samo­chodu. Tutaj jeste­śmy bez­pieczni. Szczę­ściarz ze mnie, że zna­la­złaś to miej­sce. − Cicho się roze­śmiał, czym mnie zasko­czył. − Jaki masz plan? Spę­dzimy tydzień zamknięci w tym garażu?

− Siedź − odpar­łam. − Zaufaj mi.

Brat zmie­rzył mnie uważ­nym spoj­rze­niem.

− Ufam ci.

Wysko­czy­łam z samo­chodu, otwo­rzy­łam drzwi garażu, bo chcia­łam się stąd jak naj­szyb­ciej wydo­stać, i wpu­ści­łam w ciem­ność uliczne świa­tła. Cza­sami tra­ci­łam orien­ta­cję w cie­niach mrocz­nego świata André i nie potra­fi­łam stwier­dzić, która droga pro­wa­dzi w górę, a która w dół. Dostrze­głam gry­mas na twa­rzy brata, gdy wsu­nę­łam się za kie­row­nicę i zapa­li­łam sil­nik.

− Czy to roz­sądne? − zapy­tał.

− Pew­nie od dawna ich nie ma − zapew­ni­łam go rado­śnie i z pew­no­ścią sie­bie. − Jeste­śmy tu od ponad godziny, pocho­wali się już w dziu­rach, z któ­rych wypeł­zli. Zoba­czysz.

War­kot sil­nika odbi­jał się echem od sta­rych cegla­nych ścian, roz­ry­wa­jąc ciszę ostat­niej godziny spę­dzo­nej w tym brud­nym pomiesz­cze­niu. Wypro­wa­dzi­łam samo­chód na bru­ko­wany dzie­dzi­niec. Jed­no­uchy pies na łań­cu­chu przy­siadł, obszcze­ku­jąc auto, poza tym jed­nak nikt nie zwró­cił na nas naj­mniej­szej uwagi.

− Zaufaj mi, André.

Jecha­łam wolno, ostroż­nie przez skle­pione przej­ście pro­wa­dzące na ulicę. Reflek­tory rzu­cały blask, wyci­na­jąc dziury w ciem­nych uli­cach. Wyprze­dzały mnie inne auta. Nawet nocą pary­ski ruch uliczny nie słabł. Wyczu­wa­łam, że André sie­dzi czujny, wodząc badaw­czym spoj­rze­niem po skrzy­żo­wa­niach, po ciem­nych wej­ściach do kamie­nic i żarzą­cych się w mroku czub­kach papie­ro­sów, oce­nia­jąc nie­bez­pieczne punkty.

− Wygląda, że jest czy­sto − szep­nę­łam.

Ski­nął głową.

Dostrze­głam lukę i okrę­ci­łam wielką kie­row­nicą, włą­cza­jąc się do ruchu. To wtedy ruszyła potężna szara cię­ża­rówka, ośle­pia­jąc mnie świa­tłami. Zaci­snę­łam ręce na kie­row­nicy, aż zabo­lały mnie mię­śnie. Za późno. Cię­ża­rówka ude­rzyła sta­lo­wym zde­rza­kiem w drzwi od strony pasa­żera i pod­rzu­ciła nasz samo­chód w górę.

Dziwne, ale nic nie sły­sza­łam. Żad­nego dźwięku. Żad­nego ude­rze­nia. Abso­lut­nie nic. W gło­wie nara­stała mi cisza.

Umar­łam?

Nie, czu­łam smak krwi z prze­gry­zio­nego języka. Spa­da­łam nogami do góry w trzę­są­cej się bańce metalu, któ­rej nie zbu­do­wano do lata­nia. Odłamki szkła wbi­jały mi się w skórę. Sil­nik dzia­łał na naj­wyż­szych obro­tach, nade mną koła krę­ciły się jak sza­lone, ale nie sły­sza­łam żad­nego krzyku, choć usta mia­łam otwarte i czu­łam powie­trze wydo­sta­jące się z moich płuc.

Nie czu­łam bólu.

Poczu­łam za to, bar­dziej niż zoba­czy­łam, krew. Szkar­łatne strużki. Wijące się w powie­trzu, spa­da­jące mi na twarz. To była moja krew? Czy krew brata?

Nie wie­dzia­łam.

Zoba­czy­łam jego rękę, wycią­ga­jącą się ku mnie przez czer­wony welon w samo­cho­dzie. A może to był welon na moich oczach? Wycią­gał dłoń, by mnie chwy­cić. Zapew­nić nam bez­pie­czeń­stwo.

A potem samo­chód ude­rzył w zie­mię i mój świat roz­padł się na milion kawał­ków.ROZDZIAŁ TRZECI

Obu­dzi­łam się w obcym łóżku.

Głowę wypeł­niała mi biel. Począt­kowo myśla­łam, że to na­dal ta bez­kształtna mgła znad Pont Neuf, ale była solid­niej­sza i cięż­sza. I miaż­dżyła mnie.

Nie­znacz­nie unio­słam powieki i spoj­rza­łam na wąski frag­ment oddziału szpi­tal­nego. W łóżku naprze­ciwko jakaś kobieta czy­tała list i śmiała się do sie­bie. Prze­nio­słam wzrok z jej zaban­da­żo­wa­nej głowy na biały gips na mojej lewej ręce. Zasko­czona zamru­ga­łam i z opóź­nie­niem uświa­do­mi­łam sobie ból wymie­rza­jący ciosy z każ­dym ude­rze­niem serca. Wraz z bólem powró­ciły jed­nak wspo­mnie­nia. Wkra­dły się jak zło­dziej i ogar­nął mnie obez­wład­nia­jący strach o brata.

Skrę­ci­łam w prawo, kiedy André powie­dział: „Skręć w lewo”.

Otwo­rzy­łam drzwi garażu, choć zapy­tał: „Czy to roz­sądne?”.

Biel w mojej gło­wie nie była mgłą, ale poczu­ciem winy.

Z wysił­kiem wsta­łam ze szpi­tal­nego łóżka.

