- W empik go
Stryj Atanazy: Powieść na tle stosunków galicyjskich osnuta - ebook
Stryj Atanazy: Powieść na tle stosunków galicyjskich osnuta - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 344 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ciocia sama jedzie?
– Sama.
– A nie byłoby lepiej wziąć Jasia?
– Ach! daj mi z nim pokój! Nie uwierzyłabyś Jadziu, comme il me donnę sur les nerfs. Jego automatyczne za mna postępowanie do rozpaczy ranie doprowadza, a ilekroć go o co spytam, zawsze mi odpowiada albo „tak, proszę panienki”, albo „nie, proszę panienki”, Vraiment c'est assomant!
– Żeby ciocię tylko co złego nie spotkało!
Ta, do której te słowa były skierowane, uśmiechnęła się na to i, do wierzchowca swego podchodząc, rzekła:
– Próżne obawy!… Moja dobra Lola spokojna jak dziecko.
To powiedziawszy, stanęła na strzemieniu które jej Jaś przytrzymywał i lekko na siodło wskoczyła. Teraz cugle ściągnęła i zwróciwszy się profilem do siostrzenicy, na odjezdem zawołała:
– Ach! jak ja lubię sama bujać i marzyć!
Tyle sentymentalizmu brzmiało w jej głosie, że gdyby ją był podsłuchał jaki Zoil złośliwy, możeby przypuścił, że ciocia Salusia uczyła się marzyć w owej epoce romantycznej, niedawno przebrzmiałej, która więcej
Iniż każda inna wydała serc rozdartych i aniołów zapoznanych. Amazonka uderzyła Jekko szpicrutą Lolę po szklącej szyi, klacz zastrzygła uszkami i kłusem wyciągniętym puściła się w głąb alei lipowej.
Jadwinia, na tarasie stojąc, odjeżdżającą wzrokiem odprowadzała. – Doprawdy, ciocia jeszcze ładna – szepnęła. Czemu Jeszcze?"
Amazonka była wzrostu prawie słusznego, figurę miała prześliczną, trzymała się prosto lecz nie sztywnie czarna suknia, zapięta od przodu na okrągłe guziczki z pośród których wychylał się zalotnie biały rąbek ha, tystowej chusteczki, uwydatniała ramion okrągłość biustu wzorową toczystość; wysoki kapelusz spoczywał na czarnych warkoczach, misternie w tyle głowy ułożonych, ciemna zaś woalka cala twarz zasłaniała.
Ach! ta woalka! Ileż ona pozwalała domyślać się, a ile spodziewać!… Mimo muszek nie była o tyle gęstą, iżby pod nią nie było można dostrzedz rysów delikatnych i oczu wyrazistych, ani o tyle przejrzystą, żeby ktokolwiek byt w możności objąć dokładnie wzrokiem wszystkie kontury i powaby twarzyczki cioci Sulusi.
Stojąca na tarasie panienka była także smukła i słuszna, a lat miała najwyżej ośmnaście.
Włosy bujne, kasztanowate, splecione w dwa grube warkocze, spływały po jej ramionach okrągłych; twarz, była łagodnie rumiana z lubemi doleczkami po obydwu bokach, nosek miała delikatny, ściągły, z nozdrzami u dołu lekko rozwartemi, czoło szerokie a jasne, bez skazy naj mniejszej, pod niemi dwa łuki brwi gęstych i ciemnych, od których odbijały oczy petne blasku i wyrazu. A jak niegdyś na Delos płonął ogień wiecznie czysty, który całą Grecją ożywił, tak i w źrenicach Jadwini każdy, co się do niej zbliżył, widział ogniska czyste i płomienne, które niejedną duszę mogły ożywić, bo same były emanacją duszy równie gorącej, jak pięknej.
Jej ubiór był nad wyraz skromny.
Miała na sobie biały szlafroczek przepasany szarfą niebieską, bez żadnych ozdób, bez żadnych świecidełek, nawet we włosy dotąd kwiatu nie wetknęła. A mimo to, dzięki samej młodości, była jako ów kwiat, co o słońca wschodzie z białych obsłon wystrzelił i w ten majowy poranek słodką wonią swej piersi powietrze w koło napełnia.
Śliczne to dziecko, odbite od ciemnego tła murów starożytnego pałacu, robiło wrażenie księżniczki zaczarowanej, która, ze snu długiego pocałunkiem pięknego rycerza zbudzona, wybiegła na terasę, by swego zbawcę odszukać.
Gdzieżeś, ach! gdzieżeś?
Jasiek odszedł przez park ku stajniom, w alei ścichł tętent, ze wsi dolatują nawoływania pasterzów; w suterenach, pod pałacem, słychać brzęk naczynia i gderanie kucharza.
Gdzieżeś poezjo, siostrzyco wiosny, a dziewic kochanko?
Jadwinia wzrok tęskny w kolo toczy, w tem jej spojrzenie pada na różę szkarłatną, pierwszą, która tej nocy zakwitła. Aż w dłonie klasnęła, tak ją jej widok ucie szył, i z uśmiechem na ustach zbiegła po schodach kamiennych.
O! witaj mi kwiecie, miłości i szału! Tymczasem ciocia Salusia, minąwszy aleję lipową,. do wsi wjechała.
Skibowice rozsiadły się nad brzegami stawu obszernego, który sitowiem, jak wieńcem, w koło był opasany. Wolny przystęp do wody znajdował się tylko w dwóch miejscach, po dwóch brzegach przeciwległych, i tam właśnie pasterze bydło poih.
Wieś była dobrze zabudowana i robiła wrażenie osady zamożnej. Domy, acz wszystkie na węgłach, miały okna dość duże i białe kominy; każde obejście było porządnie ogrodzone, a w tyle chaty stały budynki gospodarskie z wysokiemi stogami. I snać z dawien dawna mieszkańcy Skibowic mieh zamiłowanie do ogrodnictwa, bo dwie zagrody tonęły wśród starych grusz, śliw i jabłoni, które właśnie teraz to białem, to różowem kwieciem obsypane, roztaczały nad ich strzechami świąteczne swoje korony.
Ponieważ staw leżał w kotlinie, otoczonej z wszystkich stron wyżyną łagodnie stoczystą, na której bokach wieś się rozsiadła, ktokolwiek zatem do niej wjeżdżał, miał ją całą jak na dłoni. Tam, gdzie wody stawu biegły ku nizinie, nazywanej Zabłociera, znajdowała się grobla, przy niej stał młyn o dwóch kamieniach, umajony z dwóch stron wysokiemi jesionami. Naprzeciw grobli, na najwyższym szczycie wzgórza, widać było cerkiew drewnianą, w stylu bizantyńskim, mającą krzyż złocony na kopule środkowej. Wysokie lipy, w kolo ją wieńczące.
użyczały niezwykłego uroku tej miejscowości, równie zacisznej jak poważnej.
Nieopodal cerkwi, żywym płotem opleciony, marzył o wieczności cmentarz wioskowy. Ponad płot wznosiły się bzy, kilka krzyżów i dwa nagrobki białe, stojąceJj pośrodku, a widne zdaleka. I
Gdy ciocia Salusia, groblę minąwszy, za wieś wyjechała, wstrzymała Lolę. Miała przed sobą dwie drogi do wyboru. Jadąc prosto, dostałaby się rychło do szosy, pełnej żwiru rzecznego, który dróżnicy właśnie rozwozih, przeciwnie, droga na prawo wiodła przez pola i łąki, ku folwarkowi zwanemu „Ameryką”, o którym w okohcy najrozmaitsze wieści krążyły.
Nie długo się namyślała. Droga na prawo dla konnej wycieczki była przyjemniejsza, prócz tego budziła ciekawość, a ciocia Salusia, acz poczytywała się za doskonalszą od innych, nie zapierała się przed nikim te słabości, odziedziczonej po mamie Ewie.
Wszakże nim z miejsca ruszyła, puściła jeszcze wzrok dokoła, by duszę nasycić widokiem otaczającej ją natura
Pośród dwóch ramion Karpat, fantastycznie postrzępionych a szpilkowemi lasami porosłych, ciągnęła si równina, mająca milę szerokości, gdzieniegdzie jeszcze przecięta wstęgą rzeki wartkiej a jak łza czystej, cal zasiana wioskami i folwarkami. Ponieważ ziemia by tu ciepła i nadzwyczaj urodzajna, przeto wszystko ros na niej bujnie, a wyglądało dostatnio. Takich zbóż szm; ragdowych jak te, które było widać po obu stronach drogi, dalekoby szukać; takich dębów olbrzymich, owe nad łąką, nie znaleść byle gdzie, a zaś wioski ry wnie zasobne, jak w tej okolicy, znajdują się chyba na Podolu, Niedarmo też ten kąt uroczy nazwano Podolem sanockiem.
Nawet miasteczko powiatowe, stojące hen na wzgórzu, miało bielsze mury i żywszą fizjognomią niż każde inne z galioyjskich, owe zaś zaniku ruiny, widne na górze pośród skał dziko rozrzuconych, użyczają całości niezwykłego uroku i powagi.
Słońce jasno świeciło, powietrze było ciepłe, u góry skowronki wydzwaniały pieśń poranną, cała natura była pełna tego gwaru niedającego się bliżej określić, który jest życiem wiosny i jej rozkoszą.
Ciocia Salusia uchyliła nieco woalki, żeby pełną piersią odetchnąć, i dopiero gdy się Lola niecierpliwić zaczęła, spuściła naraz woalkę, poczem lekkim kłusem ruszyła ku Ameryce.
Ujechała ledwie kilkaset kroków, gdy na pierwszym skręcie, w miejscu gdzie droga wrzynała się między dwa wzgórza, pokryte krzakami głogu i tarniny, niespodziewanie duży, czarny pies wyskoczył i głośnem szczekaniem tak Lolę przestraszył, że wierzgnąwszy gwałtownie, w bok się rzuciła. Amazonka na to nie przygotowana straciła równowagę, cugle z rąk jej się wymknęły i z głośnem ach! upadła na miękką murawę.
Lola uszczęśliwiona puściła się cwałem na najbliższy łan zielonej pszenicy.
– Tremor! do nogi! – dal się słyszeć głos męzki, doniosły i w tejże chwili ze szczytu wzgórza zbiegł mężczyzna i do amazonki pospieszył. – Boże! jaki przykry wypadek – mówił sam do siebie, przytrzymując psa za obrożę.– Przekonasz się, Tremor, Ze cię kiedyś sam zastrzelę! Tyś mi już nie jedne przykrość sprawił.
Pies, jakby tej wymówki nie brał do siebie, lizał radośnie swego pana po rękach, wzrokiem atoli pożerał leżącą na ziemi amazonkę, bo jej poza pełna wdzięku i kształty nieporównane musiały nawet na nim głębokie uczynić wrażenie.
Młody człowiek przystąpił do leżącej. Widocznem było jego zakłopotanie, gdyż nie wiedział jak ją ratować. Miał lat dwadzieścia cztery!… Dla mężczyzny w tym wieku kobieta czy to we śnie, czy w omdleniu jest świętością, której nie dotknie się ręką świętokradzką.
Amazonka musiała w rzeczy samej omdleć, skoro twarz miała bladą, a oczy przymknięte. Woalka zsunęła się na czoło, odsłoniła to niedyskretnie, co ciocia Salusia pragnęła przed wzrokiem ciekawych w tajemnicy zachować.
– Pani! – nieznajomy zawołał, nad nią się pochylając. Drgnęła nieznacznie, potem oczy otworzyła. Młodemu człowiekowi twarz się rozjaśniła.
– Boże! co się stało?… Kto pan jesteś?… Czego chcesz!… – zapytała głosem bez dźwięku i szybko na ziemi usiadła.
– Przyszedłem panią przeprosić za swego psa i spytać, czy nie moge paniczem służyć?
Amazonka zaciągnęła szybko woalkę i rękę do ust przytknąwszy, zaczęła się niespokojnie rozglądać, jakby czego szukała. Nieznajomy biegł wspojrżeniem za jej wzrokiem. O krok od niej, w trawie zielonej, leżało coś świecącego… Już chciał się schylić by zgubę podnieść, gdy w tem przyszła mu Lola na myśl.
– Pozwoli pani, że pobiegnę po jej wierzchowca?
– zapytał.
– Dobrze… dobrze…
Nie podał jej ręki, nie pomógł jej wstać, tylko w roztargnieniu puścił się cwałem ku Loli, która tymczasem pasła się spokojnie na zielonej pszenicy. Za chwilę wracał, za sobą ją prowadząc. Podczas jego nieobecności, ciocia Salusia zgubę znalazła, podniosła się o własnych siłach, poprawiła suknię, woalkę, kapelusz i w pozie pełnej wdzięku czekała na rycerza.
Przystąpił, a zdjąwszy kapelusz, rzekł z głębokim ukłonem:
– Jeszcze raz przepraszam ])anią za swego Tremora i będę się poczytywał za najszczęśliwszego w świecie, jeśli kiedykolwiek w życiu potrafię wynagrodzić przykrość, którą on pani dziś sprawił, acz może nie ze złej woli.
Amazonka, widząc przed sobą młodziana, którego wzrost i kształty przypominały Antinousa, a oko wyraziste i luby uśmiech na ustach energicznych najpiękniejszego mieszkańca Olimpu, nie mogła się nie uśmiechnąć.
– Chcę zapomnieć, co się stało – odpowiedziała tym razem głosem dźwięcznym, metalowym, – i raczej błogosławię chwili, która mi nastręczyła sposobność poznania tak dystyngowanego kawalera.
Z temi słowy odrzuciła zgrabnie nóżką tren amazonki i ukłoniła mu się uprzejmie, jak na salonach królewskich. Gdy on za strzemię ujął, aby jej pomódz dosiąść Loli, spytała;
– Wolnoż jednak wiedzieć, komu zawdzięczam rycerską pomoc dans ce grand embarras?
– O! mademoiselle, je vous demande mille fois pardon, żem się dotąd nie przedstawił, ale niech mnie usprawiedliwi niezwykłość zdarzenia. Jestem Włodzimierz Wolski.
– Właściciel Ameryki?
– Nie, pani. Właścicielem tej posiadłości jest mój stryj, Atanazy. Ja dopiero przed kilku dniami przyjechałem z Paryża.
– Z Paryża? Vraiment?… z Paryża?… Ach! comme ce beau!… Nieprawdaż, że na całym globie nie ma drugiego miasta równie pięknego i rozumnego? Ja tak lubię Paryż! ce n'est pas une ville, cest un reve!
– I ja jestem tego zdania – młodzieniec potwierdził.
– Jak mnie to cieszy! – żywo zawołała. Widać, że się w naszych upodobaniach zgadzamy – z lubym uśmiechem dodała. – Ja jeszcze i z tego względu Paryż admiruję, że jestto miasto, w którem niepotrzeba się obawiać plotek, obmów. tam nie troszczy się jeden o drugiego, jeśli więc gdzie, to w Paryżu można powiedzieć, że jest się isolee dans la faule.
Ciocia Salusia lubiła swobodną konwersacją a jak rumak czystej krwi arabskiej dopiero wtedy zaczyna pędzić z animuszem, gdy pot w sobie poczuje, tak i ona na szerokie flukty wesołej pogawędki puszczała się z ową chwilą, w której ogrzała się należycie własnemi słowami. Krytyczny ten moment właśnie nadchodził. Odtąd słowa.
a były już same francuzkie, wybiegały z jej ust z szybkością błyskawiczną, od której można było dostać zawrotu głowy, a chociaż młody człowiek sam o nic nie pytał, odpowiadał zaś zdaniami urywanemi, mimo to ona, tem niezrażona, mówiła za niego i za siebie, przyczem zeń oka nie spuszczała. A że jej umysł, nawet wśród najbardziej ożywionej konwersacji, umiał pracować samodzielnie, więc miała czas utwierdzić się w przekonaniu, że usta pana Włodzimierza Wolskiego były stworzone do pocałunków, że wąsik nad niemi się wijący, acz dotąd jeszcze niewielki, byt bardzo filuterny, nakoniec, co najważniejsze, że jego oczy były wprost niebezpieczne, choć ich koloru nie mogła bliżej zbadać.
Już to oczy piękne a wyraziste były zda wien dawna najsłabszą stroną cioci Salusi!
Kto wie jak długo jeszcze w tem miejscu ustronnem byłaby trwała francuzka konwersacja, gdyby nie turkot kół wozu nadjeżdżającego. To ją ocuciło.
– Przepraszam pana, żem mu tyle czasu zajęta – rzekła, wyciągając doń rączkę kształtną, podłużną, tem mniejszą i pukliniejszą, że ją ściskała duńska rękawiczka – ale spotkanie natem pustkowiu kawalera comme U faut było dla mnie zjawiskiem tak niezwykłem a miłem, że musiałam się niem chwilę nacieszyć.
– Ośmielę się przeciw temu zaprotestować! – młodzieniec żywo przerwał. – Całe szczęście było tylko moim udziałem – dodał, z głębokim ukłonem jej ręki się dotykając.
Wóz nadjeżdżający był już niedaleko.
Przy pomocy pięknego rycerza dosiadła wierzchowca.
a zwracając się do niego i raz jeszcze rękę mu podając, rzekła:
– Mam nadzieję, że to pierwsze nasze spotkanie nie będzie ostatniem.
– Jak pani rozkaże!
Chociaż ciocia Salusia urodziła się i wychowała na Świecie szerokim, mimo to nie wiedziała co teraz powiedzieć. Słowa młodego człowieka wprost ją nawet zaambarasowały. Aby tedy wyrwać się czemprędzej z kłopotliwego położenia, skinęła mu głową i zawoławszy: – Au plaisir de vous voir! – puściła się z powrotem.
Włodzimierz stał chwilę na dawnem miejscu i amazonkę wzrokiem odprowadzał; gdy na zakręcie głowę odwróciła, uśmiechnął się i krokiem wolnym skierował ku Ameryce.
II.
Tremor biegł przodem i z wielkiej radości, że raz przecie skończyło się to nudne stanie na drodze, głośno naszczekiwał. Za nim postępował młody pan jego, i uśmiechając się napół wesoło, napół ironicznie, mówił do siebie: – Krzepka jeszcze babina, wcale krzepka, choć do pięćdziesiątki pono niedaleko… fryca gotowaby wziąć na lep… Niedyskretna woalka, jak ona ją zdradziła!… y twarzy dotąd delikatne, nawet piękne, ale przy nstach i dokoła oczu ile tam drobniutkich zmarszczek!
A te ząbki perłowe… tobym się był ubrał, gdybym je był z trawy podniósł! Za tę przysługę nie byłaby mi wdzięczna. Śliczny garnitur! pewnie paryzki… A jak mówi! lięczę że za ten talent na wystawie wszechświatowej dostałaby złoty medal. Musi to być owa kuzynka lirabiego, o której mi wczoraj stryj wspominał. Krzepka babina, wcale jeszcze krzepka!… Mało brakowało, a bylibyśmy sobie dali rendez-vous.
I tu zaczął śmiać się tak swobodnie, tak ochoczo, że aż Tremor przystanął i okiem zdziwionem wypatrzył się na swego pana.
Miody człowiek przeskoczył rów przydrożny i dalej idąc ścieżką, którą przechodnie obok zboża wydeptali, głosem drżącym i z wielkiem zrozumieniem rzeczy nucił znaną piosnkę:
„La donna e mobile”
Niedługo znalazł się na wyżynie, zkąd wzrokiem można już było objąć całą Amerykę.
Pośród pól, podzielonych nakształt olbrzymiej szachownicy na równe kwadraty, z których każdy był innem zbożem obsiany, znajdował się wielki czworobok, pełen budynków rozmaitych, cały obwiedziony wysokiemi sztachetami. Między budynkami wyróżniał się, nietyle kształtem co kolorami, dom mieszkalny, wazki, wysoki, bo dwupiętrowy. Nakryty u góry dachem czerwonym, pośród którego wznosiło się kilkanaście kominów, jeszcze bardziej czerwonych, z pomarańczowemi ścianami a zieloną od frontu werandą, nad którą wznosił się balkon także zielony, lecz mający poręcze ciemnowiśniowe, nie był podoimy do żadnego domu ani w okolicy ani w kraju całym, lecz wyglądał na rezydencją całkiem obcą, rzec można żywcem tu przeniesioną.
Przed domem widać było rozległy ogród warzywny z wodociągiem czysto amerykańskim, który na wysokości stóp kilkudziesięciu był uwieńczony kotem różnobarwnera, mającem pełnić funkcją wiatraka, co mu się jednak niezawsze udawało, ponieważ regularne wiatry w tych stronach należały do rzadkich zjawisk atmosferycznych. W tyle domu znajdował się sad świeżo założony, za nim wznosiły się budynki gospodarskie, a zaś w nieznacznem od nich oddaleniu, podobne do wojskowych baraków, stosunkowo dość nizkie i podłużne, stały trzy domy, w których prawdopodobnie mieszkała służba folwarczna.
Wszystkie budynki były murowane, pokryte dachówką czerwoną, całość zatem czyniła wrażenie bogatej fermy z nowego świata, założonej ze ścisłością matematyczną. Ktokolwiek więc koło tego folwarku przejeżdżał, pytał zdziwiony: Zkąd tu się wzięła „Ameryka?”
A chociaż wszystko było tu porządne, czyste, dokładne, całość nie sprawiała przyjemnego wrażenia. I zdaje się, że powodu tego należałoby szukać głównie w dwóch rzeczach: w zupełnym braku większych drzew i w sztachetach nad wyraz smutnych. Wprawdzie właściciel zasadził już kilka tysięcy krzewów i szczepów, prócz tego znaczną liczbę akacyj, lip i kasztanów, któremi oplótł całą siedzibę, ale mimo to dotąd one jej nie ożywiały, bo były jeszcze małe. Co do sztachet, te wznosiły się najmniej na dwa sążnie wysoko, szczyty miały zaostrzone w kształcie dzid, w dodatku były pociągnięte czarną farbą, tak zwanym terem, który je chronił od wilgoci.
Ponieważ brama od frontu była tak samo czarna, niezmiernie wysoka, przytem wiecznie zamknięta (do zabudowań gospodarskich prowadziła droga inna z boku), całość zatem była smutna, prawie cmentarna.
– Widać, że ten człowiek musi mieć serce samolubne skoro u niego brama wciąż zamknięta – niejeden myślał, koło Ameryki przejeżdżając.
– Opasał się ostrokołem, przez który ledwie ptak przeleci, jakby się znajdował nie w kraju cywilizowanym, lecz między dzikimi Indianami – inni mówili. – Musi mieć pieniądze, wiec się boi, by go kto nie zrabował
Drogą ze Skibniewic do Ameryki było dość daleko, zato ścieżkami nawskróś przez pola szło się tam ledwie dziesięć minut. Ponieważ pałac hrabi Białowiejskiego leżał na wyżynie po drugiej stronie wsi, przeto z górnych jego okien, przy pomocy szkieł przybliżających, można było widzieć doskonale, co się w Ameryce działo. Co do Ameryki, ta wobec swego sąsiada nie znajdowała się w położeniu równie korzystnem, gdyż rezydencja właściciela Skibniewic, rozległym parkiem otoczona, wśród drzew wysokich formalnie tonęła.
Utrzymywano że hrabia był bardzo niezadowolony, gdy pan Atanazy zaczął mu przed pięciu laty folwark pod bokiem zakładać, wszelako nie mógł temu przeszkodzić, bo dziś ten pan, kto ma pieniądze, a przekonanie było powszechne, że Atanazy Wolski miał ich bardzo dużo.
Starsi we wsi gospodarze dobrze wiedzieli, zkąd właściciel Ameryki pochodził, ale że chłop rusiński (w Skibniewicach mieszkali sami Rusini), z natury małomówny i oględny, nie lubi zajmować się cudzemi sprawami, więc rzadko kto mógł pod tyra względem z nich co wydobyć. Ale między nimi był jeden, Dymitr Wołk, dawny fornal, dziś próżniak i zawalidroga, który, ożeniwszy się z Tatianną „ najpierw mamką, następnie piastunką hrabianki Jadwigi, tylko z tego żył, co ona bądź zarobiła, bądź przyniosła z pałacu. Ten, gdy krótki cybuszek, na którym fajka porcelanowa wisiała, w gębę wetknął, chętnie opowiadał co widział lub słyszał i od niego to mógł się każdy łatwo dowiedzieć, z jakich stron przybył pan Atanazy Wolski.
– Bo to trzeba wam wiedzieć – opowiadał niedawno w karczmie wójtowi ze wsi sąsiedniej – że on nasz, swojak i taki sam Rusin sprawiedliwy, jak my wszyscy, jeno w Ameryce zapomniał mówić po naszemu i teraz ani ani, ni pies z niego ni baran, zato jak ci zacznie kląć po amerykańsku, aż człowiekowi włosy ze strachu stają na głowie. Było Wolskich dwóch, ten starszy nazywa się Atanazy, młodszemu było na imię Euzebiusz. Ich ojciec był u nas rządcą, tak samo jak dziad i pradziad. Już to z dawien dawna w Skibniewicach było w zwyczaju, że rządca musiał być u nas koniecznie jakiś Wolski. Dopiero na Euzebiuszu całkiem się urwało… Gdy się ten ożenił, brat jego Atanazy, starszy od niego o lat piętnaście, porzucił dzierżawę, którą trzymał ztąd niedaleko, i przepadł jak kamień w wodzie. Długo o nim nie było słychać, wszyscy myśleli że zginął, dopiero w jakie pięć lub sześć lat, gdy pan Euzebiusz był już u nas rządcą, a właśnie wtedy urodził mu się syn, Włodzimierz, zawołał mnie raz do pokoju i rzekł: –A wiesz ty, Wołk, gdzie się mój brat obraca? – Ta zkądbym wiedział, proszę wielmożnego pana – odpowiedziałem, – Może starszy panicz pojechali do Ameryki. – Zgadłeś! – rządca zawołał. – Pan Atanazy jest w rzeczy samej w Ameryce i musiał się tam wielkiego majątku dorobić, skoro przysłał mi dla chłopaka, patrz, ile pieniędzy! – To powiedziawszy, pan rządca wyjął z szuflady worek skórzany i z niego wysypał na stół moc dukatów. Było ich tam może półkwarty.
W tem miejscu wójt przysunął się do opowiadającego.
– I co się stało z temi pieniędzmi? – zapytał.
– Ta coby się miało stać? Rządca wsypał dukaty nazad do worka, potem worek schował do szuflady, taj tyle – Wołk odpowiedział, przyczem westchną! głęboko. – Człowiek tam z nich żadnego nie powąchał… Niedługo potem rządca zginął, została po nim wdowa, ale i ta pu roku legła obok niego na cmentarzu… Okrutnie się kochali, jedno bez drugiego żyć nie umiało… Po śmierci matki, małym Włodziem zajął się nowy rządca, który tu przyszedł. Byłem jeszcze i za tego fornalem, dopóki mnie nie wygryzł ten zawołoka Jed'ko, który licho wie zkąd tu się wziął, widziałem tedy nieraz, jak nowy rządca pisywał długie listy, które Mordko na pocztę woził, potem żyd nam opowiadał, że szły one do Ameryki, do stryja Atanazego, bo ten synowcem się opiekował. Musiały z tej Ameryki i pieniądze przychodzić, ale nowy rządca nie o tem nie wspominał, bo na grosz okrutnie był łakomy… Tak trwało blizko dwa lata. Nagle raz w nocy, gdy go się nikt nie spodziewał, zjechał sam Atanazy, zabrał chłopca i świtaniem wywiózł go do miasta.
We wsi nikt Atanazego nie widział, ja sam o tem, że był, usłyszałem dopiero po jego odjeździe… Jeden tylko grabarz, Wasyl, gdy nocą z cmentarza do domu wracał, zobaczył coś klęczącego na grobie Euzebiusza i jego żony. Księżyc jasno wtedy świecił, na cmentarzu było cicho… Grabarz stanął, bo go zjął lęk okrutny. Teraz ten, co klęczał, odwrócił głowę i na niego spojrzał… Grabarz omało się nie wywrócił, a krzyknąć nie mogł, bo mu język w gębie kołkiem stanął. Zdawało mu się, źe patrzy na niego upiór blady, straszny, z oczami za-padniętemi… Grabarz puścił się chyłkiem, popod płotem i bez tchu wpadł do swojej chaty. Baba musiała mu zaraz ziela uwarzyć, bo go straszne kolki sparły, biedak cały tydzień chorował i ledwie się wylizał… Ten do grobowej deski będzie Atanazego pamiętał…
Tu Wołk urwał, bo mu się fajeczka wypaliła, chciał ją wytrząsnąć i wydmuchać.
– A potem co się stało? – wójt dalej badał ciekawie.
– Ta coby się miało stać… nic! Długie lata nie słyszeliśmy ani o małym Włodziu, ani o jego stryju, aż ci tu znów jakoś pod jesień zjeżdża sam Atanazy z faktorami, z panami, z inżynierami. Bóg tam wie z kim jeszcze. Kupuje od żydów całą Zawiejszczyznę i drugi folwark, co do niej przytykał, burzy wszystko, nawet drzewa powyrąbywał, bo mu zawadzały, i buduje swoje Amerykę. A spieszył się, jakby go kto pędził. Przez całą zimę zwozili materjały, a ledwie się trochę ociepliło, zaczęli murować. Jak świat światem nikt przedtem nie widział takiej fabryki u nas. Ludzi tam było codzień jak mrówek, pieniądze szły i szły; nim jesień się skończyli, wszystko było gotowe. A podczas gdy mury się podnosiły, Atanazy równocześnie sadził drzewa, równał poła i łąki, gdy zaś druga wiosna przyszła, Ameryka całkiem już tak wyglądała, jak dziś. Ale co go to kosztowało! Sam słyszałem, jak panowie w mieście mówili, że za ten pospiech grubo zapłacił, ale on widać na pieniądze nie uważa, bo z za morza tyle dolarów przywiózł, że sam ich zliczyć nie może… Teraz sobie gospodarzy, parobkom daje codzień mleko i mięso, nam, gdy do niego na robotę przyjdziemy, płaci zawsze dwa razy tyJe co nasz lirabia, no, i jest sobie z niego pan całą gębą.
– Aż jego synowcem co się stało? – wójt dalej pytał.
– Ta nic… ukończył wszystkie szkoły i po świecie jeździ. Ma pieniądze, bo mu ich stryj pewnie nie żałuje, więc co mu za bieda. Tamtego tygodnia słyszałem w Ameryce, że go się tara lada dzień spodziewają i teraz dłużej już tu zostanie, bo dawniej wpadał tylko jak po ogień i znów w świat pędził. A walny z niego chłopak, walny! Bardzo urodziwy i grzeczny… ten nikomu marnego słowa nie powie. Jego stryj to już całkiem inny. ' I on dobry, ale wrzeszczy aż w domu okna się trzęsą, a klnie!… Szczęście jeszcze, że człowiek nie rozumie tych przekleństw amerykańskich, więc niewiele z nich sobie robi.
Wołk acz lubił opowiadać, osądził, że na ten dzień dosyć już było, wójt atoli pragnął więcej usłyszeć.
– A nie moglibyście mi powiedzieć, jak to właściwie było z panem Euzebiuszem? – zapytał. – Słyszałem już dawno, że ten nie umarł śmiercią naturalną, i ludzie rozmaicie o tem mówią.
Wołk porwał się z ławy, cybuch z ust wyjął i przez zęby splunął.
– Idźcie do hrabiego, niech on wam powie, jak to było… Ja nic nie wiem!
To rzekłszy, od wójta się odwrócił i zachmurzony z karczmy wyszedł.
Tyle w Skibniewicach wiedziano o stryju Atanazym.
Włodzimierz był już niedaleko domu, gdy na polnej ścieżce, prowadzącej ze wsi do Ameryki, ujrzał trzech włościan. Mimo znacznego oddalenia zauważył, że choć to był dzień roboczy, ludzie ci mieli na sobie świeżo wyprane płótnianki i kapelusze odświętne.
– Pewnie mają jakiś interes – pomyślał, a nie chcąc ich wybadywać, zwolnił kroku.
chłopi, otworzywszy furtkę, znajdującą się obok bramy, weszli do ogrodu. Przed werandą stał właśnie ten, z którym chcieli się widzieć. Ujrzawszy go, pozdejmowali kapelusze i nieśmiało zaczęli zbliżać się do domu.
– Hej! a to co znów?! – dał się słyszeć silny głos na werandzie. – Do Pana Boga idziecie, żeście głowy poodkrywali?! Słońce pali, a ci głupcy idą bez kapeluszy, choć na to je mają, żeby niemi głowy osłaniać! Nie bądźże bydlęciem jeden z drugim i zaraz mi głowę nakryj, albo won ztąd!
chłopi przystanęli. Saliajdak spojrzał na Górskiego, ten zerknął na Trubycza, każdy poskrobał się za ucho, bo bez tego chłop rusiński nie poweźmie żadnego po stanowienia, nareszcie kapelusze włożyli i chyłkiem ruszyli przez ogród.
Przed werandą stał mężczyzna słuszny, kościsty, dobrze już szpakowaty. Trzymał się prosto jak żołniera i śmiało spoglądał. Rysy jego twarzy były regularne i wyraziste. Czoło miał w głębokie bruzdy poorane, pod brwiami krzaczastemi świeciły oczy siwe a dotąd bystre, nos ostro ścięty biegł ku ustom energicznym, nad któremi po obu bokach zwisały wąsy długie, kozacze.
Miał on na sobie bluzę niebieską i białą czapkę, na tył głowy nasuniętą. Od czapki do polowy pleców spadał biały fartuszek, który pod chłodnem słońcem północy miał go tak samo, jak w krajach zwrotnikowych, chronić od nadmiernych upałów.
Mimo że musiał mieć lat najmniej sześćdziesiąt, wyglądał jeszcze czerstwo a każdy ruch jego znamionował niezmierną siłę i energią.
chłopi, przed werandą stanąwszy, sięgnęli znów da kapeluszy, co widząc, stryj Atanazy krzyknął:
– Ani mi się ważcie! Przyszli swoi do swego, obywatele do obywatela, więc pomówicie ze mną jak ludzie z człowiekiem, nie jak niewolnicy z plantatorem! Zapewne macie do mnie jakiś interes?
– A tak, prosimy łaski wiel..
Saliajdakowi, acz ten między nimi był najstarszy i najwymowniejszy, ledwie tyle udało się powiedzieć, stryj Atanazy bowiem tak surowo nań spojrzał, że chłopa reszta słów na ustach zamarła.
– Dobrze, chodźcie za mną, tylko spieszcie się, bo czasu mara mało, a czas to pieniądz!
To rzekłszy, otworzył drzwi od werandy.
Język tego człowieka był niezwykły. Mieszał wciąż słowa, prócz tego dorzucał do nich wyrazy angielskie, skutkiem czego tworzył się żargon jedyny w swoim rodzaju, który jednak chłopi doskonale rozumieli, ponieważ mówiący każde swoje słowo ilustrował bądź ruchami rąk, bądź wyrazistą mimiką.
Za werandą, na dole, znajdowało się po lewej stronie mieszkanie gospodarza domu, złożone tylko z jednej sali, tworzącej rozległy apartament. Mieszkanie to było tak uderzające, że drugiego w tym guście możeby nie znalazł w całej Europie.
Pośrodku sali olbrzymiej, wysokiej i bardzo jasnej, oświetlały ją bowiem cztery okna weneckie, dwa od frontu, a dwa z boku, wznosiła się kolumna okrągła, mająca najmniej metr średnicy, lakierowana na zielono, która pełniła dwa ważne obowiązki. W zimie służyła za doskonały piec, który w koło ciepło rozlewał, a zaś przez cały rok, nakształt filaru sufit podpierała, ponieważ ten, nad sala tak obszerną, możeby się nie utrzymał.
Sala była podzielona na cztery równe części i każda z nich miała inne przeznaczenie.
Przy drzwiach wchodowych, na prawo, stał olbrzymi sekretarz, zasypany papierami. Obok niego widać było bibljotekę, dalej półki na książki gospodarskie, kasę ogniotrwałą, na której leżał rewolwer, i kilka krzeseł ciemną skórą obitych. Ta część nazywała się pracownią, gabinetem lub kancelarją, jak kto chciał.
Z nią równolegle, po lewej stronie drzwi, okrągły stół dębowy, z takiemiż stołkami i dużym kredensem, tworzył jadalnię.
Naprzeciwko, pod ścianą boczną, kwadrat z prawej strony został przeznaczony na sypialnię, z lewej na salon. W sypialni widać było tylko łóżko, nad niem dywanik, na podłodze skórę niedźwiedzią, obok jedno krzesło i małą szafeczkę. Nad łóżkiem wisiał w głowach czarny krucyfiks, na nim Clirystus z kości słoniowej.
Salon był najwytworniej umeblowany. Tu stały naprzeciw siebie dwie kanapy, pąsowym aksamitem obite; między niemi stół nakryty serwetą różnobarwną, przetykaną nićmi złotemi, kilka fotelików, na ziemi leżał ładny dywan turecki, na ścianie, obok dużego zwierciadła wisiały sztychy angielskie Przy oknie stała żardynierka z kwiatami egzotycznemi.
Każdy pokój miał inne tapety. W gabinecie były popielate, w jadalni żółte, w sypialni szafirowe, a zaś pąsowe w salonie. W każdym wisiała także lampa innego koloru, zastosowana do obicia.
Całość tedy robiła wrażenie niezwykłe, przedewszystkiem nieswojskie.
Gospodarz, wszedłszy do gabinetu, rzucił się na jedno krzesło, na drugie nogi położył, a zsunąwszy czapkę na plecy, rzekł da swych gości, rękę wyciągając: – Siadajcie i mówcie, co was do mnie sprowadza… chłopi po sobie spojrzeli, w głowę się skrobiąc Trzeba siadać, bo każe, a tu nie wypada… Zawsze t( pan, a oni prości ludzie. Na ich szczęście Górski z kłopotu ich wybawił. Ten, jako ze światem więcej obyty bo był za lat młodszych fornalem u hrabiego, pierwszy zebrał się na odwagę i siadł na krześle, poczem kapelusz na kolano sobie położył. Widząc to Saliajdak i Trubycz to samo uczynili.
– I cóż? – gospodarz znów zapytał. Saliajdak odchrząknął i tak zaczął:
– Przyszliśmy tu w imieniu całej gminy po radę do wiel… pana.
– Jakiego pana, do stu katowi – gospodarz gniewnie przerwał. – Mówcie więc, jak was Bóg nauczył, bo inaczej nie będę was słuchał!
Saliajdak zafrasowany znów w głowę się poskrobał. Znał on dobrze stryja Atanazego i nieraz już słyszał jak na chłopów za to się gniewał, że go „panem” nazywali. Ale co było na to poradzić, skoro do tego sposobu mówienia oni przywykli od dzieci, a zbytnią poufałość z osobami wykształconemi poczytywali wprost za rzecz im samym uwłaczającą. Nieraz też mówili między sobą:
– Jeśli mu honoru nie oddamy gotów myśleć żeśmy grubianie.
To też mimo niejednokrotnych protestów z jego strony, wciąż był dla nich „panem”. Stryj Atanazy czasem tego nie słyszał, kiedyindziej umyślnie mimo uszu to puszczał, ale zdarzało się także że twardo stał przy swojem. Ponieważ właśnie dziś zanosiło się na opozycją z jego strony, przeto Saliajdak, by szkopuł ominąć, postanowił dyplomacji spróbować.
– Przyszliśmy tu poradzić się, co mamy czynić w naszym kłopocie – zaczął mówić wymijająco. – Od śmierci Wasyla Hryńczuka nie możemy doczekać się dobrego wójta. Prokop Wintowiak stracił podatki i poszedł do kryminału, Jedja Saliajdaka, choć to mój brat rodzony i był kapralem w wojsku, gromada nie chciała słuchać, bo nie umiał sobie z nią, radzić, a inni u nas niepiśmienni…
– To weźcie sobie pisarza! – gospodarz przerwał.
– Ta mybyśray go wzięli, gdyby nie to, że gromadzie ciężko,., frzez dwa łata nie mieliśmy urodzaju, a proces z dworem dużo kosztuje. Gmina biedna…
– Zapewne byście chcieli, bym ja wam pisarza trzymał!– stryj Atanazy zawołał. – O! niedoczekanie wasze! Każdy człowiek powinien umieć czytać i pisać, uczcie się więc i wy tego, bo to wasz obowiązek. Wszystko zrobię, ale ciemnoty nie będę podtrzymywał.
– My tam po to nie przyszli – Saliajdak odpowiedział, znów w głowę się skrobiąc – my chcemy się tylko poradzić, kogoby wójtem obrać. Ponieważ we wsi nie mamy nikogo odpowiedniego, odzywają się zatem głosy między gospodarzami, żebyśmy wójtem zrobili samego pana hrabiego.
Przy tych słowach stryj Atanazy porwał się na równe nogi… chłopi, przestraszeni, także powstali.
– Czy was Bóg opuścił a djabeł opętał? – krzyknął. – Ma świecie widziałem ja już dużo głupich ludzi, ale takich bydląt, jak wy, jeszczem dotąd nie spotkał. A czy wy myślicie, że hrabiego boli to samo co was? Że on bywa tak głodny jak wy? Ze jemu kiedy zimno? Że przy pracy pot z czoła mu spływa? Ciekawym, kto wam tę szaloną myśl podsunął?
Zirytowany starzec zaczął szybko chodzić, przyczem gniewne spojrzenia rzucał na swych gości. Ci stali niemy zakłopotani. Nagle zatrzymał się i głosem stanowczym zawołał:
– No, mówcie, w czyjej pałce to powstało? Saliajdak spojrzał na Górskiego, przyczem łokciem go trącił. Stryj Atanazy, dostrzegłszy to, zmierzył Górskiego i surowo zapytał:
– To ty taki mądry?
Górski widząc, że się nie wymknie, skłonił się i odpowiedział:
– Ja.
– Ty? W takim razie daj sobie łeb ogolić i niech cię do szpitala odwiozą, bo widać że Pan Bóg rozum ci odebrał. On Adama Biało wiejskiego chce robić wójtem w Skibniewicach! A wolałbyś się raczej powiesić, niż miałbyś to osiągnąć!
To rzekłszy zaczął znów szybko chodzić. Musiał być bardzo zły, skoro pobladł i wąs targał niespokojnie. Kilka też razy powiedział jakby do siebie:
– Zasłużył na zaufanie… o! zasłużył!
Po chwili stanął i, na Górskiego patrząc, zapytał:
– Powiedz mi prawdę, coś ty sobie właściwie myślał, żeś z takim cudackim projektem wystąpił?
– Ja, proszę… takem to sobie ułożył. U nas, we wsi, wszyscy wiedzą, że ztąd o dwie mile, w Zarudziu, gromada wójtem także swego dziedzica wybrała i bardzo jej z tem dobrze. Dziedzic trzyma pisarza i sani go opłaca, chłopi wójta słuchają, we wsi porządek, sporów między gminą a dworem nie ma żadnych i odkąd Zarudzie Zarudziem, jeszcze nigdy nie było tam tak spokojnie. A i w kasie wielki ład, bo przecie pan chłopom nic nie weźmie i sam jeszcze pilnuje, żeby przysiężni nie rabowali… Otoż pomyślałem sobie: skoro w Zaru-dziu gmina kontenta, więc czemu u nas, w Skibniewi-oach, nie mielibyśmy tego samego spróbować? Gdyby pan hrabia wybór przyjął, to i proces o Zabłocie rychłoby się skończył, bo pan habia miękki… byłem u niego trzy łata fornalem, więc go znam… Możeby całego Zabłocia nie odstąpił, zawsze tam jest trzysta morgów z okładem, ale że cośby dał, to pewna, a lepsze coś, niż nic.
– Czemu nic? – stryj Atanazy przerwał,
– Bo adwokaci doją nas i doją, proces ciągnie się już siedm lat i Bóg tam wie, czy się dla nas korzystnie skończy. Słyszałem raz w sądzie na własne uszy, B jak jeden taki, co to ma złoty kołnierz, mówił do drugiego: „Ci Skibniewiczanie myślą, że ich sprawa stoi najlepiej, tymczasem mogą się spodziewać gruszek na wierzbie.”
Już wtedy mówiłem we wsi: na co nam takich gruszek delikatnych? Czy nie byłoby lepiej zgodzić się, niż na procesy pieniądze tracić? Dlatego to z przekonania namawiam gromadę, żeby pana hrabiego swoim wójtem obrała.
W miarę jak Górski mówił, stryj Atanazy opanowywał pierwsze oburzenie i słuchał go coraz spokojniej. Co właściwie myślał, trudno było dociec, wszelako z brwi mocno ściągniętych i z oczu w dół spuszczonych sam Saliajdak wnioskował, że projekt Górskiego nie musiał mu się teraz wydawać tak niedorzecznym, jak przedtem. Chłop dawno przestał mówić, a on jeszcze stał i rozważał. Nareszcie ruchem szybkim głowę podniósł i zaj wołał:
– Nie! z tej mąki chleba nie będzie! Ten człowiek nie dla was. Zresztą on tu nie wieczny… lada dzień żydzi go rozniosą… Wyperswadujcie to sobie, ja wam tego nie będę nigdy doradzał, bo mi sumienie na to nie pozwalał
Tu Saliajdak nisko się ukłonił i rzekł:
– Skoro tak, więc możeby wielmożny dziedzic zostali naszym wójtem?