Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stróż dnia, stróżka nocy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stróż dnia, stróżka nocy - ebook

Długo można by dywagować nad zawiłościami fabuły tej powieści, jednak jak powiedziała pewna krytyczka, Nowacia czyta się nie dla treści, a dla języka i stylu — te, ku uciesze miłośników autora, nie zawodzą i tym razem. Oto połączenie dwóch zderzających się ze sobą ludzkich wszechświatów, plastikowych przedmiotów i równie plastikowych ludzi, a także kondycji psychicznych wywołujących w czytelniku współczucie lub lęk, na pewno zaś rosnącą z każdą stroną fascynację.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-632-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. On

Zabił muchę w sklepie zoologicznym. Siadła mu raz i drugi na głowie, na ramieniu, a potem na ladzie, więc pac! i już po musze. Zanim zachwycił się własnym refleksem, już to pojął — zabił. Owada. Było, nie było — zwierzę. Było, nie było — w miejscu niestosownym. To jakby zamordować kogoś w sali porodowej. Jakby na durnia wyjść w czytelni. Jakby utracić czystość w mniszej celi.

A on zabił muchę w sklepie zoologicznym, do którego wszedł nie po to, by ją zabić. Nie wiedział, że będzie tam mucha, nie mógł wiedzieć, a jednak tam wszedł i to zrobił. Zabił muchę. W sklepie. Zoologicznym.

To wszystko dociera do niego powoli, coś jak w filmie, gdy klatka po klatce ujawnia się fabuła. Ktoś gonił, ktoś uciekł, ktoś kochał. A on zabił. Ofiara nie miała pojęcia, że nią będzie. A była to mucha w zoologicznym sklepie. Mucha domowa. Musca domestica. Potem to sprawdzi — bo wszystko musi sprawdzać, przetrząsać internet, szukając odpowiedzi, inaczej nie może, inaczej by nie zasnął, co więcej, nie przeżyłby, gdyby nie wiedział, od nazwisk poetów, po życiorysy bardów, przez nazwy łacińskie barbituranów, aż po stolice krajów Azji — że mucha dożywa przeciętnie do miesiąca, nie licząc rzecz jasna stanu anabiozy, gdy może zimować bezpiecznie w ludzkich domach. W tym sklepie zapewne mogłaby jeszcze pożyć. I przeżyć niejedno w ciekawym środowisku. Ryzyko zostania pokarmem dla jaszczurek wprawdzie było, ale czymże jest życie bez ryzyka?

I kto to mówi? — pomyślałby, gdyby to on był narratorem tej historii, lecz nim nie jest. Bo w swoim życiu niewiele ryzykował, miał wszystko skontrolowane, podliczone, pewne. Nie lubił ryzyka. Nigdy nie zagrał w cokolwiek na pieniądze. Nie bywał w kasynie, nie grywał nawet w karty. Nigdy nie poszedłby na wojnę, z jakimkolwiek wrogiem. Z jakimkolwiek hasłem na ustach. Za jakąkolwiek ojczyznę. Bo to niebezpieczne. Można stracić życie, a co gorsza zdrowie, rękę, nogę. Można stracić wszystko. A on nie lubił tracić. Wolał nie zyskać, byleby nie stracić. Miał pracę, miał mieszkanie, miał swoje puste życie, miał wszystko i nic, zależy, miał i nie miał, nieważne właściwie, po prostu nie grał w ciemno.

Więc zabił tę muchę, a potem będzie sprawdzał — że muchę spotyka się na całym wielkim świecie, że samiec jest mniejszy od samicy (to był samiec?), że kolor jej oczu określa się jako złoto-czerwono-brunatny, że macha skrzydłami od dwustu do tysiąca razy na sekundę (na sekundę!), w zależności od źródła. To spory rozstrzał, ale internet nie kłamie. Nigdy go nie okłamał. Nawet wtedy, gdy przeczytał w nim, że najlepszą płytą Milesa Davisa jest _Kind of Blue_, a on stwierdził jednak, że nie, że woli inne, to przecież nie przyznał, że była to pomyłka, że ktoś go oszukał, ktoś zwiódł, nie, nie, internet mówił prawdę, po prostu to on coś przeoczył lub czegoś nie zrozumiał, to w nim tkwi przyczyna błędnego postrzegania, to on nie potrafił się wstrzelić w płytę z gustem. Internet powiedział mu, że może kupić matę na ból pleców, że może ją mieć za dwa dni, że kurier dostarczy ją pod drzwi i w niskiej cenie. I mówił prawdę. Leżenie na kolcach neutralizuje bóle szyi i kręgosłupa, a dodatkowo wspiera funkcjonowanie układu sercowo-naczyniowego. Nie kłamał. Zanim kupił najnowszy model gramofonu, także poradził się internetu. Więc kiedy leży na kolcach, słuchając nieszczęsnej _Kind of Blue_ lub jakiejkolwiek czarnej płyty z adaptera, ma tę świadomość, że nie jest oszukany. Że ojciec oszukał go nie raz, matka oszukała czasami, a świat oszukiwał raz za razem, ale internet nigdy.

Ale na razie jest w sklepie, zabił muchę, to wszystko powraca, zapętla się w jego pamięci, nie daje się skupić na żadnej innej myśli, jedynie ta mucha, w tym sklepie, w tym momencie. Zbyt długo nie zmienia pozycji — mucha tkwi między palcami a kawałkiem blatu, podnosi więc rękę, owad zostaje, przykleja się do dłoni, żółte wnętrzności są lepkie, dziwnie ciepłe. Strząsa to z siebie gwałtownym, pewnym ruchem i mucha ląduje na blacie — martwa i zmiażdżona. Czy ktoś mógł to widzieć? Czy ktoś już go nakrył? Może dziewczyna, która tam pracuje? Gdy ją zobaczył pierwszy raz w tym sklepie, miał déjà vu, bo był prawie pewien, że skądś ją zna, może ze szkoły. Tak, ze szkoły. Ale co ona tu robi? Pewnie, jak jego, przywiódł ją blichtr stolicy, przyszła na studia, została i tu żyje. Ale w sklepie? W tym sklepie? Tak blisko jego pracy? Przyglądał się jej za każdym razem, gdy tu wpadał, rzecz jasna ukradkiem, czekając tylko na ucieczkę wzrokiem. To duże miasto, ale świat jest mały. To mogła być ona, przypadek, jakich wiele. Bał się przypadków. Dlatego im dłużej to trwało, tym bardziej rosła pewność, że jednak to musi być córka właściciela, nie żadna na wpół zapomniana dziewczyna z jego szkoły. Czy widziała? Czy wie, że w jej sklepie miał miejsce akt morderstwa? Z jej strony wygląda to nie jak czyn w afekcie, a raczej zupełnie dokładnie zaplanowana zbrodnia. Bo bywał tu często, przychodził prosto z pracy i prawie nigdy (musiała to pamiętać) nie zabierał głosu. Po prostu chłonął wszystkimi zmysłami bogactwo tego wnętrza, kolory, zapachy, najrozmaitsze kształty. Granulki dla zwierząt, akwaria pełne rybek, jaszczurki i węże, a nade wszystko ptaki. Najchętniej podziwiał papugi, to dla nich tu przychodził, znał nazwy ich wszystkich, łacińskie, polskie, a nawet (o, błogosławiony internecie!) lokalne, z krajów ich pochodzenia. Lubił wiedzieć.

A zatem przychodził i patrzył na te ptaki. Nie wdawał się w żadne rozmowy, nie pytał sprzedawczyni o nic, czasami ona zaczepiała go pytaniem, bo chciała koniecznie wiedzieć, czego potrzebuje, co mu podać, a on wtedy tylko odburknął jakieś zdanie i się płoszył, zupełnie jak gdyby nakryto go na zbrodni. Tak jak teraz. Przychodził tak często, jak gdyby ją planował, jak gdyby zasadzał się na muchę od tygodni. To było tak proste, musiało tak wyglądać, aż sam czuł się winny, sam się skazał.

Popatrzył z dystansu, jaki go dzielił od dziewczyny. Pokazywała coś zawzięcie klientowi. Prócz nich nie było nikogo. Sklep był ciasny. Wszędzie walały się jakieś przedmioty, terraria, worki z karmą, stosy przeróżnych akcesoriów psich i kocich. Ptaki skrzeczały raz po raz, zagłuszając jego myśli, ale, co ważniejsze, być może także moment mordu. Miał tę nadzieję i trzymał się jej mocno.

— Czy ta karma ma atest Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych?

Klient oglądał tubki z karmą dla rybek. Dzieliły go od niego nie więcej niż trzy metry. Dziewczyna za ladą, ta niby-koleżanka, zdawała się świata nie widzieć poza rybim wiktem, wyjmując wciąż nowe pudełka, pudełeczka, i mówiąc, wciąż mówiąc, opowiadając o tym wszystkim, jak gdyby naprawdę było o czym opowiadać. A klient przebierał, wybierał, ciągle się zastanawiał, tu cena, tam wartość odżywcza, tu wielkość opakowań. Żadne z nich nie patrzyło w jego stronę. Jak gdyby byli wspólnikami jego zbrodni. Jakby się go bali. Bo zabił tę muchę, więc może zabić znowu, i może ich też pozabija, więc siedzą cicho, udają, że go nie ma. A on ich obserwował. Dziewczyna miała za sobą te wszystkie tubki z karmą, co chwilę się odwracała, by sięgnąć po kolejną. Ale na niego nie spojrzała ani razu. Ich blat od jego blatu dzieliło wielkie akwarium, być może nie mogła widzieć, co robił z rękami. Nie był pewien. Zbyt długo się zastanawiał nad tym wszystkim i nagle poczuł impuls. Ściągnął tę muchę z blatu na podłogę jednym ruchem, po prostu pstryknięciem, jak pstryka się czasami paproch z płaszcza. Przełknął ślinę. Przez moment nie miał odwagi, by podnieść wzrok na tamtych. Tętno przyspieszyło. Zasłonił tę muchę butami, jeszcze jej nie nadepnął, choć brał pod uwagę tę straszną ostateczność. Na razie się wiercił, wyglądał podejrzanie, a przecież ukrywał tylko mały muszy zewłok, nic wielkiego. A mimo to zwiększał wysiłkiem woli objętość ciała po to tylko, by schować przed oczami niepożądanych świadków dowód winy. A ci świadkowie nie mogli dostrzec muchy. Być może ten ruch jego ręki, gdy strząsał ją na ziemię, nic poza tym. Lecz oni zupełnie niczego nie widzieli, teraz wiedział, bo znów się odważył i podniósł na nich oczy. Nie miał pojęcia, jak długo trwał ten impas, być może minutę, być może dużo dłużej, aczkolwiek ten facet stał ciągle przed tym blatem, nie mogąc podjąć decyzji w sprawie karmy. Wciąż o coś pytał, obracał w palcach tubki, kazał podawać sobie kolejne i kolejne, jak gdyby od tego zależało cokolwiek na tym świecie.

Co mógł zrobić? Mógł tylko uciec z tą muchą, zabrać ją ze sobą, wykorzystując ten moment nieuwagi, gdy tamci zajęci byli wszystkim oprócz niego, gdy los najwyraźniej chciał sprzyjać właśnie jemu. Ale jak ten plan zrealizować? Musiałby się schylić, nagle zniknąć pod blatem, a to przecież mogło zaalarmować sprzedawczynię, zwrócić na niego jej nieco uśpioną uwagę. A tego nie chciał. Przez chwilę rozważał pozostawienie muchy w sklepie, przebiegłe ukrycie ciała w miejscu zbrodni, pod blatem, pod workiem z psią karmą, gdziekolwiek, byle ukryć, lecz strach go obleciał na myśl o konsekwencjach. O tym, że musiałby żyć w tej ciągłej niepewności, czy ktoś przypadkowo nie odkrył jego czynu, trafiając na muchę, zeschniętą muszą mumię. A potem po nitce do kłębka, do niego, do mordercy. Nie, odpada. Patrzy. Dziewczyna coś znowu tłumaczy klientowi. Słyszy co któreś słowo. Teraz, teraz, teraz. Jeszcze nie. Zbiera się na odwagę, bo jedno jest pewne, musi tę muchę zabrać, nie może zostawić jej truchła na podłodze, nie może jej ukryć czy choćby zdeptać butem. Jakoś nie potrafił. Znowu spojrzenie. Teraz. Skłon i wyprost.

Spojrzała na niego. Niby w impulsie, na sekundę, aby natychmiast odwrócić wzrok. A potem znowu, już spokojniej. Jakby się trochę obawiała, ale czego? Kogo?

— Czy pan czegoś potrzebuje?

To do niego.

Czy czegoś potrzebował? Wielu rzeczy. Ale akurat od niej? Niekoniecznie. Czego mógł oczekiwać od dziewczyny ze sklepu zoologicznego? Od osoby, która spędza całe dnie w tym dusznym pomieszczeniu, pachnącym pokarmem dla zwierząt, słabo wentylowanym. Wyobrażał sobie — natychmiast przeszło mu przez myśl — że jeden prysznic po takiej dniówce nie wystarczy. Że ta dziewczyna bierze kąpiel, kładzie się do łóżka, a ten, co z nią sypia, wciąż czuje tę psią karmę, te odchody papug. Kochał papugi, ale nie tę dziewczynę, dlatego jakoś zaczęła go nagle brzydzić.

Nie odpowiedział.

— Obsłużę tego pana…

Naprawdę go brzydziła.

— …a potem zajmę się panem.

Obrzydliwa.

Ale powinien zareagować, coś jednak odpowiedzieć, musiał wyglądać straszliwie dziwnie w tej niemej postawie. Ale czy dotąd przejmował się, co myślą o nim inni? Wszedł do tego sklepu z reklamówką z dynią. Obecnie leżała w bezpiecznym miejscu na podłodze. Co robił facet z warzywem w zoologicznym sklepie? Dopiero teraz zorientował się, że stoi na baczność, zupełnie sztywny, prosty, a w dłoni — to najważniejsze — dzierży martwą muchę.

Dziewczyna patrzyła na niego jeszcze chwilę, lecz najwyraźniej poczuła ostatecznie, że żadna reakcja z jego strony nie nastanie, na pewno nie teraz, może później. Klient ciągle nie mógł się zdecydować, ważył te tubki, woreczki w pulchnych dłoniach, które naprawdę wyglądały jak elementy wagi. Kręcił nosem, cmokał. Coś było ciągle nie po jego myśli.

— Może panu się spieszy?

To znów do niego.

Patrzyła mu prosto w te wytrzeszczone oczy, bo spiął się tak bardzo, że wyskoczyły z orbit.

— Nie, nie — powiedział.

— Na pewno?

— Tak, zaczekam.

Ten dialog kosztował go rok życia, może więcej. Zaczeka. Ale na co? Przecież przyszedł tu zupełnie po nic, popatrzeć na ptaki, oddalić trochę pustkę, co czeka jak zwykle w mieszkaniu, kiedy wraca z pracy. Co miałby chcieć od tej dziewczyny? O co ją poprosić?

Nie miał pojęcia. Tymczasem trzymał tę muchę w ręce za plecami, wyraźnie ukrywał przed światem jakąś zbrodnię. Jakąś! Zabił muchę w sklepie zoologicznym. Winien był mordu na bezbronnym stworzeniu. Miał na imię Sebastian i został mordercą. Czuł się winny. Był winny. A mimo to krył dłonie. Bo chciał je mieć czyste, bez kropli krwi ofiary, by nikt nie zarzucił mu niczego, o nic go nie oskarżył. Tymczasem z tej muchy zrobiła się już breja, czuł w palcach jej lepkość i miękkość, zluźnił uchwyt.

Mężczyzna przy kasie odwrócił się.

— Bardzo przepraszam.

— Nie szkodzi.

— Naprawdę, jeszcze chwila. To bardzo ważne, wie pan…

A on odruchowo pokazał gest: spokojnie; naprawdę nie szkodzi; poczekam, ile trzeba. I by to pokazać, wyciągnął obie dłonie. A gdy je wyciągnął przed siebie, w tej samej chwili je otworzył. Mucha wypadła. Nie wylądowała, jak zwykle ląduje na podłodze żywa mucha, po prostu walnęła o tę podłogę, spadła niczym kamień. A trwało to wszystko sekundę, może krócej.

— Mam cały dom w akwariach.

Facet wydawał się nieporuszony, ale dziewczyna wyraźnie drgnęła, widziała tę muchę albo ją usłyszała, jedno z dwojga. Bliskie spotkanie owada z ziemią było niemal bezdźwięczne, z kolei widok mogło przesłaniać jej akwarium.

— Jestem pasjonatem — powiedział klient.

Musiał nie wiedzieć, o co chodzi, stał i gadał, zafiksowany na jednym temacie, tylko rybki, jak gdyby prócz rybek nie było nic na świecie, nawet much, a ściślej: tej jednej, zupełnie martwej, zwanej musca domestica.

A on miał te ręce w górze, jakby ten drugi celował do niego z broni. Albo z ryby. Przez chwilę to sobie wyobraził: facet mógł trzymać w ręku rybę i nią mierzyć, to było komiczne, nie bardziej jednak niż to, co sam reprezentował — stał bowiem ciągle z tymi rękami jak ofiara.

— Wszystko w porządku? — zapytała dziewczyna.

— Tak, tak.

Opuścił ręce. Patrzył teraz na bok. Unikał jej oczu, a także oczu akwarysty, a nade wszystko chciał popatrzeć w dół, na ciało muchy.

Dziewczyna wychyliła się, wyjrzała zza akwarium, omiotła go wzrokiem od stóp do głów. Zauważyła muchę.

— Czy ja…? — powiedział klient.

— Tak?

— Chciałbym dokończyć.

— Już, już obsługuję pana. Co jeszcze?

— Chciałbym dokończyć to, co zacząłem mówić.

Dziewczyna przestała wpatrywać się w podłogę pod stopami tego dziwnego faceta z muchą — bo tak myślała o nim: dziwny facet. Spojrzała na tego, który do niej przemawiał, a potem raz jeszcze, ale na krótko, w stronę muchy.

— Proszę?

— Chciałbym dokończyć o tych rybkach, jeśli można.

— Ach, o rybkach.

— Owszem.

— Proszę mówić. Albo…

— Tak?

— Chwileczkę.

Zwróciła się znowu do tego dziwnego. Właściwie obaj byli dziwni. Samych dziwaków mi dzisiaj los przysyła — pomyślała.

— Czy wszystko w porządku?

— Dlaczego? — zapytał.

Musiało to zabrzmieć głupio, bo taka też była mina sprzedawczyni.

— To mucha? — zapytała.

— Nie.

Przykrył ją butem.

— Widziałam tam muchę.

— Musiało się tak zdawać.

— Nadepnął pan na nią.

— Nie może być.

Pokazał podeszwę.

— Tym drugim butem.

Zawahał się.

— Drugim?

— Tak. Tym drugim.

— No nie wiem.

— Ma ją pan pod drugim butem. Proszę go podnieść.

A więc wpadł. Jest głupcem. Dał się przyłapać w tak beznadziejny sposób. Co ma robić? Podniósł podeszwę.

— O, widzi pan?

— Ma pani rację.

— To mucha. Przepraszam najmocniej. Walczymy tu z muchami, ale wie pan…

Ona go przeprasza. On zabił muchę, a ona go przeprasza.

— Nie szkodzi — powiedział.

Zupełnie beznamiętnie, oszołomiony całą sceną.

— Proszę ją strząsnąć na ziemię, zaraz ją wyrzucę.

Wyszła na moment na zaplecze. On w tym czasie pozbył się muchy z buta. Leżała na podłodze, maleńki odprysk czegoś, na wpół breja.

Sprzedawczyni wróciła ze szczotką i szufelką.

— I już, po kłopocie.

Mucha leżała martwa na szufelce. Patrzył na nią.

Stali tak chwilę wszyscy troje jak w kościele, jakby ta mucha wymagała kontemplacji.

On zastanawiał się przez chwilę, co z nią zrobi.

— Wyrzucę ją do kosza na zapleczu.

Jakby czytała w jego myślach.

— Doskonale — powiedział.

Choć nic w tym nie było doskonałego, zupełnie nic z doskonałości.

— Te muchy — powiedział klient.

— Tak…

— Można na nie łapać ryby, wie pan?

— Na co można łapać? — zapytała sprzedawczyni.

Wróciła.

— Na muchę — powiedział klient.

— Ach, tak.

— Warto czasami taką upolować.

— Co pan powie?

— Owszem. To już nie sezon na muchy. A tu proszę.

Mówił raz w stronę dziewczyny, raz w przeciwną, jak gdyby koniecznie chciał włączyć wszystkich obecnych do rozmowy.

— Swego czasu bym pani nie odpuścił tej muchy — powiedział klient.

— Jak to?

— Zabrałbym ze sobą.

Dziewczyna się zaśmiała.

— Naprawdę. Ale już nie te czasy. Teraz to o, akwarystyka. Rozumieją państwo?

Popatrzył im w oczy, szukając zrozumienia.

— Może pan potrzebuje jeszcze akwarium do tych rybek?

— A nie, broń mnie Panie Boże. Żona by mnie zabiła. Zacząłem o tym mówić.

— O czym?

— Że mam cały dom w akwariach.

— Ach, tak. Rozumiem.

— Oj, nie rozumie pani, proszę mi wierzyć. Tego się nie da zrozumieć. To trzeba zobaczyć. Pani w tym sklepie tyle nie ma tego, co ja w domu.

— Naprawdę?

— Jak tu stoję. Upchane od podłogi po sufit. W każdym pomieszczeniu.

— W każdym?

— Nawet na desce klozetowej jedno stoi.

— Jak to?

— A widzi pani. Jednak się pani dziwi.

— Ale na desce? A jak trzeba skorzystać?

— To się zestawia na podłogę. A potem znowu stawia. Tylko trzeba uważać, bo tam na podłodze już stoją dwa akwaria, więc jest ciasno.

— I co pana żona na to?

— Nic w zasadzie. Właściwie to jesteśmy w separacji.

— Rozumiem.

— Tak?

— To znaczy…

On słuchał rozmowy, jak słucha się czasami kiepskich płyt. Bezrefleksyjnie.

— Chciał pan ten pokarm… — powiedziała sprzedawczyni.

— Tak, tak. Tylko, wie pani, ciągle nie wiem który. Różne już testowałem i jakoś tak nie jestem do żadnego przekonany. Po jednym te rybki jakieś takie drętwe. Po innym pobudzone. Sam już nie wiem.

— Sprawdzał pan w internecie? — zapytał.

— Proszę?

— W internecie.

Klient się zamyślił.

— Nie — powiedział.

— To źle. Tam pan znajdzie wszystko.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Sprawdzić panu?

— Mógłby pan?

— Pewnie.

— Byłby pan tak miły?

— Czemu nie?

— Wspaniale. Będę wdzięczny.

On wyjął telefon, postukał parę razy i już miał w zanadrzu odpowiedź na pytanie.

— Mamy ten pokarm — powiedziała dziewczyna.

— Świetnie. Bardzo mi pan pomógł.

— Drobiazg. Podobno jest najlepszy. Poleca go dziewięćdziesiąt cztery procent użytkowników.

— Ojej. A co z resztą?

— To znaczy?

— Zostaje jeszcze sześć procent. Całe sześć procent.

— To niedużo.

— Niedużo? Dobre sobie. Wie pan, że tylko sześć procent ludzi w tym kraju pije wystarczającą ilość wody?

— Proszę?

— A pani o tym wiedziała?

— Skąd — powiedziała dziewczyna.

— A jednak.

— Przecież to burzy pańską teorię — powiedział.

— Jaką teorię?

— O tych sześciu procentach. Mówił pan, że to dużo, a potem, że tylko sześć procent.

— A no tak… To znaczy… Wie pan, ilu to jest ludzi, te sześć procent z czterdziestu milionów? Niech pan wyciągnie ten kalkulatorek i policzy. Mówię panu.

— Nie ma nas czterdzieści milionów.

— A ilu nas jest?

Sprawdził.

— Trzydzieści osiem milionów trzydzieści sześć tysięcy stu osiemnastu.

— Co pan powie? W takim razie wymieramy. Niedobrze. Wymieramy.

— Bez przesady.

— Ma pan rację, to ciągle dużo. W takim razie niech pan dzieli.

— Co mam dzielić?

— Albo mnoży. Cokolwiek. Byleby ten procent wyszedł. Znaczy się ta liczba z tego procenta.

— To będzie jakieś dwa miliony dwieście osiemdziesiąt tysięcy osób.

— Jakieś! Niech pan dokładnie policzy.

— Liczę dokładnie. Zaokrągliłem do trzydziestu ośmiu milionów.

— Czyli niedokładnie. Ale niech tam. Nie będę się z panem szarpał. W każdym razie wyszło na moje.

— To znaczy?

— To znaczy, że sześć procent to grubo ponad dwa miliony ludzi.

— Ale nie w przypadku użytkowników tej akurat karmy. To nie jest nawet sześć procent użytkowników internetu, ani nawet sześć procent użytkowników wszystkich karm. Po prostu to może być sześć procent ludzi z dwudziestu, bo ja wiem, pięćdziesięciu osób.

— A widzi pan. Niech to będzie, dajmy na to, dla łatwego rachunku, sto osób. I sześć z tych stu osób nie poleca tej karmy. Sześć! Rozumie pan?

— To nadal bardzo mało.

— Mało? Gdyby to była jedna osoba, to rozumiem. Mogła po złości skomentować albo źle użytkować pokarm. Ale sześć osób? Chyba pan sam nie wierzy, że to mało. Jak wytłumaczyć aż sześć różnych opinii? Jak pan to wytłumaczy. Pan. Właśnie pan.

— Ale sześć negatywnych opinii o produkcie nie oznacza sześciu wad tego produktu.

— Nie?

— Oczywiście, że nie. To równie dobrze może być jedna wada, która przeszkadza tym sześciu osobom. Albo nawet żadna wada.

— Żadna?

— Niech pan posłucha.

Wkręcił się.

— To może oznaczać — powiedział — że te sześć osób to tak zwani trolle. Zna pan to pojęcie?

— Co mam nie znać?

Nie wyglądał na takiego, który zna.

— Więc wie pan…

— Oczywiście, że wiem.

— Albo…

— Tak?

Facet wyraźnie uczepił się tego „albo”.

— Albo ta wada, rzekoma zresztą, przeszkadza tylko im. Nikomu więcej. Rozumie pan?

Dziewczyna za blatem była znudzona. Nie miała tam co robić. Żaden inny klient nie chciał przekroczyć progu sklepu. Było już dosyć późno, zbliżało się zamknięcie. A ci gadali i gadali jak najęci.

— Tylko im?

— Tak.

— Przecież jest ich sześciu. Sześciu! Nie jeden, tylko sześciu. To nie może być jakaś tam zwyczajna wada.

— Przecież dziewięćdziesiąt cztery osoby nie widzi tej wady.

— Mam pana! Nie widzi? Czyli ta wada istnieje, tylko oni jej nie dostrzegają, co?

— To znaczy…

— Nic z tego. Niech pan poszuka innej karmy. Będę wdzięczny.

— Ale ta jest najlepsza.

— Najlepsza? Niemożliwe.

— A jednak. Inne mają poniżej dziewięćdziesięciu czterech procent.

— Co za świat! Przecież te karmy do niczego się nie nadają. I czym ja przez cały czas karmiłem moje rybki? Nie dziwię się teraz, że słabo się chowają.

— Ale tłumaczę panu…

— Co mi pan tam tłumaczy? Ja zęby zjadłem na rybach, rozumie pan? Mam nawet w pralce małe akwarium, o takie, taką kulę, i je wyjmuję, jak piorę, a potem znowu wkładam. To znaczy żona to robiła, ale jesteśmy w separacji.

— Rozumiem.

— Co pan sugeruje? Że to zrozumiałe, że jesteśmy w separacji?

— Nic takiego nie miałem na myśli. Tylko…

Facet wyraźnie poczuł się urażony.

— Tylko co?

— Zacznijmy od początku.

— Podać tę karmę? — zapytała dziewczyna.

— Nie, nie. Broń Boże. Nie będę truł moich rybek.

— To są najlepsze pokarmy klasy premium. Zaręczam, że w naszym sklepie nikt nikogo nie otruł.

Ale zabił — pomyślał on. Ta mucha wciąż gdzieś jest, choćby w koszu. Mizerny, smutny dowód jego winy.

— Wie pani co, na razie się wstrzymam.

— Jak pan uważa.

— Rybki muszą coś jeść — powiedział on.

— Coś. Ale nie truciznę.

— No wie pan? Jak pan może? — powiedziała sprzedawczyni.

— To nie pani wina, że pani tu pracuje.

— Proszę pana, to nie jest praca, ale hobby. To sklep mojego ojca. Od dziecka mam styczność ze zwierzętami wszelkiej maści. Wiem, co mówię.

— Mimo wszystko uważam, że to nie pani wina. Po prostu każą to pani sprzedawać, więc…

— Kto mi każe?

— A choćby producent. Hurtownia. Kto tam jeszcze?

— To ja, jako doświadczona pracownica tego sklepu, dokonuję wyboru towaru, który do nas trafia. Nikt mi niczego nie każe.

— Tym gorzej.

— Dla kogo?

— Dla sprawy. Ma pani wolną wolę. A mimo to pani sprowadza tę truciznę.

— Przepraszam pana bardzo, ale chciałabym już skończyć tę dyskusję. Pan mnie obraża.

— Skądże.

— Pan godzi w autorytet sklepu. Wie pan, ile lat jesteśmy na rynku?

— Wierzę pani.

— A jednak kwestionuje pan to, co tu sprzedaję.

— To ten pan.

Spojrzeli na niego.

— Ja? — zapytał.

— Tak, pan. To pan mi powiedział, że to dziadowska karma.

— Ja powiedziałem?

— A nie? Te marne dziewięćdziesiąt parę procent…

— Panowie — powiedziała sprzedawczyni.

— Ma pani rację, nie czas na przepychanki słowne — powiedział klient.

— Ile razy można tłumaczyć, że…

— Panowie, naprawdę.

Zamilkł. Zamilkli obaj. Dziewczyna także zamilkła. A potem nagle się odezwała:

— Czyli nie chce pan tej karmy?

— Wybaczy pani, ale nie.

— Dobrze. Są jeszcze inni klienci. Słucham pana.

Zwróciła się tym razem w jego stronę, ostentacyjnie ignorując akwarystę.

On wciąż milczał.

— No słucham, w czym mogę pomóc?

— Pomóc?

— No, czym mogę służyć?

— Służyć? Właściwie…

— Przepraszam bardzo — powiedział klient — ale ja jeszcze nie skończyłem.

— Przecież powiedział pan, że nie chce nic kupować.

— Nie powiedziałem, że nic. Powiedziałem…

— Już dobrze. Pan mnie obraził. Teraz rozmawiam z tym panem. Stracił pan kolejkę.

— Ale chwileczkę. Ja panią obraziłem?

— Pan.

— Czym właściwie?

— Wie pan dobrze.

— Wybaczy pani, ale nie wiem.

— Może ten pan ma panu podpowiedzieć?

Spojrzeli na niego. Rozłożył ręce.

— Właściwie chętnie przepuszczę tego pana — powiedział.

— Dziękuję panu.

— Ja w zasadzie…

— Ale, panowie, nie wolno tak.

— Ten pan mnie przepuszcza.

— Ale pan nie chce karmy — powiedziała.

— Nie chcę.

— Karma wraca — powiedział on.

— Proszę?

— Nic, nic.

Klient wyraźnie był zdezorientowany, sprzedawczyni także. On jeden nadążał za tokiem tej rozmowy i mógłby właściwie łatwo nad nią zapanować, lecz musiałby wyjść z inicjatywą, a to trudne. I tak już nad wyraz rozbestwił się w tej konwersacji, zadawał pytania i dawał odpowiedzi, jak gdyby potrzebna mu była ta uwaga innych ludzi, ot, choćby dziewczyny ze sklepu i klienta. Rzadko rozmawiał z kimkolwiek poza pracą, zbyt często z kolei przemawiał sam do siebie. Miał w sobie coś z wariata i miał tego świadomość, a to go czyniło paradoksalnie kimś normalnym. I gdyby tylko nie ta mucha… Gdyby tak źle nie zaczął, zupełnie na otwarciu ta niepotrzebna zbrodnia, to wszystko by poszło inaczej, nie miałby z tyłu głowy, że oto jest zbrodniarzem, bo czuł się nim przecież i był nim w oczach ludzi, bo ci go widzieli, widzieli martwe ciało, a corpus delicti to jego własne ręce, te krwią naznaczone niewinne kiedyś dłonie. Gdyby nie to wszystko, może by umiał to jakoś poukładać, znaleźć się pośród języków obcych ludzi, lecz miał podejrzenia, że sam jest podejrzanym, a motyw rozmowy przedłuża się dlatego, że ktoś zawiadomił policję, a ta jedzie, i trzeba go tylko zatrzymać w miejscu zbrodni. Na gorącym uczynku. Lecz przecież nie ucieknie. Nie miał zamiaru uciec, miał tylko zamiar tam zostać jak najdłużej, bo tam go czekało cokolwiek, choćby kara, a nic nie czekało go w pustym mieszkaniu.

— Dobrze — powiedziała dziewczyna — niech pan już kupi cokolwiek panu trzeba.

— Potrzebuję karmę — powiedział klient.

— Pokazałam panu wszystkie nasze karmy.

— Wszystkie?

— Nawet tę najlepszą.

Na słowo najlepsza machnął ręką.

— Jestem w kropce — powiedział. — W bardzo złym położeniu. Prawie tak złym jak te pani karmy.

— Prosiłam pana, żeby pan nie obrażał.

— Przepraszam najmocniej, po prostu jestem wściekły. Co ja mam zrobić? Mam iść do konkurencji? Przecież ten pan powiedział, że to najlepsza karma.

— W całym internecie.

Uniósł telefon jak trofeum.

— Właśnie. I co ja mam począć? Czym karmić te rybki? Przecież ja chcę dla tych rybek możliwie jak najlepiej.

— Już wiem — powiedziała dziewczyna. — Skoro pan tyle ma tych rybek, to niech pan weźmie wszystkie te karmy i popróbuje.

— Przecież to testy na żywych organizmach.

— Proszę pana… Ten sklep istnieje od niepamiętnych czasów i nikt, nawet raz, nie przyszedł z reklamacją.

— Ta pani ma rację. To najlepsze wyjście.

— Nie jestem do końca przekonany.

— Dorzucę w gratisie…

Odwróciła się, patrząc po półkach, czym by go tu zaskoczyć.

— …te oto kamyki.

— Kamyki?

— A pewnie. Do akwarium jak znalazł. Widzi pan?

Klient nie był przekonany.

— W gratisie?

— W gratisie.

— Za darmo znaczy?

— Jeżeli kupi pan po jednej paczce każdej karmy.

— Czy mi są naprawdę potrzebne te kamyki? We wszystkich akwariach mam coś na wzór tych tutaj…

— To może zameczek?

— Zameczek?

— Do ozdoby. Wygląda stylowo i pełni ważną funkcję. Rybki tam lubią się chować. Świetna sprawa.

— Mam zameczki.

— Takiego pan nie ma. Dopiero co przywieźli. Najnowszy na rynku model zamku do akwarium.

— Gratis?

— Gratis.

— Nie jestem przekonany.

— To może…

Zaczęła się rozglądać.

— …już wiem. Filtr do wody.

— Mam już niejeden.

— Zawsze się przyda.

— Gratis?

— Gratis.

— Jeżeli kupię tę karmę?

— Wszystkie rodzaje.

— Dostanę trzy gratisy?

— Jeden gratis.

— Mówiła pani: kamyczki, filtr i zamek.

— A pan kręcił nosem.

— Właściwie w tym przypadku…

A on się odłączył na chwilę, już nie słuchał, na moment zapomniał o musze i tym wszystkim, był znowu klientem w zoologicznym sklepie, kimś takim, kto przyszedł poobserwować ptaki. Te wszystkie papuzie rasy, które znał na pamięć, potrafił rozróżniać po barwie upierzenia, potrafił podziwiać zamkniętą w klatce wolność, jak czasem podziwia się zaklęte w bursztyn życie, to dawno wymarłe owadzie ciche trwanie.

I znowu ten owad, ta mucha w jego głowie, jak powracający wraz z każdą nocą koszmar. A było już po wszystkim. Bo co go właściwie jeszcze mogło czekać? To był absurd. Nie było żadnego paragrafu przeciw niemu, nie było sędziego gotowego, by go skazać, nie mogło być mowy o grzechu. Powoli wracał spokój. Papugi skrzeczały, przestępowały z nogi na nogę, doniosłe i dumne, pomimo życia w klatce. Tamci widocznie doszli do porozumienia. Mężczyzna wyciągnął pieniądze, by zapłacić, dziewczyna w tym czasie wszystko zapakowała.

— Dziękuję panu — powiedział klient. — Kłaniam się.

Ominął go. Wyszedł.

— Ja też panu dziękuję — powiedziała sprzedawczyni. — Pomógł mi pan utemperować tego pana.

— Nie mam wrażenia, abym w czymkolwiek pomógł.

— Gdyby nie pan, on nigdy by nie poszedł. I nic by nie kupił.

Zrobiło mu się głupio. Bo czy on sam kiedyś wyjdzie? Czy sam cokolwiek kupi?

— Świetnie zagrała pani z tymi gratisami.

— Wziął wszystko, widział pan?

— Ludzie są przewidywalni.

— Tylko jak ja to wszystko wytłumaczę ojcu?

— Chyba nieczęsto ktoś kupuje wszystkie rodzaje karmy. To niezły zarobek jak na jeden raz.

— To prawda.

Uśmiechnęła się.

— A pan?

— Ja?

— Czego pan potrzebuje?

Tak wiele razy przychodził tu po pracy i nigdy nie wdawał się w żadne dyskusje. Gdy go pytała, czy coś podać, po prostu kręcił głową, czasami odburknął pod nosem, że dziękuje. Następnie wychodził, nigdy nic nie kupując, był typem klienta, którym sprzedawcy gardzą. Tak zwany oglądacz, uważny obserwator, jak biedny rencista jedzący szynkę wzrokiem lub jak alkoholik patrzący na rząd flaszek. Popatrzę, odejdę. To była ich dewiza. To była konieczność, czasami zaś potrzeba, zwyczajna rozrywka, zajęcie czymś złych myśli. I czasu, bo czasu ci ludzie zawsze mieli nadmiar.

Zatem przeważnie milczał. Bo co miał mówić? Miał jej powiedzieć coś o sobie? Kilka faktów o nim: zdarza mu się sięgać po dowód osobisty, żeby zobaczyć, kim jest; z tego samego powodu zrobił zdjęcie do dokumentów, chociaż nie było mu potrzebne; na zegarku ma zawsze złą datę w datowniku, bo ustawienie jej jest jego zdaniem zbyt skomplikowane; najbardziej cieszą go drobiazgi, takie jak zdrowy, lekki stolec z rana; wyrzuca śmieci do złych pojemników, bo nigdy nie nauczył się robić tego prawidłowo; niczego nie kupuje na zapas; nie używa tabletek przeciwbólowych, choćby głowa pękała mu na pół, a działo się to notorycznie; jakby nie patrzeć, był trochę dziwny, a przecież mógłby wymieniać i wymieniać, a nie robił tego, bo i po co?

Do najważniejszych faktów należał ten, że Sebastian był tym klientem oglądaczem. Jednak tym razem nie umiał odmówić, zabrnął już za daleko, musiał coś wymyślić. Rozejrzał się.

— Tę klatkę wezmę.

— Klatkę?

— Tak. Klatkę na ptaki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: