- W empik go
Strefa Pawłowa - ebook
Strefa Pawłowa - ebook
Nieodległa przyszłość. Zjednoczone Obwody Ruskie. Świat u schyłku zagłady. 35-letni profesor Ilja Andrejewicz Pawluczenko, oficjalnie ekspert do spraw bezpieczeństwa atomowego, pracuje w instytucie naukowym w Kutuzowsku, mieście-widmie, gdzie jeszcze nie tak dawno rozbrzmiewał śmiech dzieci, a pełne zieleni aleje wypełniały tłumy spacerujących po pracy mieszkańców. Dziś miasto znajduje się w stanie oblężenia przez owianą tajemniczą aurą Błękitną Armię.
Etat w instytucie profesor traktuje jedynie jako pretekst. W rzeczywistości przybył do oblężonego miasta po to, by na zlecenie architekta światowego kryzysu, byłego prezydenta Rumianowa, zorganizować tajną ekspedycję do centrum zakazanej Strefy Pawłowa, by zniszczyć legendarną Świątynię Zagłady. Przy pomocy lokalnego półświatka i w tajemnicy przed wojskowym dowództwem tworzy czteroosobową drużynę, która wydostaje się z miasta i rozpoczyna dramatyczną wędrówkę przez spalony słońcem step.
Jakie są prawdziwe motywy profesora? Co znajduje się w centrum Strefy Pawłowa i kto tak naprawdę zamierza ocalić ludzkość? Czy można ją jeszcze ocalić? Czy mordercza wędrówka przez skażone atomem terytorium w ogóle ma sens.
Powieść „Strefa Pawłowa” zajęła I miejsce w III edycji konkursu „Literacki Debiut Roku” organizowanego przez Wydawnictwo Novae Res pod honorowym patronatem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Polskiej Izby Książki.
www.literackidebiutroku.pl
Opinie członków Kapituły Konkursu Literacki Debiut Roku:
Powieść jest doskonale przemyślana, autor przykłada także dużą wagę do staranności wypowiedzi i używanego języka. Zakończenie jest całkowicie nieprzewidywalne...
Red. Marzena Bakowska
Książka podszyta fantastyką, pełna aluzji historycznych i politycznych, napisana z talentem literackim i umiejętnością przedstawiania dylematów moralnych.
Dr Anna Ryłko-Kurpiewska
Jest to mocna literatura, porywająca sugestywnymi obrazami skażonej w wyniku wojny atomowej Rosji i opisami „martwych dusz”, zatrutych komunizmem. Powieść bliska z jednej strony nowej rosyjskiej fantastyce Dmitrija Głuchowskiego czy „Piknikowi” Strugackich, zobaczonemu przez pryzmat „Stalkera” Tarkowskiego, a z drugiej – „Mistrzowi i Małgorzacie”, zestawionych z „Biesami”. Świat, w którym nadzieja nie umiera ostatnia tylko dlatego, że jej w tym świecie po prostu nie ma…
Prof. dr hab. Michał Błażejewski
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-396-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaparzyłem kawę, celebrując każdą czynność z osobna, łyknąłem odrobinę, podmuchałem, odstawiłem ją na bok i przeszedłem się znów po gabinecie. Ponownie spojrzałem na zegarek. Za kwadrans siódma. Cholera, jakże wolno ten czas mija. Zrobiłem wszystko, co do mnie należało: sprawdziłem stabilność pracy aparatów pomiarowych, dokonałem przeglądu elementów technicznych, zapisałem wyniki, odesłałem je do sztabu i uzupełniłem prognozę. Wszystko skończyłem i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Gazety nie chciało mi się czytać, na radio ani na telewizję również nie miałem ochoty. Notabene, dziwiłem się, że nie zerwało dotąd połączenia.
Poczułem drżenie podłogi, a następnie usłyszałem huk. Kolejny pocisk musiał wylądować parę przecznic obok zakładu – pomyślałem obojętnie. Po tylu dniach spędzonych w Kutuzowsku człowiek zdążył przyzwyczaić się do panujących tu warunków i jeden grzmot mniej czy więcej nie stanowił już żadnej różnicy. Pamiętam jednak jak dziś dzień, w którym rozpoczęło się oblężenie miasta. Można by pomyśleć, że oto koniec świata nadciągał. Była głęboka noc, a ja spałem jak zabity po całym dniu pracy w sektorze. I nagle poczułem drobne wstrząsy, potem usłyszałem potworne grzmoty, jakby burza zaczęła szaleć nad Strefą Pawłowa. Zaaferowany wstałem z łóżka, podbiegłem do okna i rozsunąłem portierę. Owszem, bywały tu burze, nierzadko też nawałnice i towarzyszące im rzęsiste opady, ale czegoś takiego nie widziałem, jak żyję. Gęsta czerń zasnuwała wschodni kraniec miasta, jednak przez odstępy między budynkami rozbłyskiwało co chwilę blade światło, a promienie przedzierały się przez nie klinem. Widziałem to wszystko bardzo niewyraźnie, ponieważ zarówno oddział instytutu, jak i miejsce mojego zakwaterowania znajdowały się po zupełnie przeciwnej stronie miasta. Mimo to pierwsze wrażenie było wręcz powalające. Człowiek, nie mając pojęcia o tym, co się dzieje, zaczął bezmyślnie wypytywać samego siebie o całą tę sytuację. Wróciłem do łóżka, jednak wybuchy i rozbłyski nie dawały mi zasnąć, więc dałem sobie wreszcie z tym spokój i pomimo zmęczenia zabrałem się za lekturę wykresów z kilku ostatnich dni. Co ciekawe, nawet nie przyszło mi wówczas do głowy, żeby zatelefonować do kierownictwa instytutu i dowiedzieć się czegokolwiek. Orłowski był wtedy służbowo w mieście i nie minęło piętnaście minut siedzenia przy nocnej lampce, gdy do mojego pokoju zawitał właśnie on. Kompleks instytutu znajdował się dwie ulice dalej, a na piechotę było to siedem minut drogi. Orłowski zapukał i nie czekając na moją reakcję, wszedł do środka. Nie sprawiał wrażenia specjalnie przejętego, lecz nie z burzą mieliśmy najwyraźniej do czynienia. Pozdrowił mnie słowami „dobry wieczór”, potem coś tam zaczął zagadywać, a następnie oznajmił: „Niedobrze, profesorze. Błękitna Armia podeszła pod miasto”.
