Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Studja o Żeromskim i Wyspiańskim - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Studja o Żeromskim i Wyspiańskim - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 428 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Pa­mię­ta­my do­sko­na­le te, nie­zbyt daw­ne zresz­tą, cza­sy, kie­dy gło­szo­no urbi et orbi do­gmat, że po­wieść hi­sto­rycz­na jest ab­sur­dem ar­ty­stycz­nym i że tyl­ko po­wieść spo­łecz­na ma ra­cję bytu.

Dzi­siej­sza ge­ne­ra­cja za­czy­ni się skła­niać ku wręcz prze­ciw­nym po­glą­dom.

Kto ma słusz­ność?

Zda­je się, że nikt, twór­czość ar­ty­stycz­na bo­wiem nie li­czy się z do­gma­ta­mi: spi­ri­tus flat, ubi vult!

*

Ha­słem ubie­głej epo­ki był ob­jek­ty­wizm, t… j… dą­że­nie do praw­dy przed­mio­to­wej, zdo­by­wa­nej mo­zol­nie za­po­mo­cą ob­ser­wa­cji i do­świad­cze­nia. Po­nie­waż na­uka do­szła na tej dro­dze do bar­dzo po­waż­nych re­zul­ta­tów, wie­rzo­no więc, że sztu­ka, wstę­pu­jąc w jej śla­dy, zaj­dzie bar­dzo da­le­ko. I rze­czy­wi­ście za­szła dość da­le­ko, ale skoń­czy­ła na ab­sur­dzie, sta­wia­jąc sprzecz­ny z na­tu­rą psy­cho­lo­gji ar­ty­stycz­nej ide­ał "ro­man­su eks­pe­ry­men­tal­ne­go", z któ­re­go wy­łą­cza­no wszel­kie pier­wiast­ki sub­jek­tyw­ne twór­czo­ści, i któ­ry miał być tyl­ko uję­tym w li­te­rac­ką for­mę "pro­to­kó­łem" ży­cia współ­cze­sne­go.

Zwy­kłą ko­le­ją rze­czy po­wsta­ła prze­ciw­ko temu re­ak­cja, ob­jaw naj­zu­peł­niej nor­mal­ny, a na­wet wprost nie­unik­nio­ny i ko­niecz­ny. Ży­wio­ły sub­jek­tyw­ne upo­mnia­ły się o swo­je słusz­ne pra­wa i przy­wi­le­je w kró­le­stwie sztu­ki; wy­wie­szo­no sta­ry, ale nie zmur­sza­ły by­najm­niej sztan­dar z de­wi­zą: "Sztu­ka dla sztu­ki", czy­li, co na jed­no wy­cho­dzi: "Sztu­ka dla pięk­na" – i od­nie­sio­no zwy­cię­stwo bez krwa­wej wal­ki na­wet.

*

Wszyst­ko to, jak po­wie­dzie­li­śmy, było i jest ob­ja­wem nor­mal­nym, i kto zna hi­stor­ję sztu­ki i li­te­ra­tu­ry, dzi­wić się temu nie może i nie po­wi­nien. Ma­ter­ja­lizm i spi­ry­tu­alizm w fi­lo­zo­fji, a re­alizm i ide­alizm w sztu­ce dzie­li­ły po­mię­dzy sie­bie pa­no­wa­nie nad ru­chem cy­wi­li­za­cyj­nym ludz­ko­ści, lu­zu­jąc się wza­jem­nie. Po okre­sie, w któ­rym do­mi­no­wał je­den ze wspo­mnia­nych prą­dów, na­stę­po­wa­ła za­wsze epo­ka, hoł­du­ją­ca wręcz prze­ciw­ne­mu kie­run­ko­wi.

Te cią­głe po­dró­że i po­wro­ty nie są jed­nak bez­ce­lo­wą krę­ta­ni­ną. To, co było ży­wot­ne­go w upa­da­ją­cym prą­dzie, prze­cho­dzi za­wsze nie­na­ru­szo­ne do no­we­go, któ­ry tyl­ko po­zor­nie zda­je się zwra­cać wstecz, na­praw­dę jed­nak po­su­wa się na­przód.

Ruch po­stę­po­wy my­śli ludz­kiej po­rów­ny­wa­no nie­jed­no­krot­nie do wspi­na­nia się po stro­mej ścież­ce, któ­ra okrą­ża spi­ral­nie boki wy­so­kiej góry. Dra­piąc się z mo­zo­łem na szczyt owej góry, do­się­ga­my ko­lej­no jej po­łu­dnio­wej, pół­noc­nej, wschod­niej i za­chod­niej stro­ny, ale za każ­dym ra­zem w in­nym i co­raz to wyż­szym punk­cie. Cy­wi­li­za­cja więc wra­ca cią­gle do tych sa­mych kie­run­ków, ale nie wra­ca nig­dy na to samo miej­sce. Je­że­li więc ruch po­stę­po­wy ludz­ko­ści, jak więk­szość na­tu­ral­nych ru­chów wszech­świa­ta, da się spro­wa­dzić do sze­re­gu fal, czy­li do łań­cu­cha na­stę­pu­ją­cych po so­bie na­pięć i zwol­nień, ak­cyj i re­ak­cyj, to w ru­chu tym są nie­wąt­pli­wie fale po­dob­ne, nie­ma ato­li fal jed­na­ko­wych.

W re­zul­ta­cie więc ruch po­zor­nie ko­ło­wy jest ru­chem po­stę­po­wym. Czło­wiek po­więk­sza cią­gle sumę swo­ich wia­do­mo­ści i, co naj­waż­niej­sza, po­zna­je co­raz le­piej sie­bie sa­me­go i swój sto­su­nek do świa­ta.

Kre­ślić dzie­jów tej ewo­lu­cji po­jęć nie mamy tu­taj za­mia­ru, za­zna­czy­my tyl­ko, że naj­głów­niej­szą od cza­sów Ko­per­ni­ka zdo­by­czą wie­dzy w tym kie­run­ku było zro­zu­mie­nie względ­no­ści na­sze­go po­zna­nia i pod­mio­to­we­go cha­rak­te­ru na­szych wy­obra­żeń i są­dów o wszech­świe­cie.

*

Od­kry­cie to – bo rze­czy­wi­ście było to od­kry­ciem albo ra­czej ze­rwa­niem za­sło­ny, za­wie­szo­nej przed na­sze­mi oczy­ma – od­dzia­ła­ło w spo­sób re­wo­lu­cyj­ny nie­tyl­ko na na­uki ści­słe i fi­lo­zo­fję, lecz i na es­te­ty­kę.

Je­że­li dzi­siaj mó­wi­my o swo­bo­dzie two­rze­nia, o bez­względ­nych pra­wach in­dy­wi­du­ali­zmu, o ni­co­ści szkol­nych prze­pi­sów i dok­tryn sek­ciar­skich, to ha­sła te nie są by­najm­niej sen­ty­men­tal­no-ro­man­tycz­ne­mi fra­ze­sa­mi, lecz mniej lub wię­cej ści­słe­mi okre­śle­nia­mi i ko­men­ta­rza­mi wspo­mnia­ne­go wy­żej od­kry­cia – w za­sto­so­wa­niu do sztu­ki.