Zaszu­ra­łam nogami i spoj­rza­łam na swoje stopy w kap­ciach, któ­rych ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam. Co dzie­sięć kro­ków opie­ra­łam się o ścianę, nie potra­fiąc roz­strzy­gnąć, czy to ona się chwieje, czy ja. Przede mną roz­cią­gał się szpi­talny kory­tarz, lśniący i nie­moż­li­wie długi. Było tu za dużo świa­tła, raniło mi oczy. Ode­pchnę­łam się od ściany i nie­zgrab­nie wysu­nę­łam stopę. Dziwny kapeć ruszył z nią.

− Wiel­kie nieba, co pani tu robi, made­mo­iselle?

− Szu­kam brata. − Słowa kle­iły się do sie­bie.

− Powinna pani leżeć w łóżku, kocha­nie.

Głos brzmiał miło. Kobieta była smugą bieli, jedną z zakon­nic pra­cu­ją­cych w szpi­talu. Sku­pi­łam na niej wzrok. Patrzyła na mnie dobrymi sza­rymi oczami peł­nymi tro­ski.

− Jak się nazywa pani brat?

− André Caus­sade. Muszę wie­dzieć, czy on…?

Żyje? Tak? Czy żyje? Nie potra­fi­łam wypo­wie­dzieć tych słów.

Wzięła mnie pod rękę, żebym się na niej wsparła, i ruszyła kory­ta­rzem szyb­kim kro­kiem.

Postać w sza­rym meta­lo­wym łóżku wyglą­dała na mar­twą. Nie potrze­bo­wał mnie. Potrze­bo­wał cudu.

Kim jest ta nie­ru­choma osoba, bo prze­cież nie przy­po­mina mojego brata? Twarz posi­nia­czona, rysy poczer­niałe, napuch­nięte i znie­kształ­cone. Nos zmiaż­dżony. Owi­nięty ban­da­żami. Prze­ra­ziło mnie to coś na kształt meta­lo­wej klatki na nogach. Było ukryte pod pościelą, ale serce ści­skało mi się w pier­siach, gdy spo­glą­da­łam na wzgó­rek, który two­rzyło.

− André − powie­dzia­łam łagod­nie. − Sły­szysz mnie?

Żad­nej odpo­wie­dzi. Pia­skowe rzęsy nawet nie drgnęły. Nie zapew­ni­łam mu bez­pie­czeń­stwa.

Szpi­talny oddział, długi, biały, bez­kr­wawy i tłoczny, nie był nie­przy­jemny, ale w gar­dle wez­brała mi żółć, bo pod ostrym zapa­chem środ­ków dezyn­fe­ku­ją­cych wyczu­wa­łam woń, która uno­siła się w obo­rach tam­tego roku, kiedy nasze byki dostały gorączki. Odór psu­ją­cego się mięsa wciąż cho­dzą­cego na czte­rech nogach.

− André, zostań ze mną − szep­nę­łam.

Trzy­ma­łam go za rękę i sie­dzia­łam przy łóżku cały dzień i całą noc, owi­nięta w szary szpi­talny szla­frok. Obser­wo­wa­łam cie­nie two­rzące się na zła­ma­nej lewej kości policz­ko­wej i oczo­dole, gdy cie­niutka smuga księ­ży­co­wego świa­tła przedarła się przez jedno z wyso­kich okien i nadała jego skó­rze oło­wiany odcień. Pra­gnę­łam wziąć go w ramiona i pie­lę­gno­wać, aż odzy­ska zdro­wie, tak jak robi­łam z tyloma szcze­nię­tami i kocię­tami, z ran­nymi cie­lę­tami i źre­bię­tami, odkąd byłam na tyle duża, by kar­mić je z butelki.

Poło­ży­łam głowę na jego dłoni. Cała się trzę­słam. Myśla­łam o potęż­nym zde­rzaku miaż­dżą­cym biedne kości mojego brata. Gdzieś za ośle­pia­ją­cymi reflek­to­rami sie­dział kie­rowca, naci­ska­jąc pedał gazu.

− Eloïse.

To był cichy szept. Wyobra­zi­łam go sobie? Pode­rwa­łam głowę, wyrwana z drzemki. Wcze­śniej do jego łóżka bez­sze­lest­nie pode­szła pie­lę­gniarka. Popa­trzyła na niego i oznaj­miła:

− Bez zmian. Jego stan na­dal jest kry­tyczny.

Pęk­nięta śle­dziona. Zła­mane kości. Zmiaż­dżony mostek. Krwo­tok wewnętrzny. Życie wiszące na wło­sku. Ale jego bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się we mnie. Ledwo unie­sione powieki odsło­niły prze­krwione gałki. A jed­nak patrzył.

− André − pró­bo­wa­łam szep­nąć, ale z moich ust wydo­był się jęk.

Było jasno. Sły­sza­łam grze­chot wóz­ków ze śnia­da­niem, a także poran­nych ata­ków kaszlu i skrzy­pią­cych w pro­te­ście sprę­żyn sta­rych łóżek. Nachy­li­łam się ku niemu.

− Jesteś tu bez­pieczny. Leka­rze…

− Nie.

Warga mojego brata pękła i stru­my­czek szkar­łatu pociekł mu po bro­dzie. Poły­ski­wał na jed­no­dnio­wym zaro­ście.

− Nie odejdę od cie­bie − przy­rze­kłam. − Dopil­nuję, żebyś był bez­pieczny.

− Wiem. − Zaci­snął palce na moich. − Dzię­kuję, Eloï… − Wstrzą­snął nim spazm bólu.

− Nic nie mów − popro­si­łam nagląco.

Wpa­try­wa­li­śmy się sobie w oczy i wie­dzia­łam, czego mu potrzeba. Nie musiał mówić.

− Z kim powin­nam się skon­tak­to­wać?

Z wyraź­nym tru­dem spoj­rzał w bok, wska­zu­jąc szafkę przy łóżku. Otwo­rzy­łam szu­fladę. W środku leżał port­fel z czar­nej skóry i zega­rek. Wzię­łam obie te rze­czy, bo zda­wa­łam sobie sprawę, że nie mógł zosta­wić po sobie śla­dów. Byłam pilną uczen­nicą. Scho­wa­łam je pod szla­frok.

− Numer tele­fonu? − zapy­ta­łam.

Zamknął oczy. Po peł­nych trzech minu­tach, pod­czas któ­rych obser­wo­wa­łam żyłkę pul­su­jącą na jego szyi, wymam­ro­tał numer. Pary­ski. Ski­nę­łam głową i zapi­sa­łam go w pamięci.

− A ty? − Przez opuch­nięte powieki przyj­rzał się mojej twa­rzy. − Nie wyglą­dasz dobrze. − Mia­łam bogaty zestaw ran i sinia­ków, przy­kryty opa­trun­kiem poli­czek i gips na ręce.

Uśmiech­nę­łam się do niego.

− Ale o wiele lepiej niż ty.

Jego oddech brzmiał jak głos ptaka, piskliwy i nie do znie­sie­nia. Poca­ło­wa­łam go w opuch­nięty poli­czek.

− Prze­pra­szam, André. − Łzy sto­czyły się z mojego policzka na jego. − Tak strasz­nie mi przy­kro, że źle skrę­ci­łam.

− Nie − szep­nął.

− Zadzwo­nię.

− Pośpiesz się.

Wsta­łam. Ściany wokół mnie się zako­ły­sały, ale po chwili tra­fiły na wła­ściwe miej­sce.

− Eloïse.

− Cicho. − Wysi­łek wkła­dany w mówie­nie wykań­czał go.

− Bądź ostrożna.

Ski­nę­łam głową.

− Idź do Hôtel d’Emi­lie. Na Wyspie Świę­tego Ludwika. Zadzwoń… z holu…

Nie pyta­łam o powody. Gdyby popro­sił, żebym zadzwo­niła z księ­życa, zro­bi­ła­bym to.

− W czym mogę pani pomóc, made­mo­iselle?

− Dzię­kuję. Muszę zadzwo­nić.

Kie­row­nik hotelu zagra­dza­jący mi drogę był tak ele­gancki i atrak­cyjny jak hol, w któ­rym sta­li­śmy. Fasada budynku pocho­dziła chyba z osiem­na­stego wieku, zdo­biły ją kamienne masz­ka­rony i mister­nie kute żelazo, ale w środku ściany pokry­wała jasna drew­niana boaze­ria i fotele w pod­sta­wo­wych kolo­rach typowe dla roku tysiąc dzie­więć­set pięć­dzie­sią­tego trze­ciego. W to miej­sce zain­we­sto­wano sporo pie­nię­dzy.

Kie­row­nik mie­rzył zatro­ska­nym spoj­rze­niem prze­siąk­nięty krwią opa­tru­nek na mojej twa­rzy, roz­pa­da­jące się kap­cie na sto­pach i kra­dzioną weł­nianą pele­rynę pie­lę­gniar­ską, którą się otu­li­łam. Nie kazał mi odejść, więc może nie byłam pierw­szą osobą zja­wia­jącą się na progu w takim sta­nie. Gestem wska­zał dwie budki tele­fo­niczne w głębi holu, choć na­dal się we mnie wpa­try­wał.

− Dobrze się pani czuje, made­mo­iselle? Mógł­bym przy­nieść pani…? − zawa­hał się, roz­wa­ża­jąc, co wybrać z tych wszyst­kich rze­czy, które tak jed­no­znacz­nie były mi potrzebne. − Coś do picia?

− _Non, merci_.

Pośpie­szy­łam do tele­fonu tak szybko, jak pozwa­lało mi stłu­czone kolano.

Wykrę­ci­łam numer.

Po dru­giej stro­nie ode­brano po pierw­szym sygnale. Zalała mnie fala ulgi i wyobra­zi­łam sobie zgar­bio­nego czło­wieka sie­dzą­cego przy tele­fo­nie, z nie­po­ko­jem wycze­ku­ją­cego na głosy.

− Kto mówi? − zapy­tał ostro męski głos.

− Mam paczkę.

− Co wid­nieje na ety­kie­cie?

− Caus­sade.

Cisza. Nie sły­sza­łam nic poza dud­nie­niem swo­jego serca.

− Pro­szę się nie roz­łą­czać − powie­dzia­łam.

− Jestem tutaj. − Głos był gładki, roz­myśl­nie uspo­ka­ja­jący. − Gdzie jest paczka?

Zawa­ha­łam się.

− Z kim roz­ma­wiam?

− Na imię mam Vic­tor. Gdzie jest paczka? Kazano pani zadzwo­nić pod ten numer, więc pro­szę nam zaufać.

Nie mia­łam wyboru.

− W szpi­talu Świę­tej Marii Teresy.

− Pro­szę uważ­nie posłu­chać, made­mo­iselle. Muszę się z kimś nara­dzić. Niech pani poczeka, nie­długo wrócę.

Odli­cza­łam sekundy. Minęło sześć i pół minuty według zegara w kształ­cie gwiazdy wiszą­cego na ścia­nie w holu. Spę­dzi­łam je oparta o ścianę, siłą woli naka­zu­jąc poła­ma­nej klatce pier­sio­wej mojego brata wzno­sić się i opa­dać.

− Halo?

− Jestem − odpar­łam.

− Kim pani jest?

− Przy­ja­ciółką.

Męż­czy­zna cicho prych­nął.

− Sio­strą?

Do dia­bła, skąd o tym wie­dział? Pośpiesz­nie się rozej­rza­łam, ale nie widzia­łam nikogo, kto by się mną inte­re­so­wał. Nie sko­men­to­wa­łam.

− Pro­szę tam zostać − cią­gnął spo­koj­nie głos.

− Co pla­nu­je­cie zro­bić? On jest w nie­bez­pie­czeń­stwie i potrze­buje…

Roz­łą­czył się.

Trzę­są­cymi się pal­cami ponow­nie wykrę­ci­łam numer. I jesz­cze raz. I kolejny.

Nikt nie odbie­rał. Sta­łam tam jak głu­pia. Mijała minuta za minutą, a ja dopiero po pew­nym cza­sie poję­łam, że spo­kojny głos nie odbie­rze. Ani po mnie nie przyj­dzie. Powie­dział: „Pro­szę tam zostać”. Nie po to, by zapew­nić mi bez­pie­czeń­stwo. Po to, by usu­nąć mnie z drogi.

Nacią­gnę­łam kap­tur pele­ryny na głowę i zmu­si­łam nogi, by pobie­gły do drzwi.ROZDZIAŁ CZWARTY

− Gdzie on jest?

− Kto?

Pochy­li­łam się nad star­cem w szpi­tal­nym łóżku, żeby wyraź­nie mnie zoba­czył, doj­rzał wyraz moich oczu. Cały skła­dał się z kości i cien­kich kosmy­ków wło­sów.

− Kto?

− Pacjent z sąsied­niego łóżka − odpar­łam. − Nie ma go.

− Zabrali go.

− Kto go zabrał? Pie­lę­gniarki?

− Dwaj salowi. Mieli białe far­tu­chy.

− Jak go zabrali? W wózku inwa­lidz­kim?

− Nie, moja droga. Na łóżku.

− Jak wyglą­dali?

Pod pościelą wzru­szył chu­dymi ramio­nami.

− Zwy­czajni ludzie, brą­zowe włosy, nor­malne nosy, usta i oczy. Nic, co można by zapa­mię­tać. − Papie­rowa twarz zmarsz­czyła się w uśmie­chu.

− Mówili coś?

− Tak, do czło­wieka na łóżku.

− Mówili po fran­cu­sku?

− Tak, ale cicho. Moje stare uszy nie są już tak dobre jak kie­dyś. A pani nie powinna być w łóżku, młoda damo? Wygląda pani gorzej, niż ja się czuję.

Wysi­li­łam się na uśmiech.

− Nic mi nie jest, dzię­kuję. Czy czło­wiek na łóżku pro­te­sto­wał?

− Och, nie.

Ode­tchnę­łam z ulgą. Pode­szłam do pustego łóżka i poło­ży­łam dłoń na poduszce, gdzie wcze­śniej spo­czy­wała pora­niona głowa mojego brata. Szu­ka­łam naj­drob­niej­szego śladu po nim, naj­słab­szego echa. Popeł­ni­łam nie­wy­ba­czalny błąd. Skrę­ci­łam w prawo zamiast w lewo, a teraz on za to pła­cił. Przy­tu­li­łam twarz do poduszki i cze­ka­łam.

Kiedy przy­szli, sie­dzia­łam na krze­śle przy łóżku starca i czy­ta­łam mu na głos „Le Monde”. Arty­kuł o naszym naj­now­szym zwy­cię­stwie w Wiet­na­mie, w woj­nie indo­chiń­skiej. Wia­do­mo­ści o zwy­cię­stwie zawsze dobrze przyj­mo­wano, zwłasz­cza kiedy nasz rząd gorącz­kowo gonił wła­sny ogon.

Zoba­czy­łam, jak drzwi na oddział się otwie­rają i wcho­dzą ludzie w gar­ni­tu­rach. Dwaj. Paso­wali do oto­cze­nia jak sło­nie do klatki na ptaki. Wysocy, bar­czy­ści, musku­larni, kro­czyli z wypiętą pier­sią, jakby to miej­sce do nich nale­żało. Sta­rzec tylko raz na nich spoj­rzał i zamknął oczy. Zbli­żyli się do pustego łóżka, cicho wymie­nia­jąc jakieś uwagi, po czym bacz­nie się przyj­rzeli mojemu szpi­tal­nemu szla­fro­kowi, gip­sowi i opa­trun­kowi na twa­rzy.

− Gdzie jest czło­wiek z tego łóżka?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

− Nie wiem, nie było go, kiedy przy­szłam. Niech pano­wie zapy­tają pie­lę­gnia­rek.

− A ten sta­rzec? Widział coś?

− Spał.

Gar­ni­tur długo się we mnie wpa­try­wał i poczu­łam lekki dreszcz stra­chu, że sko­ja­rzy moją pora­nioną twarz z wypad­kiem samo­cho­do­wym. Pod­nio­słam się z krze­sła. Góro­wał nade mną, a ja zapi­sy­wa­łam w pamięci rysy jego kwa­dra­to­wej twa­rzy. Szare oczy, zimne jak kamień. Wielki nos, czarne ster­czące włosy i nastro­szone brwi, pro­ste jak kre­ska i zro­śnięte.

− Kim pano­wie są? − zapy­ta­łam. − Jego rodziną?

− Nie wsa­dzaj nosa w cudze sprawy, suko.

Pod ban­da­żem na skroni puls ude­rzał mi niczym młot pneu­ma­tyczny.

Drugi gar­ni­tur skrzy­wił się i mruk­nął:

− Zacią­gnij zasłony.

Był szczu­plej­szy i miał oczy czło­wieka lubią­cego wyda­wać roz­kazy. Ciemne wypie­lę­gno­wane wąsy. Sku­teczny i pre­cy­zyjny w każ­dym ruchu. Głę­boka bruzda w bro­dzie.

Swo­bod­nym gestem zacią­gnęli zasłony wokół łóżka, z któ­rego już zdjęto pościel, potem sły­sza­łam, jak cze­goś szu­kają. Odli­czyw­szy w myślach do dwu­dzie­stu, szarp­nę­łam zasłonę. Jeden gar­ni­tur trzy­mał w ręce pustą szu­fladę z szafki, drugi posta­wił mate­rac na boku i zaglą­dał pod spód. Byli jak sępy dzio­biące kości. Jeśli szu­kali port­fela André, to tutaj go nie było.

− Gdyby wró­cił, mam mu powie­dzieć, że kto go szu­kał? − zapy­ta­łam, uda­jąc chęć pomocy.

− Odpier­dol się.

− To nie było uprzejme, mon­sieur.

− To też nie jest − odparł ten z kamien­nymi oczami.

Pod­szedł do mnie i wsu­nął grube palce pod opa­tru­nek na mojej twa­rzy. O mało nie szarp­nę­łam głową, ale widzia­łam, jak bar­dzo ten czło­wiek chce zerwać gazę, więc się nie poru­szy­łam.

− Gdzie się zra­ni­łaś? − Uśmiech­nął się do mnie.

− W poża­rze.

− Mogę zer­k­nąć?

Zła­pa­łam jego dłoń, a on nie strzą­snął mojej ręki.

− Na rany Chry­stusa, Piquet − wark­nął wąsaty. − Dość tych bzdur.

