- promocja
Studium w szkarłacie - ebook
Ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Studium w szkarłacie - ebook
Pierwszy z cyklu utworów o kryminalnych zagadkach, które rozwiązuje genialny i ekscentryczny detektyw Sherlock Holmes. „Studium w szkarłacie” po raz pierwszy zostało opublikowane w 1887 roku na łamach czasopisma „Beeton's Christmas Annual”, w formie książkowej ukazało się rok później.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-763-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TAJEMNICE _STUDIUM W SZKARŁACIE_
Tajemnice
_Studium w szkarłacie_
Aż trudno uwierzyć, że kilku wydawców odrzuciło tę powieść. James William Arrowsmith odesłał maszynopis w nierozpakowanym tekturowym pudełku. A James Payn, redaktor „The Cornhill Magazine”, uznał, że historia jest nawet dobra, ale nadaje się co najwyżej do druku jako _shilling shockers_ – publikowane masowo tanie kryminały, sprzedawane za jednego szylinga. Sam Conan Doyle obawiał się nawet, że _A Tangled Skein_ (_Splątany motek_ – bo taki tytuł nosiła pierwotnie powieść), zostanie wydany w „The Boys Own Paper”, piśmie dla chłopców, które można było kupić zaledwie za… pensa. Zamieścił zresztą kilka tekstów w tej gazecie, choć nie był z tego dumny.
Ostatecznie _A Study in Scarlet_ wydrukowano w czasopiśmie „Beeton’s Christmas Annual” w grudniu 1887 roku. Magazyn w miękkiej oprawie poza ilustrowaną powieścią zawierał reklamy, świąteczne przepisy i dwie sztuki teatralne do wystawienia w warunkach domowych. I zgodnie z przewidywaniem Payna kosztował tylko jednego szylinga.
Dla Conana Doyle’a był to mimo wszystko sukces. _Studium w szkarłacie_ było jego trzecią powieścią, a zarazem pierwszą, którą udało mu się opublikować. Wcześniej napisał kilka opowiadań, a jedno z nich, _Oświadczenie J. Habakuka Jephsona_, przyniosło mu nawet spory rozgłos. Pierwsze wydanie w „The Cornhill Magazine” nie zostało podpisane, ale odbiło się tak dużym echem, że przedruki opatrzone już nazwiskiem autora ukazały się w kilku innych wydawnictwach.
Za niezwykłym zainteresowaniem stała prawdziwa zagadka Mary Celeste, brygantyny handlowej, która w listopadzie 1872 roku wyruszyła z Nowego Jorku w rejs do Genui. Na początku grudnia opuszczony statek został odnaleziony na Atlantyku, czterysta mil morskich od Azorów. Doyle wykorzystał tajemniczą historię, zmieniając nieznacznie kilka szczegółów, w tym nazwisko kapitana i, jak sądzą historycy, przypadkowo zmieniając nazwę statku na Marie Celeste. Opowiadanie było relacją lekarza okrętowego Jephsona, który jako jedyny ocalały po latach opisał, co wydarzyło się na pokładzie. Z dużym zaskoczeniem Doyle odkrył, że dziennik „Boston Hearald” opublikował tekst jako wyjaśnienie zagadki zniknięcia załogi.
Arthur Conan Doyle, z wykształcenia lekarz, pisał już od czasu studiów. Szczególnie interesowały go trucizny i anatomia. Podczas studiów na Uniwersytecie w Edynburgu poznał Josepha Bella, chirurga, wykładowcę i biegłego sądowego współpracującego ze Scotland Yardem, który jest do dzisiaj uznawany za pierwowzór Holmesa, choć on sam twierdził, że w Holmesie dostrzega bardziej wnikliwość i zainteresowania swojego byłego studenta… Podobieństwo do Bella zauważył Robert Louis Stevenson, autor _Wyspy skarbów_ i noweli _Doktor Jekyll i pan Hyde_, w liście dopytując Doyle’a o to, czy dobrze odgadł inspirację. Historycy sugerują jednak, że postać Holmesa jest bardziej złożona i można w niej dostrzec analogię do wymienionego w powieści detektywa Dupina stworzonego przez Edgara Allana Poe oraz detektywa Lecoq, bohatera Émile’a Gaboriau.
Po ukończeniu nauki dwudziestojednoletni Doyle zatrudnił się jako lekarz na statkach wielorybniczych, a później założył własną praktykę. Jednak to nie medycyna, a literatura była jego powołaniem. Szczególnie upodobał sobie siedemnastowieczne romanse historyczne. Jednak zdaniem wydawców nie miał umiejętności operowania archaicznym językiem i dialektami. Dopiero _Studium w szkarłacie_ przyniosło przełom. Lecz nie to, które ukazało się w świątecznym magazynie, a wydane rok później w twardej oprawie. I to właśnie język, wtedy żywy, prosty i przystępny uwiódł czytelników nie tylko w Wielkiej Brytanii.
Czytelnicy z całego świata pokochali Sherlocka Holmesa, który dla Doyle’a miał być tylko jednorazową przygodą. Po części z powodu rozczarowania umową, którą zawarł z wydawcą. Nie mając doświadczenia, zgodził się oddać wszystkie prawa za 24 funty szterlingi. Nie było to wcale mało, jak za powieść napisaną w trzy tygodnie. W tamtym czasie roczny dochód rodziny Doyle’a wynosił około 150 funtów. Obecnie jest to równowartość 3371 funtów. I choć jego następna powieść historyczna _Micah Clarke_ została przychylnie przyjęta przez krytyków, a Oscar Wilde był nią zachwycony, to kolejne zamówienie, tym razem od amerykańskiego „Lippincott’s Monthly Magazine”, dotyczyło kontynuacji przygód Holmesa. To jednak historia na inną okazję.
Zostawmy na chwilę samego Sherlocka. Czytając drugą część opowieści _Studium w szkarłacie_, warto zwrócić uwagę na wątek akcji, który przenosi się do Stanów Zjednoczonych. Widać w nim fascynację autora romansami połączoną z westernem opowiadającym o zwiadowcy amerykańskiej armii Buffalo Billu. Tłem tragicznej miłosnej historii, która staje się motywem zemsty, są Mormoni i autentyczna postać Brighama Younga. I choć historyczne źródła pokrywają się w części z opisem Doyle’a, to on sam przyznał, że obraz Mormonów przedstawił dość jaskrawo i nie może się już z tego wycofać. Po wielu latach córka Doyle’a stwierdziła, że pierwsza część przygód Sherlocka Holmesa pełna jest błędów dotyczących Mormonów, czego jej ojciec był świadomy. Natomiast Levi Edgar Young, potomek zwierzchnika Mormonów utrzymywał, że Doyle miał przeprosić jego ojca, mówiąc, że został wprowadzony w błąd, skutkiem czego napisał ohydną książkę. W sierpniu 2011 roku, po skargach uczniów i rodziców, rada szkolna hrabstwa Albemarle w stanie Wirginia usunęła _Studium w szkarłacie_ z listy lektur dla klas szóstych. Powieść pozostaje wciąż lekturą w klasie dziesiątej.
Pierwsze wydanie _A Study in Scarlet_, ukazało się w sporym nakładzie, którego część trafiła do Stanów Zjednoczonych. Mimo to zachowały się zaledwie trzydzieści cztery egzemplarze. Tylko cztery z nich są kompletne. Dwa opatrzone autografem autora posiadają okładki wzbogacone płatkami marokańskiego złota. Dom aukcyjny Sotheby’s uznał, że wydanie „Beeton’s Christmas Annual” z 1887 roku jest rzadsze niż pierwsze wydania dzieł Szekspira. Jeden ze złoconych kompletnych egzemplarzy, w którym Arthur Conan Doyle napisał odręcznie, że jest to jego pierwsza wydana książka, sprzedano za niemal trzysta tysięcy funtów.
Z tym większą ciekawością po raz kolejny sięgam po powieść, która po ponad stu trzydziestu latach od pierwszego wydania, jest już powieścią historyczną, z czego autor z pewnością by się ucieszył.
