- promocja
Strzały w Stonygates - ebook
Strzały w Stonygates - ebook
Na prośbę przyjaciółki Jane Marple jedzie odwiedzić jej siostrę milionerkę i sprawdzić, kto czyha na spadek. Ginie pasierb pani domu, a ją samą ktoś próbuje otruć.
Ludzie rzadko wyglądają na tych, którymi są... Szekspirowska atmosfera, pękające lustra i zamknięty krąg podejrzanych. Mocna, rytmicznie zbudowana powieść – każdy rozdział zakończony wyraźnym akcentem. A na deser – ciekawa refleksja Agaty Christie na temat dobra i pokory.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5269-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pani van Rydock z lekkim westchnieniem odsunęła się od lustra.
– No, teraz powinno być dobrze – oznajmiła. – Podoba ci się, Jane?
Panna Marple przyjrzała się kreacji od Lanvanellego z aprobatą.
– Uważam, że to bardzo ładna suknia – zapewniła z przekonaniem.
– Tak, jest bez zarzutu – powiedziała pani van Rydock, wzdychając ponownie. – Proszę pomóc mi ją zdjąć, Stefanio – dodała.
Stefania, starsza siwowłosa pokojówka o mocno zaciśniętych wąskich wargach, troskliwie pomogła swojej chlebodawczyni się rozebrać.
Pani van Rydock ponownie stanęła przed lustrem. Miała teraz na sobie atłasową halkę w kolorze brzoskwiniowym i mocno zasznurowany gorset. Jej zgrabne nogi były obciągnięte cienkimi nylonowymi pończochami. Twarz, poddawana częstym masażom i pokryta warstwą dobrych kosmetyków, z daleka sprawiała wrażenie niemal dziewczęcej. Starannie ufryzowane włosy miały odcień lekko fioletowy. Patrząc na panią van Rydock, trudno się było doprawdy domyślić, jak wyglądałaby, gdyby nie te wszystkie zabiegi. Co tylko można zrobić dla urody za pieniądze, zostało uczynione. Do tego dochodziła jeszcze specjalna dieta, masaże i ćwiczenia gimnastyczne.
Ruth van Rydock popatrzyła na przyjaciółkę z szelmowskim uśmiechem.
– Jak myślisz, Jane, czy wielu ludzi powiedziałoby, że jesteśmy niemal równolatkami, ty i ja?
Panna Marple odpowiedziała zupełnie szczerze:
– Sądzę, że nikomu nie przyszłoby to do głowy. Obawiam się, że po mnie dokładnie widać, w jakim jestem wieku.
Panna Marple miała zupełnie białe włosy, różowiutką, nieco pomarszczoną twarz i jasnoniebieskie, porcelanowe oczy o niewinnym spojrzeniu. Wyglądała jak słodka, czarująca starsza dama. Natomiast Ruth van Rydock z pewnością nikt nie obdarzyłby tym mianem.
– Chyba masz rację, Jane – powiedziała pani van Rydock, krzywiąc się lekko. – Zresztą po mnie też już znać moje lata, tyle że w zupełnie inny sposób. Widząc mnie, ludzie zwykli mówić: „To zadziwiające, jak tej starej wiedźmie udało się zachować taką figurę”. I mają rację, jestem starą wiedźmą, a co gorsza, czuję się jak stara wiedźma.
Ciężko opadła na pokryty jedwabiem fotel.
– Dziękuję, Stefanio – zwróciła się do pokojówki – możesz już odejść.
Stefania zabrała suknię i oddaliła się.
– Poczciwa Stefania – ciągnęła Ruth van Rydock – służy u mnie już trzydzieści lat i jest jedyną osobą, która wie, jak naprawdę wyglądam... Jane, muszę z tobą pomówić!
Panna Marple pochyliła się trochę do przodu z wyrazem oczekiwania na twarzy. Stanowczo nie pasowała do krzykliwej, przeładowanej ozdobami sypialni drogiego hotelowego apartamentu. W skromnej czarnej sukni panna Marple w każdym calu wyglądała jak prawdziwa dama.
– Martwię się, Jane. Martwię się o Carrie Louise.
– Carrie Louise... – powtórzyła panna Marple w zamyśleniu. Dźwięk tego imienia sprawił, że jej myśli poszybowały daleko w przeszłość.
Szkolny internat we Florencji. Ona sama, rumiana dziewczyna z angielskiej szkoły klasztornej, i te dwie Amerykanki, Martinówny, które z powodu osobliwego akcentu, swobodnych manier i rozpierającej je energii były dla młodej Angielki obiektem fascynacji. Ruth, wysoka, pełna temperamentu, zachowująca się tak, jakby cały świat należał wyłącznie do niej, i Carrie Louise, niska, krucha, odrobinę nieśmiała.
– Kiedy widziałaś ją po raz ostatni, Jane?
– Och, nie widziałyśmy się już całe wieki. Od naszego ostatniego spotkania upłynęło co najmniej dwadzieścia pięć lat. Oczywiście co roku wymieniamy życzenia bożonarodzeniowe.
Osobliwa była przyjaźń, która połączyła ją, młodziutką Jane Marple, i obie Amerykanki. Oczywiście ich drogi szybko się rozeszły, ale dawne więzy pozostały. Listy, wymiana życzeń świątecznych i urodzinowych. Dziwne, ale to właśnie Ruth, której dom – albo mówiąc dokładniej, wiele domów – znajdował się w Ameryce, stała się tą z sióstr, z którą widywała się częściej. Chociaż może nie było to wcale takie dziwne. Jak większość Amerykanek z jej sfery, Ruth była prawdziwą kosmopolitką. Niemal co roku przyjeżdżała do Europy. Pojawiała się w Londynie, odwiedzała Paryż, spędzała jakiś czas na Riwierze i wracała do domu. I zawsze szukała okazji, by móc zobaczyć się ze starą przyjaciółką. Obecne spotkanie było jednym z wielu. Umawiały się to w „Claridge”, to w „Savoyu”, czasami spotykały się w hotelu „Berkeley”, innym razem w „Dorchester”. Wytworny wspólny posiłek, popołudnie spędzone na miłych wspomnieniach, wreszcie czułe, pośpieszne pożegnanie. Ruth nigdy nie znalazła dość czasu, aby odwiedzić swoją przyjaciółkę w St Mary Mead, zresztą panna Marple nawet tego od niej nie oczekiwała. Życiem każdego człowieka rządzi odmienne tempo. Tempem Ruth było presto, podczas gdy panna Marple zadowalała się adagio.
Tak więc częściej widywała się z mieszkającą w Ameryce Ruth, podczas gdy z Carrie Louise, która mieszkała w Anglii, nie spotkała się już od ponad dwudziestu lat. I chociaż mogło się to wydawać dziwne, w gruncie rzeczy nie było w tym nic nadzwyczajnego. Mieszkając w tym samym kraju, człowiek nie stara się organizować jakichś specjalnych spotkań z przyjaciółmi, zakładając, że prędzej czy później i tak do tego dojdzie. Tymczasem w życiu często bywa inaczej niż w wyobrażeniach. Drogi Jane Marple i Carrie Louise przez ćwierć wieku nie zdołały się skrzyżować.
– Dlaczego martwisz się o Carrie Louise, Ruth? – zapytała panna Marple.
– Właściwie to sama nie wiem. Ale fakt, że w ogóle się o nią martwię, bardzo mnie niepokoi.
– Czyżby była chora?
– Nie. Jest co prawda bardzo delikatna, ale przecież zawsze była taka. Nie mogę powiedzieć, aby jej się ostatnio pogorszyło, pomijając oczywiście ten drobny fakt, że się postarzała, jak my wszystkie zresztą.
– Czy jest nieszczęśliwa?
– O nie!
„Oczywiście że nie” – pomyślała panna Marple. Byłoby rzeczywiście trudno wyobrazić sobie Carrie Louise w roli kobiety nieszczęśliwej, choć w jej życiu bywały niewątpliwie i mało radosne momenty. Jednak w takich chwilach Carrie Louise sprawiała wrażenie oszołomionej czy zakłopotanej, nigdy jednak nie wyglądała jak osoba dotknięta nieszczęściem.
– Carrie Louise zawsze chodziła z głową w chmurach – stwierdziła Ruth van Rydock. – Nie miała pojęcia o rzeczywistości. Może to właśnie tak mnie niepokoi?
– Jej otoczenie... – zaczęła z wahaniem panna Marple, ale urwała, potrząsając tylko głową.
– Nie, to leży w niej samej. Carrie Louise zawsze była przepełniona ideałami. Oczywiście w czasach naszej młodości idealizm był po prostu w modzie, każda szanująca się dziewczyna musiała być po trosze idealistką. Pamiętasz, Jane? Ty chciałaś wyjechać do leprozorium i pielęgnować trędowatych, ja zaś zamierzałam zostać zakonnicą. Ale z takich marzeń przecież się wyrasta. Małżeństwo – jeśli mogę się tak wyrazić – skutecznie leczy człowieka z idealizmu. Muszę przyznać, że ja nigdy nie wyszłam na tym źle.
Panna Marple pomyślała, że to bardzo dyplomatyczne określenie sytuacji. Ruth van Rydock była trzykrotnie zamężna, za każdym razem z bardzo bogatym człowiekiem. Kolejne rozwody tylko powiększały jej – i tak już spore – konto bankowe, nie przynosząc jednocześnie bolesnych rozczarowań.
– Zawsze byłam stanowcza – mówiła pani van Rydock – i nie dawałam się nikomu podporządkować. Nie oczekiwałam zbyt wiele od życia, a już z pewnością nie od mężczyzn. I nieźle na tym wyszłam. Żadnych kłopotów, żadnych zawiedzionych nadziei. Z Tommym pozostaliśmy do dzisiaj dobrymi przyjaciółmi, a Julius zawsze zasięga mojej opinii, jeśli idzie o operacje giełdowe. – Twarz jej spochmurniała. – Myślę, że to, co mnie niepokoi w Carrie Louise, to właśnie jej idealizm i skłonność do wychodzenia za mąż za dziwaków.
– Za dziwaków?
– Za ludzi z ideałami. Carrie Louise zawsze była idealistką. Miała zaledwie siedemnaście lat i była śliczna jak obrazek, a już przysłuchiwała się z zachwytem staremu Gulbrandsenowi, wpatrując się w niego oczami jak spodki, gdy opowiadał o swoich wielkich planach naprawy ludzkości. Miał już dobrze po pięćdziesiątce, gdy się pobrali. Wyobraź sobie, wdowiec, dorosłe dzieci. A wszystko z powodu jego filantropijnych idei. Była nim dosłownie urzeczona. Zupełnie niczym Desdemona Otellem. Na szczęście obyło się bez Jagona. No i Gulbrandsen nie był kolorowy. Był Szwedem czy może Norwegiem.
Panna Marple pokiwała w zamyśleniu głową. Nazwisko Gulbrandsena było głośne w całym świecie. Znano go powszechnie jako człowieka, który dzięki wrodzonym zdolnościom do interesów najzupełniej uczciwymi metodami zgromadził ogromny majątek i przeznaczył go na cele społeczne. Jego imię nosiło wiele instytucji i organizacji filantropijnych, takich jak Fundacja Gulbrandsena, Komitet Badań Naukowych im. Gulbrandsena, Zarząd Sierocińców i Przytułków im. Gulbrandsena czy wreszcie – może najbardziej znane przedsięwzięcie – instytut kształcący dzieci pochodzące ze środowisk robotniczych.
– Oczywiście nie poślubiła go dla pieniędzy – mówiła Ruth. – Gdybym to ja za niego wyszła, to z pewnością tylko dlatego, że był taki bogaty. Ale nie Carrie Louise. Doprawdy nie wiem, co by się stało, gdyby nie umarł, kiedy miała zaledwie trzydzieści dwa lata. Trzydzieści dwa lata to bardzo przyjemny wiek dla wdowy. Ma się już pewne doświadczenie, a jednocześnie ciągle jest się młodym.
Przysłuchująca się tym słowom stara panna ze zrozumieniem pokiwała głową. Przed jej oczami przesunął się cały szereg wdów zamieszkujących St Mary Mead.
– Byłam taka zadowolona, gdy Carrie Louise zdecydowała się wyjść za Johnniego Restaricka. Oczywiście on poślubił ją dla pieniędzy. Albo inaczej, nigdy by się z nią nie ożenił, gdyby była biedna. Johnnie był egoistą, lekkoduchem wiecznie goniącym za przyjemnościami. Ale taki mąż jest o wiele bezpieczniejszy od dziwaka. Johnnie marzył o wygodnym życiu. Pragnął, aby Carrie Louise odwiedzała najlepsze salony mody, miała luksusowe jachty i samochody i razem z nim korzystała z życia. Takiego męża kobieta może być naprawdę pewna. Zapewnij mu luksus i wszelkie wygody, a będzie wobec ciebie czarujący. Tylko tych teatralnych ciągotek Johnniego nigdy nie brałam poważnie. Natomiast Carrie Louise widziała w tym Sztukę przez duże S, więc stanowczo wymogła na nim powrót do jego dawnego środowiska. No i wtedy pojawiła się ta okropna Jugosłowianka i dosłownie go uwiodła. On sam właściwie wcale nie chciał odchodzić. Gdyby Carrie Louise wykazała więcej rozsądku i spokojnie przeczekała to zamieszanie, z pewnością by do niej wrócił.