Nie wie­my, co sta­no­wi isto­tę gen­ju­szu i ta­len­tu, ale wie­my, że gen­jusz i ta­lent są po pierw­sze czyn­ni­ka­mi na­tu­ry pod­mio­to­wej, in­dy­wi­du­al­nej; po wtó­re zaś, że one to wła­śnie sta­no­wią źró­dło twór­czo­ści ar­ty­stycz­nej.

Wo­bec tego kwe­stja, skąd ar­ty­sta czer­pie ma­ter­jał do swo­ich utwo­rów, czy z ob­ser­wa­cji zja­wisk świa­ta ze­wnętrz­ne­go, ze sta­rych kro­nik, czy z wła­snej wy­obraź­ni i in­tu­icji, scho­dzi w kry­ty­ce es­te­tycz­nej na plan dru­gi. Ma ona pew­ne zna­cze­nie, je­że­li idzie o cha­rak­te­ry­sty­kę psy­cho­lo­gicz­ną, lub mo­ral­ną da­ne­go au­to­ra, ale nie gra żad­nej roli przy oce­nie war­to­ści ar­ty­stycz­nej sa­me­go dzie­ła, któ­re żyje nie­ja­ko ży­ciem wła­snem i dzia­ła na nas przedew­szyst­kiem swo­ją for­mą. Na­tu­ral­nie, wy­raz "for­ma" w es­te­ty­ce ma zna­cze­nie nie­rów­nie szer­sze i głęb­sze, niż w słow­ni­ku ży­cia co­dzien­ne­go. For­ma ar­ty­stycz­na to nie­tyl­ko stro­na ze­wnętrz­na dzie­ła, lecz cała jego isto­ta, zla­nie się tre­ści z kształ­tem, idei z wy­ra­zem, du­cha z cia­łem w jed­ność ab­so­lut­ną i nie­ro­ze­rwal­ną.

Wo­bec tego po­dział sztu­ki na ro­dza­je lep­sze i gor­sze, wyż­sze i niż­sze, względ­nie do te­ma­tu i tre­ści, upadł. Nie­ma ma­lar­stwa hi­sto­rycz­ne­go, ro­dza­jo­we­go, kra­jo­bra­zo­we­go, jest tyl­ko – ma­lar­stwo; nie­ma po­wie­ści hi­sto­rycz­nej, spo­łecz­nej, fan­ta­stycz­nej – jest tyl­ko po­wieść. Je­że­li na­zy­wa­my dany ob­raz, lub ro­mans hi­sto­rycz­nym, a inny fan­ta­stycz­nym, ro­dza­jo­wym i t… p., to ter­mi­ny te mają tyl­ko zna­cze­nie, że tak po­wie­my "ka­ta­lo­go­we", słu­żą do kla­sy­fi­ka­cji prak­tycz­nej, wy­star­cza­ją­cej na po­trze­by bie­żą­ce, co­dzien­ne, ale nie po­sia­da­ją­cej głęb­sze­go fi­lo­zo­ficz­ne­go pod­kła­du.

Ar­ty­sta, czer­pią­cy te­ma­ty z dzie­jów, lub mi­to­lo­gji nie jest przez to ani wyż­szym ani niż­szym od ar­ty­sty, szu­ka­ją­ce­go na­tchnie­nia w prą­dach, nur­tu­ją­cych ży­cie współ­cze­sne – i vice ver­sa.

Naj­wznio­ślej­szy te­mat moż­na zba­na­li­zo­wać przez nie­do­łęż­ne wy­ko­na­nie, i na­odw­rót, z naj­nik­czem­niej­szej isto­ty moż­na zro­bić bo­ha­te­ra, je­śli ar­ty­ście nie zbrak­nie do tego sił i środ­ków.

W co się ob­ró­ci­ły pod mdłem pió­rem Klop­stoc­ka mo­ty­wy Ewan­gel­ji? Jak­że mar­nie wy­glą­da jego sza­tan w płasz­czu ckli­wych i mo­no­ton­nych hek­sa­me­trów?

Tym­cza­sem Bal­zac wy­rzeź­bił całe le­gjo­ny de­mo­nów i anio­łów, po­two­rów i świę­tych, idjo­tów i gen­ju­szów – i z cze­go? Z cia­ła i krwi współ­cze­snych miesz­czu­chów i miesz­cza­nek, ga­ler­ni­ków i dan­dy­sów, ban­kie­rów i ko­kot.

Bal­zac, idąc za prą­dem, pa­nu­ją­cym w jego cza­sach, za­czął kar­je­rę li­te­rac­ką od po­wie­ści hi­sto­rycz­nych i – two­rzył rze­czy mier­ne; zwró­cił się do po­wie­ści spo­łecz­nej i – stwo­rzył sze­reg gen­jal­nych ar­cy­dzieł, któ­re Ta­ine ośmie­lił się po­sta­wić na jed­nym po­zio­mie z nie­śmier­tel­ne­mi dra­ma­ta­mi Szek­spi­ra.

Nik­czem­ny ma­ter­jał, z któ­re­go au­tor "Ko­me­dji ludz­kiej" bu­do­wał swo­je dzie­ła, nie prze­szko­dził mu wznieść się na wy­ży­ny ar­ty­zmu.

Bal­zac dał w swo­ich utwo­rach kom­plet­ną syn­te­zę bytu, wy­ło­nił z sie­bie cały świat nowy i za­lud­nił go ro­jem istot, w któ­rych ener­gja ży­cio­wa nie­tyl­ko pul­su­je, lecz wre i kipi, niby lawa w kra­te­rze wul­ka­nu: wię­cej chy­ba od ar­ty­sty wy­ma­gać nie moż­na!

A prze­cież spo­łe­czeń­stwo, wśród któ­re­go się ob­ra­cał, i któ­re do­star­cza­ło mu wra­żeń, nie było by­najm­niej ani lep­szem, ani "po­etycz­niej­szem" od na­sze­go; mimo to jed­nak w gen­jal­nej wy­obraź­ni po­ety-so­cjo­lo­ga zmie­ni­ło się ono w har­fę, któ­rej stru­ny brzmią wszyst­kie­mi to­na­mi, po­cząw­szy od zwie­rzę­cych wy­bu­chów na­mięt­no­ści, a skoń­czyw­szy na na­je­te­rycz­niej­szym mi­sty­cy­zmie.

Nie­któ­re kar­ty "Ko­me­dji ludz­kiej" mo­gły­by wy­wo­łać ru­mie­niec na czo­ło Zoli, inne, jak "Lam­bert" i "Se­ra­fi­ta", prze­wyż­sza­ją sub­tel­no­ścią i na­stro­jem wszyst­ko, co wy­da­ła do­tych­czas li­te­ra­tu­ra mo­der­ni­stycz­na.