Przemysław SemczukI. Pan Sherlock Holmes
I
Pan Sherlock Holmes
W roku 1878 uzyskałem dyplom lekarza medycyny Uniwersytetu Londyńskiego, a następnie udałem się do Netley, aby przejść kurs przewidziany dla chirurgów wojskowych. Po skończeniu tych studiów zostałem wcielony do Piątego Pułku Strzelców jako pomocnik chirurga. Regiment stacjonował w tym czasie w Indiach, lecz zanim zdołałem do niego dotrzeć, rozpoczęła się druga wojna afgańska. Po przyjeździe do Bombaju dowiedziałem się, że moja armia przekroczyła już granicę i znajdowała się głęboko w kraju wroga. Udałem się w ślad za nią, wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Zdołałem dotrzeć w sposób bezpieczny do Kandaharu, gdzie odnalazłem mój regiment i natychmiast przejąłem nowe obowiązki.
Kampania zakończyła się odznaczeniami i promocją wielu oficerów, ale dla mnie niestety oznaczała jedynie pasmo nieszczęść. Oddelegowano mnie z mojej brygady do strzelców z Berkshires, z którymi służyłem podczas fatalnej bitwy pod Maiwand. Tam kula z muszkietu afgańskiego raniła mnie w ramię i roztrzaskała kość oraz drasnęła arterię podobojczykową. Wpadłbym niechybnie w ręce bezlitosnych wrogów, gdyby nie poświęcenie i odwaga, jaką wykazał się Murray – mój ordynans, który wrzucił mnie na grzbiet konia i zdołał przewieźć bezpiecznie za linię wojska brytyjskiego.
Byłem wyniszczony bólem i słaby od długotrwałych wyrzeczeń. Przewieziono mnie długim pociągiem, wraz z innymi rannymi, do szpitala w Peszawarze. Tutaj odzyskałem siły i stan mój uległ na tyle poprawie, że byłem w stanie spacerować między oddziałami szpitala, a nawet nieco odpoczywać na werandzie. W szpitalu zaraziłem się żółtą febrą, tym przekleństwem Indii imperialnych. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a kiedy wreszcie wróciłem do formy i zacząłem okres rekonwalescencji, byłem tak słaby i wychudzony, że komisja lekarska zdecydowała, że muszę zostać bezzwłocznie odesłany z powrotem do Anglii. Zostałem więc przewieziony na statek Orontes i miesiąc później wysiadłem na nabrzeżu Portsmouth: ze zrujnowanym zdrowiem, ale pozwoleniem od angielskiego rządu na spędzenie następnych dziewięciu miesięcy rekonwalescencji na ojczystej ziemi.
Nie miałem żadnych przyjaciół ani krewnych w Anglii i dlatego byłem wolny jak ptak – lub raczej na tyle wolny, na ile pozwolić na to może dochód w kwocie jedenastu szylingów i sześciu pensów dziennie. W tych okolicznościach w sposób naturalny grawitowałem w kierunku Londynu, tego wielkiego ośrodka, do którego nieodmiennie przybywają wszelkie nieroby i pasożyty z całego Imperium. Przebywałem przez pewien czas w prywatnym hotelu na Strandzie, prowadząc życie mało wygodne i pozbawione większego sensu i wydając takie kwoty pieniędzy, na które zdecydowanie nie mogłem sobie pozwolić. Moja sytuacja finansowa stała się na tyle alarmująca, że wkrótce zrozumiałem, że muszę albo opuścić metropolię i zaszyć się gdzieś na wsi, albo też całkowicie zmienić swój styl życia. Wybrałem tę drugą możliwość i bliski byłem podjęcia decyzji o opuszczeniu hotelu i zamieszkaniu w jakimś skromniejszym i tańszym miejscu.
Właśnie w dniu, w którym doszedłem do takiego wniosku, stałem przy barze Criterion, kiedy ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który odbywał ze mną staż z chirurgii w Akademii Medycznej w Barts. Widok znajomej twarzy w wielkim Londynie to rzecz przyjemna dla samotnego człowieka. Co prawda, w dawniejszych czasach Stamford nie był nigdy moim bliskim kolegą, ale teraz powitałem go z entuzjazmem, a on także zdawał się być zadowolony z mojego widoku. Z wielkiej radości zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się razem dorożką.
– Co porabiałeś przez te wszystkie lata, Watsonie? – zapytał z nieukrywanym zdziwieniem, kiedy turkotaliśmy przez zatłoczone ulice Londynu. – Jesteś chudy jak patyk i dziwnie poczerniałeś.
Opisałem mu pokrótce me przygody i ledwo udało mi się zakończyć ich opis, kiedy dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia.
– Biedaku! – powiedział współczująco po wysłuchaniu opisu moich pechowych przygód. – A co teraz porabiasz?
– Szukam zakwaterowania – odpowiedziałem. – Staram się znaleźć wygodne mieszkanie za rozsądną cenę.
– To dziwne – zauważył mój towarzysz – jesteś dzisiaj drugą osobą, która w rozmowie ze mną użyła tego samego wyrażenia.
– A kto był pierwszą? – spytałem.
– Osobnik, który pracuje w laboratorium chemicznym w szpitalu. Martwił się dziś rano, ponieważ nie udało mu się znaleźć nikogo, kto zechciałby zamieszkać wspólnie z nim w znalezionym przez niego mieszkaniu, nieco za drogim na jego kieszeń.
– Na Jowisza! – wykrzyknąłem. – Jeżeli naprawdę chce znaleźć kogoś, z kim wspólnie pokryje koszty czynszu, nie ma nikogo lepszego ode mnie. A ja wolę dzielić z nim mieszkanie, niż być sam.
Młody Stamford popatrzył na mnie dosyć dziwnie znad kieliszka wina.
– Nie znasz jeszcze Sherlocka Holmesa – powiedział. – Być może wcale nie przypadłby ci do gustu jako towarzysz na co dzień.
– Dlaczego? Co masz przeciwko niemu?
– Hm, nie powiedziałem, że mam coś przeciwko niemu. Oryginał z niego, ma nietuzinkowe poglądy, jest entuzjastą niektórych dziedzin nauki; o ile jednak wiem, przyzwoity z niego człowiek.
– Zapewne jest studentem medycyny – powiedziałem.
– O nie – chociaż nie mam pojęcia, jaką zajmuje się dziedziną. Mam wrażenie, że jest całkiem niezły z anatomii i jest chemikiem pierwszej klasy, ale, o ile wiem, nigdy nie ukończył żadnych systematycznych studiów medycznych. Jego studia były bardzo pobieżne i chaotyczne, ale udało mu się zgromadzić olbrzymią wiedzę, która zadziwiłaby niejednego profesora.
– Nigdy go nie pytałeś, w czym się specjalizuje? – spytałem.
– Nie, niełatwo z niego wyciągnąć jakiekolwiek informacje, chociaż potrafi być bardzo komunikatywny, kiedy ma na to ochotę.
– Chciałbym go poznać – powiedziałem. – Jeżeli mam z kimś zamieszkać, wybrałbym człowieka o poważnych i spokojnych skłonnościach naukowych. Nie mam dość sił, żeby znosić hałaśliwych ludzi, żyjących w nieuporządkowany sposób. Mam za sobą zbyt wiele przeżyć w Afganistanie, których wspomnienie wystarczy mi do końca życia. Czy mógłbyś zaaranżować mi spotkanie ze swoim przyjacielem?
– Z pewnością jest w tej chwili w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Najpierw tygodniami unika tego miejsca, a znów potem pracuje w nim od rana do nocy. Jeżeli masz ochotę, możemy tam zajechać zaraz po lunchu.
– Oczywiście – odpowiedziałem i rozmowa przeszła na inne tory.
Po wyjściu z Holborn udaliśmy się do szpitala, a w czasie podróży Stamford przekazywał mi dalsze informacje na temat dżentelmena, z którym zamierzałem zamieszkać.
– Tylko nie obwiniaj mnie, jeżeli nie zdołasz z nim wytrzymać – powiedział. – Więcej niczego o nim nie wiem, nasza znajomość ogranicza się do przypadkowych spotkań w laboratorium. To ty zaproponowałeś ten układ, więc sam będziesz ponosił konsekwencje.
– Jeżeli nie będę mógł z nim wytrzymać, z łatwością się wyprowadzę – odpowiedziałem. – Mam wrażenie, Stamford – dodałem, patrząc surowo na mojego towarzysza – że masz jakieś powody, żeby umyć ręce w tej sprawie. Czy humory tego faceta są aż tak nieznośne? Proszę, nie ukrywaj niczego przede mną.
– Trudno wyrazić coś, czego nie można ująć w słowa – odpowiedział ze śmiechem. – To zacięcie naukowe Holmesa jest nieco przesadne jak na mój gust. Przejawia przy tym lodowatą bezuczuciowość. Mógłbym wyobrazić go sobie podającego przyjacielowi szczyptę najnowszej trucizny roślinnej, nie ze złej woli, o ile go rozumiem, ale po prostu po to, żeby przetestować na nim efekty i ustalić dokładnie jej działanie. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość: myślę, że z równą gorliwością wziąłby sam tę truciznę. Przejawia niesamowitą pasję poznawczą.
– Bardzo mi to odpowiada.
– Tak, ale wszystko ma swoje granice. Na przykład, kiedy tłucze kijem zwłoki poddawane autopsji, przybiera to naprawdę potworną formę.
– Tłucze zwłoki poddawane autopsji?!
– Tak, aby sprawdzić, jak wyglądają obrażenia doznane po zgonie. Widziałem go w takiej akcji na własne oczy.
– I mimo to twierdzisz, że nie jest studentem medycyny?
– Nie. Bóg jedyny wie, co jest przedmiotem jego studiów. Oto jesteśmy. Teraz będziesz mógł sam wyrobić sobie zdanie na jego temat. – Kiedy to powiedział, skręcaliśmy właśnie w wąską dróżkę, przejeżdżając małą boczną bramką, która zawiodła nas przed boczne skrzydło wielkiego szpitala. Dla mnie był to znajomy grunt i nie potrzebowałem już żadnego przewodnika, gdy schodziliśmy po wyblakłych kamiennych schodach, kierując się w dół długim korytarzem z widocznymi wybielonymi ścianami i drzwiami ciemnobrązowego koloru. Na końcu boczne przejście wykończone stosunkowo niskim łukiem oddalało się od korytarza, prowadząc do laboratorium chemicznego.
Był to wysoki pokój, obstawiony – czy może raczej zaśmiecony – niezliczoną liczbą szklanych naczyń. Szerokie, niskie stoły były poustawiane bez ładu i składu, a na nich połyskiwały retorty, szklane probówki i małe palniki błyskające niebieskimi płomieniami. W pokoju był tylko jeden student, pochylony nad odległym stołem i całkowicie pochłonięty swoją pracą. Na dźwięk naszych kroków rozejrzał się i skoczył na równe nogi z okrzykiem radości.
– Znalazłem! Znalazłem! – wykrzyknął do mego towarzysza, biegnąc ku nam ze szklaną probówką w ręce. – Znalazłem odczynnik, który wytrącany jest wyłącznie przez hemoglobinę, nic innego nie daje takiego efektu! – Myślę, że gdyby odkrył żyłę złota, jego twarz nie mogłaby ukazać większej radości.
– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – powiedział Stamford, przedstawiając nas sobie.
– Witam – powiedział serdecznie, ściskając moją rękę z siłą, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. – Był pan w Afganistanie, jak widzę.
– Skąd, na nieba, pan się tego domyśla? – spytałem ze zdziwieniem.
– Aa, nieważne – powiedział, mrucząc do siebie. – Teraz najważniejszą sprawą jest hemoglobina. Nie wątpię, że dostrzegacie wagę mego odkrycia?
– Jest to interesujące z chemicznego punktu widzenia, bez wątpienia – odparłem – lecz praktycznie…
– Ależ, człowieku, to jest najbardziej praktyczne odkrycie z dziedziny medycyny sądowej na przestrzeni wielu lat. Niechże pan zauważy, że daje ono niezawodny sprawdzian, czy plamy pochodzą z krwi. Chodźcie tutaj! – Chwycił mnie za rękaw kurtki z wielką gorliwością i przyciągnął do stołu, przy którym właśnie pracował. – Zróbmy próbę na świeżej krwi – powiedział, wkłuwając długą igłę w palec i wciągając jej kroplę laboratoryjną pipetą. – Teraz dodam tę małą ilość krwi do litra wody. Jak widzicie, powstała stąd mieszanka sprawia wrażenie czystej wody. Proporcja krwi nie może być większa niż jedna cząsteczka na milion. Nie mam jednakże wątpliwości, że uzyskamy charakterystyczną reakcję. – Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształków, a następnie dodał kilka kropli przezroczystego płynu. W ciągu jednej sekundy zawartość nabrała opalizującego mahoniowego koloru, a na dnie szklanego dzbanka wytrąciły się brązowe cząsteczki.
– Ha! Ha! – wykrzyknął, klaszcząc w dłonie, a wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. – No i co powiecie?
– Wydaje mi się, że to bardzo subtelny test – zauważyłem.
– Pięknie! Pięknie! Stary test gwajakolowy był bardzo nieporęczny i nie dawał żadnej pewności. Podobnie z mikroskopowym badaniem krwinek. To ostatnie jest bez wartości, jeżeli plamy pochodzą sprzed kilku godzin. Teraz można przypuścić, że ten test będzie działał niezależnie od tego, czy próbka krwi jest świeża, czy stara. Gdyby ten test wymyślono wcześniej, to setki drani cieszących się niezasłużoną wolnością już dawno temu siedziałyby w więzieniu za popełnione zbrodnie.
– Oczywiście! – zamruczałem.
– Przypadki kryminalne zazwyczaj opierają się na tym jednym punkcie. Najczęściej zatrzymujemy podejrzanego o morderstwo dopiero wiele miesięcy po jego popełnieniu. Jego bielizna lub odzież zostają poddane badaniu i odkrywamy na nich brązowe plamy. Czy to plamy z krwi, błota, rdzy czy owoców? Co to jest? To pytanie, które zadręcza wielu ekspertów, a dlaczego? Ponieważ nie było do tej pory żadnego wiarygodnego testu. Teraz będziemy mieli test Sherlocka Holmesa i wszelkie trudności przestaną istnieć!
Oczy mu błyszczały, kiedy mówił, trzymał rękę na sercu i kłaniał się, jak gdyby do oklaskującego go tłumu, który otaczał go w wyobraźni.
– Należą się panu gratulacje – zauważyłem bardzo zdziwiony jego wybuchem entuzjazmu.
– W zeszłym roku był taki przypadek von Bischoffa we Frankfurcie. Z pewnością zostałby powieszony, gdyby ten test wówczas istniał. Potem był Mason z Bradford i recydywista Muller, a także Lefevre z Montpellier i Samson z Nowego Orleanu. Mógłbym wymienić kilka tuzinów przypadków, w których ten test byłby decydujący.
– Wydaje się pan być chodzącym kalendarzem zbrodni – powiedział Stamford, śmiejąc się. – Mógłby pan zacząć wydawać gazetę na ten temat i nazwać ją „Wiadomości policyjne z przeszłości”.
– Byłaby to bardzo interesująca lektura – zauważył Sherlock Holmes, naklejając mały kawałek plastra na przekłuty palec. – Muszę być ostrożny – kontynuował, zwracając się do mnie z uśmiechem – ponieważ ustawicznie zajmuję się truciznami.
Mówiąc te słowa, wyciągnął do nas rękę. Zauważyłem, że była usiana podobnymi kawałkami plastra i odbarwiona pod wpływem działania mocnych kwasów.
– Przybyliśmy tutaj z interesem – powiedział Stamford, siadając na wysokim trójnożnym stołku i popychając nogą taki sam stołek w moim kierunku. – Mój przyjaciel, z którym pana odwiedzam, potrzebuje zakwaterowania, a ponieważ narzekał pan na brak towarzystwa do wspólnego pokrywania kosztów czynszu, pomyślałem, że najlepiej będzie, gdy doprowadzę do waszego spotkania.
Sherlock Holmes zdawał się zachwycony na myśl, że zostanę jego współlokatorem.
– Wypatrzyłem mieszkanie na Baker Street – powiedział. – Byłoby dla nas doskonałe. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu dym z fajki?
– Ja też palę – odpowiedziałem.
– Świetnie. Ponadto zazwyczaj mam wokół siebie mnóstwo chemikaliów, a od czasu do czasu robię eksperymenty. Czy to nie będzie panu przeszkadzać?
– W żadnym przypadku.
– Pomyślmy – jakie mam inne wady? Od czasu do czasu popadam w chandrę i potrafię całymi dniami nie odzywać się, ale niechże pan wtedy nie myśli, że na pana się gniewam. Po prostu niech mnie pan zostawi samego, a wkrótce mi to minie. A pan, jakie ma przywary do wyznania? Najlepiej jak dwaj faceci poznają swoje najgorsze wady, zanim razem zamieszkają.
Zaśmiałem się z tego przesłuchania.
– Hoduję szczeniaka rasy buldog – powiedziałem – i absolutnie nie zgadzam się na sprzeczki, ponieważ mam zszargane nerwy. A poza tym wstaję o nieprawdopodobnych porach dnia i jestem przeraźliwie leniwy. Mam jeszcze inne wady, które ujawniają się zwłaszcza wtedy, kiedy cieszę się dobrym samopoczuciem, ale jak na razie podałem panu najważniejsze.
– Czy gra na skrzypcach może dla pana stanowić powód do sprzeczki? – zapytał z niepokojem w głosie.
– To zależy od artysty – odpowiedziałem. – Dobrze grający artysta to rozkosz bogów, natomiast knocący to…
– No, dobrze, dobrze! – wykrzyknął z radosnym śmiechem. – Myślę, że możemy uznać tę sprawę za uzgodnioną – to znaczy, jeżeli pokoje okażą się dla pana odpowiednie.
– Kiedy je zobaczymy?
– Niech pan odwiedzi mnie tutaj jutro w południe, a wtedy udamy się razem na miejsce w celu załatwienia tej sprawy – odpowiedział.
– W porządku, a więc jutro w południe – powiedziałem, ściskając jego dłoń na pożegnanie.
Zostawiliśmy go przy pracy wśród chemikaliów i poszliśmy do hotelu.
– Przy okazji – spytałem nagle, zatrzymując się i odwracając do Stamforda – skąd u licha wiedział, że wracam z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się tajemniczo.
– To właśnie to jego dziwactwo – powiedział. – Wiele osób chciałoby wiedzieć, w jaki sposób Holmes ustala te wszystkie okoliczności.
– Och! To jakaś tajemnica?! – wykrzyknąłem, zacierając dłonie. – To niesamowite. Bardzo jestem ci zobowiązany za umożliwienie mi poznania go. Historię ludzkości można poznać jedynie na podstawie studiów nad człowiekiem, o czym zapewne wiesz.
– A więc studiuj go – powiedział Stamford, żegnając się ze mną. – Ale to może okazać się dla ciebie bardzo skomplikowanym problemem. I założę się, że on pozna ciebie dużo lepiej niż ty jego. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziałem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, bardzo zafrapowany moją nową znajomością.
II. Sztuka dedukcji
II
Sztuka dedukcji
Spotkaliśmy się następnego dnia, zgodnie z umową, i obejrzeliśmy pokoje pod numerem 221B Baker Street, o których mówił Holmes na naszym spotkaniu. Składały się one z dwóch wygodnych sypialni i umeblowanego obszernego salonu oświetlonego dwoma szerokimi oknami. Kwatera ta wydała się tak bardzo pożądana pod każdym względem, a warunki najmu tak niewygórowane, gdy zostaną podzielone na nas dwóch, że natychmiast zawarliśmy umowę i przejęliśmy mieszkanie w posiadanie. Tego samego wieczoru wyprowadziłem się z hotelu i wprowadziłem do mieszkania, a następnego ranka Sherlock Holmes poszedł moim śladem, wnosząc kilka skrzyń i waliz. Dwa następne dni poświęciliśmy na rozpakowywanie i układanie naszego majątku, starając się znaleźć najlepsze rozwiązania. Potem, stopniowo, zaczęliśmy osiedlać się i przyzwyczajać do nowego otoczenia.
Okazało się, że wspólne życie z Holmesem nie jest trudne. Poruszał się cicho, a jego obyczaje miały pewną dozę regularności. Rzadko kiedy kładł się po dziesiątej wieczór, rano niezmiennie zjadał śniadanie i wychodził, zanim ja wstałem. Czasami spędzał dzień w laboratorium chemicznym, czasami w prosektorium, a czasami odbywał długie spacery, zapędzając się w odległe i niebezpieczne rewiry miasta.
Nic nie zdawało się wyczerpywać jego zapasów energii, kiedy działał pod wpływem napadu pracowitości. Od czasu do czasu następowała reakcja i przez całe dnie leżał w salonie na kanapie, z trudem wypowiadając pojedyncze słowa czy poruszając choćby jednym mięśniem przez całą dobę. Przy takich okazjach zauważałem rozmarzony, nieobecny wyraz jego oczu, który mógłby nasunąć mi podejrzenie o używaniu przez niego narkotyków, gdyby nie wstrzemięźliwość i prostota całego jego życia. W miarę upływu tygodni moje zainteresowanie Sherlockiem Holmesem i ciekawość jego celów życiowych stopniowo pogłębiały się i rosły. Już sama jego osoba i wygląd uderzały najbardziej obojętnego obserwatora. Wzrostu miał ponad metr osiemdziesiąt, a był przy tym tak straszliwie chudy, że przez to sprawiał wrażenie dużo wyższego. Miał też bardzo przenikliwy wzrok, z wyjątkiem tych momentów bezruchu, o których wspomniałem, a jego chudy, zakrzywiony nos sugerował cechę stałej gotowości do działania i zdecydowanie. Także jego podbródek, wystający, kwadratowego kształtu, podkreślał determinację tego człowieka. Ręce miał niezmiennie poplamione atramentem i różnymi chemikaliami, a przy tym posiadał niezwykłą delikatność dotyku, co często miałem okazję zauważyć, przyglądając się jego pracy z przyrządami wymagającymi delikatnej obsługi. Czytelnik może uznać mnie za beznadziejnie wścibskiego faceta, jednakże zanim wydacie werdykt, proszę, weźcie pod uwagę fakt, że moje ówczesne życie było pozbawione jakiegokolwiek celu i istniało niewiele spraw, którym mogłem poświęcić uwagę. Zdrowie mi nie pozwalało na podejmowanie żadnych poważniejszych przedsięwzięć, z wyjątkiem dni z nadzwyczaj piękną pogodą. Poza tym nie miałem przyjaciół, którzy mogliby składać mi wizyty, wprowadzając urozmaicenie do monotonii mego codziennego bytu. W tych okolicznościach chętnie zwróciłem uwagę na tajemnicę, która spowijała mojego towarzysza i spędzałem wiele czasu, starając się odsłonić jej rąbek. Nie studiował medycyny. Sam, odpowiadając na pytanie, potwierdził opinię Stamforda dotyczącą tej kwestii. Nadto nie wydawało się, aby ukończył jakiekolwiek studia, które mogłyby dać mu stopień naukowy w przedmiotach ścisłych lub w jakiejkolwiek innej dziedzinie, co zapewniłoby mu wejście do świata nauki. Z drugiej jednak strony, jego gorliwość w zgłębianiu pewnych zagadnień nauki była niezwykła, a jego wiedza, mimo pewnych ekscentrycznych ograniczeń, była tak nadzwyczajnie obszerna i szczegółowa, że nie wyobrażam sobie człowieka, który mógłby tak pilnie pracować i zdobywać tak dokładne informacje bez jakiegoś określonego celu na horyzoncie. Czytelnicy sięgający po przypadkowe lektury rzadko wykazują się taką dogłębną wiedzą. Nikt nie obciąża swojego umysłu drobnymi szczegółami, chyba że ma po temu jakieś poważne przyczyny. Jednak z drugiej strony jego ignorancja była równie szokująca jak jego wiedza. Na temat współczesnej literatury, filozofii, polityki wydawał się nie posiadać żadnych informacji. Gdy zacytowałem Thomasa Carlyle’a, zapytał naiwnie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tajemnice
_Studium w szkarłacie_
Aż trudno uwierzyć, że kilku wydawców odrzuciło tę powieść. James William Arrowsmith odesłał maszynopis w nierozpakowanym tekturowym pudełku. A James Payn, redaktor „The Cornhill Magazine”, uznał, że historia jest nawet dobra, ale nadaje się co najwyżej do druku jako _shilling shockers_ – publikowane masowo tanie kryminały, sprzedawane za jednego szylinga. Sam Conan Doyle obawiał się nawet, że _A Tangled Skein_ (_Splątany motek_ – bo taki tytuł nosiła pierwotnie powieść), zostanie wydany w „The Boys Own Paper”, piśmie dla chłopców, które można było kupić zaledwie za… pensa. Zamieścił zresztą kilka tekstów w tej gazecie, choć nie był z tego dumny.
Ostatecznie _A Study in Scarlet_ wydrukowano w czasopiśmie „Beeton’s Christmas Annual” w grudniu 1887 roku. Magazyn w miękkiej oprawie poza ilustrowaną powieścią zawierał reklamy, świąteczne przepisy i dwie sztuki teatralne do wystawienia w warunkach domowych. I zgodnie z przewidywaniem Payna kosztował tylko jednego szylinga.
Dla Conana Doyle’a był to mimo wszystko sukces. _Studium w szkarłacie_ było jego trzecią powieścią, a zarazem pierwszą, którą udało mu się opublikować. Wcześniej napisał kilka opowiadań, a jedno z nich, _Oświadczenie J. Habakuka Jephsona_, przyniosło mu nawet spory rozgłos. Pierwsze wydanie w „The Cornhill Magazine” nie zostało podpisane, ale odbiło się tak dużym echem, że przedruki opatrzone już nazwiskiem autora ukazały się w kilku innych wydawnictwach.
Za niezwykłym zainteresowaniem stała prawdziwa zagadka Mary Celeste, brygantyny handlowej, która w listopadzie 1872 roku wyruszyła z Nowego Jorku w rejs do Genui. Na początku grudnia opuszczony statek został odnaleziony na Atlantyku, czterysta mil morskich od Azorów. Doyle wykorzystał tajemniczą historię, zmieniając nieznacznie kilka szczegółów, w tym nazwisko kapitana i, jak sądzą historycy, przypadkowo zmieniając nazwę statku na Marie Celeste. Opowiadanie było relacją lekarza okrętowego Jephsona, który jako jedyny ocalały po latach opisał, co wydarzyło się na pokładzie. Z dużym zaskoczeniem Doyle odkrył, że dziennik „Boston Hearald” opublikował tekst jako wyjaśnienie zagadki zniknięcia załogi.
Arthur Conan Doyle, z wykształcenia lekarz, pisał już od czasu studiów. Szczególnie interesowały go trucizny i anatomia. Podczas studiów na Uniwersytecie w Edynburgu poznał Josepha Bella, chirurga, wykładowcę i biegłego sądowego współpracującego ze Scotland Yardem, który jest do dzisiaj uznawany za pierwowzór Holmesa, choć on sam twierdził, że w Holmesie dostrzega bardziej wnikliwość i zainteresowania swojego byłego studenta… Podobieństwo do Bella zauważył Robert Louis Stevenson, autor _Wyspy skarbów_ i noweli _Doktor Jekyll i pan Hyde_, w liście dopytując Doyle’a o to, czy dobrze odgadł inspirację. Historycy sugerują jednak, że postać Holmesa jest bardziej złożona i można w niej dostrzec analogię do wymienionego w powieści detektywa Dupina stworzonego przez Edgara Allana Poe oraz detektywa Lecoq, bohatera Émile’a Gaboriau.
Po ukończeniu nauki dwudziestojednoletni Doyle zatrudnił się jako lekarz na statkach wielorybniczych, a później założył własną praktykę. Jednak to nie medycyna, a literatura była jego powołaniem. Szczególnie upodobał sobie siedemnastowieczne romanse historyczne. Jednak zdaniem wydawców nie miał umiejętności operowania archaicznym językiem i dialektami. Dopiero _Studium w szkarłacie_ przyniosło przełom. Lecz nie to, które ukazało się w świątecznym magazynie, a wydane rok później w twardej oprawie. I to właśnie język, wtedy żywy, prosty i przystępny uwiódł czytelników nie tylko w Wielkiej Brytanii.
Czytelnicy z całego świata pokochali Sherlocka Holmesa, który dla Doyle’a miał być tylko jednorazową przygodą. Po części z powodu rozczarowania umową, którą zawarł z wydawcą. Nie mając doświadczenia, zgodził się oddać wszystkie prawa za 24 funty szterlingi. Nie było to wcale mało, jak za powieść napisaną w trzy tygodnie. W tamtym czasie roczny dochód rodziny Doyle’a wynosił około 150 funtów. Obecnie jest to równowartość 3371 funtów. I choć jego następna powieść historyczna _Micah Clarke_ została przychylnie przyjęta przez krytyków, a Oscar Wilde był nią zachwycony, to kolejne zamówienie, tym razem od amerykańskiego „Lippincott’s Monthly Magazine”, dotyczyło kontynuacji przygód Holmesa. To jednak historia na inną okazję.
Zostawmy na chwilę samego Sherlocka. Czytając drugą część opowieści _Studium w szkarłacie_, warto zwrócić uwagę na wątek akcji, który przenosi się do Stanów Zjednoczonych. Widać w nim fascynację autora romansami połączoną z westernem opowiadającym o zwiadowcy amerykańskiej armii Buffalo Billu. Tłem tragicznej miłosnej historii, która staje się motywem zemsty, są Mormoni i autentyczna postać Brighama Younga. I choć historyczne źródła pokrywają się w części z opisem Doyle’a, to on sam przyznał, że obraz Mormonów przedstawił dość jaskrawo i nie może się już z tego wycofać. Po wielu latach córka Doyle’a stwierdziła, że pierwsza część przygód Sherlocka Holmesa pełna jest błędów dotyczących Mormonów, czego jej ojciec był świadomy. Natomiast Levi Edgar Young, potomek zwierzchnika Mormonów utrzymywał, że Doyle miał przeprosić jego ojca, mówiąc, że został wprowadzony w błąd, skutkiem czego napisał ohydną książkę. W sierpniu 2011 roku, po skargach uczniów i rodziców, rada szkolna hrabstwa Albemarle w stanie Wirginia usunęła _Studium w szkarłacie_ z listy lektur dla klas szóstych. Powieść pozostaje wciąż lekturą w klasie dziesiątej.
Pierwsze wydanie _A Study in Scarlet_, ukazało się w sporym nakładzie, którego część trafiła do Stanów Zjednoczonych. Mimo to zachowały się zaledwie trzydzieści cztery egzemplarze. Tylko cztery z nich są kompletne. Dwa opatrzone autografem autora posiadają okładki wzbogacone płatkami marokańskiego złota. Dom aukcyjny Sotheby’s uznał, że wydanie „Beeton’s Christmas Annual” z 1887 roku jest rzadsze niż pierwsze wydania dzieł Szekspira. Jeden ze złoconych kompletnych egzemplarzy, w którym Arthur Conan Doyle napisał odręcznie, że jest to jego pierwsza wydana książka, sprzedano za niemal trzysta tysięcy funtów.
Z tym większą ciekawością po raz kolejny sięgam po powieść, która po ponad stu trzydziestu latach od pierwszego wydania, jest już powieścią historyczną, z czego autor z pewnością by się ucieszył.
Przemysław SemczukI. Pan Sherlock Holmes
I
Pan Sherlock Holmes
W roku 1878 uzyskałem dyplom lekarza medycyny Uniwersytetu Londyńskiego, a następnie udałem się do Netley, aby przejść kurs przewidziany dla chirurgów wojskowych. Po skończeniu tych studiów zostałem wcielony do Piątego Pułku Strzelców jako pomocnik chirurga. Regiment stacjonował w tym czasie w Indiach, lecz zanim zdołałem do niego dotrzeć, rozpoczęła się druga wojna afgańska. Po przyjeździe do Bombaju dowiedziałem się, że moja armia przekroczyła już granicę i znajdowała się głęboko w kraju wroga. Udałem się w ślad za nią, wraz z wieloma innymi oficerami, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Zdołałem dotrzeć w sposób bezpieczny do Kandaharu, gdzie odnalazłem mój regiment i natychmiast przejąłem nowe obowiązki.
Kampania zakończyła się odznaczeniami i promocją wielu oficerów, ale dla mnie niestety oznaczała jedynie pasmo nieszczęść. Oddelegowano mnie z mojej brygady do strzelców z Berkshires, z którymi służyłem podczas fatalnej bitwy pod Maiwand. Tam kula z muszkietu afgańskiego raniła mnie w ramię i roztrzaskała kość oraz drasnęła arterię podobojczykową. Wpadłbym niechybnie w ręce bezlitosnych wrogów, gdyby nie poświęcenie i odwaga, jaką wykazał się Murray – mój ordynans, który wrzucił mnie na grzbiet konia i zdołał przewieźć bezpiecznie za linię wojska brytyjskiego.
Byłem wyniszczony bólem i słaby od długotrwałych wyrzeczeń. Przewieziono mnie długim pociągiem, wraz z innymi rannymi, do szpitala w Peszawarze. Tutaj odzyskałem siły i stan mój uległ na tyle poprawie, że byłem w stanie spacerować między oddziałami szpitala, a nawet nieco odpoczywać na werandzie. W szpitalu zaraziłem się żółtą febrą, tym przekleństwem Indii imperialnych. Przez wiele miesięcy moje życie wisiało na włosku, a kiedy wreszcie wróciłem do formy i zacząłem okres rekonwalescencji, byłem tak słaby i wychudzony, że komisja lekarska zdecydowała, że muszę zostać bezzwłocznie odesłany z powrotem do Anglii. Zostałem więc przewieziony na statek Orontes i miesiąc później wysiadłem na nabrzeżu Portsmouth: ze zrujnowanym zdrowiem, ale pozwoleniem od angielskiego rządu na spędzenie następnych dziewięciu miesięcy rekonwalescencji na ojczystej ziemi.
Nie miałem żadnych przyjaciół ani krewnych w Anglii i dlatego byłem wolny jak ptak – lub raczej na tyle wolny, na ile pozwolić na to może dochód w kwocie jedenastu szylingów i sześciu pensów dziennie. W tych okolicznościach w sposób naturalny grawitowałem w kierunku Londynu, tego wielkiego ośrodka, do którego nieodmiennie przybywają wszelkie nieroby i pasożyty z całego Imperium. Przebywałem przez pewien czas w prywatnym hotelu na Strandzie, prowadząc życie mało wygodne i pozbawione większego sensu i wydając takie kwoty pieniędzy, na które zdecydowanie nie mogłem sobie pozwolić. Moja sytuacja finansowa stała się na tyle alarmująca, że wkrótce zrozumiałem, że muszę albo opuścić metropolię i zaszyć się gdzieś na wsi, albo też całkowicie zmienić swój styl życia. Wybrałem tę drugą możliwość i bliski byłem podjęcia decyzji o opuszczeniu hotelu i zamieszkaniu w jakimś skromniejszym i tańszym miejscu.
Właśnie w dniu, w którym doszedłem do takiego wniosku, stałem przy barze Criterion, kiedy ktoś poklepał mnie po ramieniu. Odwróciłem się i rozpoznałem młodego Stamforda, który odbywał ze mną staż z chirurgii w Akademii Medycznej w Barts. Widok znajomej twarzy w wielkim Londynie to rzecz przyjemna dla samotnego człowieka. Co prawda, w dawniejszych czasach Stamford nie był nigdy moim bliskim kolegą, ale teraz powitałem go z entuzjazmem, a on także zdawał się być zadowolony z mojego widoku. Z wielkiej radości zaprosiłem go na lunch w Holborn, dokąd udaliśmy się razem dorożką.
– Co porabiałeś przez te wszystkie lata, Watsonie? – zapytał z nieukrywanym zdziwieniem, kiedy turkotaliśmy przez zatłoczone ulice Londynu. – Jesteś chudy jak patyk i dziwnie poczerniałeś.
Opisałem mu pokrótce me przygody i ledwo udało mi się zakończyć ich opis, kiedy dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia.
– Biedaku! – powiedział współczująco po wysłuchaniu opisu moich pechowych przygód. – A co teraz porabiasz?
– Szukam zakwaterowania – odpowiedziałem. – Staram się znaleźć wygodne mieszkanie za rozsądną cenę.
– To dziwne – zauważył mój towarzysz – jesteś dzisiaj drugą osobą, która w rozmowie ze mną użyła tego samego wyrażenia.
– A kto był pierwszą? – spytałem.
– Osobnik, który pracuje w laboratorium chemicznym w szpitalu. Martwił się dziś rano, ponieważ nie udało mu się znaleźć nikogo, kto zechciałby zamieszkać wspólnie z nim w znalezionym przez niego mieszkaniu, nieco za drogim na jego kieszeń.
– Na Jowisza! – wykrzyknąłem. – Jeżeli naprawdę chce znaleźć kogoś, z kim wspólnie pokryje koszty czynszu, nie ma nikogo lepszego ode mnie. A ja wolę dzielić z nim mieszkanie, niż być sam.
Młody Stamford popatrzył na mnie dosyć dziwnie znad kieliszka wina.
– Nie znasz jeszcze Sherlocka Holmesa – powiedział. – Być może wcale nie przypadłby ci do gustu jako towarzysz na co dzień.
– Dlaczego? Co masz przeciwko niemu?
– Hm, nie powiedziałem, że mam coś przeciwko niemu. Oryginał z niego, ma nietuzinkowe poglądy, jest entuzjastą niektórych dziedzin nauki; o ile jednak wiem, przyzwoity z niego człowiek.
– Zapewne jest studentem medycyny – powiedziałem.
– O nie – chociaż nie mam pojęcia, jaką zajmuje się dziedziną. Mam wrażenie, że jest całkiem niezły z anatomii i jest chemikiem pierwszej klasy, ale, o ile wiem, nigdy nie ukończył żadnych systematycznych studiów medycznych. Jego studia były bardzo pobieżne i chaotyczne, ale udało mu się zgromadzić olbrzymią wiedzę, która zadziwiłaby niejednego profesora.
– Nigdy go nie pytałeś, w czym się specjalizuje? – spytałem.
– Nie, niełatwo z niego wyciągnąć jakiekolwiek informacje, chociaż potrafi być bardzo komunikatywny, kiedy ma na to ochotę.
– Chciałbym go poznać – powiedziałem. – Jeżeli mam z kimś zamieszkać, wybrałbym człowieka o poważnych i spokojnych skłonnościach naukowych. Nie mam dość sił, żeby znosić hałaśliwych ludzi, żyjących w nieuporządkowany sposób. Mam za sobą zbyt wiele przeżyć w Afganistanie, których wspomnienie wystarczy mi do końca życia. Czy mógłbyś zaaranżować mi spotkanie ze swoim przyjacielem?
– Z pewnością jest w tej chwili w laboratorium – odparł mój towarzysz. – Najpierw tygodniami unika tego miejsca, a znów potem pracuje w nim od rana do nocy. Jeżeli masz ochotę, możemy tam zajechać zaraz po lunchu.
– Oczywiście – odpowiedziałem i rozmowa przeszła na inne tory.
Po wyjściu z Holborn udaliśmy się do szpitala, a w czasie podróży Stamford przekazywał mi dalsze informacje na temat dżentelmena, z którym zamierzałem zamieszkać.
– Tylko nie obwiniaj mnie, jeżeli nie zdołasz z nim wytrzymać – powiedział. – Więcej niczego o nim nie wiem, nasza znajomość ogranicza się do przypadkowych spotkań w laboratorium. To ty zaproponowałeś ten układ, więc sam będziesz ponosił konsekwencje.
– Jeżeli nie będę mógł z nim wytrzymać, z łatwością się wyprowadzę – odpowiedziałem. – Mam wrażenie, Stamford – dodałem, patrząc surowo na mojego towarzysza – że masz jakieś powody, żeby umyć ręce w tej sprawie. Czy humory tego faceta są aż tak nieznośne? Proszę, nie ukrywaj niczego przede mną.
– Trudno wyrazić coś, czego nie można ująć w słowa – odpowiedział ze śmiechem. – To zacięcie naukowe Holmesa jest nieco przesadne jak na mój gust. Przejawia przy tym lodowatą bezuczuciowość. Mógłbym wyobrazić go sobie podającego przyjacielowi szczyptę najnowszej trucizny roślinnej, nie ze złej woli, o ile go rozumiem, ale po prostu po to, żeby przetestować na nim efekty i ustalić dokładnie jej działanie. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość: myślę, że z równą gorliwością wziąłby sam tę truciznę. Przejawia niesamowitą pasję poznawczą.
– Bardzo mi to odpowiada.
– Tak, ale wszystko ma swoje granice. Na przykład, kiedy tłucze kijem zwłoki poddawane autopsji, przybiera to naprawdę potworną formę.
– Tłucze zwłoki poddawane autopsji?!
– Tak, aby sprawdzić, jak wyglądają obrażenia doznane po zgonie. Widziałem go w takiej akcji na własne oczy.
– I mimo to twierdzisz, że nie jest studentem medycyny?
– Nie. Bóg jedyny wie, co jest przedmiotem jego studiów. Oto jesteśmy. Teraz będziesz mógł sam wyrobić sobie zdanie na jego temat. – Kiedy to powiedział, skręcaliśmy właśnie w wąską dróżkę, przejeżdżając małą boczną bramką, która zawiodła nas przed boczne skrzydło wielkiego szpitala. Dla mnie był to znajomy grunt i nie potrzebowałem już żadnego przewodnika, gdy schodziliśmy po wyblakłych kamiennych schodach, kierując się w dół długim korytarzem z widocznymi wybielonymi ścianami i drzwiami ciemnobrązowego koloru. Na końcu boczne przejście wykończone stosunkowo niskim łukiem oddalało się od korytarza, prowadząc do laboratorium chemicznego.
Był to wysoki pokój, obstawiony – czy może raczej zaśmiecony – niezliczoną liczbą szklanych naczyń. Szerokie, niskie stoły były poustawiane bez ładu i składu, a na nich połyskiwały retorty, szklane probówki i małe palniki błyskające niebieskimi płomieniami. W pokoju był tylko jeden student, pochylony nad odległym stołem i całkowicie pochłonięty swoją pracą. Na dźwięk naszych kroków rozejrzał się i skoczył na równe nogi z okrzykiem radości.
– Znalazłem! Znalazłem! – wykrzyknął do mego towarzysza, biegnąc ku nam ze szklaną probówką w ręce. – Znalazłem odczynnik, który wytrącany jest wyłącznie przez hemoglobinę, nic innego nie daje takiego efektu! – Myślę, że gdyby odkrył żyłę złota, jego twarz nie mogłaby ukazać większej radości.
– Doktor Watson, pan Sherlock Holmes – powiedział Stamford, przedstawiając nas sobie.
– Witam – powiedział serdecznie, ściskając moją rękę z siłą, o którą nigdy bym go nie podejrzewał. – Był pan w Afganistanie, jak widzę.
– Skąd, na nieba, pan się tego domyśla? – spytałem ze zdziwieniem.
– Aa, nieważne – powiedział, mrucząc do siebie. – Teraz najważniejszą sprawą jest hemoglobina. Nie wątpię, że dostrzegacie wagę mego odkrycia?
– Jest to interesujące z chemicznego punktu widzenia, bez wątpienia – odparłem – lecz praktycznie…
– Ależ, człowieku, to jest najbardziej praktyczne odkrycie z dziedziny medycyny sądowej na przestrzeni wielu lat. Niechże pan zauważy, że daje ono niezawodny sprawdzian, czy plamy pochodzą z krwi. Chodźcie tutaj! – Chwycił mnie za rękaw kurtki z wielką gorliwością i przyciągnął do stołu, przy którym właśnie pracował. – Zróbmy próbę na świeżej krwi – powiedział, wkłuwając długą igłę w palec i wciągając jej kroplę laboratoryjną pipetą. – Teraz dodam tę małą ilość krwi do litra wody. Jak widzicie, powstała stąd mieszanka sprawia wrażenie czystej wody. Proporcja krwi nie może być większa niż jedna cząsteczka na milion. Nie mam jednakże wątpliwości, że uzyskamy charakterystyczną reakcję. – Mówiąc to, wrzucił do naczynia kilka białych kryształków, a następnie dodał kilka kropli przezroczystego płynu. W ciągu jednej sekundy zawartość nabrała opalizującego mahoniowego koloru, a na dnie szklanego dzbanka wytrąciły się brązowe cząsteczki.
– Ha! Ha! – wykrzyknął, klaszcząc w dłonie, a wyglądał przy tym jak dziecko zachwycone nową zabawką. – No i co powiecie?
– Wydaje mi się, że to bardzo subtelny test – zauważyłem.
– Pięknie! Pięknie! Stary test gwajakolowy był bardzo nieporęczny i nie dawał żadnej pewności. Podobnie z mikroskopowym badaniem krwinek. To ostatnie jest bez wartości, jeżeli plamy pochodzą sprzed kilku godzin. Teraz można przypuścić, że ten test będzie działał niezależnie od tego, czy próbka krwi jest świeża, czy stara. Gdyby ten test wymyślono wcześniej, to setki drani cieszących się niezasłużoną wolnością już dawno temu siedziałyby w więzieniu za popełnione zbrodnie.
– Oczywiście! – zamruczałem.
– Przypadki kryminalne zazwyczaj opierają się na tym jednym punkcie. Najczęściej zatrzymujemy podejrzanego o morderstwo dopiero wiele miesięcy po jego popełnieniu. Jego bielizna lub odzież zostają poddane badaniu i odkrywamy na nich brązowe plamy. Czy to plamy z krwi, błota, rdzy czy owoców? Co to jest? To pytanie, które zadręcza wielu ekspertów, a dlaczego? Ponieważ nie było do tej pory żadnego wiarygodnego testu. Teraz będziemy mieli test Sherlocka Holmesa i wszelkie trudności przestaną istnieć!
Oczy mu błyszczały, kiedy mówił, trzymał rękę na sercu i kłaniał się, jak gdyby do oklaskującego go tłumu, który otaczał go w wyobraźni.
– Należą się panu gratulacje – zauważyłem bardzo zdziwiony jego wybuchem entuzjazmu.
– W zeszłym roku był taki przypadek von Bischoffa we Frankfurcie. Z pewnością zostałby powieszony, gdyby ten test wówczas istniał. Potem był Mason z Bradford i recydywista Muller, a także Lefevre z Montpellier i Samson z Nowego Orleanu. Mógłbym wymienić kilka tuzinów przypadków, w których ten test byłby decydujący.
– Wydaje się pan być chodzącym kalendarzem zbrodni – powiedział Stamford, śmiejąc się. – Mógłby pan zacząć wydawać gazetę na ten temat i nazwać ją „Wiadomości policyjne z przeszłości”.
– Byłaby to bardzo interesująca lektura – zauważył Sherlock Holmes, naklejając mały kawałek plastra na przekłuty palec. – Muszę być ostrożny – kontynuował, zwracając się do mnie z uśmiechem – ponieważ ustawicznie zajmuję się truciznami.
Mówiąc te słowa, wyciągnął do nas rękę. Zauważyłem, że była usiana podobnymi kawałkami plastra i odbarwiona pod wpływem działania mocnych kwasów.
– Przybyliśmy tutaj z interesem – powiedział Stamford, siadając na wysokim trójnożnym stołku i popychając nogą taki sam stołek w moim kierunku. – Mój przyjaciel, z którym pana odwiedzam, potrzebuje zakwaterowania, a ponieważ narzekał pan na brak towarzystwa do wspólnego pokrywania kosztów czynszu, pomyślałem, że najlepiej będzie, gdy doprowadzę do waszego spotkania.
Sherlock Holmes zdawał się zachwycony na myśl, że zostanę jego współlokatorem.
– Wypatrzyłem mieszkanie na Baker Street – powiedział. – Byłoby dla nas doskonałe. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu dym z fajki?
– Ja też palę – odpowiedziałem.
– Świetnie. Ponadto zazwyczaj mam wokół siebie mnóstwo chemikaliów, a od czasu do czasu robię eksperymenty. Czy to nie będzie panu przeszkadzać?
– W żadnym przypadku.
– Pomyślmy – jakie mam inne wady? Od czasu do czasu popadam w chandrę i potrafię całymi dniami nie odzywać się, ale niechże pan wtedy nie myśli, że na pana się gniewam. Po prostu niech mnie pan zostawi samego, a wkrótce mi to minie. A pan, jakie ma przywary do wyznania? Najlepiej jak dwaj faceci poznają swoje najgorsze wady, zanim razem zamieszkają.
Zaśmiałem się z tego przesłuchania.
– Hoduję szczeniaka rasy buldog – powiedziałem – i absolutnie nie zgadzam się na sprzeczki, ponieważ mam zszargane nerwy. A poza tym wstaję o nieprawdopodobnych porach dnia i jestem przeraźliwie leniwy. Mam jeszcze inne wady, które ujawniają się zwłaszcza wtedy, kiedy cieszę się dobrym samopoczuciem, ale jak na razie podałem panu najważniejsze.
– Czy gra na skrzypcach może dla pana stanowić powód do sprzeczki? – zapytał z niepokojem w głosie.
– To zależy od artysty – odpowiedziałem. – Dobrze grający artysta to rozkosz bogów, natomiast knocący to…
– No, dobrze, dobrze! – wykrzyknął z radosnym śmiechem. – Myślę, że możemy uznać tę sprawę za uzgodnioną – to znaczy, jeżeli pokoje okażą się dla pana odpowiednie.
– Kiedy je zobaczymy?
– Niech pan odwiedzi mnie tutaj jutro w południe, a wtedy udamy się razem na miejsce w celu załatwienia tej sprawy – odpowiedział.
– W porządku, a więc jutro w południe – powiedziałem, ściskając jego dłoń na pożegnanie.
Zostawiliśmy go przy pracy wśród chemikaliów i poszliśmy do hotelu.
– Przy okazji – spytałem nagle, zatrzymując się i odwracając do Stamforda – skąd u licha wiedział, że wracam z Afganistanu?
Mój towarzysz uśmiechnął się tajemniczo.
– To właśnie to jego dziwactwo – powiedział. – Wiele osób chciałoby wiedzieć, w jaki sposób Holmes ustala te wszystkie okoliczności.
– Och! To jakaś tajemnica?! – wykrzyknąłem, zacierając dłonie. – To niesamowite. Bardzo jestem ci zobowiązany za umożliwienie mi poznania go. Historię ludzkości można poznać jedynie na podstawie studiów nad człowiekiem, o czym zapewne wiesz.
– A więc studiuj go – powiedział Stamford, żegnając się ze mną. – Ale to może okazać się dla ciebie bardzo skomplikowanym problemem. I założę się, że on pozna ciebie dużo lepiej niż ty jego. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziałem i ruszyłem w dalszą drogę do hotelu, bardzo zafrapowany moją nową znajomością.
II. Sztuka dedukcji
II
Sztuka dedukcji
Spotkaliśmy się następnego dnia, zgodnie z umową, i obejrzeliśmy pokoje pod numerem 221B Baker Street, o których mówił Holmes na naszym spotkaniu. Składały się one z dwóch wygodnych sypialni i umeblowanego obszernego salonu oświetlonego dwoma szerokimi oknami. Kwatera ta wydała się tak bardzo pożądana pod każdym względem, a warunki najmu tak niewygórowane, gdy zostaną podzielone na nas dwóch, że natychmiast zawarliśmy umowę i przejęliśmy mieszkanie w posiadanie. Tego samego wieczoru wyprowadziłem się z hotelu i wprowadziłem do mieszkania, a następnego ranka Sherlock Holmes poszedł moim śladem, wnosząc kilka skrzyń i waliz. Dwa następne dni poświęciliśmy na rozpakowywanie i układanie naszego majątku, starając się znaleźć najlepsze rozwiązania. Potem, stopniowo, zaczęliśmy osiedlać się i przyzwyczajać do nowego otoczenia.
Okazało się, że wspólne życie z Holmesem nie jest trudne. Poruszał się cicho, a jego obyczaje miały pewną dozę regularności. Rzadko kiedy kładł się po dziesiątej wieczór, rano niezmiennie zjadał śniadanie i wychodził, zanim ja wstałem. Czasami spędzał dzień w laboratorium chemicznym, czasami w prosektorium, a czasami odbywał długie spacery, zapędzając się w odległe i niebezpieczne rewiry miasta.
Nic nie zdawało się wyczerpywać jego zapasów energii, kiedy działał pod wpływem napadu pracowitości. Od czasu do czasu następowała reakcja i przez całe dnie leżał w salonie na kanapie, z trudem wypowiadając pojedyncze słowa czy poruszając choćby jednym mięśniem przez całą dobę. Przy takich okazjach zauważałem rozmarzony, nieobecny wyraz jego oczu, który mógłby nasunąć mi podejrzenie o używaniu przez niego narkotyków, gdyby nie wstrzemięźliwość i prostota całego jego życia. W miarę upływu tygodni moje zainteresowanie Sherlockiem Holmesem i ciekawość jego celów życiowych stopniowo pogłębiały się i rosły. Już sama jego osoba i wygląd uderzały najbardziej obojętnego obserwatora. Wzrostu miał ponad metr osiemdziesiąt, a był przy tym tak straszliwie chudy, że przez to sprawiał wrażenie dużo wyższego. Miał też bardzo przenikliwy wzrok, z wyjątkiem tych momentów bezruchu, o których wspomniałem, a jego chudy, zakrzywiony nos sugerował cechę stałej gotowości do działania i zdecydowanie. Także jego podbródek, wystający, kwadratowego kształtu, podkreślał determinację tego człowieka. Ręce miał niezmiennie poplamione atramentem i różnymi chemikaliami, a przy tym posiadał niezwykłą delikatność dotyku, co często miałem okazję zauważyć, przyglądając się jego pracy z przyrządami wymagającymi delikatnej obsługi. Czytelnik może uznać mnie za beznadziejnie wścibskiego faceta, jednakże zanim wydacie werdykt, proszę, weźcie pod uwagę fakt, że moje ówczesne życie było pozbawione jakiegokolwiek celu i istniało niewiele spraw, którym mogłem poświęcić uwagę. Zdrowie mi nie pozwalało na podejmowanie żadnych poważniejszych przedsięwzięć, z wyjątkiem dni z nadzwyczaj piękną pogodą. Poza tym nie miałem przyjaciół, którzy mogliby składać mi wizyty, wprowadzając urozmaicenie do monotonii mego codziennego bytu. W tych okolicznościach chętnie zwróciłem uwagę na tajemnicę, która spowijała mojego towarzysza i spędzałem wiele czasu, starając się odsłonić jej rąbek. Nie studiował medycyny. Sam, odpowiadając na pytanie, potwierdził opinię Stamforda dotyczącą tej kwestii. Nadto nie wydawało się, aby ukończył jakiekolwiek studia, które mogłyby dać mu stopień naukowy w przedmiotach ścisłych lub w jakiejkolwiek innej dziedzinie, co zapewniłoby mu wejście do świata nauki. Z drugiej jednak strony, jego gorliwość w zgłębianiu pewnych zagadnień nauki była niezwykła, a jego wiedza, mimo pewnych ekscentrycznych ograniczeń, była tak nadzwyczajnie obszerna i szczegółowa, że nie wyobrażam sobie człowieka, który mógłby tak pilnie pracować i zdobywać tak dokładne informacje bez jakiegoś określonego celu na horyzoncie. Czytelnicy sięgający po przypadkowe lektury rzadko wykazują się taką dogłębną wiedzą. Nikt nie obciąża swojego umysłu drobnymi szczegółami, chyba że ma po temu jakieś poważne przyczyny. Jednak z drugiej strony jego ignorancja była równie szokująca jak jego wiedza. Na temat współczesnej literatury, filozofii, polityki wydawał się nie posiadać żadnych informacji. Gdy zacytowałem Thomasa Carlyle’a, zapytał naiwnie:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
więcej..