I tyle. Wyszli bez słowa, otwie­ra­jąc drzwi z takim roz­ma­chem, że długo jesz­cze się koły­sały. Kolana się pode mną ugięły i opa­dłam na krze­sło. Poli­czek mi pło­nął, gniew roz­lał się wielką falą i drę­czyła mnie myśl, że muszę odna­leźć brata. Pozwo­li­łam sobie jed­nak na prze­lotną satys­fak­cję. W ciągu ostat­niej godziny odkry­łam trzy rze­czy.

Po pierw­sze: ludzie, któ­rych wysłano, żeby zabili mojego brata, byli Fran­cu­zami, nie Rosja­nami. Cho­ciaż nie zna­czyło to, że nie opła­cali ich Sowieci.

Po dru­gie: ludzie, któ­rzy po moim tele­fo­nie zabrali André, dzia­łali szybko i sku­tecz­nie, a on nie pro­te­sto­wał. Mia­łam tylko nadzieję, że rów­nie szybko i sku­tecz­nie zapew­nią mu lecze­nie.

Po trze­cie: mia­łam nazwi­sko. Piquet.

To był począ­tek.

Szpi­talne łazienki to naj­gor­sze ze wszyst­kich miejsc. Ściany wyło­żone kafel­kami wchło­nęły tyle bólu, widziały tyle wyle­wa­nych samot­nie łez przez tylu cho­rych, że pomiesz­cze­nie zda­wało się ugi­nać pod smut­kiem.

Ta była zie­lona z bia­łym pasem na wyso­ko­ści talii i sta­ro­świec­kimi, cięż­kimi kra­nami trud­nymi do odkrę­ce­nia. Zamknę­łam jed­nak drzwi na klucz i umy­łam dło­nie; robi­łam to o wiele za długo, mydląc raz po raz każdy palec, pil­nu­jąc, by nie zamo­czyć gipsu, odwle­ka­jąc chwilę, kiedy będę musiała spoj­rzeć w lustro. Spłu­ka­łam ręce. Wytar­łam. Unio­słam wzrok.

Twarz nie była moja. Zamru­ga­łam, ocze­ku­jąc, że się zmieni, ale nic takiego nie nastą­piło, dotknę­łam więc pal­cem szkła, jakby mogła ukry­wać się za nim inna osoba. Zna­la­złam jedy­nie pła­ską, znie­kształ­coną wer­sję sie­bie, zyska­łam jed­nak pew­ność, że to muszę być ja. Powo­dem były ciem­no­brą­zowe oczy. Oczy mojego ojca. Gdzie jed­nak się podziało miesz­ka­jące w nich szczę­ście?

Nie tylko siniaki czy zra­nie­nia, zadra­pa­nia i spuch­nięta szczęka obra­bo­wały mnie z sie­bie. Cho­dziło też o gruby opa­tru­nek pokry­wa­jący jedną stronę mojej twa­rzy od skroni do brody i dla­tego wła­śnie tu przy­szłam. Żeby się prze­ko­nać, czy na­dal tam jestem.

Ostroż­nie odkle­iłam pla­stry, wsu­wa­jąc pod nie pazno­kieć. Skrzy­wi­łam się, ale to tylko sprawę pogor­szyło, dla­tego dwa ostat­nie zerwa­łam jed­nym ruchem.

Było źle. Nie mogłam uda­wać, że jest ina­czej. Cho­ciaż nie było tak źle, jak się oba­wia­łam. Rana w kształ­cie sierpa bie­gła od ucha do brody, czer­wona, roz­pa­lona i napuch­nięta od paję­czych szwów, poczer­niała od zaschłej krwi. Patrząc w lustro, zdo­ła­łam się lekko uśmiech­nąć.

− Witaj − ode­zwa­łam się.

Dziew­czyna w lustrze bez­gło­śnie odpo­wie­działa i w oczach miała prze­ra­że­nie.

− Nie bój się − doda­łam, odgar­nia­jąc włosy z twa­rzy.

Ona także odrzu­ciła dłu­gie, gęste, ciemne loki wyma­ga­jące obmy­cia z krwi. Jej twarz miała inny kształt niż moja. Moja była szczu­pła, z czy­stą cerą i pro­stym, sil­nym nosem, za sil­nym dla reszty rysów. Jej zaś pokry­wały obrzmie­nia, miała znie­kształ­cone usta i paskudną cerę.

Pochy­li­łam się nad umy­walką, przy­su­wa­jąc twarz bar­dzo bli­sko do niej.

− Nie martw się − pocie­szy­łam. − Zaopie­kuję się tobą.

Dwie łzy poto­czyły się wolno po jej policz­kach.

Cze­ka­łam.

Cze­ka­łam noc i dzień. Tydzień za tygo­dniem. Cze­ka­łam cały marzec i kwie­cień, pod­czas gdy obłoki koron­ko­wych kwia­tów wiśni eks­plo­do­wały życiem w Jar­din des Plan­tes, a kafejki na chod­ni­kach na Mont­par­nasse, gdzie miesz­ka­łam, pełne były kochan­ków od rana do wie­czora. Cze­ka­łam na wia­do­mość od André. Nie byłam dobra w cze­ka­niu, ale brat nauczył mnie wytrwa­ło­ści. Nad­we­rę­ży­łam palec od wykrę­ca­nia numeru, na który kazał mi zadzwo­nić z Hôtel d’Emi­lie. Nikt ni­gdy nie ode­brał. Póź­niej pew­nego dnia na linii zapa­no­wała głu­cha cisza i było tak, jak­bym po raz kolejny go stra­ciła.

Pra­co­wa­łam ciężko, usi­łu­jąc wyśle­dzić pojazd, który wywiózł go ze szpi­tala, ale roz­pły­nął się w powie­trzu. Zie­lona fur­go­netka citroën H z dzie­loną przed­nią szybą, którą jak się dowie­dzia­łam, widziano przez krótki czas w oko­licy. Ale to było wszystko. Ślepy zaułek.

Wie­cie, ilu Piqu­etów jest w pary­skiej książce tele­fo­nicz­nej? Dość, bym dzień za dniem cho­dziła po uli­cach, aż ręka nie­mal mi się zro­sła, żaden jed­nak nie miał kamien­nych oczu jak ten, któ­rego szu­ka­łam. Codzien­nie o brza­sku sta­łam w oknie mojego pokoju na czwar­tym pię­trze, a w gło­wie czu­łam pul­so­wa­nie tępego bólu. Patrzy­łam na schludne szare dachy Paryża, na kol­cza­stą żela­zną kra­tow­nicę wieży Eif­fla i wyobra­ża­łam sobie, że André robi to samo. Ni­gdy nie był śpio­chem. Nie potra­fił usie­dzieć na miej­scu. Zawsze w ruchu. O brza­sku wska­ki­wa­li­śmy na krzep­kie białe grzbiety naszych koni w Camar­gue i pędzi­li­śmy przez bagni­ska, a ich olśnie­wa­jące grzywy powie­wały, poły­sku­jąc w pierw­szych pro­mie­niach świa­tła. Jaskrawe fla­mingi zanu­rzały dłu­gie, cien­kie jak zapałki nogi w spo­koj­nych lagu­nach.

Opar­łam czoło o zimną szybę.

Dla­czego? André, dla­czego się ze mną nie skon­tak­to­wa­łeś? Tak wiele moż­li­wych odpo­wie­dzi. Czy twoje poobi­jane ciało odnio­sło zbyt wiele obra­żeń i nie jesteś w sta­nie ująć pióra w rękę? A może na­dal tak bar­dzo się na mnie gnie­wasz? Wyrze­kasz się sio­stry? Nie wyba­czysz błędu, który popeł­niła? A może o mnie zapo­mnia­łeś? O to cho­dzi?

W cie­niach jed­nak cza­iło się istotne pyta­nie, od któ­rego odwra­ca­łam wzrok. Pyta­nie, które nocami prze­bi­jało mnie roz­ża­rzo­nymi do czer­wo­no­ści prę­tami.

Czy umar­łeś?ROZDZIAŁ PIĄTY

Do pracy wró­ci­łam w maju, kiedy ręka w końcu mi się zro­sła. Mia­łam czynsz do zapła­ce­nia. Mia­sto ocho­czo weszło w lato, wita­jąc roz­ko­sze dłuż­szych leni­wych dni, cie­płych i aro­ma­tycz­nych, eks­plo­zje szkar­łatu i złota sza­le­jące w par­kach. Ta obfi­tość życia spra­wiała mi ból.

Na­dal ani słowa.

Nawet kiedy pierw­szego sierp­nia mia­sto opu­sto­szało, bo pary­ża­nie ruszyli na połu­dnie na letni exo­dus, ja nie wyje­cha­łam. Zosta­łam. Co wie­czór krą­ży­łam po barach, do któ­rych w prze­szło­ści mnie zabie­rał, i po pro­me­na­dach nad rzeką, prze­ko­nana, abso­lut­nie prze­ko­nana, że go znajdę.

Nie wie­dzia­łam wtedy, jak łatwo samą sie­bie oszu­kać.

Jedną z rze­czy, któ­rych nauczył mnie André, było otwie­ra­nie zam­ków wytry­chem, taki bra­ter­ski dar. Jak wyko­rzy­sty­wać zestaw narzę­dzi, wyczu­wać nacisk pal­cami tak pre­cy­zyj­nymi i deli­kat­nymi jak u chi­rurga. Poka­zał mi, jak to robić, i przy­znaję, że byłam zachwy­cona. Cie­szyło mnie każde wyzwa­nie, czy to był zamek zapad­kowy, czy zwy­kły cylin­dryczny. Byłam więc roz­cza­ro­wana tam­tego wie­czoru, kiedy mosiężny zamek oka­zał się za łatwy.

Otwo­rzy­łam drzwi. W biu­rze pano­wała ciem­ność, taki jej rodzaj, w który można wbić igłę. To mi odpo­wia­dało. Weszłam bez­sze­lest­nie, zamknę­łam za sobą drzwi i zaczerp­nę­łam powie­trza. Uno­sił się tu brzydki zapach. Było za gorąco. Coś gniło. Zna­łam gor­sze zapa­chy. Włą­czy­łam latarkę punk­tową i omio­tłam sno­pem świa­tła gołą pod­łogę, zaglą­da­jąc w kąty, spraw­dza­jąc, czy tłu­sty drań, do któ­rego to biuro należy, nie śpi pod biur­kiem.

Nie, nikogo. Ode­tchnę­łam.

Cie­nie gro­ma­dziły się przy ścia­nach, jakby cze­kały na mnie w ciem­no­ściach. Wyce­lo­wa­łam w nie latarkę i znik­nęły, tak jak roz­pły­wają się sny, gdy pró­bu­jesz je uchwy­cić.

Skie­ro­wa­łam się do sto­ją­cej pod ścianą szafki na akta wiel­ko­ści trumny, ale odór zaczy­nał mnie dła­wić. Docho­dził z biurka. Pode­szłam i zba­da­łam blat. Leżały tam nie­po­rządne stosy teczek i chwiejne góry pomie­sza­nych doku­men­tów, lecz latarka natra­fiła na koron­kową dam­ską bie­li­znę leżącą na jasnej bibule. Z czer­wo­nymi pla­mami. Nie potra­fi­łam stwier­dzić, czy to wino, czy krew, choć muchy zamo­czyły w tym nogi i zosta­wiły ślady na bibule. Zawi­nę­łam bie­li­znę w arkusz papieru z biurka i wrzu­ci­łam do torby.

Snop świa­tła odbił się od ciem­nej szklanki i butelki wina, które stały bli­sko fotela, ale ja prze­szłam do szafki z doku­men­tami. Zamek był łatwi­zną, usły­sza­łam cha­rak­te­ry­styczne szczęk­nię­cie wytry­cha, po czym po kolei otwie­ra­łam szu­flady. Gdzie były te naj­sil­niej­sze zabez­pie­cze­nia, które foto­graf, nawet tak marny jak ten, powi­nien mieć w swoim gabi­ne­cie?

Usły­sza­łam hałas. Ciche stu­ka­nie. Zasty­głam. Wytę­ży­łam słuch, lecz to był tylko nagły deszcz bijący w okien­nice. Pośpiesz­nie prze­rzu­ca­łam zawar­tość szafki, brą­zowa koperta, któ­rej szu­ka­łam, kryła się w trze­ciej szu­fla­dzie. Wyję­łam całą teczkę, wrzu­ci­łam do torby i po cichu zamknę­łam szu­flady. Byłam gotowa do wyj­ścia, naj­pierw jed­nak pode­szłam do butelki na biurku. Ude­rzy­łam w nią meta­lową oprawą latarki. Szkło i wino eks­plo­do­wały na jego gów­niane papiery.

Dla­czego tu jestem, plą­dru­jąc czy­jeś biuro?

Ponie­waż to jest moja praca.

Upu­ści­łam wielką brą­zową kopertę na biurko Cla­risse Favre, a ona odpo­wie­działa mi jaskra­wym szkar­łat­nym uśmie­chem. Biurko było rów­nie nie­ska­zi­tel­nie wypie­lę­gno­wane jak jego wła­ści­cielka, wypo­le­ro­wane i lśniące, z rodzaju tych, jakie widu­jemy wyłącz­nie w cza­so­pi­smach. Nie­za­leż­nie od tego, jak wcze­śnie wcho­dzi­łam do biura Agen­cji Detek­ty­wi­stycz­nej Favre i Wspól­nik (Wspól­nik to ja), Cla­risse zawsze już była i zosta­wała o wiele dłu­żej po tym, jak o pół­nocy wlo­kłam się do domu. Potra­fiła być ostra jak brzy­twa albo deli­katna jak jej puszek do pudru Diora, ni­gdy nie wie­dzia­łam, na którą Cla­risse tra­fię.

− _Ma chèrie_ Eloïse − Cla­risse jaśniała − jesteś tajną bro­nią Agen­cji Favre.

Roze­śmiała się, a jej cie­pły śmiech zawsze mnie pocią­gał i budził chęć, by usły­szeć go ponow­nie. Dłu­gie jasno­brą­zowe włosy miała swo­bod­nie upięte w ele­gancki kok i nosiła tę samą gołę­bią sukienkę co wtedy, kiedy po raz pierw­szy ją zoba­czy­łam. Przy­jęła mnie do swo­jego szy­kow­nego biura przy Saint-Ger­ma­ine dokład­nie rok wcze­śniej, kiedy po zro­bie­niu dyplomu na Sor­bo­nie prze­ko­na­łam się, że ani wywiad fran­cu­ski, ani ame­ry­kań­ska CIA nie są zain­te­re­so­wane wyko­rzy­sta­niem moich talen­tów.

Jak więc się stało, że się tu zna­la­złam? To był jeden z tych łutów szczę­ścia, któ­rych nie pla­nu­jemy. Sie­dzia­łam w kafejce na ulicy z Nicole, moją przy­ja­ciółką z uni­wer­sy­tetu. Gar­bi­ły­śmy się nad małym okrą­głym sto­li­kiem, z meta­lo­wej popiel­niczki wysy­py­wały się nie­do­pałki. Pali­ły­śmy jak zahar­to­wane pary­żanki i piły­śmy za dużo kawy, obie roz­draż­nione i sfru­stro­wane poraż­kami w szu­ka­niu pracy, na któ­rej nam zale­żało. Nicole miała ści­sły umysł, kasz­ta­nowe włosy i głę­boką deter­mi­na­cję, by zostać jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych fran­cu­skich fizy­ków.

Ja nale­ża­łam do prze­ciw­nego obozu, ukoń­czy­łam wydział filo­lo­giczny. Byłam chuda, bez gro­sza przy duszy i w depre­sji. Odrzu­ce­nie przez CIA pomimo dosko­na­łej zna­jo­mo­ści rosyj­skiego i angiel­skiego wytrą­ciło mnie z rów­no­wagi. Wcze­śniej ani przez moment nie wąt­pi­łam, że pójdę w ślady brata, i teraz czu­łam się tak, jakby grunt usu­nął mi się spod nóg. Nicole i ja narze­ka­ły­śmy, obser­wu­jąc bory­ka­ją­cych się z losem ulicz­nych arty­stów, któ­rzy pra­co­wali w tłu­mie na Place du Ter­tre. Mgli­ście uświa­da­mia­łam sobie, że miej­sce przy sąsied­nim sto­liku zaj­muje ele­gancka, ład­nie pach­nąca kobieta. Po dzie­się­ciu minu­tach zdjęła oku­lary prze­ciw­sło­neczne, pochy­liła się i postu­kała mnie w ramię rogiem swo­jej wizy­tówki.

− Pro­szę − powie­działa, kła­dąc ją na nasz stół. − Nie mogłam nic pora­dzić na to, że wszystko sły­sza­łam. Jeśli poważ­nie szuka pani pracy, pro­szę zadzwo­nić do mojego biura i umó­wić się na spo­tka­nie. Mam pracę, która może zain­te­re­so­wać tak bystrą dziew­czynę jak pani.

Zasko­czona przyj­rza­łam się uważ­nie kobie­cie ofe­ru­ją­cej mi pomoc. Ide­alna twarz w kształ­cie serca, nie­ska­zi­telny maki­jaż, sze­ro­kie usta wygięte w ser­decz­nym uśmie­chu, oczy zie­lone jak szma­ragdy.

Ski­nę­łam głową, usi­łu­jąc ukryć entu­zjazm. Wzię­łam do ręki wizy­tówkę.

− Dla­czego ja? − zapy­ta­łam.

− Bo wygląda pani jak młoda kąśliwa świ­ru­ska gotowa na tro­chę eks­cy­ta­cji.

Roze­śmia­łam się. Zła­pała mnie na słowa „świ­ru­ska” i „eks­cy­ta­cja”.

− Po co uczyć się rosyj­skiego? − zapy­tała, kiedy w tam­ten pierw­szy desz­czowy pora­nek zapu­ka­łam do jej drzwi.

− Pomy­śla­łam, że może się przy­dać − odpar­łam.

Nie powie­dzia­łam jej, że cyry­lica była dla mnie nie­od­par­tym szy­frem do otwie­ra­nia rosyj­skich słów. Musiała jed­nak coś we mnie dostrzec, przez co uznała, że mam zadatki na pry­wat­nego detek­tywa, ponie­waż mnie przy­jęła i wysłała na dwu­ty­go­dniowy kurs w Neu­illy-sur–Seine. Nauka tech­nik śle­dze­nia albo posłu­gi­wa­nia się róż­nymi apa­ra­tami foto­gra­ficz­nymi do doku­men­to­wa­nia poru­szeń inwi­gi­lo­wa­nego obiektu wypo­sa­żyła mnie w umie­jęt­no­ści potrzebne w tej pracy. I byłam w tym dobra. Kiedy powie­dzia­łam o tym André, puchłam z dumy, a on się roze­śmiał i otwo­rzył butelkę szam­pana, by to uczcić.

Teraz Cla­risse pod­wa­żyła dosko­nale wypo­le­ro­wa­nym paznok­ciem brzeg koperty, którą jej przy­nio­słam, i wytrzą­snęła zawar­tość na biurko. Pięć foto­gra­fii, błysz­czą­cych, czarno-bia­łych, osiem na dzie­sięć cen­ty­me­trów. Oraz, rzecz waż­niej­sza, nega­tyw filmu, który „oswo­bo­dzi­łam” z szu­flady. Skrzy­wiła się z nie­sma­kiem i po szyb­kim przej­rze­niu zdjęć scho­wała je z powro­tem do koperty. Jej wyra­zi­ste rysy były eks­pre­syjne, zawsze w ruchu, uka­zu­jące zain­te­re­so­wa­nie, oczy skła­niały do wiary, że wiesz, o czym myśli. Ale to byłby twój błąd. Nikt ni­gdy nie wie­dział, o czym myśli Cla­risse. Cza­sami przy­ła­py­wa­łam ją na tym, jak na mnie patrzy. Nie mia­łam poję­cia, dla­czego to robi.

Pod­nio­sła nega­tyw do świa­tła i spoj­rzała na niego spod przy­mru­żo­nych powiek.

− Skąd wzię­łaś to ohydz­two?

− Z biura tego dra­nia.

Z apro­batą ski­nęła głową. Nie pytała, jak dosta­łam się do środka.

Drań był foto­gra­fem. Podła kre­atura, miał zwy­czaj robie­nia kom­pro­mi­tu­ją­cych zdjęć szes­na­sto­let­nim cór­kom boga­tych osób publicz­nych, cór­kom, które zbo­czyły z wła­ści­wej drogi i głową w dół pędziły w czarne dziury. Były lata pięć­dzie­siąte. Wszy­scy wie­rzy­li­śmy, że złe czasy mamy za sobą. Despe­racko pra­gnę­li­śmy, by dobre wresz­cie się zaczęły, ale nar­ko­tyki, alko­hol i groźba wojny ato­mo­wej skut­ku­ją­cej natych­mia­stową zagładą rodzaju ludz­kiego powo­do­wały, że rekiny o czar­nych oczach wciąż krą­żyły. Kraj stał na kra­wę­dzi i był wielki popyt na usługi Cla­risse.

Przez godzinę dys­ku­to­wa­ły­śmy o dwóch nowych klien­tach, któ­rzy przy­szli do niej ze swo­imi pro­ble­mami: w jed­nym przy­padku był to szan­taż, w dru­gim podej­rze­nie defrau­da­cji. Noto­wa­łam szcze­góły i nagle dotarło do mnie, że Cla­risse mil­czy. Unio­słam wzrok. Sie­działa nie­ru­chomo i przy­glą­dała mi się. Bez oczy­wi­stego powodu poczu­łam ukłu­cie stra­chu.

− O co cho­dzi? − zapy­ta­łam.

Oparła łok­cie na biurku.

− Powiedz mi, Eloïse, sły­sza­łaś coś?

Jej ton był łagodny, tak łagodny, że mnie prze­ra­ził. Obie wie­dzia­ły­śmy, co zna­czy „coś”.

− Nie.

− Żad­nych wia­do­mo­ści o bra­cie?

− Nie.

Spoj­rzała na bli­znę na mojej twa­rzy. Po wypadku Cla­risse była dla mnie bar­dzo dobra, dała mi czas na rekon­wa­le­scen­cję i codzien­nie wpa­dała do mojego cia­snego miesz­kanka z pudeł­kiem błysz­czą­cych cia­stek, pikantną książką albo naj­now­szym nume­rem „Vogue’a”. Ceni­łam jej przy­jaźń, spra­wiła, że pra­wie poczu­łam się znowu czło­wie­kiem, teraz jed­nak jej oczy zwę­ziły się do zie­lo­nych szpa­rek, jasnych i twar­dych jak ogromny szma­ragd na jej palcu.

− Musisz się pozbyć, Eloïse.

− Pozbyć czego?

− Poczu­cia winy.

− Jakiej winy?

Odwza­jem­nia­łam spoj­rze­nie, nie chcia­łam pozwo­lić, by mi współ­czuła, ale ona wycią­gnęła rękę i ode­rwała moje palce zaci­śnięte na zaokrą­glo­nej kra­wę­dzi biurka. Zro­biła to deli­kat­nie. W pokoju zapa­dła cisza i sły­sza­łam jedy­nie nasze odde­chy w gabi­ne­cie z fote­lem Eames i nowo­cze­snym kolo­ro­wym wie­sza­kiem. W gło­wie mia­łam ciem­ność.

− Co się stało? − zapy­ta­łam. − O czym mi nie mówisz?

Cla­risse usia­dła pro­sto, stu­ka­jąc paznok­ciami w biurko, potem otwo­rzyła szu­fladę i wyjęła z niej kawa­łek papieru. Poło­żyła go przede mną.

− Do cie­bie − oznaj­miła.

Tele­gram. Był otwarty, cho­ciaż zaadre­so­wany do mnie. Od ojca. Poczu­łam w oczach ból tak ostry, że nie byłam w sta­nie czy­tać. Ojciec mógł wysłać mi tele­gram tylko z jed­nego powodu.

André nie żył.

Oczy mi się zamgliły, świat przy­brał barwę dymu.

− Otwo­rzy­łam go − powie­działa cicho Cla­risse. − Poda­łaś mu adres agen­cji, więc go otwo­rzy­łam. Prze­czy­taj.

Zamru­ga­łam, zmu­sza­jąc wzrok do nabra­nia ostro­ści. Były tylko dwa słowa. „Przy­jedź natych­miast”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: