- promocja
Strona świata. Reporter o świecie, który gwałtownie się zmienia - ebook
Strona świata. Reporter o świecie, który gwałtownie się zmienia - ebook
Opowieść o miejscach, od których zależy więcej, niż nam się wydaje
Strefy chaosu i punkty zapalne. Kraje niespełnionych marzeń i wielkich obietnic. W polskich mediach niewiele się o nich mówi, ale to właśnie tam dokonuje się zmiana, która wpłynie na naszą europejską rzeczywistość. Reportaże Wojciecha Jagielskiego zmuszają do porzucenia bezpiecznych stereotypów.
Strona świata jest wyborem najciekawszych, aktualnych tekstów Wojciecha Jagielskiego z ostatnich lat, publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego”.
Mistrz reportażu, opowiadając o Bliskim Wschodzie, Afryce, Indiach i krajach Kaukazu, łączy niezwykłą wiedzę, dogłębną znajomość miejsc i charakterystyczny dla siebie styl. Z opowieści zwykłych ludzi i biografii władców tworzy barwny i spójny obraz współczesnego świata. Pozwala nam poznać i zrozumieć miejsca, w których rozstrzyga się kształt przyszłości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6138-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Można czytać tę książkę jako przypowieść o złych władcach – stanie się wtedy poradnikiem, jak, mimo wszystko, z nimi żyć. Można czytać ją jako kronikę złych czasów i pechowych okoliczności – mieszkańcom Zachodu pomoże to dostrzec, jak względne bywają ich narzekania. Jest ona też współczesnym raportem z mniej opisywanych i często traktowanych po macoszemu: Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji – regionów, w których już dzieje się nasza przyszłość. To tam można dotknąć istoty zjawisk migracji, kryzysu klimatycznego czy nowej światowej równowagi sił.
Ale _Strona świata_ – zbiór artykułów Wojciecha Jagielskiego, które w latach 2017–2020 ukazywały się na łamach „Tygodnika Powszechnego” oraz w autorskim serwisie internetowym – ma dodatkowy walor. W reportażach najbardziej znanego polskiego korespondenta swój pierwotny sens odzyskuje tak nadużywane dziś słowo: „opowieść”. Tu nie razi odautorskim „ja”, staje się na powrót i opowiadaniem, i wieścią. Dyskretnie obecny reporter, ów najlepszy przewodnik, zabiera nas w podróż. Wrócimy z niej z przyjemnym uczuciem orientacji w tym, co dopiero poznaliśmy.
Taki jest sens dziennikarstwa, dziedziny, która wbrew popularnym opiniom ma się całkiem dobrze. Jest tylko w mniejszości, utraciła monopol w opisywaniu świata. Upada też inny stereotyp – latami paraliżujące wydawców zaklęcie, że nikogo nie ciekawią wiadomości z zagranicy. Sukces internetowego serwisu Strona Świata pokazuje, że rzeczywistość znów chcemy odczytywać z kontekstami, a tych nie znajdziemy przecież wyłącznie na własnym podwórku. Dlatego – ruszajmy. Poznamy bliżej nie tylko okrutnych dyktatorów, watażków upojonych władzą czy przywódców rebelii. Szlak powiedzie nas też przez dobry świat – reporterskich spotkań, przyjaźni i fascynacji.
Czule, empatycznie, ale też z precyzją, którą daje mu doświadczenie depeszowca, korespondenta i reportera – tak Jagielski odzyskuje dla nas i opowieść, i świat.
Marcin Żyła, dziennikarz, zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”DOMY NA WODZIE
Kaszmir uchodzi za jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Zwłaszcza wczesną jesienią, gdy liście platanów przybierają barwę purpury i starego złota.
Z Szafim znamy się ćwierć wieku. Kiedy wypatrzył mnie w tłumie na Pahargandżu, przydworcowej dzielnicy targowisk i tanich zajazdów w Delhi, był jeszcze nastolatkiem, ale już wyróżniał się smykałką do interesów. Wyławiał w ludzkiej ciżbie cudzoziemców i namawiał ich na wyprawę do Kaszmiru. „Raju na ziemi” – zapewniał.
O chętnych na tysiąckilometrową podróż na himalajskie przedgórze nie było łatwo. W raju na ziemi trwało zbrojne powstanie, a miejscowi mudżahedini odgrażali się, że skoro Indie nie chcą się zgodzić na secesję Kaszmiru po dobroci, wywalczą ją z bronią w ręku.
Wymówiłem się Szafiemu, że wracam właśnie z wyprawy do Afganistanu i na kolejną nie mam ani siły, ani ochoty.
– Tym bardziej powinieneś jechać do Kaszmiru. Wystarczy kilka dni odpoczynku w Alzirze, naszym domu na wodzie, a poczujesz się jak młody bóg – przekonywał.
– Jestem dziennikarzem – odparłem. – Korespondentem wojennym.
– Mój najstarszy brat Abdul zna w Kaszmirze wszystkich i do każdego może cię doprowadzić – kusił niczym niezrażony, ściszając tylko nieco głos.
Dałem się przekonać, a Szafi, przeliczywszy zaliczkę, wielce z siebie zadowolony zapewniał, że Abdul umówi mnie z przywódcami powstania, a po pracy będę mógł zażywać odpoczynku i pięknych widoków w tym samym łóżku, które przed laty zajmował w ich domu na wodzie Mick Jagger. Szafi był jeszcze małym chłopcem, ale pamięta, że Jagger był dla niego bardzo miły, zagadywał przy każdej okazji, żartował.
Ojciec Szafiego, właściciel Alziry, uznał jednak, że nie będą się przechwalać sławnym gościem, aby nie odstraszać podróżnych. Mogliby pomyśleć, że skoro w Alzirze spędzał wakacje Jagger, za kwaterę trzeba płacić ceny będące zupełnie nie na ich kieszeń.
Witajcie w raju
Alzirę, dom na wodzie wyrzeźbiony z cedrowego drewna i przycumowany na brzegu jeziora Dal, zbudował ojciec Szafiego Ghulam Rasul. Wpadł na ten pomysł, gdy jako chłopak wraz z ojcem usługiwał Brytyjczykom panującym w Indiach. Nic dziwnego, że Kaszmir wydał im się rajem na ziemi. Zwłaszcza latem, gdy upały rozpalały indyjskie płaskowyże, a monsunowe deszcze czyniły życie nieznośnym. Brytyjscy urzędnicy kolonialni, wojskowi, kupcy wędrowali z rodzinami w góry, by na himalajskim przedgórzu zażyć spokoju, przeczekać zły czas. Przed nimi pod Himalaje uciekali latem wraz z dworami i garnizonami poprzedni władcy Indii, Wielcy Mogołowie.
Odgrodzony od reszty świata Himalajami, porośnięty wiecznie zielonymi lasami i kwiecistymi łąkami, poprzecinany górskimi rzekami i jeziorami o krystalicznie czystej, chłodnej wodzie Kaszmir obiecywał przeżycia, jakich doznaje się, obcując ze sztuką najwyższego lotu. Brytyjczycy nie zaprzestali pielgrzymek do Kaszmiru nawet wtedy, gdy odstąpili go maharadżom z radżpuckiej dynastii Dogrów w podzięce za wsparcie, jakiego im udzielił w wojnie z sikhami Randżita Singha.
Kaszmirscy maharadżowie, widząc zauroczenie cudzoziemców ich krajem, zaczęli się obawiać, że przybysze powykupują najlepsze parcele. Aby temu zapobiec, ustanowili prawo zabraniające sprzedawania obcym ziemi i w ogóle nieruchomości. Nie zniechęciło to jednak przyjezdnych, którzy obchodząc nieprzyjazne przepisy, zamiast na ziemi zaczęli wznosić domy na wodzie i spędzali w nich wszystkie letnie miesiące. Potrzebowali służby, więc zatrudniali miejscowych Kaszmirczyków. Takich jak ojciec i dziadek Szafiego.
Nawet gdy rozstali się z indyjskimi koloniami, Brytyjczycy wciąż przybywali do Kaszmiru, by spędzać wakacje w domach na wodzie. Niektórzy posprzedawali swoje pływające pałace miejscowym bogaczom. Widząc upodobanie cudzoziemców do odpoczynku w domach na wodzie, ojciec Szafiego postanowił zbudować własny i wynajmować go letnikom.
Zaczął skromnie, od dwuizbowej dungi, ale w końcu dorobił się prawdziwej perły, za jaką uchodziła jego Alzira. Umeblował ją dywanami i misternie rzeźbionymi komodami i stołami, na rufie zmajstrował taras z balustradą, skąd letnicy mogli podziwiać umajone lotosami i liliami jezioro oraz otaczające je ośnieżone himalajskie szczyty. Przycumował nawet niewielką barkę, na której urządził ogród różany.
Zyski z turystyki okazały się tak duże, że wkrótce podejmowanie gości, obok rękodzieła i handlu, stało się głównym zajęciem i źródłem dochodów większości Kaszmirczyków. Już pod koniec XIX stulecia brytyjski podróżnik Francis Younghusband pisał, że przy brzegach jezior Dal i Nagin, a także rzeki Dźhelam, przepływającej przez Śrinagar, stało na cumach kilkaset domów na wodzie. Pół wieku później było już ich tam prawie 3 tysiące.
Gości nigdy nie brakowało. Niedługo po wyjeździe białych sahibów w Kaszmirze pojawili się ich synowie, dzieci kwiaty, długowłosi włóczędzy, przekonani, że w Indiach znajdą duchowy sens istnienia, który zgubili na Zachodzie, zaślepionym żądzą doczesnych dostatków. Do Kaszmiru ciągnęli także Hindusi z subkontynentu. Tamtejsze doliny, lasy i jeziora były dla nich wyobrażeniem największego romantycznego uniesienia. W przekonaniu tym utwierdzali ich szefowie Bollywoodu, indyjskiej fabryki snów, którzy filmy o miłości i bohaterstwie kręcili w kaszmirskich plenerach.
Rodzinnym interesem Szallów na miejscu zarządzał ojciec, który podejmował w Alzirze gości. Do pomocy miał zawsze dwóch synów. Trzeci pilnował w tym czasie interesu w Delhi, gdzie łowił klientów i wyprawiał ich do Kaszmiru. Jesienią 1994 roku wypadło akurat na Szafiego. Nie miał łatwego zadania.
Powstanie
Gdy pod koniec 1988 roku w Śrinagarze wybuchło powstanie przeciwko rządowi z Delhi, turyści zniknęli z dnia na dzień. Domy na wodzie, restauracje i schroniska, a także ogromne autobusy, wciąż kursujące między Delhi a Kaszmirem, świeciły pustkami.
Poszło o kolejne sfałszowane wybory. W Delhi ogłoszono, że były dowodem, iż Kaszmirczycy wyrzekli się secesji i pragną być lojalnymi obywatelami Indii. Starzy, jak ojciec Szafiego, pokiwali tylko głowami. Młodzi, jak synowie Baszir i Szafi, zatrzęśli się z oburzenia. Był rok 1989, a na świecie działy się rzeczy, które wcześniej uznano by za niemożliwe. Upadł mur berliński, rozpadł się Związek Radziecki, ostatnie tchnienie wydawał niewydolny komunizm. Młodzież ze śrinagarskiego uniwersytetu wierzyła, że i w Kaszmirze może zdarzyć się cud. Najstarszy Abdul miał już na szczęście czterdziestkę na karku i własną rodzinę na utrzymaniu i nie stać go było na politykę.
Kiedy maszerowali ulicami Śrinagaru, wołając „_Azadi! Azadi!_” (Wolność! Wolność!), nie mieli nic konkretnego na myśli. Nikt nie przypuszczał, że bunt przerodzi się w dwudziestoletnią wojnę, że zginie w niej 100 tysięcy ludzi. Wojsko nie patyczkowało się z demonstrantami, a każdy kolejny pogrzeb przeradzał się w nowe antyrządowe wystąpienia, i nowe masakry. Każda śmierć pociągała następne. Do pacyfikacji Kaszmiru Indie wysłały ponad półmilionową armię. Po odliczeniu kobiet i dzieci wypadał jeden żołnierz na sześciu dorosłych Kaszmirczyków.
Żegnając się z indyjską kolonią, Brytyjczycy postanowili wykroić z niej Pakistan, w którym mieli zamieszkać muzułmanie popadający co rusz w konflikty ze stanowiącymi większość hindusami. Indyjskie księstwa, podległe brytyjskiej Koronie, miały zdecydować, w którym z państw chcą się znaleźć: w Indiach czy muzułmańskim Pakistanie? Spodziewano się, że Kaszmir, którego trzy czwarte ludności stanowią muzułmanie, opowie się za Pakistanem. Ale gdyby ich o to zapytano, Kaszmirczycy, zarówno mahometanie, jak i ich hinduski maharadża, wybraliby samodzielność i zażyczyliby sobie, by uznać ich za niepodległe państwo jak Nepal czy Bhutan. Nikt jednak nie zamierzał ich o nic pytać. Pakistan, zniecierpliwiony niezdecydowaniem maharadży, posłał do Kaszmiru pospolite ruszenie pasztuńskich plemieńców, żeby wywołali powstanie. Przestraszony maharadża wezwał na pomoc indyjskie wojsko i przyłączył Kaszmir do Indii.
Wybuchła pierwsza z indyjsko-pakistańskich wojen o Kaszmir. Jedynym jej skutkiem był rozbiór Kaszmiru. Indiom przypadły region Dżammu, gdzie większość stanowią hindusi, buddyjski Ladakh i dolina Kaszmiru, zamieszkana przez muzułmanów. Pakistańczycy, którzy zdołali zająć tylko trzecią część Kaszmiru, oddzielili zaraz od niego Hunzę, Czitral, Gilgit i Baltistan, wcielając je do swojego państwa jako tak zwane Terytoria Północne. Pozostały skrawek Kaszmiru ochrzcili Wolnym (_Azad_) i poprzysięgli zjednoczyć go z indyjskim, według nich okupowanym. Chiny, korzystając z okazji, zagarnęły dla siebie krainę Aksaj. Indie i Pakistan stoczyły jeszcze dwie wojny (czwartą, w 1999 roku, udało się cudem w ostatniej chwili powstrzymać), ale w Kaszmirze nie zmieniły one praktycznie niczego. Odmieniło go, i to nie do poznania, dopiero powstanie.
_Azadi_ znaczy wolność
Kaszmir uchodzi za jeden z najpiękniejszych zakątków świata. Zwłaszcza wczesną jesienią, gdy liście platanów przybierają barwę purpury i starego złota, a stare drewniane domy nad brzegami kanałów jaśnieją żółto w słonecznych promieniach. Na jeziorze, pomiędzy przywiędłymi liśćmi lotosu, bezszelestnie przemykają smukłe łódki, szikary, kaszmirskie taksówki wodne.
Wysiadłem z autobusu na rogatkach Śrinagaru, w miejscu, które wyglądało dokładnie tak, jak je opisywał Szafi, a Abdul, najstarszy z braci, zgodnie z umową, czekał w niewielkiej ciężarówce, wyładowanej skrzynkami jabłek. O tej porze roku w Kaszmirze dobiegały końca jesienne prace w sadach i na drogach pełno było samochodów zwożących jabłka.
Abdul kazał mi usiąść na tyle ciężarówki, żebym nie rzucał się w oczy szpiclom, od których roiło się w mieście. Uradził z ojcem, że sąsiadom powie się, iż jestem przybyłym z Europy właścicielem sklepu kolonialnego, a do Kaszmiru przyjechałem w interesach. Aby nie wzbudzać podejrzeń, codziennie wypływałem szikarą na jezioro, odwiedzałem sklepiki i warsztaty, w których stolarze wyrabiali z orzechowego i sandałowego drewna stoliki, fotele, zydle i parawany. Wieczorami z kolei do Alziry podpływali łodziami domokrążni sprzedawcy z naręczami dywanów i kilimów, jedwabiu i tkanin z uchodzącej za najlepszą na świecie wełny kaszmirskich kóz.
Zgodnie z obietnicą Szafiego Abdul zaprowadził mnie do ukrywających się partyzantów, a także ich przywódców. Znał ich wszystkich, podobnie jak miasto, każdy w nim zaułek, każde podwórko.
Jasin Malik, jeden z pierwszych przywódców buntowników, został właśnie wypuszczony z indyjskiego więzienia. Wierzył w niepodległość i narzekał, że powstanie zostało skradzione przez ludzi, którzy poddaństwo wobec Indii chcą zastąpić poddaństwem wobec Pakistanu. Nie toczyli wojny wyzwoleńczej, ale świętą, dżihad. Wytykali Kaszmirczykom, że grzeszą, bo zamiast ściśle stosować się do nauk Koranu, słuchają sufickich mędrców, a w dodatku czczą ich jako świętych mężów. Strach przed mudżahedinami i ich religijnym zacietrzewieniem sprawił, że z Kaszmiru uciekli hinduscy pandici, szlachetnie urodzeni uczeni, z których wywodził się ród Nehru, pierwszego premiera niepodległych Indii.
Z więzienia wyszedł też Szabir Ahmad Szah, który choć liczył sobie niewiele ponad czterdzieści lat, większość życia spędził za kratkami za działalność niepodległościową. Po raz pierwszy trafił do więzienia jako 14-latek. „Nawet jeśli miałoby się okazać, że nie poradzimy sobie z niepodległością, powinno się przynajmniej dać nam spróbować. Mamy prawo sami siebie posłać do diabła” – powiedział mi podczas spotkania w jego domu na przedmieściu Śrinagaru.
Ile są warte marzenia?
Biuro Szafiego w Pahargandżu przypomina niewielką komórkę wciśniętą między dwie czteropiętrowe kamienice, zajęte przez hotele i restauracje. Szafi i Baszir urzędują na zmianę w tylnej części ciemnej nory rozparci wygodnie za stołem. W przedniej części synowie Baszira (dochował się trzech synów, Szafi dwóch; razem z bratem kpili z najstarszego Abdula, że urodziły mu się same córki – trzy!) załatwiają pomniejsze sprawy, jak zakup biletów na kolej lub autobus czy hotelowe rezerwacje. Poważniejszymi klientami, pytającymi o wakacje w Kaszmirze, wyprawę wielbłądami po pustyniach Radżastanu albo romantyczną wycieczkę do Agry czy Udajpuru, zajmują się osobiście Szafi lub Baszir.
Kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, Szafi powiedział, że nie narzeka, chociaż nie tak wyobrażał sobie swoje życie. Chciał zostać lekarzem, ale gdy wybuchło powstanie, ojciec odesłał go razem z Baszirem do Delhi. Bał się zwłaszcza o nastoletniego wówczas Szafiego, że zapatrzy się w starszych kolegów, przystanie do powstania, zatruje myśli nienawiścią i fanatyzmem.
Szafi płakał, kiedy ojciec kazał mu jechać do Delhi, by pilnować rodzinnego interesu. Długo tęsknił za Kaszmirem, za domem, przyjaciółmi i kolegami ze szkoły. Po latach przyznał ojcu rację. W Kaszmirze nie wyuczyłby się na lekarza, bo przez powstanie zamknięto uniwersytety. Musiałby więc i tak wyjechać. W Kaszmirze każdy młody wydawał się indyjskim żołnierzom podejrzany, w każdej chwili mógłby zostać aresztowany, pobity, postrzelony. Ojciec powtarzał, że najważniejsze to przeżyć. Choćby i za cenę wyrzeczenia się młodzieńczych marzeń. Nie uważał, żeby była to wygórowana cena.
Intifada kaszmirska
Po dziesięciu latach powstanie zaczęło przygasać, a do Kaszmiru wrócili letnicy. Znów zapełniły się pensjonaty w domach na wodzie, trasy narciarskie i ścieżki pieszych wędrówek. Zniesiono godzinę policyjną, pousuwano wojskowe posterunki, ufortyfikowane workami z piaskiem i zasiekami z drutu kolczastego. Znów pootwierały się zamknięte z braku klientów sklepy i restauracje.
I kiedy wszystko zdawało się iść ku lepszemu, ogłoszono, że władze postanowiły wydzierżawić 40 hektarów himalajskiego lasu i pobudować w nim schroniska dla hindusów, pielgrzymujących do położonej na wysokości czterech kilometrów nad poziomem morza jaskini Amarnath i znajdującego się w niej lodowego stalagmitu, czczonego przez wiernych jako _lingam_, źródło wszechświata, Śiwy, boga zniszczenia i stworzenia.
Kaszmirczycy znów wpadli w gniew. Rozeszły się pogłoski, że w dzierżawionym lesie władze zamierzają zbudować osiedle dla hindusów, sprowadzić panditów, wybudować pod Śrinagarem specjalne dzielnice dla emerytowanych wojskowych. Przywódcy kaszmirskich buntowników oskarżyli Indie, że chcą powtórzyć w Kaszmirze scenariusz Izraela, budującego żydowskie osiedla na ziemiach Palestyńczyków. Ulicami Śrinagaru znów ruszyły wzburzone pochody, poleciały kamienie w kierunku żołnierzy i policjantów, znów padły strzały. Wybuchła druga intifada, do której stanęli synowie tych, co dwadzieścia lat wcześniej wywołali powstanie. Ojcowie znali jeszcze życie w pokoju. Synowie wyrośli w czasie rebelii.
Na wodzie pisane
Szafi mówił, że nie chciałby, aby jego chłopcy skończyli w tej samej norze co synowie Baszira i on sam.
– Biuro podróży i domy na wodzie w Kaszmirze to niezły, ale niepewny interes – mówił.
Martwił się, kiedy wąskimi bazarowymi uliczkami, wymachując szafranowymi chorągwiami, maszerowali zwolennicy rządzącej partii, wołając: „_Dżai Śri Rama!_” (Chwała Panu Ramie!). Słyszał w telewizji, jak zapewniali, że idzie im jedynie o wolność i o to, żeby przywrócić godność hindusom niewolonym przez długie wieki przez muzułmańskich i brytyjskich najeźdźców.
– Jeśli tak miłują wolność, to może i innym pozwoliliby się nią nacieszyć? Na przykład Kaszmirowi. Ale nie! Nam nie wolno – narzekał Szafi, ilekroć rozmowa schodziła na politykę. – Robią wszystko, żeby nam uprzykrzyć życie. Odgrywają się na nas za czasy, gdy Indiami rządzili muzułmańscy cesarze.
Przyłączając Kaszmir do Indii, maharadża zastrzegł, że rząd w Delhi musi uznać wydane przez niego prawo, iż ziemię i nieruchomości w Kaszmirze mogą posiadać jedynie rdzenni mieszkańcy tego kraju. O tym, kto kwalifikuje się na rdzennego Kaszmirczyka, rozstrzyga specjalny urząd w Śrinagarze, który do niedawna odbierał ten przywilej dziewczętom wychodzącym za mąż za obcych.
Odkąd rządy w Delhi w 2014 roku przejęli hinduscy nacjonaliści, w Kaszmirze huczało od pogłosek, że koniec resztek kaszmirskiej autonomii jest bliski, a awansowani przez szafranowego premiera Narendrę Modiego sędziowie unieważnią stuletni edykt maharadży zastrzegający dla Kaszmirczyków wyłączne prawo do kaszmirskiej ziemi i nieruchomości.
Pogłoski stały się rzeczywistością: w sierpniu 2019 roku władze w Delhi odebrały Kaszmirowi autonomię.
Do góry nogami
Kaszmirczycy mogą też stracić domy na wodzie. Władze orzekły, że odprowadzane prosto do wody nieczystości i śmieci uczyniły jezioro Dal jednym z najbrudniejszych na świecie, a z każdym rokiem coraz bardziej się ono kurczy. Za pięćdziesiąt lat może go wcale nie być.
Rząd uznał, że aby uratować jezioro, należy zmniejszyć liczbę zakotwiczonych wokół niego domów na wodzie. Przestał wydawać zgody na budowę nowych i zapowiedział, że każe pozamykać już istniejące, jeśli właściciele nie podłączą ich do sieci kanalizacyjnej półtoramilionowego miasta albo nie zamontują na nich instalacji oczyszczających.
– Taka oczyszczalnia kosztuje majątek, a skąd wziąć pieniądze, jeśli nie można być pewnym, że co roku będzie się miało letników? Ilekroć sytuacja się uspokaja, ludzie myślą o wakacjach w Kaszmirze i interesy zaczynają iść dobrze, zaraz dzieje się coś, co wszystko stawia do góry nogami – narzeka Szafi. – A to wojsko kogoś zabije, a to partyzanci kogoś uprowadzą, mamy nowe strajki, nowe strzelaniny. Interes cierpi, a my po staremu klepiemy biedę.BÓG RAMA W HIMALAJACH
Dla hinduskich nacjonalistów, sprzeciwiających się świeckości indyjskiego państwa, zbuntowany Kaszmir z jego autonomią był przypomnieniem mrocznej przeszłości i najgorszego upokorzenia – zniewolenia przez obcych, najpierw muzułmanów, a potem chrześcijan z Wielkiej Brytanii.
Utrata flagi, kodeksu karnego, a nawet stanowej rangi Kaszmirczyków nie zaboli. Autonomia była fikcją. Odkąd trzydzieści lat temu w regionie wybuchło powstanie, Indie utrzymywały tu wieczny stan wyjątkowy. Dotąd jednak szanowały zasadę, że nieruchomości w Kaszmirze mogą kupować tylko jego rdzenni mieszkańcy i tylko oni mogą pracować w miejscowych urzędach. Odtąd każdy, kto zechce, będzie mógł się tu sprowadzić. Kaszmirczycy obawiają się, że wkrótce zostaną mniejszością we własnym kraju, a w końcu, zdominowani przez obcych, stracą tożsamość.
Obietnice ministra
Sięgając w 2014 roku po władzę, przywódca hinduskich nacjonalistów Narendra Modi obiecywał, że pod jego rządami Kaszmir stanie się taką samą częścią Indii jak inne stany. Pierwsza 5-latka zeszła mu na przejmowaniu, jednej po drugiej, najważniejszych instytucji państwa, przepisywaniu na nowo historii, pomniejszaniu znaczenia twórców świeckiego państwa – Jawaharlala Nehru i jego córki Indiry Gandhi.
Wiosną 2019 roku Narendra Modi ponownie i z jeszcze większą przewagą wygrał wybory; zwycięstwo w nich zawdzięczał głównie konfliktowi o Kaszmir. W przeddzień głosowania w regionie doszło do kolejnego zamachu terrorystycznego. W odwecie za zamach bombowy na konwój indyjskich wojsk w Kaszmirze (około 40 zabitych) Modi kazał swojemu lotnictwu bombardować bazy partyzantów na pakistańskiej ziemi. W końcowym efekcie konflikt z Pakistanem przyniósł wyborczy triumf w maju. Zanim nie doszło do konfliktu, notowania Modiego słabły, a rodacy wytykali mu niespełnione obietnice, drożyznę i bezrobocie. Konfrontacja znów uczyniła z Modiego supermana. W oczach wielu rodaków urósł wtedy do rozmiarów niepokonanego i wszechpotężnego boga Ramy. W rezultacie odniósł najwspanialsze wyborcze zwycięstwo, zdobywając prawie dwie trzecie głosów w parlamencie.
Sto dni po wyborczej wygranej, gdy w sierpniu 2019 roku odbierał Kaszmirowi autonomię, dokonał też kolejnego rozbioru himalajskiej krainy, odłączając od niej górzysty ćwierćmilionowy Ladakh, zamieszkany w połowie przez muzułmanów i wyznających buddyzm Tybetańczyków. Pozostawił jednak w Kaszmirze region Dżammu, w którym dwie trzecie stanowią hindusi.
Według Kaszmirczyków zrobił to po to, by przełamać polityczną i demograficzną dominację muzułmanów. W regionalnym parlamencie zasiadało dotąd 46 posłów z doliny, 37 z Dżammu i 4 z Ladakhu.
Władze w New Delhi zapowiedziały już zmianę granic okręgów wyborczych i budowę w dolinie Kaszmiru nowych osiedli dla przechodzących na emeryturę wojskowych oraz kaszmirskich brahminów, panditów, którzy w liczbie około pół miliona uciekli z doliny przed wojną. Przeciwnicy osiedli – ogrodzonych i strzeżonych przez wojsko, wyposażonych w szpitale, szkoły, sklepy – twierdzą, że będą one kopią żydowskich osiedli na palestyńskim Zachodnim Brzegu, wywołają podobne emocje i przemoc.
Minister policji Amit Shah, prawa ręka Modiego, przekonuje Kaszmirczyków, że dopiero teraz, zachęceni możliwością zakupu nieruchomości, ściągną do regionu inwestorzy, czyniąc go „najbogatszym zakątkiem w Indiach”. Rozwój gospodarki odstręczy zaś młodych od religijnego fanatyzmu i przemocy, przekona do demokracji.
Jednak przeciwnicy Modiego twierdzą, że słowa jego ministra przypominają obietnice Pekinu przekonującego Tybetańczyków do dobrodziejstw, jakie spłyną na nich wraz z przybywaniem do ich kraju Chińczyków. Albo te tłumaczące Ujgurom z Xinjiangu (Turkiestanu Wschodniego), że nie stracą ujgurskiej tożsamości, nawet jeśli wyrzekną się islamu.
Jeden na dziesięciu
Mogłoby się zdawać, że odbierając Kaszmirowi autonomię, Modi niepotrzebnie ryzykuje, naraża Indie na nowy konflikt z Pakistanem, terrorystyczne ataki, podejmowane w odwecie przez kaszmirskich mudżahedinów. Tych ostatnich rzeczywiście wykluczyć nie można. Po ataku terrorystów na Mumbaj (dawny Bombaj) w 2008 roku, w którym zabito ponad 150 osób, do zamachu na podobną skalę w Indiach już nie doszło, co może wynikać także ze skuteczności indyjskich służb wywiadowczych i policji.
Decydując się na kaszmirski gambit, Modi jednak nie ryzykował wiele. Zanim ogłosił decyzję o pozbawieniu Kaszmiru autonomii, wprowadził tam znów faktyczny stan wyjątkowy, kazał aresztować kilkuset politycznych działaczy – zarówno tych występujących przeciwko Indiom, jak i tych opowiadających się za pozostaniem Kaszmiru w składzie Indii – i posłał do kaszmirskiej doliny dodatkowych 50 tysięcy żołnierzy i policjantów. Jeśli doda się ich do półmilionowej, stacjonującej już tam armii, a także policjantów w mundurze i tajniaków, jeden stróż indyjskiego prawa przypada na dziesięciu kaszmirskich muzułmanów, wliczając w to dzieci, kobiety i starców.
Kaszmirskie powstanie w ostatnich latach przygasło, a także straciło dawną niewinność. Jego pierwsi przywódcy opowiadali się za niepodległością Kaszmiru, później rebelię przejęli wspierani przez Pakistan zwolennicy przyłączenia Kaszmiru do tego państwa. W ostatnich latach z szeregów kaszmirskich mudżahedinów coraz głośniej dobiegają wezwania do świętej wojny i walki zarówno przeciwko Indiom, jak i Pakistanowi. Dżihad pociąga największych radykałów spośród wychowanej w stanie wyjątkowym młodzieży, ale wśród pobożnych Kaszmirczyków, wiernych sufickiej, tolerancyjnej drodze islamu, fanatyzm nie zyskuje zwolenników.
Wielki marsz Modiego
Odebranie autonomii Kaszmirowi przysporzyło Modiemu aplauz nie tylko wiernych mu hinduskich nacjonalistów, ale także zwykłych obywateli, którym konflikt kaszmirski kojarzył się z intrygami i wojennym zagrożeniem ze strony pakistańskiego sąsiada. Modi rozłożył też na łopatki i tak pokonaną w wyborach opozycję. Nawet jego najgorsi wrogowie nie ośmielają się krytykować go za kaszmirską zagrywkę, gdyż w oczach rozpalonych patriotycznym uniesieniem rodaków wypadliby na zdrajców narodowej sprawy. Nie wystąpią przeciwko Modiemu spacyfikowane przez niego sądy, choć decyzja odbierająca Kaszmirowi autonomię zostanie zapewne zaskarżona jako naruszająca konstytucję; nie skrytykują też spacyfikowane gazety. Zdaniem licznych komentatorów likwidacja kaszmirskiej autonomii będzie jedynie krokiem w wielkim marszu Modiego, którego celem jest przerobienie dotychczasowych, świeckich i federalnych, Indii w scentralizowane państwo, którego najważniejszymi gospodarzami będą hindusi, spadkobiercy jednej z najstarszych cywilizacji.WĘDRÓWKI DO MIAST
Indonezja i Egipt, jedne z najludniejszych krajów świata, budują nowe stolice, bo funkcjonowanie w starych stało się nie do zniesienia.
Przywódcy państw od wieków przenosili swoje stolice lub budowali nowe w miejscach, które wydawały im się lepsze, bezpieczniejsze czy korzystniejsze dla ich panowania. Po przegranej I wojnie światowej i upadku imperium osmańskiego Mustafa Kemal Atatürk – twórca nowoczesnej Turcji – przeniósł stolicę do Ankary, ponieważ dotychczasowa, Stambuł, znalazła się pod okupacją.
Stolica Pakistanu Islamabad została zbudowana w latach 60. XX wieku, by zastąpić pierwszą stolicę, portowe Karaczi. Na wyborze lokalizacji zaważyła wiara ówczesnych przywódców, że nowe miasto lepiej scali młode państwo, ulepione w 1947 roku z czterech krain połączonych jedynie wspólną wiarą, islamem.
Politycznym eksperymentem – i niezwykłą okazją dla popisów architektonicznych mistrzów – była też Brasília, brazylijska stolica zbudowana od podstaw w 1960 roku. Miała zrównoważyć rozwój kraju, skupiony dotąd na jej wschodnich wybrzeżach, i odciążyć tamtejsze wielkie miasta: Rio de Janeiro, São Paulo, Recife i Kurytybę.
Z kolei wybór Canberry na stolicę Australii w 1911 roku miał zaradzić rywalizacji między Sydney i Melbourne. Wybór Ottawy na stolicę Kanady – uchronić to państwo od politycznych i regionalnych waśni między Montrealem i Toronto, a także od rywalizacji kultur francuskiej i angielskiej.
Centralne, a więc kompromisowe, położenie miasta Jamusukro – między bogatym chrześcijańskim południem a ubogą muzułmańską północą – było oficjalnym argumentem za przeniesieniem tam z Abidżanu stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej. Głównym powodem przenosin – do których tak naprawdę nie doszło – był jednak fakt, że Jamusukro było rodzinną wioską założyciela państwa i jego pierwszego przywódcy.
Także przeprowadzka stolicy Nigerii z nadmorskiego Lagosu do położonej w środku kraju Abudży miała łagodzić konflikt między muzułmańską północą i chrześcijańskim południem, zagrażający istnieniu tego najludniejszego, 200-milionowego państwa w Afryce. Abudżę zbudowano także dlatego, że portowe Lagos przepoczwarzyło się w największe miasto kontynentu – urbanistyczne monstrum tak przeludnione i zanieczyszczone, że życie w nim zaczęło przypominać koszmar.
Sen o Jawie
Postanawiając przenieść stolicę z Dżakarty w inne miejsce, przywódcy Indonezji także tłumaczą, że zapewni to polityczną i gospodarczą równowagę, że stolica powinna leżeć w środku kraju, a nie na jego uboczu. W rzeczywistości przeprowadzka z Dżakarty jest konieczna, bo życie w tym mieście stało się nie do zniesienia.
Indonezja, jeden z największych archipelagów świata, składa się z kilkunastu tysięcy wysp, z których te położone najbardziej na zachodzie od tych najodleglejszych na wschodzie dzieli odległość 5 tysięcy kilometrów – to tak daleko, z grubsza biorąc, jak z Krakowa do Madrytu i z powrotem.
Dżakarta, położona na Jawie, leży na zachodzie. Jawa, najbogatsza z wysp i kiedyś ośrodek holenderskiej kolonizacji (Dżakarta nosiła wtedy nazwę Batawia), jako stołeczna prowincja Indonezji – niepodległej od 1945 roku – stała się jeszcze zamożniejsza i bardziej wpływowa. Szacuje się, że na Jawie żyje dwie trzecie z 260 milionów Indonezyjczyków (Indonezja jest czwartym, po Chinach, Indiach i USA, najludniejszym krajem świata, a także najludniejszym krajem muzułmańskim). Na Jawie znajdują się dwie trzecie bogactwa kraju. Na Jawie, a zwłaszcza w Dżakarcie, zarobki są wyższe niż gdzie indziej, lepsze są opieka lekarska, szkoły i widoki na przyszłość. Stołeczny status sprawił, że Jawajczycy od zawsze dominują w polityce i gospodarce.
Nic dziwnego, że przenosiny do Dżakarty były zawsze dla Indonezyjczyków awansem społecznym, a miasto z każdym rokiem się rozrastało. Szacuje się, że dziś liczy ono – wraz z przedmieściami – około 30 milionów mieszkańców, co czyni je trzecim po Tokio i São Paulo największym miastem świata. A w ciągu najbliższego ćwierćwiecza ludność Dżakarty ma się zwiększyć prawie dwukrotnie.
Miasto dusi się w tłoku i skażonym powietrzu. Rozbudowa transportu publicznego, a nawet sieci dróg nigdy nie nadążyły za przyrostem liczby ludności – i dziś Dżakarta ma złą sławę najbardziej zatłoczonego miejsca na świecie, obok Bangkoku i Miasta Meksyk.
Skazani na poruszanie się samochodami – bo rozbudowa miasta sprawiła, że zwiększył się także dystans między przedmieściami a śródmieściem – mieszkańcy godzinami tkwią w ulicznych korkach. Zdarza się, że przedsiębiorczy i przekupni policjanci czy kierowcy karetek pogotowia wynajmują swoje uprzywilejowane pojazdy i wożą na sygnale pasażerów (to zwyczaj praktykowany także w zatłoczonym Teheranie).
Samochody zatruwają spalinami powietrze, co sprawia, że Dżakarta należy też do najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie. Okoliczne lasy, pola i łąki przerabiane są na budowy, tony śmieci z plastiku zatykają rzeki i kanały.
W dodatku miasto tonie. Tak szybko jak żadne inne miasto na świecie – a toną lub zapadają się pod ziemię jeszcze między innymi Lagos, Nowy Orlean, Houston, Astrachań i Pekin. Pobudowane na tropikalnym bagnistym terenie, co roku zapada się – zwłaszcza w północnej, nadmorskiej części – o 20–25 centymetrów. Nadmiar ludności sprawia, że wyczerpują się pokłady wody gruntowej. Ziemia, zalana betonem i asfaltem, nie przepuszcza w głąb wody deszczowej, więc ta nie uzupełnia naturalnych zbiorników. Co roku północne dzielnice Dżakarty zalewane są też przez powodzie i sztormy, a eksperci od klimatu i urbanistyki straszą, że za trzydzieści lat cała północna część miasta może zostać zalana – i zniknie.
Przeprowadzka stolicy z Dżakarty ma i uratować miasto, i zmniejszyć przepaść, jaka dzieli Jawę od pozostałych wysp. Pomysł nie jest nowy – przyszedł on do głowy już pierwszemu prezydentowi Sukarno, założycielowi indonezyjskiego państwa. Pod koniec lat 50. XX wieku rozważał przeniesienie stolicy kraju na wyspę Borneo, do niewielkiej wówczas mieściny Palangkaraya. W zamiarach Sukarno miała ona wybić się na najważniejsze miasto potężnej wyspiarskiej konfederacji Mafilindo, składającej się z Indonezji, Malezji i Filipin. Sukarno marzył, by stworzyć takie skonfederowane państwo i stanąć na jego czele.
Pomysł wrócił za sprawą panującego od 2014 roku prezydenta Joko „Jokowiego” Widodo, który w kwietniu tego roku wygrał reelekcję, a jesienią zostanie zaprzysiężony na drugą i ostatnią 5-latkę. „Jokowi” też chce przenieść stolicę z Dżakarty na Borneo, które w części indonezyjskiej (Indonezja dzieli wyspę z Malezją i sułtanatem Brunei) nosi nazwę Kalimantan.
Na miejsce nowej stolicy wybrano 200 hektarów rządowych gruntów między miastami Balikpapan i Samarinda. Właśnie tam, pośrodku dżungli, ma stanąć nowiuteńkie i nowoczesne miasto: przestronne i czyste, wolne od tłoku, spalin, powodzi, zabójczych fal tsunami, trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów.
Budowa ma kosztować ponad 30 miliardów dolarów (rząd zapłaci jedną piątą; resztę – prywatni inwestorzy) i zacznie się za dwa lata. Przeprowadzka – za pięć. W nowej stolicy zamieszkają dwa, najwyżej trzy miliony ludzi – przede wszystkim przeniesieni tam z Dżakarty urzędnicy i ich rodziny. Przeprowadzka stolicy na Borneo ma ożywić i rozwinąć tę wielką wyspę – trzecią największą na świecie po Grenlandii i Nowej Gwinei, ale zamieszkaną przez zaledwie 16 milionów ludzi.
Stołeczni urzędnicy i zagraniczni dyplomaci, przywykli do wygód, załamują za to ręce, bo przeniesienie stolicy oznaczać będzie dla nich konieczność przeprowadzki z wielkiego miasta w środek dżungli. Załamują ręce i protestują także obrońcy przyrody, bo budowa nowej stolicy na Borneo grozi szybszą ekspansją tamtejszych kopalń węgla i plantacji palm olejowych, wycięciem lasów deszczowych, likwidacją mateczników orangutanów.
Nowy Kair na nowo
Za to w 100-milionowym Egipcie, rządzonym twardą ręką przez wojskowego dyktatora Abdela Fattaha as-Sisiego, nikt nie protestuje – skoro za sprzeciw można wylądować w więzieniu. A prezydent uznał, że 25-milionowy Kair nie pomieści już wszystkich jego mieszkańców, życie w nim stało się nie do zniesienia, trzeba więc wybudować nową stolicę – na pustyni, 50 kilometrów na wschód od starej. Nazwy jeszcze nie ogłoszono, ale ponieważ ma wyrosnąć w pobliżu wzniesionego na przedmieściach Nowego Kairu, Egipcjanie nazywają ją potocznie Nowym Nowym Kairem.
Żeby odciążyć stary Kair, duszący się w tłoku, ciasnocie, spalinach i upale, a także aby oszczędzić pod uprawę żyzne ziemie z delty Nilu, już w latach 80. XX wieku egipskie władze zaczęły budować nowe miasta na podkairskiej pustyni. Miały stać się osiedlami dla stołecznych robotników i urzędników, ale przeradzały się, niemal bez wyjątku, w azyle dla kairskich dygnitarzy i bogaczy, którzy chętnie uciekali ze śródmiejskiego ścisku i gwaru. Ich jako jedynych stać było na samochody, by dojeżdżać do centrum stolicy, i na kupno mieszkań, których ceny, wobec niezwykłego wręcz zapotrzebowania, poszybowały do niebotycznych wysokości, nieosiągalnych dla zwykłych zjadaczy chleba.
Kairczycy obawiają się, że Nowy Nowy Kair podzieli los Nowego Kairu czy Miasta Szejka Zajjeda i stanie się kolejną enklawą dla bogaczy i dygnitarzy, podczas gdy pozostali ludzie dalej będą się zmagać z uciążliwościami przeludnionego miasta. Może nawet z uciążliwościami jeszcze dokuczliwszymi, bo władze wyniosą się z niego i – nie odczuwając już na własnej skórze trudów życia w nim – będą się o nie troszczyć mniej niż dotąd.
Pobudować nowe miasto i uciec do niego jest łatwiej, niż naprawić stare. A jeśli cierpliwość kairczyków się wyczerpie i znów, jak podczas Arabskiej Wiosny roku 2011, przyjdzie im do głowy, by wyjść na ulice stolicy i domagać się ustąpienia przywódcy, do jego nowego pałacu będą mieli aż 50 kilometrów drogi, strzeżonej przez wiernych mu żołnierzy i policjantów.
Podobne względy bezpieczeństwa przyświecały też generałom rządzącym Birmą, gdy przenosili stolicę z zatłoczonego Rangunu do nowego miasta Naypyidaw, pobudowanego w górach i nieosiągalnego dla potencjalnych buntowników.
Urbanistyczny potwór
Przenosiny stolic z Dżakarty, Kairu czy Lagosu są skutkiem wielkiej urbanizacji: współczesnej wędrówki ludów uciekających z wiosek do miast za chlebem, nadzieją na lepsze i godne życie, za obietnicą wyzwolenia się z pielęgnowanego na wsi gorsetu tradycji, wyznaczającemu każdemu miejsce i rolę w życiu.
Jeszcze sto lat temu – i także później, gdy wybijały się na niepodległość – Afryka i Azja były społecznościami wiejskimi. Dziś właśnie tam stare miasta wynaturzają się w urbanistyczne potwory, coraz trudniejsze do życia, za to niemożliwe do naprawienia, wymykające się spod wszelkiej kontroli. Budowa nowych miast jest swego rodzaju kapitulacją – ucieczką od wielkomiejskiego problemu, a nie próbą jakiegokolwiek rozwiązania.
Według szacunków ONZ w 2050 roku liczba ludności świata wzrośnie do 10 miliardów, z czego prawie siedem będzie mieszkać w miastach. Tymczasem jeszcze w 1950 roku na świecie żyło dwa i pół miliarda ludzi, a w miastach – niespełna miliard (mniej niż jedna trzecia).
Stare miasta w Azji i Afryce (to głównie tam odbywa się wielka wędrówka ludów), jak Kalkuta, Delhi czy Karaczi, Lagos, Kinszasa czy Kair, nie pomieściły wszystkich przybyszów, nie zapewniły im warunków do życia. Jednak nowe miasta – w XXI wieku w Afryce i Azji powstało ich już ponad sto, a sto kolejnych właśnie jest budowanych – wznoszone są nie z myślą o nowych uciekinierach z wiosek, lecz raczej o tych, którzy przybyli wcześniej i zdążyli dorobić się w wielkomiejskim świecie.
Nowe, nowoczesne i wygodne, czyste i zielone miasta – jak indyjski Gurgaon, wzniesiony w pobliżu Delhi, albo pobudowany na sztucznym półwyspie nigeryjski Eko Atlantic koło Lagosu – mają nie tylko pomieścić przedstawicieli tamtejszej klasy średniej, ale też zapewnić im dobre życie.
W przeciwnym razie ludzie ci wyruszą szukać go gdzie indziej, na Zachodzie.ZMIENNA JAK STOLICA
Akmoła, Akmolińsk, Celinograd, Astana, Nur-Sułtan – nie ma chyba na świecie miasta, które zmieniałoby swoją nazwę częściej.
Choć tego dnia policja musiała rozpędzić w Astanie kilkudziesięcioosobowe zbiegowisko niezadowolonych, większość mieszkańców przyjęła nowe imię miasta bez wzruszenia. Tak jak się wita i żegna następujące po sobie pory roku, na których kolejność – czy mu się to podoba czy nie – człowiek nie ma wpływu. Częste zmiany nazwy tego miasta, położonego na kazachskim stepie, wymuszają jednak nie pory roku, wyże czy niże, ale polityczne koniunktury.
Astana oficjalnie zmieniła nazwę na Nur-Sułtan 23 marca 2019 roku. Tego dnia tymczasowy prezydent Kazachstanu Kassym-Żomart Tokajew podpisał stosowny dekret, jednak decyzję w sprawie przemianowania miasta podjął trzy dni wcześniej i powiadomił o niej naród w swoim pierwszym prezydenckim przemówieniu. Wygłosił je nazajutrz po niespodziewanej abdykacji panującego od trzydziestu lat prezydenta Nursułtana Nazarbajewa, jedynego przywódcy, jakiego mieli Kazachowie, odkąd w 1991 roku ogłosili niepodległość. Tokajew, wyznaczony przez starego prezydenta na następcę, w przypływie wdzięczności – złośliwcy twierdzą, że z wyuczonej usłużności i chęci przypodobania się władcy – ogłosił, że dla uznania zasług założyciela kazachskiego państwa stolica nosić będzie odtąd jego imię.
Biała Mogiła
Pogodzie, a właściwie klimatowi, zawdzięcza miasto
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.