Biorąc pod uwagę etap przygotowań, na jakim wówczas byliśmy, rzeczywiście, nie były to dla nas pomyślne wieści. Do tej pory miałem opracowany jedynie plan podróży, gdyż jednocześnie aktywnie angażowałem się w pracę instytutu i szczerze mówiąc, brakowało mi niekiedy czasu, by zająć się tym, co było naprawdę ważne. Poleciłem Orłowskiemu, aby wrócił do swoich zajęć, a sam zatelefonowałem do Chołostowicza. Generał wyjawił mi więcej szczegółów na temat zajść, które miały miejsce na pograniczu miasta. Doszło tam do pierwszej wymiany ognia z wrogiem. Od tej pory niemal każdy huk powodował u mnie potrójnie szybkie bicie serca. Już jeden moździerzowy wystrzał potrafiłby wpędzić mnie do grobu, a tymczasem w przeciągu kilku następnych dni miałem się przekonać, w jak wielkim byłem błędzie i jak naprawdę wojna może paraliżować człowieka od środka. Jednak ku własnemu zdziwieniu równie szybko zaszły we mnie pewne zmiany. Gdyby ktoś powiedział, że od tamtego czasu nie stałem się ani trochę mądrzejszy, pomyliłby się, i to bardzo. Przywykłem do bomb, przywykłem do huków, wystrzałów, napiętej atmosfery w obozie oraz lęku, który narastał, gdy tylko któryś z pocisków trafiał w budynek na moich oczach. Ściany wylatywały w powietrze, gruz pryskał na wszystkie strony i kurzył się jak mąka.
Na rozmyślaniach o tamtym dniu upłynęło mi pół godziny. Kwadrans po siódmej. Wypiłem już kawę. Chciałem pozamykać wszystkie swoje sprawy, zrobić ponowny przegląd nazwisk, aparatów, zobowiązań, bo gdyby jutro miał wstać zwykły dzień, zrobiłbym to i tamto, i jeszcze tamto. Lecz gdy tylko przypomniałem sobie o nadchodzącej nocy, od razu odechciało mi się czegokolwiek i zeszła ze mnie cała para. A może wystrój tego biura mi tak przeszkadzał? Szczerze mówiąc, nie znoszę przestronnych pomieszczeń. Czuję się w nich jak w sali gimnastycznej, echo roznosi się nieznośnie, a biały kolor ścian tylko potęguje wrażenie ogromu przestrzeni. I to słabe umeblowanie… Tak, ono również wywiera na mnie negatywny wpływ. Co ja tu mam? Zaledwie biurko, dwie komody z półkami zapełnionymi papierami, krzesło i tyle, a pomieszczenie tak duże, że ze dwadzieścia osób luzem mogłoby się w nim pomieścić. Rozumiem, że rzeczy wynoszono stąd w pośpiechu, ale mogli przecież zostawić ich część, wiedząc, że będę tu pracował do momentu, aż miasto upadnie lub Strefa Pawłowa przestanie się rozrastać.
Hulające w głowie myśli przerwało nagłe dzwonienie telefonu stacjonarnego i znów byłem z powrotem na ziemi.
– Ilja Andrejewicz Pawluczenko – odezwałem się do słuchawki.
– Dobry wieczór, profesorze – usłyszałem chrapliwy głos. – Z tej strony major Suszka.
– Ach, witajcie, Władimirze Bogdanowiczu – odpowiedziałem z westchnieniem, gdyż ledwie tolerowałem tego człowieka.
– Generał prosi, abyście czym prędzej stawili się w sztabie. Koniecznie weźcie ze sobą raporty z progresji promieniowania oraz prognozę. Tylko nie zapomnijcie, bo to bardzo ważne!
– Zrozumiałem. Zaraz tam będę.
Odłożyłem słuchawkę. Była siódma trzydzieści. Darowałem sobie dalsze rozmyślania, gdyż i tak nie zaprowadziłyby mnie one dokądkolwiek, i postanowiłem załatwić to, o co mnie poproszono. Tym lepiej dla mnie, gdyż najpierw musiałem przespacerować się do instytutu, zabrać niezbędne dokumenty, a to znów zajęło mi trochę czasu, którego niczym innym nie potrafiłem wypełnić. Co więcej, miałem taki zwyczaj, by stawiać się w sztabie, założywszy na siebie uprzednio garnitur, zaś w chwili obecnej byłem w zwykłym fartuchu laboratoryjnym. Tak przy okazji – pomyślałem – dobrze byłoby też przedzwonić do Rumianowa, aby się upewnić, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Żeby jednak tego dokonać, wpierw musiałem dotrzeć do budki telefonicznej, a najbliższa, która wydawała się być w miarę bezpieczna, znajdowała się pomiędzy moim biurem a sztabem generalnym. Sprawy z Rumianowem zawsze załatwiałem incognito, zaś od początku swojego pobytu w Kutuzowsku dzwoniłem do niego raptem czterokrotnie. Najważniejsza była nasza klauzula poufności. Najważniejsze to nie dać się nakryć w głupi sposób. Wojsko od dawna inwigilowało wszelkie drogi przesyłu danych, które docierały oraz wypływały z miasta.
Wyszedłem z biura, zamykając drzwi na klucz, a zamki były trzy. Ostatnio dołożyli jeszcze jeden – antywłamaniowy. Po wyjeździe większości mieszkańców z miasta, gdy przemieniono je w twierdzę, okolica stała się w legowiskiem złodziei, szalbierzy i włamywaczy, którzy pomimo nadchodzącego zagrożenia czuli się tu jak na majówce i poczynali sobie w najlepsze. Co bardziej bojaźliwi, niedoświadczeni czy nieletni przestępcy podprowadzali miedź rozmaitego pochodzenia, w tym kable elektryczne, piorunochrony, części kuchenek elektrycznych, mikrofalówek albo kineskopy ze starych telewizorów, a następnie sprzedawali to wojsku lub w zaufanych skupach. Dużym powodzeniem cieszyły się chłodnice samochodowe, jednak tych pozostało w Kutuzowsku naprawdę niewiele. Natomiast bardziej szanujący się bandyci okradali mieszkania, dawne sklepy, urzędy, budynki instytucyjne i włamywali się, gdzie tylko mogli. W poprzednim tygodniu ich łupem padła biblioteka miejska. Długo niczego nie wiedzieli o podziemnych składach ratusza, a gdy sprawa wreszcie wyszła na jaw, rozegrała się tam regularna bitwa pomiędzy kilkoma zwaśnionymi kartelami. Co też mogło się tam znajdować, skoro bandziory tak zajadle o to walczyły, a wojsko palcem nawet nie kiwnęło? Nie mam pojęcia… I jak oni wywożą te wszystkie fanty z miasta, skoro wszelkie drogi są patrolowane przez armię dwadzieścia cztery godziny na dobę? Łapówki? Przy tylu kursach niewiele by zarobili. Soroka coś tam wspominał o niekończących się pomysłach oraz metodach, ale za bardzo mnie nie wtajemniczał, a ja wcale nie naciskałem. Z tym człowiekiem należy obchodzić się ostrożnie.
Powoli schodziłem do parteru. Od ścian odbijał się echem stukot moich własnych butów. Miejsce, w którym miałem biuro, było wyjątkowo ponure. W całym tym sześciopiętrowym budynku, który przed wojną pełnił funkcję szkoły, mieliśmy dostęp do zaledwie pięciu pomieszczeń. Resztę pozamykano na cztery spusty. Przeniesiono mi tu biuro, ponieważ obszar, na którym znajdowała się poprzednio filia mojego instytutu, został całkowicie objęty walką i nie sposób było prowadzić tam jakichkolwiek badań. W ten oto sposób znów znalazłem się w szkole. W straszliwej szkole. Nie sposób pominąć w tym miejscu lęków. Za każdym razem powracały, gdy z echem kroczyłem korytarzem, wyobrażając sobie śmiech młodzieży, tupot jej nóg oraz krzyki. Co prawda, nie bałem się spotkać tu żadnych zjaw (za stary na to jestem), ale o wiele przyjemniej byłoby pracować w nieco bardziej zaludnionym budynku. Ponadto korytarze były ciemne i trzeba było chodzić tędy z latarką. Światło bowiem nie działało, odkąd pocisk zerwał linie energetyczne parę ulic dalej, i nikt nie miał zamiaru tego naprawić. Wręcz przeciwnie – na rękę im to było, ponieważ w ten sposób oszczędzali bezcenną energię z turbogeneratorów. Codziennie przechodziłem obok tablicy ogłoszeń, na której wciąż wisiały nieaktualne dyżury, przypięte kolorowymi pinezkami ulotki promujących się uczelni wyższych oraz ogłoszenia dyrekcji. Zaraz za nimi gabloty – w nich zdjęcia z wycieczek za Ural, do Moskwy, Pitera, Symferopola, a na nich rozradowane twarze dzieci. Dalej zaś szereg zdjęć absolwentów, byłych dyrektorów i innych pracowników oświaty, którzy w mniejszym lub większym stopniu zasłużyli się dla tej szkoły. Jeszcze dalej nieco świeższe „zabytki” – wyłamane łomem drzwi do sekretariatu, żołnierskie graffiti i agitacyjne bazgroły czy to Błękitnej Armii, czy armii Zjednoczonych Obwodów Ruskich. Co dzień mijałem wszystkie te pamiątki, a one wciąż zdawały się na mnie spoglądać, jakby były żywe. Nie wiem czemu, zawsze świeciłem latarką w głąb pomieszczenia sekretariatu, jakby w obawie, iż zaraz coś stamtąd wyskoczy. Bądź co bądź, cały czas należało mieć na uwadze możliwość porwania dla okupu, choć szefowie tutejszych karteli rzadko decydowali się na podobne rzeczy. Niepotrzebnie ściągaliby wówczas na siebie uwagę wojska.
Zawsze wyobrażałem sobie, jak mogło wyglądać życie w Kutuzowsku przed wojną, jeszcze zanim pojawiła się Strefa Pawłowa i gdy prosperowało tak jak każde inne – pełne samochodów, świateł i ludzi spieszących się do pracy. Miasto, w którym za dnia place zabaw, karuzele i zjeżdżalnie w kształcie zwierząt oblegane były przez dzieci, staruszkowie wyprowadzali na spacery swoich pupili, przesiadywali na ławkach w parku, obładowani tobołami zapełniali miejsca siedzące w trolejbusach, a ponad budynkami przelatywały samoloty oraz stada gęsi, a jedynymi zmartwieniami mieszkańców pozostawały wybijające szamba i uliczne korki. Dziś po tym wszystkim pozostały już tylko wspomnienia. Wspomnienia wyrysowane sprayami na ścianach zbombardowanych budynków, przyklejone do wgniecionych trotuarów, płynące z wiatrem pośród tumanów spalin wydobywających się z czołgów BMP oraz wzniecanych po każdym jednorazowym uderzeniu działa dalekosiężnego.
Wyszedłem na ulicę i od razu uderzył mnie ostry zapach siarki. Jej woń prześladowała mnie od samego rana. Okoliczne powietrze, odkąd tylko pamiętam, zawsze zalatywało jakimś paskudztwem. Jak nie siarka, to ołów, jak nie ołów, to jeszcze coś innego. Osadzało się to ścierwo na zębach. Nierzadko było też czuć metaliczny posmak na języku. Człowiek, choć czasem nie zdawał sobie sprawy, zatruwał się tym dzień i noc. Podczas najprostszych badań cała prawda wychodziła na jaw. Do tego swąd spalenizny, dymu, drzewa obrócone w popiół, domy zamienione w zawalone hałdy… Jakże okrutny był los dla Kutuzowska.
Ale ta część miasta, to jest okolice centrum, wyglądała jeszcze znośnie. O wiele gorzej było ze stroną południową i wschodnią, gdyż właśnie tam toczyły się główne zmagania militarne. Dzielnice te nie przypominały dziś nawet w najmniejszym stopniu któregokolwiek innego ośrodka miejskiego. Natomiast część miasta, w której pracowałem, wręcz tętniła życiem. Oczywiście, zapach dekadencji, a także widmo zarazy ciągnącej od Strefy Pawłowa, przytłaczały każdego. Mimo to okolica wciąż nie pozostawała całkowicie opuszczona. Mieliśmy tu mnóstwo sektorów życia publicznego, opieki medycznej, poligon, nawet bar, a także sporo (jak na te warunki) kamienic komunalnych, w których wciąż żyli ludzie – głównie personel medyczny, naukowcy, żołnierze na przepustkach oraz pracownicy nielicznych, lecz wciąż czynnych zakładów przemysłowych, które znacjonalizowano i przemieniono w fabryki zbrojeniowe, a samych pracowników w tanią siłę roboczą. Pierwszych mieszkańców ewakuowano dawno temu. Desperatów, którzy klęli się na wszystko, iż nie opuszczą swoich domostw, choćby za cenę życia, nie wyganiano siłą. Powiem więcej, niewiele się nimi przejmowano. I tak chodzą po okolicy bez celu, sentymentalizują, opowiadają o czasach swojej młodości, topiąc smutki w wódce, a czasem giną przy napadach lub są poddawani eksmisji, jeśli podczas rewizji mieszkania znaleziono broń lub środki odurzające. Życie w Kutuzowsku w pewnych aspektach przypominało getto. Getto, w którym ludzie umierali powoli, jeden po drugim, odkładając ten proces z dnia na dzień, zabijając się nawzajem i tworząc legendę o nowym mieście-widmie.
Skierowałem kroki w stronę administracji instytutu. Ręce wetknąłem w kieszenie, zmrużyłem brwi i przybrałem zgarbioną sylwetkę. Z boku spostrzegłem dwóch policjantów, którzy o czymś rozmawiali, a ujrzawszy mnie, skłonili lekko głowy. Odwzajemniłem ich gest. Zawsze trzymano tu patrole. Nie zaniedbywano bezpieczeństwa. Następnie pomaszerowałem długą ulicą Borysa Jelcyna, a po pięciu minutach wszedłem w jej boczną odnogę i w otulone półmrokiem przejście między dwoma obdartymi kamieniczkami, gdzie znajdowało się zaplecze administracyjnej części instytutu. Wielkie, zielone, stalowe drzwi wmurowano centralnie w pozbawioną okien ścianę z cegieł. Żaden opryszek nie miał prawa się tu włamać. Na wejście padało blade światło latarni, a w rogu majaczył wśród czerni obiektyw ukrytej kamery. Kiedy zadzwoniłem przez domofon, kątem oka spostrzegłem księżyc na niebie i momentalnie naszła mnie refleksja: Ciekawe, czy ujrzę tu jeszcze słońce, czy stanie się to gdzie indziej?
Otworzył mi jeden z tych laborantów, którzy pracowali na trzecią zmianę. Zasmarkany, z twarzą całą w trądziku, przerażony tutejszymi realiami żółtodziób. W ubiegłym tygodniu zepsuł bardzo drogi radiometr terenowy, ale skończyło się tylko na naganie. Od tamtego czasu jednak zaczął się mnie chyba obawiać, gdyż ładnie go wówczas ochrzaniłem.
Powędrowałem do dyspozytorni, wziąłem, co miałem wziąć, i szybko stamtąd wybyłem. I nagle sobie przypomniałem: A strój? No, tak, wiedziałem, że zapomnę. Zawróciłem do pomieszczenia socjalnego, w którym przygotowywaliśmy posiłki i gdzie trzymaliśmy zapasowe ubrania, a tam czekał na mnie mój ulubiony garnitur. Czarna marynarka z atłasowymi wyłogami, czarne spodnie, lakierki, biała koszula z nisko zapinaną kamizelką i usztywnionymi mankietami oraz moja ulubiona biała mucha. Trochę wyróżniała się na tle koszuli, gdyż nie pamiętam już, kiedy garnitur był odświeżany po raz ostatni, ale dla mnie liczył się przede wszystkim mój wieczorowy wygląd. Oczywiście, zanim to wszystko na siebie włożyłem, wygodnie ułożyłem, zanim buty wypucowałem na glanc i przejrzałem się w lustrze, poprawiając przy tym poły, znów minęło niemało czasu. Jeszcze zegarek na łańcuszku! Wydobyłem go z głębi szafki i spojrzałem na wskazówki – siódma pięćdziesiąt pięć. Schowałem go do kieszeni i raz jeszcze przejrzałem się w lustrze. Tak – pomyślałem z wyrzutem – zdecydowanie zbyt długo nie oddawałem go do pralni. Chłopcy z instytutu od czasu do czasu wymieniali mi go na nowy, czysty, gdy tylko wracali z delegacji z Moskwy. Po rozpoczęciu oblężenia delegacje zdarzały się sporadycznie i nieraz przychodziło mi czekać nawet trzy tygodnie, nim dostałem odświeżony. Możliwe, iż zachowywałem się nazbyt pedantycznie, ale ludzie zupełnie inaczej postrzegają drugiego człowieka, gdy przychodzi do nich schludnie ubrany i sprawia wrażenie zadbanego. Traktują go wówczas tak, jakby był co najmniej o klasę wyżej. Jeszcze tylko kołnierz poprawiłem, nabrałem powietrza w płuca, wyprostowałem klapy i już byłem gotów. Tym samym zakończyłem na dziś część naukową i rozpocząłem tę właściwą.
Elegancko ubrany wyszedłem na zewnątrz, trzymając pod pachą cienki plik z raportami. Skierowałem się na rozjeżdżoną gąsienicami czołgów ulicę Czelabińską. Kiedyś była to perełka wśród rosyjskich promenad – rozświetlona zewsząd jaskrawymi światłami, wypełniona spacerowiczami, samochodami, łączyła się przy końcu z pięknym, zielonym bulwarem nad rzeką. Dziś ta upiorna okolica pobłyskiwała już tylko od świateł ogniskowych. Gdzie większe usypisko gruzów, tam trzech czy czterech żołnierzy czuwało przy ogniu, podsycając co jakiś czas płomienie, by nie wygasły. Nie po to jednak, by zjeść lub się ogrzać, gdyż w Kutuzowsku nawet noce bywały ciepłe. Tak po prostu, najzwyczajniej w świecie – aby ukoić strapione serca. Ogniska zawsze podtrzymywały ludzi na duchu, natomiast w tym mieście nieraz spełniały również dodatkową funkcję – jedynego źródła światła, ponieważ niemal trzecią część lamp ulicznych w mieście odcięto od prądu. Sztab dla przykładu pobierał energię z agregatów, a na Czelabińskiej (swego czasu jednej z najruchliwszych ulic w mieście) nie działała żadna z latarni.
Szedłem pod zerwaną trakcją trolejbusową. Domy i kamienice stały ułożone rzędami po obu stronach ulicy. Spopielałe, z czarnymi akcentami, jakby po pożarze, a towarzyszyły im spalone i uschłe drzewa. W pobliżu pozostawiono na uboczu czerwony autobus komunikacji miejskiej z otwartymi drzwiami, wybitymi szybami, lusterkami, porzucony w pośpiechu podczas ewakuacji. Bez opon, felg, a nawet poręczy – wszystko to robota złodziei. Stosy kamieni, pustaków, beczek i całe sterty drewna. Kawałek dalej ślady zaschłej krwi. Jeszcze dalej gruzy, znowu gruzy, a obok nich gruzy. Przy większych obozowiskach stawiano blokady. Tuż za nimi składowano pudła oraz palety, które podobno miały się jeszcze kiedyś komuś do czegoś przydać. Była i kuchnia polowa, również porzucona dawno temu.
Nagle poczułem czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Przestraszyłem się, że to napad, odwróciłem głowę, ale na szczęście w półmroku dojrzałem tylko znajomą twarz.
– O dziesiątej w barze. Małafiejew chce z wami porozmawiać – mruknął oszczędny w słowach Cichy i zaraz schował twarz pod czarną czapką z pomponem.
Nie miał zwyczaju witania ani żegnania się. Powiem więcej, gdyby powiedział coś w tym rodzaju, byłbym mocno zaskoczony. Cichy był niesamowitym dziwadłem. Tak wielkim, że w myślach przezywałem go Chandrą. Nie zdziwił mnie nawet fakt, iż zaraz po tym, jak mnie zaczepił i w swoim typowo lakonicznym stylu oznajmił, co miał oznajmić, poszedł sobie bez dalszego gadania i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Mnie również nie chciało się otwierać do niego gęby. Rozpłynął się jak powietrze koło kontenerów na odpady i tyle go widziałem.
Małafiejew opowiadał o nim różne niestworzone rzeczy. Polecał go jako najlepszego przewodnika podróżującego obecnie po Strefie Pawłowa, stąd też postanowiłem wtajemniczyć go w swoje misterne plany, o których nie wiedział nawet sam Chołostowicz. Do przyjemniaczków jednak nie należał. Pamiętam, że gdy się poznaliśmy, od razu nie przypadliśmy sobie do gustu. Gdy tylko wszedł do mieszkania Małafiejewa, zamiast w ludzki sposób przywitać się ze mną czy choćby wymienić spojrzenie przez ułamek sekundy, od razu skoczył do okien i zaczął sprawdzać, czy nikt nas nie obserwuje z mieszkań vis-à-vis. Następnie zasunął szeleszczące kotary i zaczął stąpać ciężko, chodząc po pokoju, oglądając go ciekawsko, a echo jego kroków roznosiło się upiornie po pustej izbie, w której mieszkał Małafiejew. Wtedy go zapytałem:
– Czy on kiedykolwiek był w centrum?
– Nigdy – odparł szybko Małafiejew. – Profesorze, nie było tam nikogo, odkąd tylko sięgam pamięcią. Niemożliwym jest się tam dostać. To samobójstwo.
– Co to zatem za przewodnik? Niby taki najlepszy z najlepszych?
– Nie ma już wśród żywych tych, którzy dotarli do centrum Strefy Pawłowa, profesorze.
– Niezbyt mnie to przekonuje, Małafiejew. Zaufałem ci. Sprawa, której się podejmujemy, jest wagi państwowej. To miał być ktoś, kto zna ją na pamięć, kto zna bezpieczne przejścia do samego centrum…
I wtedy Chandra odgryzł się:
– Widzę, Rodion, że profesor w niczym nie ustępuje kadrze jajogłowych. Przemądrzały, wyniosły, pretensjonalny… Mający całą resztę za stado szczurów.
No i właśnie wtedy zazgrzytało między nami. Odtąd wystrzegałem się go wszelkimi sposobami, co nie było trudne, gdyż zwyczajnie stronił od ludzi i unikał miejsc, w których przebywały więcej niż dwie osoby. Od czasu tamtej rozmowy widywałem go sporadycznie i tylko wówczas, gdy miałem coś ważnego do przekazania. W innych przypadkach nie widywałem go natomiast wcale. Zawsze ukrywał się w nieznanych mi miejscach gdzieś na zachodnich peryferiach miasta, gnijąc tam w ukryciu, jak na autsajdera przystało. Wojska unikał niczym ognia. Policja (zwana żargonowo w środowisku przewodników czerezwyczajką) często spędzała mu sen z powiek, śledząc, ścigając i wypytując o niego. Rzecz jasna, ja sam trzymałem gębę na kłódkę, choć nieraz nachodziła mnie taka złośliwa ochota, by go wreszcie wydać i pozbyć się ze swego życia, jednak nie uczyniłem tego jak dotąd wyłącznie ze względu na Małafiejewa.
Przyspieszyłem kroku. Szedłem na wprost jeszcze ze sto metrów, po czym skręciłem w małą, wąską uliczkę, w której światła było jak na lekarstwo. Brnąłem w ciemności. Uderzyłem się o jakąś baryłkę, narobiłem trochę hałasu i cisnąłem przekleństwem, uzewnętrzniając swoją frustrację. Już zawczasu zacząłem szukać po kieszeniach karty telefonicznej. Znalazłszy ją, wyciągnąłem zapalniczkę, zapaliłem i sprawdziłem, czy miała jeszcze w ogóle impulsy. Na szczęście tak. Dwie minuty później dotarłem do budki. Stała niczym samotna wyspa na bezkresnym morzu, porzucona przez ludzi, zapomniana i niechciana. Od czasu do czasu ktoś z niej jednak dzwonił, bowiem na ścianie budynku obok zamontowano monitoring. Co ciekawe, dwa razy już ją zdewastowano, ale sprawców jak dotąd nie znaleziono. Zawsze jednak była naprawiana następnego dnia, trzeba przyznać. Budka była niebieska i osobliwie czysta. Stała nieopodal małego placu robót publicznych, gdzie jeszcze na sekundy przed ewakuacją kładziono nowe, żeliwne rury kanalizacyjne. Górowała nad nią wysoka latarnia – ewenement w takim miejscu, ale ułatwiało to prowadzenie nadzoru tego zakątka. Teren w pobliżu był całkiem zryty, wykopy zaś zajeżdżały kałem. Inwestycji nie zdołano wprawdzie ukończyć, aczkolwiek przepływ ścieków wznowiono i okolica szybko zamieniła się w śmierdzące bagno. Nad wykopami górowała żółta, zniszczona przez czas koparka. Obok niej wielka, zardzewiała, zapasowa łyżka, a jeszcze dalej kilka porzuconych samochodów. Niewiele już z nich zostało. Złodzieje mieli tu prawdziwy raj, nim zainstalowano monitoring. Z wykopów przy elewacjach podprowadzono przyłącza zrobione z bardzo kosztownych na czarnym rynku tworzyw sztucznych, natomiast samochody pozbawiono opon oraz wszelkich elementów nadwozia czy podwozia, które miały jakąkolwiek wartość. Za miejscem robót była granica miejskiego parku. Pas zieleni z miesiąca na miesiąc czerniał i zanikał z powodu kwaśnych deszczów, pozostawiając po sobie zasępione, zapomniane cmentarzysko drzew, krzewów i zbutwiałych ławek.
Okolica nie należała do bezpiecznych. Wprawdzie przestępcy rzadko się tu zapuszczali z uwagi na bliskość posterunków wojskowych i nasilonych patroli, jednak park, a raczej to, co z niego zostało, idealnie nadawał się na siedlisko dla psów. Bezdomne, obłąkane i zdziczałe psy były prawdziwą zmorą – drugą w kolejności, zaraz po bandytach – mieszkańców Kutuzowska, którzy postanowili pozostać w swoich domach . Kierowane pierwotnym instynktem, który uwypuklił się w dniu, w którym ludzie postanowili ratować własne skóry, nie bacząc w ogóle na los swoich pupili, przemierzały wyludnione obszary miasta w poszukiwaniu pożywienia. Na przestrzeni tych kilku lat zdołały wykształcić niemal perfekcyjne zdolności węchu, słuchu i widzenia w ciemnościach, stwarzając sobie pewne szanse na przeżycie. Żyły stadnie, mieszkały po śmietnikach, piwnicach oraz wykopanych przez siebie norach w parku lub na przedmieściach. Trudności w zdobywaniu pożywienia zmusiły je do prowadzenia swego rodzaju wojen pomiędzy stadami, a także do polowania na samotnie krążących po mieście ludzi. Jeżeli ktoś odszedł za daleko od osiedla, natychmiast był osaczany przez watahę liczącą od czterech do nawet dziesięciu cherlawych stworzeń, które następnie rozpoczynały swój morderczy pościg, z łatwością okrążały ofiarę, osaczały ją w jakiejś ślepej uliczce, rozszarpywały na strzępy i urządzały sobie sycącą kolację. Nierzadko z takim delikwentem znikało wręcz wszystko – począwszy od skóry, poprzez kości, organy wewnętrzne i tkankę mięśniową, a kończąc na kurtkach, paskach, butach oraz wszystkim tym, co miało w sobie choćby odrobinę mięsa. Tak, psy nie miały lekko we współczesnym Kutuzowsku. Widywałem je czasem, ale tylko w towarzystwie eskorty żołnierzy, gdy chodziliśmy na pomiary przez mniej zaludnione tereny. Uciekały wówczas w popłochu, nie dając najmniejszej okazji przyjrzenia się im z bliska. Wyliniałe, brudne, oślizgłe od deszczu, wzbudzające politowanie, ze skulonymi uszami i ogonami. Z kośćmi przebijającymi się przez zwiotczałą skórę jak przez kalkę. Ich diaboliczne skowyty przyprawiały człowieka o ciarki. Ach, jakże wszyscy zachwycali się tym, jak doskonale potrafiły zaadaptować się w nowych warunkach i jak szybko objęły panowanie nad terenami, które człowiek porzucił. Na całe szczęście ich liczba stale malała, zaś kolejne mioty były regularnie tępione przez choroby, wrogie stada lub policję. Nawet dorosłe osobniki nie miały tu lekko. Znów choroby, bezustanne przebywanie na skażonych terenach, walki i niedostępność pożywienia – wszystko to mocno przerzedziło ich populację. Znajdowano zdechłe psy – okaleczone lub kompletnie pozbawione sierści – które nawet głodne osobniki bały się pożerać z uwagi na wyczuwaną intuicyjnie możliwość zainfekowania. Ostatnio wyszła też nowa dyrektywa, która nakazywała ich bezwzględną eksterminację, co owocowało kolejnymi stratami w populacji. Ale psy nie poddawały się tak łatwo i często znajdowały sobie inne leże, jeżeli wcześniejsze zostało zdemaskowane. Z powodu psów wiele osób zamykało się po domach i nie wychodziło z nich dopóty, dopóki nie pojawił się w pobliżu jakiś patrol. Dopiero wówczas można było bezpiecznie podjechać do komendanta i poprosić o trochę jedzenia na uzupełnienie zapasów. Samotna wycieczka ciemnymi ulicami Kutuzowska mogła skończyć się tragicznie.
Światło latarni nie było na tyle mocne, żeby rozświetlić całą okolicę, ale i ono wystarczało, by względnie ocenić poziom bezpieczeństwa. Z drugiej strony miało to też swoje minusy, ponieważ z odległości nawet stu metrów można było bez trudu dojrzeć, kto przesiadywał w środku. Jeżeli natomiast weszło się do budki i nagle z grani wybiegała ze skowytem wataha wygłodniałych psów, ucieczka stawała się tym samym niemożliwa. Wówczas jedynie telefon do najbliższego komendanta mógł uratować człowiekowi życie. Wtedy zaś z kolei trzeba było się tłumaczyć – do kogo się dzwoniło, po co i czy aby na pewno nie był to jakiś sabotaż?
Uważnie i niemal bezszelestnie zbliżyłem się do zamykanego wejścia. Panowała tu jaka taka cisza, przerywana z rzadka odgłosami walk na wschodnich krańcach miasta oraz hulaniem wiatru wśród rozbitych szyb pobliskich mieszkań. Sylwetki tych ostatnich niemrawo prześwitywały na tle czarnego jak sadza nieba. Z tej strony nie były tak okopcone i obtłuczone jak od strony głównej arterii. Jeśli podeszło się bliżej, można było dojrzeć nawet czerwień cegieł, choć za bardzo mnie do tego nie ciągnęło. Z ich wnętrz wydobywały się nieświeże zapachy, odory zgnilizny lub wilgoci, a mury emanowały dekadencją i smutkiem, tak jakby cały smutek z okolicy się w nich zakorzenił.
Wlazłem do budki i zamknąłem wejście. Ponownie rozejrzałem się dookoła przez pokryte smugami szyby. Najwyraźniej byłem tu sam jak palec. No i dobrze – pomyślałem sobie, wkładając kartę do czytnika i odczekując chwilę na potwierdzenie. Aparat telefoniczny zastękał ciężko. Zwolniła się blokada, podjąłem słuchawkę z widełek, a następnie wykręciłem odpowiedni numer. Wetknąłem ją sobie między prawe ucho a bark, ponieważ zapomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy – małej, wymiętolonej kartce papieru w kratkę od samego Rumianowa, na której aptekarskimi bazgrołami nakreślił mi parę istotnych informacji. Przydawała się niemal zawsze, gdy do niego dzwoniłem.
– Halo! – powiedziałem, słysząc w słuchawce głos sekretarki. – Obywatel Pawluczenko. Proszę o przekierowanie.
Kobieta zamilkła i przełączyła mnie na inną linię. Wnet uruchomiła się ta sama głupia melodyjka, której za każdym razem nie mogłem ścierpieć. Karta zżerała mi kolejne impulsy, a Rumianow wciąż się nie odzywał. Bałem się, że nie zastałem go w biurze. Byłoby wtedy krucho.
– Halo – usłyszałem znajomy głos. Na całe szczęście myliłem się.
– Dobry wieczór, obywatelu – rzekłem. – Czy w Moskwie ostatnio padało?
– Dobry wieczór, obywatelu. Tak, padało, a nawet lało jak z cebra – gadał mi tym wymyślonym przez siebie szyfrem.
– To chyba dobrze. A czy wasza matka jest już w drodze ze szpitala?
– Tak, będzie w domu lada chwila. Cieszę się, że o nią pytacie. No i dziękuję.
– Wszystko z nią w porządku?
– Jest cała i zdrowa.
– Rozumiem – powiedziałem, ponownie rozglądając się dookoła. – Czyli że piknik powinien się udać, tak? Nic więcej nie stoi na przeszkodzie?
– Tak, zapraszam na niego bardzo serdecznie. Nic was nie zatrzyma tym razem?
– Absolutnie. Wszystko jest poukładane.
– Wspaniale. Jest mi niezmiernie miło z tego powodu. A czy wasi przyjaciele przybędą?
– Tak, ich także nic nie powinno zatrzymać. Wobec tego nie będę was już dłużej niepokoił, obywatelu. Życzę udanego weekendu.
– Dobrze, obywatelu, dziękuję. Matka będzie o godzinie pierwszej z minutami.
– Tak więc życzę spokojnej nocy i do usłyszenia… To znaczy do zobaczenia!
– Do zobaczenia. Spokojnej nocy. Powodzenia, obywatelu!
Rumianow rozłączył się, a w słuchawce pozostało już tylko głuche buczenie zakończonego połączenia. Cholera, zżarło mi pięć impulsów – odezwało się moje machinalne skąpstwo. Chwileczkę! Co ja wymyślam? Jakie to za znaczenie, skoro więcej już tej karty nie będę używał? Szybko wygramoliłem się z budki, zamknąłem wejście (wypada tak, żeby psy nie właziły do środka i nie grzebały po aparacie) i ruszyłem w drogę powrotną. I wówczas mignął mi gdzieś w zalegającym dookoła mroku obiektyw kamery, który zarejestrował obraz całej rozmowy. Nie zmartwiło mnie jednak wcale a wcale.
Po kilkunastu minutach znalazłem się z powrotem na Czelabińskiej. Małafiejew chce się ze mną zobaczyć o dziesiątej, tak? A matka wraca o pierwszej z minutami, tak? – dumałem. Dobrze. Pójdę więc prędko do Chołostowicza, bądź co bądź i tak jestem już chyba lekko spóźniony, a następnie do baru. Ciekawe, czego chce ten Małafiejew? Może wystąpiły jakieś komplikacje? Może zbyt wcześnie kontaktowałem się z Rumianowem, mówiąc mu, że wszystko jest poukładane i że nic nie powinno nas już zatrzymać? Czuję, że szykuje się długa noc. Szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, przemierzając wśród ciemności jedną z najważniejszych ulic miasta.
Zwolniłem dopiero wówczas, gdy oślepił mnie snop ostrego światła. Byłem blisko stanowiska dowodzenia. Jego obszar otoczono zasiekami z drutu kolczastego wspartymi na rozmieszczonych co parę metrów drewnianych palikach. Pierwszą rzeczą, która mocno rzucała się w oczy, była szeroka barykada ustawiona w poprzek jezdni z ułożonym warstwowo murem worów z piaskiem. Prawie jak w okopie. Za nim ulokowano dwa stanowiska cekaemów. Sam wjazd blokował zamknięty akurat szlaban. Dalej stał mały budyneczek w kształcie sześcianu, otynkowany na szaro, z dwoma oknami na ulicę po przeciwległych jego stronach. Budynek spełniający rolę czatowni nie miał drzwi, otwór wejściowy zionął pustką, a prowadziły do niego trzy stopnie betonowych schodków z pordzewiałą poręczą z jednej strony. Nad nimi znajdowała się prymitywna, skręcona na szybko przez wojskowych markiza z falistych, eternitowych płyt, wsparta na drewnianych kolumnach. Pod nim mała, paląca się lampka, a na rogu syrena alarmowa. Budyneczek miał płaski dach. Tuż obok stała drewniana wieża obserwacyjna, na której czuwał żołnierz obsługujący czarny reflektor z ruchomą głowicą. Jego światło, białe, wręcz oślepiające, wnikliwie przeczesywało okolicę w pobliżu szlabanu. Jedną drabinkę podstawiono pod ścianę posterunku, aby udostępnić wejście na dach, a stamtąd drugą można było dostać się do wieży. Oczywiście, całość znajdowała się kilka metrów za zasiekami i murem z worków.
Powoli zbliżyłem się do szlabanu. Z posterunku wylazł obojętnym krokiem młodszy sierżant. Zgodnie z regulaminem poczekałem na niego tuż przed blokadą. Poznał mnie z daleka, ale nie zdobył się na uśmiech. Widać zbyt zmęczony był swoją zmianą. Coś tam mruknął, podszedł i spojrzał na moją legitymację naukową, po czym zasalutował i przepuścił mnie naprzód. Równie dobrze mogłem wcale mu jej nie pokazywać, ale regulamin to jednak regulamin. Raz już po prostu nie chciało mi się jej wyciągać, więc przekroczyłem sobie barykadę jak gdyby nigdy nic, rozpętując chwilę później małe piekło. Nierozwaga? Raczej monotonia.
Dalej obraz miasta wciąż się nie zmieniał. Wciąż widziałem te same budynki ustawione rzędami po obu stronach Czelabińskiej, te same strzeliste jak sekwoje konstrukcje wsporcze dla sieci wysokiego napięcia oraz ten sam bród. W oknach powiewały dziesiątki flag Zjednoczonych Obwodów Ruskich. Dwieście metrów dalej zalegała kolejna barykada. Tutaj nie sprawdzano dokumentów. Ustawiono ją po prostu z myślą o nadchodzących atakach. Umocnienia robiły o wiele większe wrażenie niż te poprzednie. Zwieziono tu niemal wszystko, co miało sporą wagę lub nadawało się na przeszkodę. Wały z worków z piaskiem wspierały mury oporowe z gabionów po ich wewnętrznej stronie, a także różnorakie elementy budowlane – studzienki, żeliwne rury, pustaki, cegły i ogromne betonowe klocki. Żołnierze zdołali tu nawet przywlec potężny wysięgnik z żurawia, który ulokowano niemal w samym środku całej tej góry żelastwa i rupieci. Wjazd jezdni zatarasowano zupełnie. U jego krańca zaparkowane były liczne pojazdy – starocie, nówki oraz sprzęt wojskowy z posępnym T-90 na czele, którego lufa cierpliwie wpatrywała się w stronę drogi, skąd właśnie przyszedłem, jakby wyczekując na rychłe nadejście wroga. Moją uwagę przykuła również czarna wołga jednego z oficerów, której nigdy wcześniej tu nie widywałem. Naprawdę śliczna – pomyślałem, oglądając się za nią – wprawdzie po liftingu, wyprodukowana jeszcze pewnie w czasach Związku Radzieckiego, ale naprawdę przepiękna.
Sporym zmartwieniem naszego dowództwa była mocno rozpowszechniona wroga agitacja. Owszem, prowadzono kontrpropagandę, która podobno „wzmacniała w wierze do walki z bezwzględnym nieprzyjacielem narodu rosyjskiego”, ale na ogół strasznie nieudolnie. Nauczeni historią ludzie po prostu wiedzieli, czym pachną podobne reklamy. Z polecenia dowództwa wypisywano na ścianach budynków bzdury o konieczności walki do upadłego, hasła pełne patosu, patriotyzmu i poczucia dumy narodowej, ale nie wiem, czy ktokolwiek brał je na serio. Natomiast agitatorzy Błękitnej Armii byli wręcz wzorowi i odgrywali w tej wojnie niezmiernie istotną rolę. Kładli fundamentalną podwalinę pod walkę z naszym krajem od środka. No bo kto w rzeczywistości zasilał Błękitną Armię? Dezerterzy z naszej armii. Sprawa ta pozostawała zagadką tylko na początku wojny, kiedy nie znano jeszcze przeciwnika ani nie prowadzono z nim żadnych intensywnych walk. Gdy starcia zaczęły stopniowo przybierać na sile, nasi żołnierze odnajdywali swoich dawnych kolegów martwych na polu bitwy i poprzebieranych w mundury nieprzyjaciela. Takie widoki nie należały do przyjemnych. Wszyscy ci żołnierze zmieniali front właśnie dzięki temu. Hasła Błękitnej Armii były piękne, pisane kolorową farbą, niosły pokrzepienie i możliwość odkupienia grzechów. Obliczone na to, że dużo osób, pragnących ponad wszystko przywrócić naturalny stan rzeczy, da im posłuch. I rzeczywiście były na tyle skuteczne, iż względem agitatorów nie stosowano żadnych ustępstw. Tępiono ich jak lisy w czasie epidemii wścieklizny, zaś w kręgu podejrzanych mógł być dosłownie każdy, łącznie z liderami wojskowymi na najwyższych szczeblach. Chołostowicz zwykł mawiać: „Kazałbym ich rozstrzeliwać, bo to przecież też są żołnierze. Dokonują sabotażu na naszym terenie, walczą i umierają, święcie przekonani o doskonałości swojej ideologii. Ale karą za propagowanie tak zbrodniczych wartości absolutnie nie może być rozstrzelanie”. Za tego typu indoktrynację wieszano jak zwykłych bandytów. Ideologię Błękitnej Armii w Zjednoczonych Obwodach Ruskich traktowano na równi z nazizmem.
Przejście samej barykady nie było proste. Wpierw należało sforsować aprosze, potem wspiąć się na niemałą górkę gruzu i żelastwa, a na koniec zejść po jej przeciwnej stronie. Tam oczom ludzkim ukazywał się prawdziwy obóz żołnierski. Co więcej, również i niezła rupieciarnia – wszędzie walały się jakieś drewniane, metalowe czy plastikowe skrzynie, dalej kartony, belki pęknięte, zgruchotane, zbrojone, oplecione drutami i sznurami – zalegające na środku jezdni. Dalej plamy czegoś oleistego, porozrzucane puste paczki po papierosach, butelki oraz puszki. Jeszcze dalej zepsuty czy tylko uszkodzony ural z ciemnozieloną plandeką na platformie, którego maskę żołnierze wykorzystali jako „płótno” do rysowania męskich członków. Nieopodal stała też ławka, którą zabrano, jak mniemam, z pobliskiego parku. Od czasu do czasu widywałem na niej żołnierzy ucinających sobie krótką drzemkę. W świetle plującego płomieniami i strzelającego snopami iskier ogniska, rozpalonego w przeciętej przy denku baryłki, dojrzałem czerwieniejące zarysy ludzkich twarzy. Żołnierze siedzieli w kółku, w większości po turecku. Rozmawiali półszeptem i wpatrywali się w żar.
Było ich tam pięciu, wszystkich znałem przynajmniej z widzenia. Bez wątpienia rozprawiali o swoich ulubionych chorych i prymitywnych bzdurach. Słuchając ich czczej i prostackiej gadaniny, wolałbym urodzić się głuchym. Tuż za ich plecami przyuważyłem kolejne pudła, tym razem wypełnione konserwami, suchym prowiantem oraz hermetycznie zamkniętymi puszkami. Jeszcze dalej stał spory namiot w barwach moro, obłożony ze wszystkich stron moskitierą, a przed namiotem rozłożone maty, śpiwory i inny tego typu ekwipunek. Znalazł się tam również spory nadajnik radiowy z anteną, postawiony na lichym krzesełku, którego nogi zdawały się uciekać w cztery strony świata. Urządzenie wyglądało na działające, bowiem jedna z kontrolek intensywnie migotała, jednak śpiący nad nim żołnierz za nic nie dawał się obudzić. Całość uzupełniała żółta kuchenka gazowa, którą podłączono do przebiegającej w pobliżu magistrali. Całkiem nieźle przemyślane, aczkolwiek w Kutuzowsku w sposób bezwzględny wzbroniono wojskowym przyrządzania posiłków na wolnym powietrzu. Sam byłem zresztą inicjatorem tego pomysłu.
I nawet pomimo faktu, iż gardziłem tymi prostakami, czasem coś mnie do nich ciągnęło. Bywało, że nie zawsze opowiadali głupoty i stroili sobie żarty ze wszystkiego dookoła. Czasem ciekawie nawet wspominali swoje wypady do Strefy Pawłowa, operacje w bezludnej głuszy, w pozostawionym samemu sobie stepie albo sytuacje, gdy dochodziło do wymiany ognia między nimi a duchami. Wówczas naprawdę warto było nadstawiać uszu, nie wspominając już o tym, gdy do ogniska zawitał jakiś samotnik ze specnazu. Uzbrojeni po zęby, barczyści i krzepcy żołnierze sił specjalnych zawsze budzili podziw oraz zazdrość w zwykłych szeregowcach. Wówczas każdy, co jeszcze chwilę wcześniej zgrywał chojraka, w nadzwyczajnym skupieniu zaczynał połykać wszystkie słowa doświadczonego wojaka o jego skrajnie niebezpiecznych interwencjach w różnych zakamarkach świata. Ja też byłem ich niezmiernie ciekaw.
Chciałem więc podejść, zagadać, odreagować stres, ale śpieszno mi było trochę do generała. Cholera wie, pomyślałem szybko, czego ode mnie chce tak pilnie.
– Profesor Pawluczenko! – usłyszałem nagle głos lejtnanta Aleksego Tetłaka.
– Dobry wieczór! – odkrzyknąłem mu, nie zwalniając tempa.
Staruszek stał nieopodal swoich podkomendnych, parę metrów od ogniska i dlatego dotąd go nie zauważyłem. Żywo machał ręką w moją stronę, ponieważ bardzo lubił, gdy przystawałem u niego na dwa, trzy zdania i opowiadałem, którego to tym razem laboranta utopiłem w stężonym kwasie siarkowym albo czy jakiś pocisk nie wysadził przypadkiem sprzętu za dziesięć milionów rubli. Fizys Tetłaka zlewała się z gęstym mrokiem stwardniałego powietrza, lecz i tak dostrzegłem oczyma wyobraźni, jak bystrze mi się przyglądał, ciekaw, co też znów niosę w pośpiechu do generała.
A naprawdę chciałem się zatrzymać, ponieważ (w przeciwieństwie do swoich prostackich podkomendnych) Tetłak był akurat porządnym i uczciwym facetem. Może później –pomyślałem sobie, odwracając głowę tak, aby drugi raz już mnie nie wołał.
– Wpadnę później – mruknąłem jeszcze pod nosem i poszedłem dalej. – Teraz jestem zajęty.
Nie mogłem już zwlekać. Zbyt długo zabawiłem w instytucie oraz w budce telefonicznej, dzwoniąc do Rumianowa. Pod gmach sztabu generalnego, a dokładniej dawnego budynku szpitala oraz hospicjum, dotarłem o dziewiątej z minutami. Był bardzo obszerny (po prawdzie jeden z największych w okolicy), a otaczał go wysoki mur z cegieł. Budynek miał przepiękną fasadę, choć poddaną, rzecz jasna, działaniu upływającego czasu. Z przodu szeroka weranda wsparta na czterech filarach zwieńczonych wolutami w kształcie baranich rogów, do której prowadziło kilka stopni schodów. Schody zwężające się w górę, balustrada z marmurowymi balasami, a u jej początku nabożne figurki po obu stronach. Powyżej fasadowego nadproża znajdowała się biała, trójkątna elewacja z ornamentacyjnym nadświetlem w kształcie rozety, pięcioramienną gwiazdą, bo budynek powstawał jeszcze w czasach Związku Radzieckiego, a także zadaszeniem ze spadem poprowadzonym na boki. Całkiem z tyłu wyrastały piętra głównego budynku, który podzielono na dwa sektory. Prawe skrzydło – szpital, lewe – hospicjum. Okna były tu wysokie, wieńczone koliście, po części z wybitymi szybami. Chwasty przedzierały się przez fugi brukowanego chodnika. Przy drzwiach frontowych, dziś pilnowanych przez całodobową wartę, wciąż widniała czarna, choć zmatowiała pod wpływem czasu tablica urzędowa.