A jed­nak Bal­zac był po­wie­ścio­pi­sa­rzem na­wskroś spo­łecz­nym, oj­cem na­tu­ra­li­zmu i re­ali­zmu, ba, go­rzej jesz­cze: au­to­rem ten­den­cyj­nym, dok­to­rem "nauk so­cjal­nych", jak sam sie­bie ty­tu­ło­wał.

Tak, ale po­sia­dał ta­lent, a ta­lent jest jak pło­mień, któ­ry tra­wi wę­giel, ale nie ima się dia­men­tu. Otóż, pod pió­rem Bal­za­ca brud­ny wę­giel spo­łecz­ny to­pił się i kry­sta­li­zo­wał w lśnią­ce i prze­zro­czy­ste, jak łza, dia­men­ty po­ezji.

Cóż stąd za wnio­sek? Oto, że je­że­li przed laty błą­dzi­li ci, któ­rzy obu­rza­li się na Sien­kie­wi­cza za to, że w epo­ce re­ali­zmu pi­sał po­wie­ści hi­sto­rycz­ne, to dzi­siaj błą­dzą ci, któ­rzy pra­gnę­li­by wy­kre­ślić z li­te­ra­tu­ry po­wieść spo­łecz­ną.

Nie o to idzie, z ja­kie­go krusz­cu ar­ty­sta po­sąg od­le­wa, lecz o to, czy po­sąg jest pięk­ny.

*

Tych kil­ka ogól­nych uwag es­te­tycz­nych, w któ­rych zresz­tą nie po­wie­dzie­li­śmy nic bez­względ­nie no­we­go, na­su­nę­ła nam nowa po­wieść "spo­łecz­na" Że­rom­skie­go, a wła­ści­wie nie tyle sama po­wieść, ile przy­ję­cie, ja­kie­go do­zna­ła u kry­ty­ki.

Gdy­by po­wieść tego ro­dza­ju uka­za­ła się przed 10-u laty, wy­wo­ła­ła­by bez wzglę­du na pew­ne bra­ki es­te­tycz­ne, ja­kie po­sia­da, za­chwyt. Dzi­siaj pu­blicz­ność ją roz­chwy­tu­je, zda­nia kry­ty­ki jed­nak są po­dzie­lo­ne. Jed­ni chwa­lą nowy utwór en­tu­zja­stycz­nie, inni chwa­lą chłod­no i z za­strze­że­nia­mi, a nie brak i ta­kich, któ­rzy uwa­ża­ją spo­łecz­ną po­wieść Że­rom­skie­go za utwór chy­bio­ny.

Ta nie­zgod­ność zdań by­najm­niej nas nie razi i nie obu­rza, świad­czy ona bo­wiem o róż­nicz­ko­wa­niu się prą­dów es­te­tycz­nych u nas, o swo­bo­dzie i nie­za­leż­no­ści są­dów i o wzmo­że­niu się pier­wiast­ku sub­jek­tyw­ne­go w kry­ty­ce. Lep­sze to ty­siąc razy, niż owcza ule­głość ba­nal­nym for­mu­łom i uświę­co­nym przez gust ogó­łu sza­blo­nom. Swo­ją dro­gą nie mo­że­my po­wie­dzieć, żeby kry­ty­cy, z wy­jąt­ka­mi na­tu­ral­nie, nie kie­ro­wa­li się w są­dach o po­wie­ści Że­rom­skie­go wzglę­da­mi ubocz­ne­mi.

Za­miast oce­niać dzie­ło sztu­ki, zbyt wie­le po­ło­żo­no może na­ci­sku na treść, na te­mat, na idee etycz­ne, sło­wem, na su­ro­wy ma­ter­jał, mało względ­nie trosz­cząc się o to, co au­tor z tego ma­ter­ja­łu zro­bił. Wszyst­kich pra­wie ude­rzy­ła stro­na spo­łecz­na po­wie­ści, oraz prze­bi­ja­ją­ce się w niej z ol­brzy­mią siłą współ­czu­cie dla sła­bych i wy­dzie­dzi­czo­nych. Jed­na gru­pa po­czy­ta­ła to au­to­ro­wi za za­le­tę, dru­ga – za grzech.

Istot­nie, po­wieść Że­rom­skie­go jest po­wie­ścią spo­łecz­ną par excel­len­ce, ale, jak wie­my, ze sta­no­wi­ska es­te­tycz­ne­go, po­wieść spo­łecz­na jest rów­nie do­brym ro­dza­jem, jak każ­dy inny.

Jak­kol­wiek "spo­łecz­na", nie jest jed­nak po­wieść Że­rom­skie­go ten­den­cyj­ną – co by­ło­by pod wzglę­dem ar­ty­stycz­nym wadą, gdyż ten­den­cja, czy­li świa­do­me fał­szo­wa­nie ob­ra­zu ży­cia w du­chu pew­nej dok­try­ny fi­lo­zo­ficz­nej, czy so­cjal­nej, od­bie­ra dzie­łu sztu­ki naj­cen­niej­szy jego przy­miot, a mia­no­wi­cie: bez­po­śred­niość i szcze­rość.

Otóż za­rzu­tu "nie­szcze­ro­ści" nikt Że­rom­skie­mu nig­dy nie zro­bił i zro­bić nie mógł, głów­ną bo­wiem i za­sad­ni­czą ce­chą za­rów­no "Lu­dzi bez­dom­nych", jak i wszyst­kich wo­gó­le utwo­rów

Że­rom­skie­go, jest szcze­rość. Bije ona z każ­dej stro­ni­cy, z każ­de­go wier­sza, z każ­de­go sło­wa nie­mal, i ona to wła­śnie, nie li­tość i współ­czu­cie, na­da­je po­wie­ści ów nie­prze­par­ty urok, któ­ry po­zwa­la za­po­mnieć czy­tel­ni­ko­wi o uster­kach i nie­rów­no­ściach tech­ni­ki.

Utwór szcze­ry nie może być utwo­rem bez­war­to­ścio­wym. Każ­de­mu z nas zda­rza­ło się w ży­ciu prze­czy­tać list, usły­szeć zda­nie, zo­ba­czyć gest, w któ­rym czło­wiek, nie ma­ją­cy po­ję­cia o ar­ty­zmie, a czę­sto na­wet i wo­gó­le o kul­tu­rze, ujaw­niał szcze­rze swój ból, swo­ją ra­dość, swo­je pra­gnie­nia, albo swo­ją głu­po­tę i nik­czem­ność. I ów list, owo zda­nie, ów gest utrwa­li­ły się w na­szej pa­mię­ci na za­wsze, gdyż try­ska­ła z nich praw­da, gdyż od­sła­nia­ły one przed nami na chwi­lę ciem­ne taj­ni­ki du­szy ludz­kiej i bu­dzi­ły w umy­śle na­szym całe sze­re­gi my­śli, przy­pusz­czeń, obaw, na­dziei, ob­ra­zów.

Otóż to, co u po­spo­li­te­go czło­wie­ka jest wy­pad­kiem nad­zwy­czaj­nym, wy­jąt­ko­wym, po­win­no być u ar­ty­sty, w chwi­li pro­ce­su two­rze­nia, sta­nem nor­mal­nym. Ar­ty­sta wte­dy sta­je się praw­dzi­wym twór­cą, kie­dy, czu­jąc głę­bo­ko i szcze­rze, wy­po­wia­da swo­je uczu­cia z na­le­ży­tą pla­sty­ką, oraz bez­względ­ną szcze­ro­ścią..

Sto­pień i typ wraż­li­wo­ści u róż­nych ar­ty­stów róż­nie się ob­ja­wia. Są na­tu­ry nad­mier­nie bo­ga­te, jak Szek­spir i Bal­zac, któ­re re­agu­ją z rów­ną siłą na wszyst­kie wra­że­nia; czę­ściej jed­nak zda­rza­ją się tem­pe­ra­men­ty ar­ty­stycz­ne, czu­łe tyl­ko na pew­ną ka­te­gor­ję bodź­ców. Teo­fil Gau­tier np. czuł i od­twa­rzał w spo­sób gen­jal­ny ze­wnętrz­ną je­dy­nie, ko­lo­ry­stycz­ną stro­nę zja­wisk ży­cio­wych, gdy Sten­dal zda­wał się jej wca­le nie do­strze­gać i trak­to­wał czło­wie­ka nie jako barw­ną i pla­stycz­ną bry­łę, lecz jako zbior­nik ener­gji psy­chicz­nej.

I Że­rom­ski wi­dzi w czło­wie­ku przedew­szyst­kiem du­szę, ale wią­że ją sil­nie z oto­cze­niem ze­wnętrz­nem, któ­re i swo­ją ma­ter­jal­ną i mo­ral­ną stro­ną wy­wie­ra po­tęż­ny wpływ na roz­wój psy­chicz­ny bo­ha­te­rów. Do wie­lu po­sta­ci Że­rom­skie­go nie moż­na za­sto­so­wać afo­ry­zmu Schil­le­ra, że "w pier­si czło­wie­ka świe­ci gwiaz­da jego losu", nie są to bo­wiem po­ten­ta­ci woli, wie­rzą­cy śle­po w swo­ją mi­sję i dep­czą­cy spi­żo­wą sto­pą wszel­kie prze­szko­dy, lecz isto­ty, w któ­rych nad­mier­ny prze­rost ser­ca osła­bił ener­gję czy­nu, któ­re czu­ją za mil­jo­ny, ale nie są w sta­nie, po­mi­mo go­rą­cej chę­ci, zro­bić nic nie­tyl­ko dla mil­jo­nów, lecz na­wet dla jed­no­stek. Dla­cze­go? Bo cią­ży nad nimi fa­ta­lizm sto­sun­ków spo­łecz­nych, któ­ry nie ła­mie im wpraw­dzie skrzy­deł od­ra­zu, lecz wy­dzie­ra sys­te­ma­tycz­nie piór­ko po piór­ku, lot­kę po lot­ce, do­pó­ty, do­pó­ki nie wy­rzek­ną się swo­ich aspi­ra­cyj, lub nie sko­na­ją z upły­wu krwi…II.

Do­pa­try­wa­no się w utwo­rach Że­rom­skie­go apo­te­ozy współ­czu­cia i li­to­ści, a po­nie­waż ety­ka Nie­tz­sche­go, któ­ra i u nas po­sia­da zwo­len­ni­ków, ogło­si­ła te uczu­cia za nie­god­ne praw­dzi­we­go czło­wie­ka, czy też nad­czło­wie­ka, więc i z tego po­wo­du wy­to­czo­no pro­ces, za­rów­no au­to­ro­wi "Lu­dzi bez­dom­nych", jak i ca­łej fa­lan­dze na­szych pi­sa­rzów spo­łecz­nych, two­rzą­cych w po­dob­nym du­chu. Owóż, po­mi­ja­jąc war­tość etycz­ną li­to­ści, jako uczu­cia, któ­re na­rów­ni z in­ne­mi uczu­cia­mi może pod­le­gać ana­li­zie i kry­ty­ce psy­cho­lo­gicz­no-mo­ral­nej, za­uwa­ży­my tyl­ko, że nie­ma żad­nej do­brej ra­cji wy­łą­czać go z dzie­dzi­ny twór­czo­ści es­te­tycz­nej. Li­tość jest taką samą na­mięt­no­ścią, jak mi­łość, am­bi­cja, skąp­stwo, nie­na­wiść, za­zdrość i t… p. Któ­ra z nich bar­dziej po­cią­ga ar­ty­stę – to kwe­stja obo­jęt­na dla kry­ty­ka, cho­ciaż bar­dzo waż­na dla hi­sto­ry­ka cy­wi­li­za­cji i dla mo­ra­li­sty, któ­ry oce­nia dzie­ła sztu­ki z in­ne­go punk­tu wi­dze­nia, ni­że­li es­te­tyk.

Nie idzie więc o to, ja­kie uczu­cia ar­ty­sta do dzie­ła wpro­wa­dził, lecz w jaki je spo­sób trak­to­wał. Otóż Że­rom­ski nie na­pi­sał nig­dy i nig­dzie roz­pra­wy dy­dak­tycz­nej o po­trze­bie i po­żyt­kach spo­łecz­nych współ­czu­cia, lecz za­wsze stał na grun­cie psy­cho­lo­gicz­no-ar­ty­stycz­nym i od­twa­rzał roz­ko­sze, cier­pie­nia i "męki ser­decz­ne" jed­no­stek, owład­nię­tych przez de­mo­na mi­ło­sier­dzia i spra­wie­dli­wo­ści, co sta­now­czo z gra­nic sztu­ki nie wy­kra­cza.

Je­że­li Szek­spir dał w "Otel­lu" tra­ge­dję za­zdro­ści, a w "Mak­be­cie" tra­ge­dję am­bi­cji, je­że­li Mo­lie­re w "Har­pa­go­nie" pod­niósł na­mięt­ność skąp­stwa do wy­żyn po­ezji, to wol­no było Że­rom­skie­mu za­mknąć w "Lu­dziach bez­dom­nych" – tra­ge­dję li­to­ści. Nie po­trze­bu­je­my chy­ba do­da­wać, że w ze­sta­wie­niu po­wyż­szem mie­li­śmy na uwa­dze tyl­ko rów­no­le­głość po­my­słów, nie war­tość wy­ko­na­nia ar­ty­stycz­ne­go. "Lu­dzie bez­dom­ni" są tra­ge­dją nie w do­słow­nem, lecz w prze­no­śnem zna­cze­niu tego wy­ra­zu, są tra­ge­dją o tyle, o ile po­wieść wo­gó­le, a po­wieść współ­cze­sna w szcze­gól­no­ści, tra­ge­dją na­zwa­na być może. –

*

Tra­gizm cha­rak­te­rów i sy­tu­acyj po­le­ga na­tem, że idee i wy­sił­ki du­cho­we bo­ha­te­rów, szla­chet­ne i słusz­ne w za­sa­dzie, ale poj­mo­wa­ne zbyt wy­łącz­nie i jed­no­stron­nie, za­miast po­żyt­ku przy­no­szą szko­dę, za­miast szczę­ścia nie­szczę­ście, za­rów­no sa­mym bo­ha­te­rom, jak i umi­ło­wa­nym przez nich isto­tom i rze­czom. Star­cie się ide­ału z rze­czy­wi­sto­ścią wy­ni­ka wła­śnie z tego, że ide­ał, jako pod­mio­to­wy wy­twór du­cha ludz­kie­go, nie przy­le­ga szczel­nie do rze­czy­wi­sto­ści, prze­ra­sta­jąc ją na pew­nych, a nie do­ra­sta­jąc do niej na in­nych punk­tach. Otóż bo­ha­te­ro­wie Że­rom­skie­go, pra­cu­jąc nad tem, żeby wtło­czyć bru­tal­ną peł­nię ży­cia w har­mo­nij­ne ramy ide­al­ne­go sche­ma­tu, na­ra­ża­ją się na kon­flik­ty tra­gicz­ne, któ­re ich dła­wią, lub kru­szą.

W po­przed­nich swo­ich utwo­rach au­tor wy­sta­wiał pa­so­wa­nie się ide­olo­gów z fa­ta­li­zmem ze­wnętrz­nym: ze zło­śli­wym, ale kon­se­kwent­nym, jak pra­wo na­tu­ry, ego­izmem prze­mo­cy, oraz strasz­li­wą w swo­im cuch­ną­cym bez­wła­dzie obo­jęt­no­ścią naj­bliż­sze­go oto­cze­nia. W "Lu­dziach bez­dom­nych" pro­ble­mat uległ znacz­ne­mu po­głę­bie­niu. Kon­flikt ze­wnętrz­ny bo­wiem prze­nie­sio­ny zo­stał w sfe­rę we­wnętrz­ną, do ser­ca sa­me­go bo­ha­te­ra, wal­czą­ce­go nie­tyl­ko ze świa­tem, lecz przedew­szyst­kiem z sa­mym sobą, z na­tu­ral­nem przy­wią­za­niem i po­cią­giem do po­wsze­dnich uro­ków owe­go wła­śnie ży­cia, któ­re do grun­tu prze­obra­zić pra­gnie.

Wy­ra­że­nie "bo­ha­ter" w za­sto­so­wa­niu do "Lu­dzi bez­dom­nych" nie jest ści­słe, po­wieść bo­wiem po­sia­da nie jed­ne­go, lecz całą gru­pę bo­ha­te­rów, uosa­bia­ją­cych róż­ne fazy tra­gicz­ne­go kon­flik­tu, sta­no­wią­ce­go oś mo­ral­ną dzie­ła. Je­den z nich, dr. Ju­dym, jest wsku­tek wa­dli­wej nie­co per­spek­ty­wy, za bar­dzo wy­su­nię­ty na plan pierw­szy i, przy­ćmiw­szy sobą to­wa­rzy­szów, przy­ćmił rów­nież myśl prze­wod­nią utwo­ru, któ­re­go śro­dek cięż­ko­ści nie spo­czy­wa li tyl­ko na star­ciu się aspi­ra­cji jed­nost­ki z usta­lo­nym po­rząd­kiem świa­ta, lecz na pod­sta­wie znacz­nie szer­szej.

*

Po­nie­waż dr. Ju­dym jest z po­wo­ła­nia le­ka­rzem i sta­ra się zwal­czać zło na grun­cie swo­jej spe­cjal­no­ści, wy­rze­ka­jąc się dla tego celu na­wet szczę­ścia oso­bi­ste­go, przy­pusz­cza­no, że Że­rom­ski chciał w po­wie­ści przed­sta­wić ide­ał spo­łecz­ny le­ka­rza, któ­ry po­wi­nien być czło­wie­kiem "bez­dom­nym" t… j… nie żyć dla sie­bie, lecz dla nie­szczę­śli­wych. To ab­surd. Po pierw­sze, Że­rom­ski nie mówi o tem, co być po­win­no, lecz o tem, co jest; po wtó­re zaś dr. Ju­dym mógł­by się prze­mie­nić w dzien­ni­ka­rza, ar­ty­stę, ad­wo­ka­ta, pro­fe­so­ra i t… p., a myśl prze­wod­nia ro­man­su nic­by na­tem nie ucier­pia­ła. Je­że­li au­tor dał Ju­dy­mo­wi pew­ną okre­ślo­ną "pro­fe­sję", to nie ze wzglę­dów ten­den­cyj­nych, lecz czy­sto ar­ty­stycz­nych, żeby mieć do czy­nie­nia z wy­raź­ną i żywą in­dy­wi­du­al­no­ścią, nie z fi­lan­tro­pij­no-sen­ty­men­tal­nym ma­ne­ki­nem.

Że­rom­ski po­szedł da­lej jesz­cze w swo­jem dą­że­niu do in­dy­wi­du­ali­za­cji: zro­bił on Ju­dy­ma nie­tyl­ko le­ka­rzem, lecz ple­be­ju­szem, u któ­re­go współ­czu­cie dla nie­szczę­śli­wych pły­nie w znacz­nej czę­ści z po­bu­dek ego­istycz­no-ro­do­wych, któ­ry w nę­dza­rzach wi­dzi bra­ci nie­tyl­ko w imię idei, lecz w imię rze­czy­wi­ste­go po­kre­wień­stwa. Jako syn szew­ca-pi­ja­ka, brat ko­wa­la, a sio­strze­niec i wy­cho­wa­niec upa­dłej dziew­czy­ny z mo­tło­chu, czu­je się Ju­dym cząst­ką owe­go mo­tło­chu, o któ­re­go szczę­ściu ma­rzy.

Gdy­by au­tor za­trzy­mał się na tej jed­nej po­sta­ci, dał­by nam po­wieść ana­li­tycz­no-psy­cho­lo­gicz­ną, ale nie dzie­ło o za­kro­ju syn­te – tycz­no-spo­łecz­nym, ja­kie stwo­rzyć za­mie­rzał i ja­kie, do pew­ne­go stop­nia przy­najm­niej, szczę­śli­wie stwo­rzył.

Że­rom­ski nie miał tym ra­zem za­mia­ru po­więk­sza­nia smut­nej ga­ler­ji Oba­rec­kich i Ra­du­skich, nie szło mu rów­nież o ana­li­zę owej roz­po­wszech­nio­nej u nas epi­dem­ji, "któ­ra wy­twa­rza od­ra­zę do wszyst­kie­go, co­kol­wiek się wsz­czy­na a jed­no­cze­śnie cho­ro­bli­wą i bez­rad­ną nad­wraż­li­wość na nie­do­lę ludz­ką, któ­ra nęka co go­dzi­na, co­dzien­nie, wszę­dzie to­czy du­szę, jak skir i rów­na się ja­kie­muś nie­prze­rwa­ne­mu szar­pa­niu żył. " Nie. Pro­ble­mat "bez­dom­no­ści, " jak­kol­wiek umiej­sco­wio­ny w prze­strze­ni i cza­sie, ma, prócz zna­cze­nia lo­kal­ne­go, ogól­no­ludz­kie.

*

"Bez­dom­nym" musi być każ­dy czło­wiek, owład­nię­ty ja­kąś al­tru­istycz­ną ideą. Dla­cze­go? Bo naj­więk­szym wro­giem al­tru­izmu i po­świę­ce­nia jest wro­dzo­na czło­wie­ko­wi po­trze­ba szczę­ścia oso­bi­ste­go, wła­sne­go gniaz­da, "domu, " któ­re­go umi­ło­wa­nie dzia­ła z ko­niecz­no­ści pa­ra­li­żu­ją­co na roz­wój uczuć an­ty­ego­istycz­nych. Ogni­sko ro­dzin­ne pło­nie czę­sto kosz­tem "ogniów" ide­al­nych, oży­wia­ją­cych w pew­nym okre­sie pierś każ­dej szla­chet­niej­szej jed­nost­ki. Obo­wiąz­ki wzglę­dem szczu­płej gru­py naj­bliż­szych wcho­dzą w ko­li­zję z sym­pa­tja­mi dla wiel­kiej, ale dal­szej ro­dzi­ny, i od­no­szą zwy­kle zwy­cię­stwo, gdyż tak chce – "na­tu­ral­ny" po­rzą­dek rze­czy.

Ten więc tyl­ko, kto przy koń­cu ży­cia może po­wie­dzieć o so­bie ze Sło­wac­kim:

Żem pra­wie nie znal ro­dzin­ne­go domu,

Żem byt jak piel­grzym, co się ul dro­dze tru­dzi

Przy bla­skach gro­mu… –

ten, kto wy­rzek­nie się szczę­ścia oso­bi­ste­go, ten tyl­ko wy­trwa do śmier­ci na cier­ni­stej dro­dze po­świę­ce­nia. Kto jed­nak ule­gnie po­ku­som, albo ści­śle bio­rąc, nor­mal­nym po­trze­bom ser­ca i ner­wów, i spo­cznie na chwi­lę pod strze­chą wła­snej cha­ty – ten na tę dro­gę nie wró­ci.

"Czło­wiek tak sar­no przy­wią­zu­je się do pro­ste­go ki­lim­ka, jak do go­be­li­nu, do zy­dla, jak do oto­ma­ny, do świa­tło­dru­ku, wy­strzy­żo­ne­go z cza­so­pi­sma, jak do cen­ne­go ob­ra­zu" – po­wia­da dr. Ju­dym do swo­jej na­rze­czo­nej, na­uczy­ciel­ki, Jo­asi, któ­ra, zmę­czo­na swą dłu­go­let­nią "bez­dom­no­ścią", ma­rzy z iście ko­bie­cą tę­sk­no­tą o usła­niu so­bie " gniazd­ka ", gniazd­ka skrom­ne­go, ale mi­łe­go, po­czci­we­go, zbu­do­wa­ne­go wła­sną pra­cą, bez ludz­kiej krzyw­dy". Sło­wa te ku­szą Ju­dy­ma, jak śpiew sy­re­ny, w któ­rym dźwię­czą roz­kosz­ne, ale za­bój­cze dla ener­gji du­cha tony. Czu­je on, że w owem skrom­nem gniazd­ku może się wy­ląc rów­nie do­brze, jak we wspa­nia­łym pa­ła­cu, po­twór fi­li­ster­stwa, któ­ry zdła­wi po­wo­li wyż­sze po­ry­wy ser­ca, któ­ry swe­mi szpo­na­mi przy­gwoź­dzi umysł do zie­mi i zmu­si go do za­po­mnie­nia o "kró­le­stwie Bo­żem".

Ju­dym tego nie chce; nie ufa sam so­bie i z roz­pacz­li­wą bru­tal­no­ścią od­py­cha od sie­bie uko­cha­ną ko­bie­tę. "Nie mogę mieć ani ojca, ani mat­ki, – woła – ani jed­nej rze­czy, któ­rą­bym przy­ci­snął do ser­ca z mi­ło­ścią… Mu­szę wy­rzec się szczę­ścia. Mu­szę być sam je­den… "

I po­zo­sta­je sam je­den, ale ze śmier­cią w du­szy, a umi­ło­wa­na i ode­pchnię­ta przez nie­go ko­bie­ta od­cho­dzi z ser­cem roz­bi­tem na szczę­ty…

*

Czy z nie­szczę­ścia tych dwoj­ga lu­dzi wy­ro­śnie szczę­ście dla świa­ta? Tego au­tor nie­tyl­ko nie mówi, ale na­wet nie po­zwa­la się do­my­ślać. Po­wieść koń­czy się strasz­nym, bo­le­snym zgrzy­tem, któ­re­go nie ła­go­dzi żad­na ja­śniej­sza nuta – na­dziei.

Cha­rak­ter Ju­dy­ma, pe­łen nie­rów­no­ści i roz­dź­wię­ków, nie bu­dzi w czy­tel­ni­ku wia­ry, że pra­ca jego, szcze­ra w po­bud­kach, bę­dzie owoc­ną w prak­ty­ce. Gdy­by to był czło­wiek sil­ny, zhar­mo­ni­zo­wa­ny we­wnętrz­nie i, przy go­rą­cym fa­na­ty­zmie, spo­koj­ny i twar­dy, jak śpiż, ofia­ra, jaką po­no­si, i krzyw­da, jaką wy­rzą­dza ko­chan­ce, nie spra­wia­ły­by tak bo­le­sne­go wra­że­nia, uwa­ża­li­by­śmy je bo­wiem za ko­niecz­ność lo­gicz­ną. W da­nym wy­pad­ku jed­nak ko­niecz­no­ści do­pa­trzyć się trud­no, a po­stę­pek Ju­dy­ma przy­po­mi­na gwał­tow­ne wy­bu­chy "szewc­kiej pa­sji", któ­rej szla­chet­ny, ale ner­wo­wy nad mia­rę ide­olog pod­le­gał nie­jed­no­krot­nie. Ju­dym zry­wa z Jo­asią w pa­rok­sy­zmie go­rącz­ki. Co bę­dzie, gdy go­rącz­ka prze­mi­nie? Czy nie skoń­czy tak, jak skoń­czył przy­ja­ciel jego, Ko­rzec­ki, któ­ry rów­nież wy­rzekł się "domu" i, ukryw­szy praw­dzi­we swo­je ob­li­cze za iro­nicz­ną ma­ską sa­lo­no­we­go pa­ra­dok­si­sty, pra­co­wał dla szczę­ścia in­nych do­pó­ty, do­pó­ki nie "zbra­kło mu siły" (str. 168), – a wte­dy strze­lił so­bie w łeb?

"Bez­dom­ni lu­dzie" Że­rom­skie­go są ide­ali­sta­mi, ale nie są ide­ała­mi, jeno ludź­mi, w któ­rych gwałt, za­da­ny in­stynk­tom sa­mo­lub­nym, prę­dzej czy póź­niej wy­wo­łu­je re­ak­cję. Jo­asia, któ­rej ży­cie było łań­cu­chem, zło­żo­nym z ogniw cięż­kiej pra­cy i ci­chych po­świę­ceń, któ­ra, jak An­ty­go­na, stra­ci­ła bra­ta-bo­ha­te­ra i, jak An­ty­go­na, po­grze­bać go nie mo­gła, do­cho­dzi do wnio­sku, że jed­nak nowe przy­ka­za­nie Nie­tz­sche­go-Za­ra­thu­stry: "Wer­det hart! – bądź­cie twar­dzi!" – dzia­ła na zmę­czo­ną bez­płod­ne­mi ofia­ra­mi du­szę współ­cze­sną, jak ma­gnes na że­la­zo, i że "ży­cie trze­ba ko­chać na­de­wszyst­ko!" (str. 229).

A inni, a star­sze po­ko­le­nie "bez­dom­nych" jak dr. Wę­gli­chow­ski, Krzy­wo­sąd, Lesz­czy­kow­ski? Dwaj z nich po­zo­sta­li ide­ali­sta­mi w teo­r­ji, w prak­ty­ce jed­nak, po­czuw­szy po dłu­giem tu­łac­twie dach nad gło­wą, za­my­ka­ją oczy na wszyst­ko, coby mo­gło za­kłó­cić ich spo­kój, i trak­tu­ją ru­chli­wych re­for­ma­to­rów, jako wro­gów oso­bi­stych. Je­den Lesz­czy­kow­ski, po­mi­mo lat i przejść, po­zo­stał sobą, ale on, cho­ciaż bo­ga­ty, nie ma wła­ści­wie domu i ma­rzy o tem, żeby wró­cić do "domu" na sta­rość.

Ja­kież sta­no­wi­sko wo­bec kon­flik­tu ego­izmu z al­tru­izmem za­jął sam au­tor? Takt ar­ty­stycz­ny nie po­zwo­lił mu wy­po­wie­dzieć bez­po­śred­nio swo­ich za­pa­try­wań, gdyż to wy­ci­snę­ło­by na utwo­rze pie­częć ten­den­cyj­ną i ob­ni­ży­ło­by jego war­tość.

W gra­ni­cach jed­nak, do­zwo­lo­nych przez wa­run­ki twór­czo­ści es­te­tycz­nej, ko­rzy­stał Że­rom­ski sze­ro­ko z przy­słu­gu­ją­cych mu praw i nie ukry­wał za dzie­łem swo­jej in­dy­wi­du­al­no­ści, nie­tyl­ko ar­ty­stycz­nej, lecz, że się tak wy­ra­zi­my: "czło­wie­czej".

Wpro­wa­dze­nie tego ostat­nie­go pier­wiast­ku na­ru­szy­ło może har­mon­ję i rów­no­wa­gę ukła­du i na­strzę­pi­ło opo­wia­da­nie nie­rów­no­ścia­mi, to praw­da; bra­ki te jed­nak wy­na­gra­dza czy­tel­ni­ko­wi so­wi­cie zdrój cie­płe­go i szcze­re­go uczu­cia, bi­ją­cy po­tęż­ną falą ze stro­nic książ­ki.

Za­pew­ne, gdy­by au­tor, za­miast roz­le­wać swo­je uczu­cie sze­ro­ką i wi­docz­ną stru­gą, ska­na­li­zo­wał je nie­ja­ko, ujął w tamy i roz­pro­wa­dził po ukry­tych ży­łach or­ga­ni­zmu ar­ty­stycz­ne­go, niby krew pur­pu­ro­wą – po­wieść na­bra­ła­by jed­no­li­to­ści i sku­pie­nia. Kto wie jed­nak, czy har­mon­ja i po­praw­ność nie przy­ga­si­ły­by żaru uczu­cia, któ­re obec­nie bu­cha z ja­kąś ży­wio­ło­wą po­tę­gą, sze­rząc do­ko­ła sie­bie nie­tyl­ko cie­pło, lecz i – ból. Tak jest, utwór Że­rom­skie­go to je­den okrzyk, to syn­te­za bólu, ale bólu, od któ­re­go bo­go­wie olim­pij­scy, co za­mie­ni­li z li­to­ści nie­szczę­sną Nio­bę w ka­mień i współ­czu­li mę­kom Pro­me­te­usza – od­wró­ci­li­by się ze wstrę­tem.

My, śmier­tel­ni, jed­nak ro­zu­mie­my ten ból i współ­czu­je­my wal­ce we­wnętrz­nej czło­wie­ka współ­cze­sne­go, któ­ry, ma­jąc do wy­bo­ru dwie tyl­ko dro­gi, spo­ty­ka na jed­nej z nich roz­pacz i tę­sk­no­tę do utra­co­ne­go szczę­ścia, na dru­giej zaś – upodle­nie i śmierć du­cho­wą.

Gdy­by każ­dy, kto ma pro­me­te­icz­ne aspi­ra­cje, miał siły, dumę i wy­trwa­łość Pro­me­te­usza…

Gdy­by każ­dy, czy­je ma­rze­nia ko­na­ją jak dzie­ci Nio­by, mógł za­mie­nić się w ka­mień…

A wady es­te­tycz­ne po­wie­ści? Wady są, ale, po pierw­sze, ko­le­dzy moi zaj­mo­wa­li się nie­mi tak gor­li­wie, że nie po­zo­sta­wi­li mi nic no­we­go w tym wzglę­dzie do po­wie­dze­nia; po wtó­re zaś, po­nie­waż po­wieść, po­mi­mo tych wad, spra­wia sil­ne i wstrzą­sa­ją­ce wra­że­nie, a tem sa­mem stwier­dza ra­cję swo­je­go bytu, nie wi­dzę po­trze­by roz­wo­dze­nia się nad nie­mi.

Dzie­ło Że­rom­skie­go nie jest rzeź­bą, wy­ku­tą sta­ran­nie w twar­dym i trwa­łym mar­mu­rze, lecz mięk­kim mo­de­lem gli­nia­nym, na któ­rym znać jesz­cze su­ro­we do­tknię­cia drżą­cych ner­wo­wo pal­ców wzru­szo­ne­go sny­ce­rza – to praw­da.

Ale ten mo­del gli­nia­ny żyje, cier­pi, pła­cze i ko­cha…

Czyż to mało?III.

"Lu­dzie bez­dom­ni" – to nie­ja­ko syn­te­za i za­koń­cze­nie pierw­sze­go okre­su twór­czo­ści Że­rom­skie­go, okre­su, w któ­rym au­tor szu­kał naj­od­po­wied­niej­szej for­my do wy­ra­że­nia z całą siłą i peł­nią tego, co czuł i my­ślał.

Jak Rey­mont po­cząt­ko­wo nie pa­no­wał nad zja­wi­ska­mi ze­wnętrz­ne­mi, tak Że­rom­ski nie mógł opa­no­wać swo­ich we­wnętrz­nych uczuć i wra­żeń.

Sam au­tor przy­zna­je się do tego po­śred­nio w no­we­li "Za­po­mnie­nie" (Opo­wia­da­nia). Po przy­krej nad wy­raz sce­nie "bi­cia w mor­dę" chło­pa Oba­li, któ­ry ukradł drze­wo na trum­nę dla je­dy­na­ka, au­tor – czy też jego so­bo­wtór – spo­ty­ka wiej­skie­go urwi­sa, mor­du­ją­ce­go małe wro­nię­ta.

"Mat­ka – wro­na mio­ta się jak obłą­ka­na, sia­da nie­mal na ra­mio­nach mło­de­go śmiał­ka, cze­pia się dzio­bem jego kija, ucze­pi się ga­łąz­ki tuż nad nim i bije gło­wą, jak mło­tem w pień, od­gry­za małe ga­łąz­ki i kra­cze za­chry­płym, wy­si­lo­nym, prze­brzy­dłym gło­sem roz­pa­czy…

"Gdy za­bi­ją wszyst­kie jej dzie­ci, wzla­tu­je na drze­wo, od­wie­dza pu­ste gniaz­do i, krę­cąc się nad niem wo­ko­ło, my­śli nad czemś…

"Po­ło­ży­łem się zno­wu na­wznak. Cóż mnie to ob­cho­dzi? Wiem, że tam gdzieś biją pio­ru­ny uczuć, na ja­kie my ucy­wi­li­zo­wa­ni mamy le­kar­stwo w sa­mo­bój­stwie…

"… Po­zaz­dro­ści­łem Oba­li i wro­nie. Oby­dwo­je oni szyb­ko za­po­mną. Czem­by się uga­si­ła ich pie­kiel­na, nie­zgrun­to­wa­na, okrut­na, nie­świa­do­ma bo­leść? Jak­by prze­pę­dzi­li dzi­siej­szą noc sami w pu­stych gniaz­dach, gdy­by nie to bo­skie, nie to wspa­nia­łe, do­bro­tli­we, naj­lep­sze z praw przy­ro­dy – mą­dre pra­wo za­po­mnie­nia. Dla nich "żyć" zna­czy "za­po­mnieć" – i do­bra przy­ro­da po­zwa­la im za­po­mnieć na­tych­miast… "Ach jak­że im za­zdro­ści­łem!… "

*

Ta nad­mier­na, wy­jąt­ko­wa wraż­li­wość na cu­dzy ból od­bi­ła się nie­tyl­ko na etycz­no-psy­cho­lo­gicz­nej stro­nie utwo­rów Że­rom­skie­go, ale i na ar­ty­stycz­nej.

For­ma czy­sto epic­ka była dla nie­go za cia­sna, a współ­cze­śnie i za sze­ro­ka, gdyż Że­rom­ski za mało in­te­re­so­wał się zja­wi­ska­mi ze­wnętrz­ne­mi sa­me­mi w so­bie, żeby je od­twa­rzać z rey­mon­tow­ską pla­sty­ką, peł­nią i sze­ro­ko­ścią. Ból zaś, któ­ry gro­ma­dził się w ser­cu pi­sa­rza, kłę­bił się, rósł i wo­łał wiel­kim gło­sem o wy­zwo­le­nie, dą­żył do ob­jek­ty­wi­za­cji, do­ma­gał się kształ­tów ar­ty­stycz­nych.

To­też pro­za Że­rom­skie­go od sa­me­go po­cząt­ku była prze­sy­co­na li­ry­zmem, tyl­ko w pierw­szych utwo­rach li­ryzm ten wy­bu­chał jak­by bez­wied­nie, wy­wo­łu­jąc, zgrzy­ty, któ­re, acz­kol­wiek za­wsze umo­ty­wo­wa­ne pod wzglę­dem psy­cho­lo­gicz­nym, prze­kra­cza­ły nie­kie­dy gra­ni­ce ko­niecz­no­ści es­te­tycz­nej.

W "Lu­dziach bez­dom­nych" wy­stą­pił Że­rom­ski jako li­ryk i "na­stro­jo­wiec" otwar­ty, świa­do­my, któ­ry, nie trosz­cząc się o pro­por­cje epicz­ne, wy­po­wia­da, za­po­mo­cą oświe­tlo­nych od­po­wied­nio ob­ra­zów i sy­tu­acyj, bóle, nur­tu­ją­ce w jego szla­chet­nem, a zgorzk­nia­łem ser­cu.

Po "Lu­dziach bez­dom­nych" przy­szły "Po­pio­ły", w któ­rych for­ma, za­po­cząt­ko­wa­na w po­przed­nim ro­man­sie do­się­ga do­sko­na­ło­ści.

W Po­pio­łach Że­rom­ski, nie prze­sta­jąc być sobą, roz­sze­rzył ogrom­nie za­kres swo­jej twór­czo­ści i umiał nadać sub­jek­tyw­nym tę­sk­no­tom i cier­pie­niom zu­peł­nie ob­jek­tyw­ne kształ­ty.

Nad­czu­łe i udrę­czo­ne ser­ce ar­ty­sty drga wpraw­dzie w każ­dym wier­szu, ale każ­dy wiersz ma dźwięk i po­łysk spi­żu. Po­wie­ścio­pi­sarz nie wy­gła­sza nic we wła­snem imie­niu, ale pła­czą i wzru­sza­ją nas rze­czy przed­sta­wio­ne przez nie­go z prze­dziw­ną fi­ne­zją i siłą. "Po­pio­ły", to praw­dzi­we – la­cri­mae re­rum!

W "Lu­dziach bez­dom­nych" nie brak scen, któ­re moż­na­by na­zwać "bez­li­to­śne­mi" ze sta­no­wi­ska es­te­tycz­ne­go. W "Po­pio­łach" jed­nak au­tor wzniósł się na taką wy­ży­nę, że dy­so­nan­se i zgrzy­ty roz­pły­wa­ją się w po­tęż­nem brzmie­niu akor­dów, ja­kie­mi hu­czy ca­łość, opar­ta na sze­ro­kich mo­ty­wach epic­kich, któ­re swą siłą na­tu­ral­ną wy­do­by­wa­ją się na­wierzch z pod na­stro­jo­wo­li­rycz­nej po­wło­ki.

Au­tor zna­lazł, wy­two­rzył nową, wła­sną for­mę, w któ­rej pier­wiast­ki opi­so­we zla­ły się w or­ga­nicz­ną ca­łość z uczu­cio­we­mi, li­rycz­ne­mi.

Wą­tek epicz­ny rwie się na­po­zór, ro­mans zda­je się roz­pa­dać na epi­zo­dy. Przyj­rzyj­my się jed­nak bli­żej tym rze­ko­mym frag­men­tom, a spo­strze­że­my, że sta­no­wią one żywe i ko­niecz­ne czę­ści wiel­kie­go ar­ty­stycz­ne­go dzie­ła; że tęt­ni w nich jed­no i to samo uczu­cie, że prze­ni­ka je i spa­ja jed­na i ta sama myśl twór­cza…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: