Studium w szkarłacie - ebook
Studium w szkarłacie - ebook
W tej chwili moja uwaga skupiła się na samotnej, ponurej, zastygłej w bezruchu postaci, która leżała rozciągnięta na deskach. Jej puste, niewidzące oczy wpatrywały się w spłowiały sufit. Był to mężczyzna w wieku około czterdziestu trzech czy czterdziestu czterech lat, średniego wzrostu, o szerokich ramionach, z krótkimi, kręconymi, czarnymi włosami i krótką, szczeciniastą bródką. Ubrany był w ciężki surdut, kamizelkę oraz jasne spodnie, a jego kołnierzyk i mankiety były nieskazitelnie czyste. Obok niego, na podłodze, leżał zadbany i wymuskany cylinder. Dłonie miał zaciśnięte, ramiona rozpostarte, zaś jego nogi były podkurczone, tak jakby umierał w straszliwych męczarniach. Na jego twarzy zastygł wyraz przerażenia i, jak mi się wydawało, nienawiści tak silnej, jakiej nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka (?) Widywałem już wiele przypadków śmierci, nigdy jednak nie ukazała mi ona swego bardziej przerażającego oblicza niż tutaj, w tym ciemnym, obskurnym domu, którego okna wychodziły na jedną z głównych arterii przedmieść Londynu.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7993-245-0 |
Rozmiar pliku: | 842 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 1878 roku uzyskałem tytuł lekarza medycyny na Uniwersytecie Londyńskim, a następnie udałem się do Netley na specjalny kurs dla lekarzy wojskowych. Zakończywszy tam naukę, zostałem przydzielony do 5. pułku fizylierów northumberlandzkich jako asystent chirurga. W owym czasie pułk stacjonował w Indiach. Nim zdołałem do niego dołączyć, wybuchła druga wojna afgańska. Po dotarciu do Bombaju dowiedziałem się, że mój korpus przekroczył już przełęcze i znajdował się głęboko na terytorium wroga. Wyruszyłem jednak za nim wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji jak ja. Udało mi się bezpiecznie dotrzeć do Kandaharu, gdzie odnalazłem swój pułk i od razu przejąłem nowe obowiązki.
Kampania ta przyniosła wielu ludziom zaszczyty i awanse, mnie samemu jednak nie przysporzyła niczego poza nieszczęściem i katastrofą. Zostałem skierowany do królewskiego pułku z Berkshire, w którym służyłem podczas feralnej bitwy pod Maiwand. To właśnie tam zostałem postrzelony w ramię z jezzaila, afgańskiego muszkietu. Kula strzaskała mi kość i uszkodziła tętnicę podobojczykową. Zapewne wpadłbym w ręce okrutnych ghazich, gdyby nie odwaga i poświęcenie mojego ordynansa Murraya. Przerzucił mnie przez grzbiet jucznego konia, i w ten sposób bezpiecznie doprowadził do Brytyjczyków.
Nękany bólem i osłabiony po długich trudach, jakie dane było mi przejść, zostałem wysłany pociągiem wraz z wieloma innymi rannymi do szpitala w Peszawarze. Tam doszedłem trochę do siebie, i moje zdrowie poprawiło się do tego stopnia, że mogłem już wygrzewać się w słońcu na werandzie i chodzić bez niczyjej pomocy. Niestety, wkrótce dopadł mnie dur brzuszny, prawdziwe przekleństwo naszych kolonii w Indiach. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a gdy wreszcie odzyskałem siły i rozpocząłem rekonwalescencję, byłem tak słaby i wycieńczony, że konsylium lekarzy orzekło, iż należy bez zwłoki odesłać mnie do Anglii. Popłynąłem więc na okręcie wojennym „Orontes” w charakterze pasażera i miesiąc później zszedłem na nabrzeże w Portsmouth ze zrujnowanym zdrowiem i decyzją rządu angielskiego, umożliwiającą mi poprawienie stanu zdrowia w ciągu dziewięciu miesięcy.
Nie miałem w Anglii krewnych ani przyjaciół, byłem więc wolny jak ptak, a przynajmniej tak wolny, jak pozwala na to człowiekowi dzienny dochód w wysokości jedenastu szylingów i sześciu pensów. W takich okolicznościach w naturalny sposób przyciągnął mnie Londyn, to ogromne bagno, do którego nieuchronnie ściągają wałkonie i obiboki z całego imperium. Zatrzymałem się na jakiś czas w hotelu przy Strandzie, wiodąc niezbyt wygodną, bezsensowną egzystencję i wydając wszystkie pieniądze, jakie miałem, znacznie swobodniej niż powinienem. Wkrótce stan moich finansów zaniepokoił mnie do tego stopnia, że zdałem sobie sprawę, iż albo będę musiał wyjechać z metropolii i zaszyć się gdzieś na wsi, albo dokonać radykalnej zmiany mojego stylu życia. Wybrałem tę drugą alternatywę. Zdecydowałem na początek wyprowadzić się z hotelu i zamieszkać w jakiejś mniej pretensjonalnej i tańszej siedzibie. W dniu, w którym podjąłem takie postanowienie, siedziałem w barze „Criterion”, gdy nagle ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który był kiedyś moim asystentem w szpitalu św. Bartłomieja. Dla samotnego człowieka w tej ogromnej dżungli, jaką jest Londyn, prawdziwą przyjemnością jest ujrzenie znajomej przyjaznej twarzy. Nigdy nie byliśmy ze Stamfordem szczególnie blisko zaprzyjaźnieni, teraz jednak przywitałem go z entuzjazmem, i wydawało mi się, że on też bardzo się cieszy z tego spotkania. Byłem tak uradowany, że zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się dorożką.
– I co porabiałeś, Watsonie? – spytał z nieskrywanym zdumieniem, gdy jechaliśmy zatłoczonymi ulicami Londynu. – Jesteś chudy jak szczapa i brązowy jak orzech!
Opisałem mu pokrótce moje przygody i właśnie kończyłem opowieść, gdy dojechaliśmy na miejsce.
– Biedaczysko! – powiedział ze współczuciem, wysłuchawszy relacji o wszystkich moich nieszczęściach. – I co teraz zamierzasz?
– Poszukam sobie kwatery – odparłem. – Próbuję właśnie znaleźć odpowiedź na pytanie, czy można wynająć wygodne mieszkanie po rozsądnej cenie.
– To doprawdy dziwne – zauważył mój towarzysz. – Jesteś już drugim człowiekiem, który mi dzisiaj coś takiego powiedział.
– A kto był tym pierwszym? – spytałem.
– Pewien mężczyzna, którego widuję w laboratorium chemicznym w szpitalu. Dziś rano uskarżał się, że nie może znaleźć nikogo, kto chciałby wynająć z nim wspólnie pewne ładne mieszkanie, które właśnie znalazł, a które jest zbyt kosztowne na jego kieszeń.
– Na Jowisza! – zawołałem. – Jeśli naprawdę szuka kogoś, kto będzie z nim dzielił mieszkanie i koszty wynajmu, to myślę, że jestem właśnie tym człowiekiem, którego szuka. Zresztą, wolałbym chyba mieć jakiegoś towarzysza, niż mieszkać samemu.
Młody Stamford rzucił mi znad swojego kieliszka z winem dość dziwne spojrzenie.
– Jeszcze nie znasz Sherlocka Holmesa – oznajmił. – Może ci zupełnie nie przypaść do gustu. Życie z nim na co dzień może nie być takie proste.
– A co, masz coś przeciwko niemu?
– Och, wcale tak nie mówiłem. On miewa trochę dziwaczne idee, jest entuzjastą pewnych dziedzin nauki, jednak, o ile wiem, to całkiem przyzwoity człowiek.
– Jak przypuszczam, student medycyny? – spytałem.
– Nie. Nie mam zielonego pojęcia, co zamierza robić. Wydaje mi się, że świetnie zna się na anatomii i jest pierwszorzędnym chemikiem, jednak, o ile wiem, nigdy systematycznie nie studiował medycyny. Swoje badania naukowe prowadzi bardzo pobieżnie i ekscentrycznie. Zgromadził jednak mnóstwo nietypowej wiedzy, którą mógłby zadziwić swoich profesorów.
– Nigdy go nie pytałeś, czym zamierza się zająć?
– Nie. Jest typem człowieka, z którego trudno coś wyciągnąć, choć potrafi być rozmowny, gdy jest akurat w odpowiednim nastroju.
– Chciałbym go poznać – powiedziałem. – Jeżeli mam już z kimś mieszkać, to wolałbym, żeby ten człowiek był pracowity i spokojny. Nie jestem jeszcze na tyle silny, by znosić hałas czy jakieś szaleństwa. Doświadczyłem tak dużo jednego i drugiego w Afganistanie, że wystarczy mi do końca życia. Gdzie znajdę twojego znajomego?
– Na pewno będzie w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Przez wiele tygodni albo omija to miejsce szerokim łukiem, albo przesiaduje tam i pracuje nad czymś od rana do nocy. Jeśli masz ochotę, możemy tam zajrzeć po lunchu.
– Oczywiście – odparłem, i rozmowa zeszła na inne tematy.
Po drodze z Holborn do szpitala Stamford opowiedział mi kilka szczegółów o dżentelmenie, któremu właśnie zamierzałem zaproponować, by został moim współlokatorem.
– Tylko nie wiń mnie później, jeśli ci się z nim nie ułoży – rzekł. – Nie wiem o nim nic, prócz tego, czego się dowiedziałem, widując go od czasu do czasu w laboratorium. To twój pomysł, więc nie spodziewaj się, że będę ponosił za to odpowiedzialność w przyszłości.
– Jeśli nie będzie nam się dobrze układało, to po prostu się rozstaniemy – odparłem. – Wydaje mi się, Stamford – dodałem, przypatrując się badawczo mojemu towarzyszowi – że masz jakieś powody, by umyć ręce od całej tej sprawy. Czy ten człowiek ma aż tak straszne usposobienie, czy też chodzi o coś zupełnie innego? No dalej, przestań owijać w bawełnę!
– Trudno wyrazić to, czego nie można opisać słowami – odparł ze śmiechem. – Holmes jest, moim zdaniem, typem nawiedzonego naukowca. Czasem może się wydawać wręcz nieludzki. Potrafię sobie wyobrazić, jak podaje swojemu przyjacielowi szczyptę jakiegoś nowo odkrytego alkaloidu absolutnie bez złych zamiarów, po prostu w celu potwierdzenia naukowych dociekań, aby dokładnie i precyzyjnie poznać jego działanie. Jednakże gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że równie chętnie byłby gotów sam go zażyć. Wydaje mi się, że jego pasją jest ścisła i precyzyjna wiedza.
– I bardzo słusznie.
– Tak, ale z tym również można przesadzić. Okładanie kijem zwłok w prosektorium to, przyznasz, jest dziwacznym przejawem pasji badawczej.
– Bije kijem zwłoki?!
– Tak, żeby sprawdzić, czy i w jakim stopniu można spowodować po śmierci powstanie siniaków. Widziałem na własne oczy, jak to robił.
– Ale przecież mówiłeś, że nie studiuje medycyny.
– Bo nie studiuje. Kto go tam wie, co on właściwie studiuje. Ale właśnie dojeżdżamy. Sam musisz sobie wyrobić zdanie na jego temat.
Gdy wypowiadał te słowa, skręciliśmy w wąską uliczkę. Przez niewielkie boczne drzwi przeszliśmy do jednego ze skrzydeł ogromnego szpitala. Znałem to miejsce i nie potrzebowałem przewodnika, gdy wchodziliśmy do ponurej klatki schodowej, a potem szliśmy długim korytarzem wśród bielonych wapnem ścian i pomalowanych szarą farbą drzwi. Przy końcu korytarza znajdowało się niskie, zwieńczone łukiem przejście, prowadzące do laboratorium chemicznego.
Było to przestronne pomieszczenie z niezliczonymi rzędami butelek. Tu i ówdzie stały szerokie niskie stoły, najeżone retortami, próbówkami i małymi palnikami Bunsena, płonącymi migotliwym niebieskim płomieniem. W pomieszczeniu przebywał tylko jeden student, pochylony nad stolikiem w głębi i pogrążony w pracy. Słysząc nasze kroki, obejrzał się i skoczył na równe nogi.
– Odkryłem to! Odkryłem! – krzyknął tryumfalnie do mojego towarzysza, biegnąc ku nam z próbówką w dłoni. – Znalazłem odczynnik, który jest wytrącany tylko przez hemoglobinę, i przez żadną inną substancję! – Nawet gdyby właśnie odkrył kopalnię złota, nie wywołałoby to na jego twarzy większej satysfakcji.
– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – rzekł Stamford, przedstawiając nas sobie.
– Bardzo mi miło – rzekł serdecznie, ściskając moją dłoń z siłą, o jaką bym go nigdy nie podejrzewał. – Jak widzę, był pan w Afganistanie.
– A jak, u licha, pan na to wpadł? – spytałem zdumiony.
– Nieważne – odparł, chichocząc pod nosem. – Teraz najważniejsza jest hemoglobina. Jak widzę, zapewne nie rozumie pan znaczenia mego odkrycia?
– Z chemicznego punktu widzenia jest to na pewno interesujące – odparłem. – Ale w praktyce…
– Ależ człowieku! To jest najbardziej praktyczne odkrycie medyczno-prawne, i długo jeszcze nikt nic lepszego nie odkryje! Nie widzi pan, że pozwala to na stworzenie niezawodnego testu na wykrywanie plam krwi? Proszę tu podejść!
W swym entuzjazmie schwycił mnie za rękaw płaszcza i pociągnął do stolika, przy którym pracował.
– Pobierzmy trochę świeżej krwi – powiedział, nakłuwając sobie palec długą igłą i zbierając krople pipetą. – Teraz dodam tę odrobinę krwi do litra wody. Jak pan widzi, powstała mieszanka wygląda jak zwykła czysta woda. Stężenie krwi nie jest większe niż jeden do miliona. Jednakże bez wątpienia uda nam się uzyskać charakterystyczną reakcję.
Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształów, a następnie dodał parę kropli przejrzystego płynu. Chwilę później zawartość stała się matowa i przybrała mahoniowy kolor, a na dnie szklanego naczynia pojawił się brązowawy osad.
– Ha! Ha! – zawołał, klaszcząc w dłonie; wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. – I co pan o tym sądzi?
– Wydaje się, że to niezwykle czuły test – zauważyłem.
– Cudownie, cudownie! Stary test gwajakolowy był bardzo niepewny i nieporęczny. Podobnie jest zresztą z badaniem próbek na obecność cząsteczek krwi przy pomocy mikroskopu. To drugie jest zupełnie bezużyteczne, jeśli plamy mają już parę godzin. Mój test wydaje się działać niezależnie od tego, czy krew jest świeża, czy już zdążyła zakrzepnąć. Gdyby ktoś go wymyślił wcześniej, po świecie nie chodziłyby setki ludzi, którzy dawno powinni zapłacić za swoje zbrodnie.
– To prawda! – wymamrotałem.
– Sprawy kryminalne nieustannie kręcą się wokół tej właśnie kwestii. Jakiegoś człowieka podejrzewa się o przestępstwo być może wiele miesięcy po tym, jak je popełniono. Na jego bieliźnie czy ubraniu znajdują brązowawe plamy. Czy są to plamy krwi? A może plamy po błocie, rdzy, owocach lub czymkolwiek innym? Nad tą kwestią głowiło się już wielu ekspertów. A dlaczego? Bo nie było wiarygodnego testu. Ale teraz mamy test Sherlocka Holmesa, i nie będzie już z tym problemów.
Gdy to mówił, oczy mu płonęły. Następnie, kładąc rękę na sercu, skłonił się w taki sposób, jakby w swojej wyobraźni stał przed wiwatującym tłumem.
– Należą się panu gratulacje – zauważyłem, zaskoczony tym jego entuzjazmem.
– W zeszłym roku głośna była sprawa von Bischoffa z Frankfurtu. Gdyby taki test wtedy istniał, na pewno by go powiesili! I był jeszcze Mason z Bradford i ten słynny Muller, i Lefevre z Montpellier, i Samson z Nowego Orleanu. Mogę wymienić tuziny przypadków, w których ten test miałby decydujące znaczenie.
– Jest pan chyba chodzącą encyklopedią zbrodni – rzekł Stamford ze śmiechem. – Mógłby pan o tym pisać w gazetach w rubryce zatytułowanej „Kroniki policyjne przeszłości”.
– To rzeczywiście byłaby bardzo ciekawa lektura – zauważył Sherlock Holmes, zaklejając niewielkim kawałkiem plastra ślad po nakłuciu na palcu. – Muszę być ostrożny – ciągnął dalej, zwracając się do mnie z uśmiechem – bo sporo się bawię truciznami.
Mówiąc to, wyciągnął rękę; spostrzegłem, że cała upstrzona była podobnymi plastrami i przebarwiona od silnych kwasów.
– Przyszliśmy tu w pewnej sprawie – rzekł Stamford, siadając na stołku z trzema nogami i podsuwając stopą drugi stołek w moim kierunku. – Mój przyjaciel szuka kwatery. A ponieważ skarżył się pan ostatnio, że nikt nie chce wspólnie z panem wynająć mieszkania, pomyślałem, że może was ze sobą poznam.
Sherlock Homes wydawał się zaskoczony pomysłem dzielenia ze mną mieszkania.
– Mam na oku apartament przy Baker Street – powiedział – który by nam doskonale odpowiadał. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu zapach silnego tytoniu?
– Sam palę marynarski tytoń.
– To bardzo dobrze. Ja mam sporo chemikaliów i od czasu do czasu przeprowadzam eksperymenty. Nie będzie to panu przeszkadzać?
– Absolutnie nie.
– Zastanówmy się… Jakie mam jeszcze wady? Czasami popadam w depresję i całymi dniami się nie odzywam. Nie powinien pan wówczas myśleć, że kiedy tak się zachowuję, jestem obrażony. Trzeba mnie zostawić w spokoju: wkrótce mi przechodzi. A do czego pan chciałby się przyznać? Najlepiej będzie, by dwóch mężczyzn poznało się od najgorszej strony, zanim zdecydują, czy chcą razem zamieszkać?
Roześmiałem się, bo rozbawiło mnie to przesłuchanie.
– Mam małego buldoga, to jeszcze szczeniak – odparłem. – Poza tym nie godzę się na żadne awantury i hałasy, bo mam dość zszargane nerwy. Wstaję o przedziwnych porach, no i jestem beznadziejnie leniwy. Mam też parę innych złych nawyków, ale na razie wymieniłem panu najważniejsze z nich.
– Czy granie na skrzypcach też zalicza pan do awantur? – spytał z niepokojem.
– To zależy od muzyka – odparłem. – Dobra gra na skrzypcach jest darem od bogów… Natomiast kiepska gra…
– Och, w porządku – zawołał, śmiejąc się wesoło. – Myślę, że możemy uznać sprawę za załatwioną. To znaczy, jeśli mieszkanie się panu spodoba.
– Kiedy możemy je obejrzeć?
– Proszę wpaść tu po mnie jutro w południe, a razem wybierzemy się na Baker Street i wszystko ustalimy – odpowiedział.
– Dobrze, przyjdę punktualnie w południe – odparłem, ściskając mu dłoń na pożegnanie.
Zostawiliśmy Sherlocka Holmesa przy pracy, otoczonego chemikaliami, i poszliśmy razem w stronę mojego hotelu.
– A tak nawiasem mówiąc – spytałem, zatrzymując się i zwracając w stronę Stamforda – skąd on, u diabła, wiedział, że przyjechałem z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się enigmatycznie.
– Na tym właśnie polega jego wyjątkowość – powiedział. – Wielu ludzi dużo by dało, żeby się dowiedzieć, jak on to wszystko odgaduje.
– Och, a więc to tajemnica?! – zawołałem, zacierając ręce. – To naprawdę intrygujące. Jestem ci bardzo wdzięczny, że poznałeś nas ze sobą. Właściwym przedmiotem badań nad ludzkością jest człowiek.
– W takim razie będziesz miał ciekawy obiekt do badań – rzekł Stamford, żegnając się ze mną. – Przekonasz się jednak, że to trudny orzech do zgryzienia. Założę się, że to on więcej dowie się o tobie niż ty o nim. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia! – odparłem i spacerem wróciłem do hotelu, bardzo zaciekawiony moim nowym znajomym.