- W empik go
Strzały w schronisku - ebook
Strzały w schronisku - ebook
Od dłuższego czasu na Podhalu dochodzi do serii kolejowych kradzieży. W okolicach Zakopanego grasuje szajka przemytników kamieni szlachetnych. Do rozwikłania sprawy skierowany zostaje młody milicjant, który dla dobra śledztwa działa pod przykrywką. Jako dziennikarz przygląda się wypadkom na górskich drogach. Niespodziewanie trafia na sprawę, która nie daje mu spokoju. Teraz jego głowę zaprząta nie tylko grupa przemytników, ale także poszukiwanie mordercy sprzed roku.
Na podstawie powieści „Strzały w schronisku" powstał film w reżyserii Pawła Komorowskiego „Kocie ślady" (1971), w którym główną rolę zagrał młody Janusz Gajos.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1807-8 |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczoraj wezwał mnie pułkownik Rybak. Przed południem. Dostałem kawę w jego gabinecie, a później częstował mnie pomidorami. Przyniosła je sekretarka na talerzyku, umyte, bez soli. Pokroił je na ćwiartki, sam skosztował i poprosił, żebym zjadł. Nie miałem pojęcia, a co mu chodzi z tymi pomidorami. Zawsze częstował tylko kawą. Byłem piekielnie ciekawy, po co mnie wezwał. Siedzieliśmy w fotelach, przy małym stoliku z radiem i magnetofonem. Więc spróbujcie, powiedział pułkownik Rybak, wziąłem ćwiartkę, zjadłem. Była słodka, dojrzała, soczysta i pachniała ogrodem.
— Całkiem niezłe pomidory, to chyba nie krajowe — powiedziałem.
— Zgadza się, to są bułgarskie.
— Ale co panu pułkownikowi przyszło do głowy z tymi pomidorami, żelaza brakuje w organizmie?
— Bardzo lubię pomidory. A krajowe jedliście, kolego Góralczyk?
— Owszem. Mama kupuje. Są drogie i jeszcze niezbyt dojrzałe. Muszą poleżeć przy oknie, wygrzać się w słońcu, wtedy są lepsze od bułgarskich.
— Ja też wolę krajowe.
Zadzwonił do oficera dyżurnego i poprosił o samochód.
Pojechaliśmy na Stary Rynek, tam gdzie przekupki rozkładają swoje stragany z warzywami i starzyzną.
Pułkownik zatrzymał się przy stoisku z owocami.
— Pół kilo pomidorów — poprosił — ładnych, na sałatkę. Czy to są krajowe?
— Nie, panie, na krajowe za wcześnie, dobre panu sprzedam, zagraniczne, pan zje, to zechce więcej, kupuj pan, do obiadu wyprzedam wszystko, nie będzie.
Wzięliśmy całą torbę. Pułkownik znalazł kran z wodą. Wymył dwa, poczęstował. Zjedliśmy.
— No i co? — spytał.
— Miała rację.
— Dobre, zagraniczne?
— Zgadza się.
Wsiedliśmy do samochodu. W czasie jazdy do komendy rozmawiał ze mną o różnych sprawach, nawet zapytał, jak się mama czuje. Powiedziałem, że dobrze, tylko narzeka, powietrze wydaje się jej niezbyt czyste, jak to zwykle w Krakowie, gdy wiatrem dmuchnie od Nowej Huty, wiatrem pełnym czadu i pyłu.
— A kolega?
— Dziękuję, panie pułkowniku, w porządku.
Byłem od kilku miesięcy oficerem w komendzie krakowskiej. Wzięli mnie zaraz po studiach i krótkim przeszkoleniu. Załatwiałem różne „dochodzeniówki”, najczęściej z artykułu 201, chodziłem wieczorami po starych domach podmiejskich, wyszukiwałem facetów, co się złośliwie uchylają od płacenia alimentów. Zupełnie mnie to nie interesowało, ale na coś lepszego musiałem czekać w kolejce chyba do przyszłego roku. Latem, gdy oficerowie rozjadą się na urlopy i w komendzie zabraknie ludzi do roboty, wtedy na pewno dostanę coś bardziej ciekawego. Byłem tylko zdziwiony, dlaczego pułkownik stracił dwa kwadranse na wypicie ze mną kawy i teraz kręcił się po jarmarcznych placach. Nie powie mi chyba, żebym poświęcił się studiom nad smakiem zagranicznych pomidorów.
W gabinecie usiadłem i czekałem, aż pułkownik skończy jakąś pisaninę. Wsunął to do biurowej koperty i podał mi.
— To dla was, poruczniku, trzeba to oddać w powiatowej komendzie w Nowym Sączu. Na podstawie mojego pisma otrzymacie tam wszelką niezbędną pomoc, zarówno sprzęt, jak i ludzi, o ile zajdzie taka potrzeba.
Przeczytajcie to do jutra. Wiadomo, że hurtownie krakowskie nie sprzedały sklepikarzom ani jednego kilograma pomidorów bułgarskich. A całe miasto zawalone bułgarskim owocem. Sprawa jest dosyć prosta. Kradną z pociągów na trasie między granicą i Krakowem. Trzeba pojechać, rozejrzeć się i przechwycić. Myślę, że najlepiej będzie zacząć od samego początku, od Muszyny. Delegację proszę wziąć w sekretariacie, dzwoniłem do dyrekcji kolei, trzeba wstąpić do zastępcy naczelnika, on panu ułatwi poruszanie się po terenie obiektów kolejowych. Życzę powodzenia.
— Kiedy mam jechać?
— Jutro. Z końcem tygodnia oczekiwany jest nowy transport pomidorów. Trzeba obejrzeć go, sprawdzić, co się dzieje z wagonami na trasie do Krakowa.
— Dziękuję, panie pułkowniku, jutro wyjeżdżam do Muszyny.
Sekretarce podziękowałem za kawę i poszedłem do swojego pokoju, aby przeczytać dokumenty i notatki, które leżały w teczce.
W domu powiedziałem mamie, że wyjeżdżam służbowo. Widziała, że czyściłem broń. Zaczęło się narzekanie, które znam od dawna. Już nie miałem siły ani cierpliwości, by wytłumaczyć matce, że naprawdę nigdy w życiu nie będę ambasadorem ani konsulem, że to jej upodobanie do prawa międzynarodowego zupełnie mija się z moimi zainteresowaniami. Trudno się mówi, skoro ukończyłem specjalizację prawa karnego, a teraz kierowałem się na oficera śledczego, to już na pewno do Bazylei na konferencję nie pojadę, tylko do Muszyny—by zastawić łapkę na złośliwe krasnoludki, co nocami wyciągają pomidory z wagonów.
Matka narzekała do wieczora. Spakowała mi walizkę. Czyste koszule, krawat, sweter, chusteczki, czyste kalesony, bo „w górach zimno, a nocami całkiem można się przeziębić”.
Do Nowego Sącza pojechałem autobusem. W komendzie rozmówiłem się z oficerem i razem zadzwoniliśmy do zawiadowcy stacji w Muszynie. Miałem się tam pojawić jako inspektor BHP, w każdym razie ludzie z dworca, pracownicy kolei, nie powinni domyślić się, po co przyjeżdżam i kogo szukam. Nawet moja mama przypuszczała, że pomidorami handlują kolejarze, bo któż by wiedział, kiedy nadchodzą transporty i potrafił włamać się cichaczem do wagonów zamkniętych i plombowanych na terenie Bułgarii.
W Muszynie było chłodno, matka miała rację. Włożyłem flanelową koszulę i sweter, ciepły, wełniany, który dostałem w tym roku na imieniny, zimą, przed wyjazdem do Szczyrku. Wyszedłem w swetrze, dokumenty zamknąłem w kasie zawiadowcy, tylko broń mi przeszkadzała, „tetetka” waży sporo, jeśli nosić ją w kieszeniach spodni. Ale co robić? Bałem się gdziekolwiek zostawić, za broń odpowiadam ja.
Obejrzałem stację. Poszliśmy z zawiadowcą do bloku nastawni, gdzie przedstawił mnie jako inspektora z dyrekcji, pokazał nowe urządzenie blokady rozjazdów, a dopiero potem, gdy zostaliśmy sami, zapoznał mnie z terenem.
Transporty przyjeżdżające ze słowackiej granicy są w Muszynie dzielone, czekają na bocznicach i potem odjeżdżają zbiorowymi pociągami do Struży, a stamtąd w swoje strony. Rampa była nocą oświetlona dobrze, ale bocznice — jak mówił zawiadowca — śpią w zupełnej ciemności. Ustaliliśmy, że najbliższy transport bułgarski odstawi na zewnętrzny tor, przylegający do krzewów, płotu, drogi, dzikich bzów. Umówiliśmy się, że na sąsiednim torze zostawi inny skład, aby utrudnić obserwację wagonów bułgarskich od strony dworca i budynków kolejowych. Chciałem, żeby złodzieje mieli najdogodniejsze warunki. No i... wypadało czekać, transport nie nadchodził. Zadzwoniłem do pułkownika, że nic się nie dzieje, czekam na przesyłkę i będę informował na bieżąco o postępie sprawy. Skrzyczał mnie, że dzwonię, skoro nie mam nic do powiedzenia oprócz „dzień dobry”.
Pomidory nadeszły dopiero po czterech dniach. Jeden wagon. Pomyślałem sobie, że to może i dobrze, bo skoro jeden wagon, łatwiej będzie obserwować. Szukałem dogodnego miejsca, gdzie można by zapolować nocą. Siedzieć w krzakach i szczękać zębami — nie uśmiechało mi się — najbliższe domy stały jednak w pewnym oddaleniu. Mógłbym nic nie usłyszeć, a poza tym w prywatnym domu zwąchaliby szybko, że ktoś na kogoś czatuje, więc dałem spokój z szukaniem noclegu w prywatnych mieszkaniach.
Dyżurny odstawił wagon na bocznicę, niby to pod pozorem niesprawnych hamulców. Na sąsiedni tor zepchnął platformy i drugi, kryty wagon do przewozu zwierząt, załadowany rasowymi ogierami z polskiej stadniny dla włoskiego klienta. Obejrzałem sobie te konie. Były naprawdę wspaniałe. Przy okazji rzuciłem okiem na mój wagon z pomidorami. Plomby były w porządku, bilet podróżny wypisany w Sofii z adresem do Lublina. Małe okienko, zakratowane u góry, krata od wewnątrz, wszystko w porządku.
Przyszedł mi wtedy do głowy pomysł, że najlepiej będzie zaczekać na złodziei przy samych pomidorach. Zamknąć się wewnątrz wagonu i spać spokojnie, dopóki się ktoś nie zgłosi. Wydało mi się to najlepsze, co można było przedsięwziąć. Poprosiłem zawiadowcę, by zerwał bułgarską plombę, otworzył wagon, zamknął go, zaplombował naszą krajową, a wieczorem ja cichaczem wejdę do wagonu, zaplombuje się go jeszcze raz i zaczekamy do rana.
Tak zrobiliśmy. Noc była męcząca. Ogiery nie spały, jeden rżał co chwila, słyszałem stukoty, dudnienia, prychania. Hałas był tak duży, że nie dosłyszałem kolejarzy, którzy nocą przechodzili koło wagonu. Siedziałem na skrzyniach z pomidorami. Nad ranem bolały mnie mięśnie nóg i ramion, chciałem zrobić kilka kroków, by rozprostować się, wstałem i natychmiast upadłem. Wbiłem sobie drzazgę w rękę. Piekło i dokuczało, ale nie chciałem włączać latarki, bo światło dostrzegliby ludzie przez to małe okienko z kratami. Jakoś doczekałem się wschodu słońca, zawiadowca wypuścił mnie. Od razu, nie myjąc się i bez śniadania, poszedłem spać. W południe wagon odjechał do Przeworska. Zawiadowca sformował skład w taki sposób, że wagon z pomidorami jechał na końcu i hamulcowy dobrze mógł obserwować, co się dzieje na stacjach wokół schodków i drzwi. Zresztą wiedzieliśmy, że skład zatrzyma się i powędruje na górkę rozdzielczą dopiero w Przeworsku. To niewiele mnie interesowało. Z Przeworska te pomidory na pewno do Krakowa nie trafią. Wagony muszą być patroszone między granicą a Tarnowem.
Zasypiając, jeszcze miałem w uszach chrapliwy kwik żrących się ogierów. Z punktu granicznego nadszedł nowy wagon. Wieczorem zawiadowca powiedział mi, że nie będzie mógł postawić innych wagonów na sąsiednim torze. Nocą przyjedzie zbiorowy ze Śląska, część składu adresowana do Krynicy, a część do Rumunii. Skład od razu podzielą i do manewrów potrzebują tego właśnie toru — trudno. Uzgodniliśmy, że przesłonimy transport bułgarski wagonami nie na sąsiednim torze, lecz jeszcze następnym. Wszystko mi jedno, byle złodzieje mieli przeświadczenie, że są niewidoczni od strony budynków dworcowych.
Wziąłem koc, który mama przypięła mi do walizki, włożyłem najcieplejszą koszulę, sweter i o zmierzchu zamknąłem się w wagonie z pomidorami. Byłem już rozsądniejszy. Przygotowałem sobie jakie takie legowisko na skrzyniach. Twardo było i niewygodnie, ale zawsze to lepsze od nocowania w kucki, z głową na kolanach. Szczerze mówiąc, nudziłem się straszliwie. Jeśli ktoś przypuszcza, że praca oficera operacyjnego obfituje tylko w przygody goniące jedna drugą, to się pewnie dowiedział o tym z filmów. Nasza robota obfituje w długaśne godziny cierpliwego wyczekiwania na coś, co się nie zdarza. Wtedy przychodzi zwyczajna nuda, szara i pusta jak skacowane poniedziałki. Z wolna przeistacza się w ssące uczucie znużenia, bezradności, apatii, nareszcie w półdrzemkę i krótki, czujny sen, który nie daje ulgi.
Leżałem na skrzyniach z pomidorami. Było tak cicho, że słyszałem wyraźnie słowa kolejarzy kłócących się na peronie. Dalej, przy rozjazdach, w stronę punktu granicznego, sunęła jakaś maszyna. Próbowałem odgadnąć jaka, lecz okazało się, że zbyt słabo znam rzemiosło kolejowe. Ten charakterystyczny klekot sprężarki nic mi nie mówił. Potem doszły mnie inne dźwięki. Maszyna zepchnęła skład na pobliski tor, jak omówiliśmy z zawiadowcą. Wyjrzałem przez okienko. Naprzeciwko zobaczyłem dużą platformę z deskami, za nią inne platformy z tarcicą i okrąglakami do stemplowania chodników kopalnianych. Gdy spojrzałem na drugą stronę, świat przesłoniła mi olbrzymia cysterna sześcioosiowa. W półmroku z trudem przeczytałem napis: Romania-Petrol. Cofnąłem głowę, bo torowiskiem szedł kolejarz z latarką, pewnie kierownik pociągu i spisywał metryczki wagonów. Zatrzymał się przed cysterną, skierował światło w stronę napisów. Rozpoznałem litery informujące, że transportuje się benzynę wysokooktanową. Kolejarz poszedł dalej, a ja wróciłem na swoje legowisko. Ręką namacałem teczkę. Wyjąłem butelkę z piwem i łyknąłem parę razy. Patrząc w niewidoczny sufit wagonu, zastanawiałem się, co robić dalej, gdy się okaże jutro, że czekam niepotrzebnie. Wypadnie przenieść się do Nowego Sącza, uzgodnić tutaj w Muszynie z zawiadowcą, by nie trzymał wagonów bułgarskich nocami, lecz odsyłał do Sącza. Może tam pojawią się oczekiwani goście. Nagle zrozumiałem, że mogę spędzić cały sezon letni w wagonach i budkach kolejowych gdzieś tu, na trasie między Tarnowem a Muszyną. Ile wytrzymam takich nocy w kucki na skrzyniach, w wilgotnym wagonie... Nic mnie to w gruncie rzeczy nie interesowało. Przesłuchiwać ludzi, zastanawiać się, kojarzyć fakty, wyciągać informacje od świadków, owszem, to była moja robota, lecz koczowanie na skrzynkach z dyplomem prawnika — to chyba przysłowiowa woda na młyn mojej mamy. Syn miał zostać ambasadorem, w najgorszym wypadku sędzią z orłem na piersi, w todze i w asyście ławników, tymczasem wszystko ułożyło się inaczej. Ta samodzielna akcja nie jest takim znów wyróżnieniem. Stary pułkownik Rybak wiedział doskonale, że to po prostu kawałek obrzydliwej roboty i dlatego wtrynił mi ją, udając dobrodusznego naczelnika, co się lubi opiekować młodzieżą.
Anglicy mają swoje przekleństwo, w dosłownym tłumaczeniu — „małpi interes” — ale to znaczy coś o wiele gorszego. Ja mam swój „pomidorowy interes”, a chętnie nazwałbym go dosadnie i po szewsku.
Zdrzemnąłem się, obudził mnie hurkot jadącego pociągu, dudnienie kół na spojeniach szyn. Opróżniłem butelkę z piwem. Było zimne. Zwinąłem się, podciągając kolana pod brodę, opatuliłem szczelnie kocem. Gniótł mnie pasek od spodni, rozpiąłem go, przesunąłem klamrę na bok. Nie myślałem o niczym. Pragnąłem świtu, żeby się to jak najprędzej skończyło. Zdawało mi się, że złodzieje nigdy nie przyjdą, wszyscy ludzie świata nagle sporządnieli, wyrzekli się kradzieży, oszustw, napadów i cwaniactwa po to głównie, by postawić w głupiej sytuacji nas, oficerów świeżego powietrza, nikomu niepotrzebnych.
Nie wiem, jak długo spałem. Obudził mnie silny ból. Spadałem razem ze skrzyniami, inne zaś waliły mi się na plecy. W uszach gwałtowny trzask i hurgot obsuwających się skrzynek. Po chwili uspokoiło się. Wyczołgałem się spod drewnianych opakowań. Teczkę gdzieś zasypało, znajdę ją dopiero w jasnym świetle dziennym. Nie miałem także latarki. Zasypiając, trzymałem ją na kolanach. Potoczyła się, trudno było jej szukać po omacku.
Wdrapałem się po skrzyniach na górę i wyjrzałem przez okienko. Usłyszałem metaliczny dźwięk toczącej się platformy. Potem trzask zderzaków, stukot kół i znowu skrzynki uciekły mi spod nóg. Zawisłem przy okienku, mocno trzymając się rękoma żelaznych krat. Byłem wściekły i chciałem skląć przetokowych, lecz nie widziałem nikogo w pobliżu. Pustym torem przejeżdżały dwie platformy. Przypomniałem sobie — zawiadowca mówił, że będzie mu potrzebny wolny tor do rozdzielenia składu. Właśnie to robili, tylko zapomnieli uprzedzić, że do mojego wagonu doczepią jakieś inne. Platformy przejechały obok mego okienka. Słyszałem parowóz nabierający gwałtownie rozpędu, a potem ostry pisk dociśniętych hamulców. Cisza. I świszczący dźwięk toczących się wagonów na rozjazdach kolejowych. Grzmot zderzaków tłuczonych gdzieś daleko pod semaforami zbliżał się w moją stronę, wagon uderzał w następny wagon, aż drgnęła platforma z deskami, rozdzwoniła się cysterna i pobrzękiwały zbudzone ze snu inne wagony.
Od bloku sypnęła krótkim sygnałem kolejowa trąbka. W odpowiedzi rozległo się przeciągłe sapanie maszyny i gwizdek przetokowego. Stacja żyła swoim jednostajnym, nieprzerwanym rytmem pracy. Myślałem, że nawet by mi się to podobało, gdybym nie wisiał uczepiony żelaznych krat w towarowym wagonie pełnym skrzynek z pomidorami, zwalonych w bałaganie na stertę. Znalazłem oparcie dla nóg i czekałem na dalsze wstrząsy, gotów w każdej chwili znowu uczepić się krat. Bałem się usiąść, gdyż nie miałem pojęcia, czy za plecami nie stoi góra skrzynek, która mi runie na głowę przy następnych manewrach tutejszych kolejarzy. Niech ich wszyscy diabli, obiecałem sobie, że to ostatnia noc w wagonie. Przyślę tu kogoś z posterunku, sam będę czekał u zawiadowcy, o ile nie wymyślę lepszego miejsca do obserwacji.
Znużyło mnie to czekanie, usiadłem, chciało mi się palić, ale paczka z papierosami zniknęła podobnie jak teczka i latarka. Żeby już prędzej był świt i jasny dzień. Marzyłem o gorącej herbacie i wygodnym tapczanie z poduszką. Okienko rysowało się wyraźnie na tle ciemnej ściany wagonu, już długo to zatem nie będzie trwało. Starałem się usnąć i nie wiem, czy zdrzemnąłem się naprawdę, czy tylko siedziałem odprężony, nie zdając sobie sprawy z upływu kwadransów.
Ktoś chodził koło wagonu. Pewnie kolejarze. Wstałem, lękając się, że będą znowu przetaczali wagony. Wspiąłem się po skrzynkach i wyjrzałem przez okienko. Dwóch ludzi stało pod cysterną. Lampy nie palili. Rozmawiali szeptem. To mnie natychmiast oprzytomniło. Patrzyłem uważnie, starając się zgadnąć, czy to naprawdę kolejarze, czy ktoś inny. Nasłuchiwałem, czy nie dobiegną mnie jakieś szmery od drzwi wagonu, ale nie. Wyraźnie natomiast rozległo się parsknięcie konia. Słychać je było przy płotach, dzikich bzach, na drodze, z drugiej strony wagonu. Pomyślałem, że wczorajsza noc przeczuliła mnie i wciąż przywidują mi się stada koni. Tamci dwaj znowu rozmawiali. Jeden został przy cysternie, drugi zniknął mi z kręgu widzenia. Usłyszałem stuk metalu, a potem najwyraźniej szum wody napełniającej blaszany zbiornik. Trudno było cokolwiek zobaczyć.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.