- W empik go
Studja o Żeromskim i Wyspiańskim - ebook
Studja o Żeromskim i Wyspiańskim - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 428 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pamiętamy doskonale te, niezbyt dawne zresztą, czasy, kiedy głoszono urbi et orbi dogmat, że powieść historyczna jest absurdem artystycznym i że tylko powieść społeczna ma rację bytu.
Dzisiejsza generacja zaczyni się skłaniać ku wręcz przeciwnym poglądom.
Kto ma słuszność?
Zdaje się, że nikt, twórczość artystyczna bowiem nie liczy się z dogmatami: spiritus flat, ubi vult!
*
Hasłem ubiegłej epoki był objektywizm, t… j… dążenie do prawdy przedmiotowej, zdobywanej mozolnie zapomocą obserwacji i doświadczenia. Ponieważ nauka doszła na tej drodze do bardzo poważnych rezultatów, wierzono więc, że sztuka, wstępując w jej ślady, zajdzie bardzo daleko. I rzeczywiście zaszła dość daleko, ale skończyła na absurdzie, stawiając sprzeczny z naturą psychologji artystycznej ideał "romansu eksperymentalnego", z którego wyłączano wszelkie pierwiastki subjektywne twórczości, i który miał być tylko ujętym w literacką formę "protokółem" życia współczesnego.
Zwykłą koleją rzeczy powstała przeciwko temu reakcja, objaw najzupełniej normalny, a nawet wprost nieunikniony i konieczny. Żywioły subjektywne upomniały się o swoje słuszne prawa i przywileje w królestwie sztuki; wywieszono stary, ale nie zmurszały bynajmniej sztandar z dewizą: "Sztuka dla sztuki", czyli, co na jedno wychodzi: "Sztuka dla piękna" – i odniesiono zwycięstwo bez krwawej walki nawet.
*
Wszystko to, jak powiedzieliśmy, było i jest objawem normalnym, i kto zna historję sztuki i literatury, dziwić się temu nie może i nie powinien. Materjalizm i spirytualizm w filozofji, a realizm i idealizm w sztuce dzieliły pomiędzy siebie panowanie nad ruchem cywilizacyjnym ludzkości, luzując się wzajemnie. Po okresie, w którym dominował jeden ze wspomnianych prądów, następowała zawsze epoka, hołdująca wręcz przeciwnemu kierunkowi.
Te ciągłe podróże i powroty nie są jednak bezcelową krętaniną. To, co było żywotnego w upadającym prądzie, przechodzi zawsze nienaruszone do nowego, który tylko pozornie zdaje się zwracać wstecz, naprawdę jednak posuwa się naprzód.
Ruch postępowy myśli ludzkiej porównywano niejednokrotnie do wspinania się po stromej ścieżce, która okrąża spiralnie boki wysokiej góry. Drapiąc się z mozołem na szczyt owej góry, dosięgamy kolejno jej południowej, północnej, wschodniej i zachodniej strony, ale za każdym razem w innym i coraz to wyższym punkcie. Cywilizacja więc wraca ciągle do tych samych kierunków, ale nie wraca nigdy na to samo miejsce. Jeżeli więc ruch postępowy ludzkości, jak większość naturalnych ruchów wszechświata, da się sprowadzić do szeregu fal, czyli do łańcucha następujących po sobie napięć i zwolnień, akcyj i reakcyj, to w ruchu tym są niewątpliwie fale podobne, niema atoli fal jednakowych.
W rezultacie więc ruch pozornie kołowy jest ruchem postępowym. Człowiek powiększa ciągle sumę swoich wiadomości i, co najważniejsza, poznaje coraz lepiej siebie samego i swój stosunek do świata.
Kreślić dziejów tej ewolucji pojęć nie mamy tutaj zamiaru, zaznaczymy tylko, że najgłówniejszą od czasów Kopernika zdobyczą wiedzy w tym kierunku było zrozumienie względności naszego poznania i podmiotowego charakteru naszych wyobrażeń i sądów o wszechświecie.
*
Odkrycie to – bo rzeczywiście było to odkryciem albo raczej zerwaniem zasłony, zawieszonej przed naszemi oczyma – oddziałało w sposób rewolucyjny nietylko na nauki ścisłe i filozofję, lecz i na estetykę.
Jeżeli dzisiaj mówimy o swobodzie tworzenia, o bezwzględnych prawach indywidualizmu, o nicości szkolnych przepisów i doktryn sekciarskich, to hasła te nie są bynajmniej sentymentalno-romantycznemi frazesami, lecz mniej lub więcej ścisłemi określeniami i komentarzami wspomnianego wyżej odkrycia – w zastosowaniu do sztuki.
Nie wiemy, co stanowi istotę genjuszu i talentu, ale wiemy, że genjusz i talent są po pierwsze czynnikami natury podmiotowej, indywidualnej; po wtóre zaś, że one to właśnie stanowią źródło twórczości artystycznej.
Wobec tego kwestja, skąd artysta czerpie materjał do swoich utworów, czy z obserwacji zjawisk świata zewnętrznego, ze starych kronik, czy z własnej wyobraźni i intuicji, schodzi w krytyce estetycznej na plan drugi. Ma ona pewne znaczenie, jeżeli idzie o charakterystykę psychologiczną, lub moralną danego autora, ale nie gra żadnej roli przy ocenie wartości artystycznej samego dzieła, które żyje niejako życiem własnem i działa na nas przedewszystkiem swoją formą. Naturalnie, wyraz "forma" w estetyce ma znaczenie nierównie szersze i głębsze, niż w słowniku życia codziennego. Forma artystyczna to nietylko strona zewnętrzna dzieła, lecz cała jego istota, zlanie się treści z kształtem, idei z wyrazem, ducha z ciałem w jedność absolutną i nierozerwalną.
Wobec tego podział sztuki na rodzaje lepsze i gorsze, wyższe i niższe, względnie do tematu i treści, upadł. Niema malarstwa historycznego, rodzajowego, krajobrazowego, jest tylko – malarstwo; niema powieści historycznej, społecznej, fantastycznej – jest tylko powieść. Jeżeli nazywamy dany obraz, lub romans historycznym, a inny fantastycznym, rodzajowym i t… p., to terminy te mają tylko znaczenie, że tak powiemy "katalogowe", służą do klasyfikacji praktycznej, wystarczającej na potrzeby bieżące, codzienne, ale nie posiadającej głębszego filozoficznego podkładu.
Artysta, czerpiący tematy z dziejów, lub mitologji nie jest przez to ani wyższym ani niższym od artysty, szukającego natchnienia w prądach, nurtujących życie współczesne – i vice versa.
Najwznioślejszy temat można zbanalizować przez niedołężne wykonanie, i naodwrót, z najnikczemniejszej istoty można zrobić bohatera, jeśli artyście nie zbraknie do tego sił i środków.
W co się obróciły pod mdłem piórem Klopstocka motywy Ewangelji? Jakże marnie wygląda jego szatan w płaszczu ckliwych i monotonnych heksametrów?
Tymczasem Balzac wyrzeźbił całe legjony demonów i aniołów, potworów i świętych, idjotów i genjuszów – i z czego? Z ciała i krwi współczesnych mieszczuchów i mieszczanek, galerników i dandysów, bankierów i kokot.
Balzac, idąc za prądem, panującym w jego czasach, zaczął karjerę literacką od powieści historycznych i – tworzył rzeczy mierne; zwrócił się do powieści społecznej i – stworzył szereg genjalnych arcydzieł, które Taine ośmielił się postawić na jednym poziomie z nieśmiertelnemi dramatami Szekspira.
Nikczemny materjał, z którego autor "Komedji ludzkiej" budował swoje dzieła, nie przeszkodził mu wznieść się na wyżyny artyzmu.
Balzac dał w swoich utworach kompletną syntezę bytu, wyłonił z siebie cały świat nowy i zaludnił go rojem istot, w których energja życiowa nietylko pulsuje, lecz wre i kipi, niby lawa w kraterze wulkanu: więcej chyba od artysty wymagać nie można!
A przecież społeczeństwo, wśród którego się obracał, i które dostarczało mu wrażeń, nie było bynajmniej ani lepszem, ani "poetyczniejszem" od naszego; mimo to jednak w genjalnej wyobraźni poety-socjologa zmieniło się ono w harfę, której struny brzmią wszystkiemi tonami, począwszy od zwierzęcych wybuchów namiętności, a skończywszy na najeteryczniejszym mistycyzmie.
Niektóre karty "Komedji ludzkiej" mogłyby wywołać rumieniec na czoło Zoli, inne, jak "Lambert" i "Serafita", przewyższają subtelnością i nastrojem wszystko, co wydała dotychczas literatura modernistyczna.
A jednak Balzac był powieściopisarzem nawskroś społecznym, ojcem naturalizmu i realizmu, ba, gorzej jeszcze: autorem tendencyjnym, doktorem "nauk socjalnych", jak sam siebie tytułował.
Tak, ale posiadał talent, a talent jest jak płomień, który trawi węgiel, ale nie ima się diamentu. Otóż, pod piórem Balzaca brudny węgiel społeczny topił się i krystalizował w lśniące i przezroczyste, jak łza, diamenty poezji.
Cóż stąd za wniosek? Oto, że jeżeli przed laty błądzili ci, którzy oburzali się na Sienkiewicza za to, że w epoce realizmu pisał powieści historyczne, to dzisiaj błądzą ci, którzy pragnęliby wykreślić z literatury powieść społeczną.
Nie o to idzie, z jakiego kruszcu artysta posąg odlewa, lecz o to, czy posąg jest piękny.
*
Tych kilka ogólnych uwag estetycznych, w których zresztą nie powiedzieliśmy nic bezwzględnie nowego, nasunęła nam nowa powieść "społeczna" Żeromskiego, a właściwie nie tyle sama powieść, ile przyjęcie, jakiego doznała u krytyki.
Gdyby powieść tego rodzaju ukazała się przed 10-u laty, wywołałaby bez względu na pewne braki estetyczne, jakie posiada, zachwyt. Dzisiaj publiczność ją rozchwytuje, zdania krytyki jednak są podzielone. Jedni chwalą nowy utwór entuzjastycznie, inni chwalą chłodno i z zastrzeżeniami, a nie brak i takich, którzy uważają społeczną powieść Żeromskiego za utwór chybiony.
Ta niezgodność zdań bynajmniej nas nie razi i nie oburza, świadczy ona bowiem o różniczkowaniu się prądów estetycznych u nas, o swobodzie i niezależności sądów i o wzmożeniu się pierwiastku subjektywnego w krytyce. Lepsze to tysiąc razy, niż owcza uległość banalnym formułom i uświęconym przez gust ogółu szablonom. Swoją drogą nie możemy powiedzieć, żeby krytycy, z wyjątkami naturalnie, nie kierowali się w sądach o powieści Żeromskiego względami ubocznemi.
Zamiast oceniać dzieło sztuki, zbyt wiele położono może nacisku na treść, na temat, na idee etyczne, słowem, na surowy materjał, mało względnie troszcząc się o to, co autor z tego materjału zrobił. Wszystkich prawie uderzyła strona społeczna powieści, oraz przebijające się w niej z olbrzymią siłą współczucie dla słabych i wydziedziczonych. Jedna grupa poczytała to autorowi za zaletę, druga – za grzech.
Istotnie, powieść Żeromskiego jest powieścią społeczną par excellence, ale, jak wiemy, ze stanowiska estetycznego, powieść społeczna jest równie dobrym rodzajem, jak każdy inny.
Jakkolwiek "społeczna", nie jest jednak powieść Żeromskiego tendencyjną – co byłoby pod względem artystycznym wadą, gdyż tendencja, czyli świadome fałszowanie obrazu życia w duchu pewnej doktryny filozoficznej, czy socjalnej, odbiera dziełu sztuki najcenniejszy jego przymiot, a mianowicie: bezpośredniość i szczerość.
Otóż zarzutu "nieszczerości" nikt Żeromskiemu nigdy nie zrobił i zrobić nie mógł, główną bowiem i zasadniczą cechą zarówno "Ludzi bezdomnych", jak i wszystkich wogóle utworów
Żeromskiego, jest szczerość. Bije ona z każdej stronicy, z każdego wiersza, z każdego słowa niemal, i ona to właśnie, nie litość i współczucie, nadaje powieści ów nieprzeparty urok, który pozwala zapomnieć czytelnikowi o usterkach i nierównościach techniki.
Utwór szczery nie może być utworem bezwartościowym. Każdemu z nas zdarzało się w życiu przeczytać list, usłyszeć zdanie, zobaczyć gest, w którym człowiek, nie mający pojęcia o artyzmie, a często nawet i wogóle o kulturze, ujawniał szczerze swój ból, swoją radość, swoje pragnienia, albo swoją głupotę i nikczemność. I ów list, owo zdanie, ów gest utrwaliły się w naszej pamięci na zawsze, gdyż tryskała z nich prawda, gdyż odsłaniały one przed nami na chwilę ciemne tajniki duszy ludzkiej i budziły w umyśle naszym całe szeregi myśli, przypuszczeń, obaw, nadziei, obrazów.
Otóż to, co u pospolitego człowieka jest wypadkiem nadzwyczajnym, wyjątkowym, powinno być u artysty, w chwili procesu tworzenia, stanem normalnym. Artysta wtedy staje się prawdziwym twórcą, kiedy, czując głęboko i szczerze, wypowiada swoje uczucia z należytą plastyką, oraz bezwzględną szczerością..
Stopień i typ wrażliwości u różnych artystów różnie się objawia. Są natury nadmiernie bogate, jak Szekspir i Balzac, które reagują z równą siłą na wszystkie wrażenia; częściej jednak zdarzają się temperamenty artystyczne, czułe tylko na pewną kategorję bodźców. Teofil Gautier np. czuł i odtwarzał w sposób genjalny zewnętrzną jedynie, kolorystyczną stronę zjawisk życiowych, gdy Stendal zdawał się jej wcale nie dostrzegać i traktował człowieka nie jako barwną i plastyczną bryłę, lecz jako zbiornik energji psychicznej.
I Żeromski widzi w człowieku przedewszystkiem duszę, ale wiąże ją silnie z otoczeniem zewnętrznem, które i swoją materjalną i moralną stroną wywiera potężny wpływ na rozwój psychiczny bohaterów. Do wielu postaci Żeromskiego nie można zastosować aforyzmu Schillera, że "w piersi człowieka świeci gwiazda jego losu", nie są to bowiem potentaci woli, wierzący ślepo w swoją misję i depczący spiżową stopą wszelkie przeszkody, lecz istoty, w których nadmierny przerost serca osłabił energję czynu, które czują za miljony, ale nie są w stanie, pomimo gorącej chęci, zrobić nic nietylko dla miljonów, lecz nawet dla jednostek. Dlaczego? Bo ciąży nad nimi fatalizm stosunków społecznych, który nie łamie im wprawdzie skrzydeł odrazu, lecz wydziera systematycznie piórko po piórku, lotkę po lotce, dopóty, dopóki nie wyrzekną się swoich aspiracyj, lub nie skonają z upływu krwi…II.
Dopatrywano się w utworach Żeromskiego apoteozy współczucia i litości, a ponieważ etyka Nietzschego, która i u nas posiada zwolenników, ogłosiła te uczucia za niegodne prawdziwego człowieka, czy też nadczłowieka, więc i z tego powodu wytoczono proces, zarówno autorowi "Ludzi bezdomnych", jak i całej falandze naszych pisarzów społecznych, tworzących w podobnym duchu. Owóż, pomijając wartość etyczną litości, jako uczucia, które narówni z innemi uczuciami może podlegać analizie i krytyce psychologiczno-moralnej, zauważymy tylko, że niema żadnej dobrej racji wyłączać go z dziedziny twórczości estetycznej. Litość jest taką samą namiętnością, jak miłość, ambicja, skąpstwo, nienawiść, zazdrość i t… p. Która z nich bardziej pociąga artystę – to kwestja obojętna dla krytyka, chociaż bardzo ważna dla historyka cywilizacji i dla moralisty, który ocenia dzieła sztuki z innego punktu widzenia, niżeli estetyk.
Nie idzie więc o to, jakie uczucia artysta do dzieła wprowadził, lecz w jaki je sposób traktował. Otóż Żeromski nie napisał nigdy i nigdzie rozprawy dydaktycznej o potrzebie i pożytkach społecznych współczucia, lecz zawsze stał na gruncie psychologiczno-artystycznym i odtwarzał rozkosze, cierpienia i "męki serdeczne" jednostek, owładniętych przez demona miłosierdzia i sprawiedliwości, co stanowczo z granic sztuki nie wykracza.
Jeżeli Szekspir dał w "Otellu" tragedję zazdrości, a w "Makbecie" tragedję ambicji, jeżeli Moliere w "Harpagonie" podniósł namiętność skąpstwa do wyżyn poezji, to wolno było Żeromskiemu zamknąć w "Ludziach bezdomnych" – tragedję litości. Nie potrzebujemy chyba dodawać, że w zestawieniu powyższem mieliśmy na uwadze tylko równoległość pomysłów, nie wartość wykonania artystycznego. "Ludzie bezdomni" są tragedją nie w dosłownem, lecz w przenośnem znaczeniu tego wyrazu, są tragedją o tyle, o ile powieść wogóle, a powieść współczesna w szczególności, tragedją nazwana być może. –
*
Tragizm charakterów i sytuacyj polega natem, że idee i wysiłki duchowe bohaterów, szlachetne i słuszne w zasadzie, ale pojmowane zbyt wyłącznie i jednostronnie, zamiast pożytku przynoszą szkodę, zamiast szczęścia nieszczęście, zarówno samym bohaterom, jak i umiłowanym przez nich istotom i rzeczom. Starcie się ideału z rzeczywistością wynika właśnie z tego, że ideał, jako podmiotowy wytwór ducha ludzkiego, nie przylega szczelnie do rzeczywistości, przerastając ją na pewnych, a nie dorastając do niej na innych punktach. Otóż bohaterowie Żeromskiego, pracując nad tem, żeby wtłoczyć brutalną pełnię życia w harmonijne ramy idealnego schematu, narażają się na konflikty tragiczne, które ich dławią, lub kruszą.
W poprzednich swoich utworach autor wystawiał pasowanie się ideologów z fatalizmem zewnętrznym: ze złośliwym, ale konsekwentnym, jak prawo natury, egoizmem przemocy, oraz straszliwą w swoim cuchnącym bezwładzie obojętnością najbliższego otoczenia. W "Ludziach bezdomnych" problemat uległ znacznemu pogłębieniu. Konflikt zewnętrzny bowiem przeniesiony został w sferę wewnętrzną, do serca samego bohatera, walczącego nietylko ze światem, lecz przedewszystkiem z samym sobą, z naturalnem przywiązaniem i pociągiem do powszednich uroków owego właśnie życia, które do gruntu przeobrazić pragnie.
Wyrażenie "bohater" w zastosowaniu do "Ludzi bezdomnych" nie jest ścisłe, powieść bowiem posiada nie jednego, lecz całą grupę bohaterów, uosabiających różne fazy tragicznego konfliktu, stanowiącego oś moralną dzieła. Jeden z nich, dr. Judym, jest wskutek wadliwej nieco perspektywy, za bardzo wysunięty na plan pierwszy i, przyćmiwszy sobą towarzyszów, przyćmił również myśl przewodnią utworu, którego środek ciężkości nie spoczywa li tylko na starciu się aspiracji jednostki z ustalonym porządkiem świata, lecz na podstawie znacznie szerszej.
*
Ponieważ dr. Judym jest z powołania lekarzem i stara się zwalczać zło na gruncie swojej specjalności, wyrzekając się dla tego celu nawet szczęścia osobistego, przypuszczano, że Żeromski chciał w powieści przedstawić ideał społeczny lekarza, który powinien być człowiekiem "bezdomnym" t… j… nie żyć dla siebie, lecz dla nieszczęśliwych. To absurd. Po pierwsze, Żeromski nie mówi o tem, co być powinno, lecz o tem, co jest; po wtóre zaś dr. Judym mógłby się przemienić w dziennikarza, artystę, adwokata, profesora i t… p., a myśl przewodnia romansu nicby natem nie ucierpiała. Jeżeli autor dał Judymowi pewną określoną "profesję", to nie ze względów tendencyjnych, lecz czysto artystycznych, żeby mieć do czynienia z wyraźną i żywą indywidualnością, nie z filantropijno-sentymentalnym manekinem.
Żeromski poszedł dalej jeszcze w swojem dążeniu do indywidualizacji: zrobił on Judyma nietylko lekarzem, lecz plebejuszem, u którego współczucie dla nieszczęśliwych płynie w znacznej części z pobudek egoistyczno-rodowych, który w nędzarzach widzi braci nietylko w imię idei, lecz w imię rzeczywistego pokrewieństwa. Jako syn szewca-pijaka, brat kowala, a siostrzeniec i wychowaniec upadłej dziewczyny z motłochu, czuje się Judym cząstką owego motłochu, o którego szczęściu marzy.
Gdyby autor zatrzymał się na tej jednej postaci, dałby nam powieść analityczno-psychologiczną, ale nie dzieło o zakroju synte – tyczno-społecznym, jakie stworzyć zamierzał i jakie, do pewnego stopnia przynajmniej, szczęśliwie stworzył.
Żeromski nie miał tym razem zamiaru powiększania smutnej galerji Obareckich i Raduskich, nie szło mu również o analizę owej rozpowszechnionej u nas epidemji, "która wytwarza odrazę do wszystkiego, cokolwiek się wszczyna a jednocześnie chorobliwą i bezradną nadwrażliwość na niedolę ludzką, która nęka co godzina, codziennie, wszędzie toczy duszę, jak skir i równa się jakiemuś nieprzerwanemu szarpaniu żył. " Nie. Problemat "bezdomności, " jakkolwiek umiejscowiony w przestrzeni i czasie, ma, prócz znaczenia lokalnego, ogólnoludzkie.
*
"Bezdomnym" musi być każdy człowiek, owładnięty jakąś altruistyczną ideą. Dlaczego? Bo największym wrogiem altruizmu i poświęcenia jest wrodzona człowiekowi potrzeba szczęścia osobistego, własnego gniazda, "domu, " którego umiłowanie działa z konieczności paraliżująco na rozwój uczuć antyegoistycznych. Ognisko rodzinne płonie często kosztem "ogniów" idealnych, ożywiających w pewnym okresie pierś każdej szlachetniejszej jednostki. Obowiązki względem szczupłej grupy najbliższych wchodzą w kolizję z sympatjami dla wielkiej, ale dalszej rodziny, i odnoszą zwykle zwycięstwo, gdyż tak chce – "naturalny" porządek rzeczy.
Ten więc tylko, kto przy końcu życia może powiedzieć o sobie ze Słowackim:
Żem prawie nie znal rodzinnego domu,
Żem byt jak pielgrzym, co się ul drodze trudzi
Przy blaskach gromu… –
ten, kto wyrzeknie się szczęścia osobistego, ten tylko wytrwa do śmierci na ciernistej drodze poświęcenia. Kto jednak ulegnie pokusom, albo ściśle biorąc, normalnym potrzebom serca i nerwów, i spocznie na chwilę pod strzechą własnej chaty – ten na tę drogę nie wróci.
"Człowiek tak sarno przywiązuje się do prostego kilimka, jak do gobelinu, do zydla, jak do otomany, do światłodruku, wystrzyżonego z czasopisma, jak do cennego obrazu" – powiada dr. Judym do swojej narzeczonej, nauczycielki, Joasi, która, zmęczona swą długoletnią "bezdomnością", marzy z iście kobiecą tęsknotą o usłaniu sobie " gniazdka ", gniazdka skromnego, ale miłego, poczciwego, zbudowanego własną pracą, bez ludzkiej krzywdy". Słowa te kuszą Judyma, jak śpiew syreny, w którym dźwięczą rozkoszne, ale zabójcze dla energji ducha tony. Czuje on, że w owem skromnem gniazdku może się wyląc równie dobrze, jak we wspaniałym pałacu, potwór filisterstwa, który zdławi powoli wyższe porywy serca, który swemi szponami przygwoździ umysł do ziemi i zmusi go do zapomnienia o "królestwie Bożem".
Judym tego nie chce; nie ufa sam sobie i z rozpaczliwą brutalnością odpycha od siebie ukochaną kobietę. "Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, – woła – ani jednej rzeczy, którąbym przycisnął do serca z miłością… Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden… "
I pozostaje sam jeden, ale ze śmiercią w duszy, a umiłowana i odepchnięta przez niego kobieta odchodzi z sercem rozbitem na szczęty…
*
Czy z nieszczęścia tych dwojga ludzi wyrośnie szczęście dla świata? Tego autor nietylko nie mówi, ale nawet nie pozwala się domyślać. Powieść kończy się strasznym, bolesnym zgrzytem, którego nie łagodzi żadna jaśniejsza nuta – nadziei.
Charakter Judyma, pełen nierówności i rozdźwięków, nie budzi w czytelniku wiary, że praca jego, szczera w pobudkach, będzie owocną w praktyce. Gdyby to był człowiek silny, zharmonizowany wewnętrznie i, przy gorącym fanatyzmie, spokojny i twardy, jak śpiż, ofiara, jaką ponosi, i krzywda, jaką wyrządza kochance, nie sprawiałyby tak bolesnego wrażenia, uważalibyśmy je bowiem za konieczność logiczną. W danym wypadku jednak konieczności dopatrzyć się trudno, a postępek Judyma przypomina gwałtowne wybuchy "szewckiej pasji", której szlachetny, ale nerwowy nad miarę ideolog podlegał niejednokrotnie. Judym zrywa z Joasią w paroksyzmie gorączki. Co będzie, gdy gorączka przeminie? Czy nie skończy tak, jak skończył przyjaciel jego, Korzecki, który również wyrzekł się "domu" i, ukrywszy prawdziwe swoje oblicze za ironiczną maską salonowego paradoksisty, pracował dla szczęścia innych dopóty, dopóki nie "zbrakło mu siły" (str. 168), – a wtedy strzelił sobie w łeb?
"Bezdomni ludzie" Żeromskiego są idealistami, ale nie są ideałami, jeno ludźmi, w których gwałt, zadany instynktom samolubnym, prędzej czy później wywołuje reakcję. Joasia, której życie było łańcuchem, złożonym z ogniw ciężkiej pracy i cichych poświęceń, która, jak Antygona, straciła brata-bohatera i, jak Antygona, pogrzebać go nie mogła, dochodzi do wniosku, że jednak nowe przykazanie Nietzschego-Zarathustry: "Werdet hart! – bądźcie twardzi!" – działa na zmęczoną bezpłodnemi ofiarami duszę współczesną, jak magnes na żelazo, i że "życie trzeba kochać nadewszystko!" (str. 229).
A inni, a starsze pokolenie "bezdomnych" jak dr. Węglichowski, Krzywosąd, Leszczykowski? Dwaj z nich pozostali idealistami w teorji, w praktyce jednak, poczuwszy po długiem tułactwie dach nad głową, zamykają oczy na wszystko, coby mogło zakłócić ich spokój, i traktują ruchliwych reformatorów, jako wrogów osobistych. Jeden Leszczykowski, pomimo lat i przejść, pozostał sobą, ale on, chociaż bogaty, nie ma właściwie domu i marzy o tem, żeby wrócić do "domu" na starość.
Jakież stanowisko wobec konfliktu egoizmu z altruizmem zajął sam autor? Takt artystyczny nie pozwolił mu wypowiedzieć bezpośrednio swoich zapatrywań, gdyż to wycisnęłoby na utworze pieczęć tendencyjną i obniżyłoby jego wartość.
W granicach jednak, dozwolonych przez warunki twórczości estetycznej, korzystał Żeromski szeroko z przysługujących mu praw i nie ukrywał za dziełem swojej indywidualności, nietylko artystycznej, lecz, że się tak wyrazimy: "człowieczej".
Wprowadzenie tego ostatniego pierwiastku naruszyło może harmonję i równowagę układu i nastrzępiło opowiadanie nierównościami, to prawda; braki te jednak wynagradza czytelnikowi sowicie zdrój ciepłego i szczerego uczucia, bijący potężną falą ze stronic książki.
Zapewne, gdyby autor, zamiast rozlewać swoje uczucie szeroką i widoczną strugą, skanalizował je niejako, ujął w tamy i rozprowadził po ukrytych żyłach organizmu artystycznego, niby krew purpurową – powieść nabrałaby jednolitości i skupienia. Kto wie jednak, czy harmonja i poprawność nie przygasiłyby żaru uczucia, które obecnie bucha z jakąś żywiołową potęgą, szerząc dokoła siebie nietylko ciepło, lecz i – ból. Tak jest, utwór Żeromskiego to jeden okrzyk, to synteza bólu, ale bólu, od którego bogowie olimpijscy, co zamienili z litości nieszczęsną Niobę w kamień i współczuli mękom Prometeusza – odwróciliby się ze wstrętem.
My, śmiertelni, jednak rozumiemy ten ból i współczujemy walce wewnętrznej człowieka współczesnego, który, mając do wyboru dwie tylko drogi, spotyka na jednej z nich rozpacz i tęsknotę do utraconego szczęścia, na drugiej zaś – upodlenie i śmierć duchową.
Gdyby każdy, kto ma prometeiczne aspiracje, miał siły, dumę i wytrwałość Prometeusza…
Gdyby każdy, czyje marzenia konają jak dzieci Nioby, mógł zamienić się w kamień…
A wady estetyczne powieści? Wady są, ale, po pierwsze, koledzy moi zajmowali się niemi tak gorliwie, że nie pozostawili mi nic nowego w tym względzie do powiedzenia; po wtóre zaś, ponieważ powieść, pomimo tych wad, sprawia silne i wstrząsające wrażenie, a tem samem stwierdza rację swojego bytu, nie widzę potrzeby rozwodzenia się nad niemi.
Dzieło Żeromskiego nie jest rzeźbą, wykutą starannie w twardym i trwałym marmurze, lecz miękkim modelem glinianym, na którym znać jeszcze surowe dotknięcia drżących nerwowo palców wzruszonego snycerza – to prawda.
Ale ten model gliniany żyje, cierpi, płacze i kocha…
Czyż to mało?III.
"Ludzie bezdomni" – to niejako synteza i zakończenie pierwszego okresu twórczości Żeromskiego, okresu, w którym autor szukał najodpowiedniejszej formy do wyrażenia z całą siłą i pełnią tego, co czuł i myślał.
Jak Reymont początkowo nie panował nad zjawiskami zewnętrznemi, tak Żeromski nie mógł opanować swoich wewnętrznych uczuć i wrażeń.
Sam autor przyznaje się do tego pośrednio w noweli "Zapomnienie" (Opowiadania). Po przykrej nad wyraz scenie "bicia w mordę" chłopa Obali, który ukradł drzewo na trumnę dla jedynaka, autor – czy też jego sobowtór – spotyka wiejskiego urwisa, mordującego małe wronięta.
"Matka – wrona miota się jak obłąkana, siada niemal na ramionach młodego śmiałka, czepia się dziobem jego kija, uczepi się gałązki tuż nad nim i bije głową, jak młotem w pień, odgryza małe gałązki i kracze zachrypłym, wysilonym, przebrzydłym głosem rozpaczy…
"Gdy zabiją wszystkie jej dzieci, wzlatuje na drzewo, odwiedza puste gniazdo i, kręcąc się nad niem wokoło, myśli nad czemś…
"Położyłem się znowu nawznak. Cóż mnie to obchodzi? Wiem, że tam gdzieś biją pioruny uczuć, na jakie my ucywilizowani mamy lekarstwo w samobójstwie…
"… Pozazdrościłem Obali i wronie. Obydwoje oni szybko zapomną. Czemby się ugasiła ich piekielna, niezgruntowana, okrutna, nieświadoma boleść? Jakby przepędzili dzisiejszą noc sami w pustych gniazdach, gdyby nie to boskie, nie to wspaniałe, dobrotliwe, najlepsze z praw przyrody – mądre prawo zapomnienia. Dla nich "żyć" znaczy "zapomnieć" – i dobra przyroda pozwala im zapomnieć natychmiast… "Ach jakże im zazdrościłem!… "
*
Ta nadmierna, wyjątkowa wrażliwość na cudzy ból odbiła się nietylko na etyczno-psychologicznej stronie utworów Żeromskiego, ale i na artystycznej.
Forma czysto epicka była dla niego za ciasna, a współcześnie i za szeroka, gdyż Żeromski za mało interesował się zjawiskami zewnętrznemi samemi w sobie, żeby je odtwarzać z reymontowską plastyką, pełnią i szerokością. Ból zaś, który gromadził się w sercu pisarza, kłębił się, rósł i wołał wielkim głosem o wyzwolenie, dążył do objektywizacji, domagał się kształtów artystycznych.
Toteż proza Żeromskiego od samego początku była przesycona liryzmem, tylko w pierwszych utworach liryzm ten wybuchał jakby bezwiednie, wywołując, zgrzyty, które, aczkolwiek zawsze umotywowane pod względem psychologicznym, przekraczały niekiedy granice konieczności estetycznej.
W "Ludziach bezdomnych" wystąpił Żeromski jako liryk i "nastrojowiec" otwarty, świadomy, który, nie troszcząc się o proporcje epiczne, wypowiada, zapomocą oświetlonych odpowiednio obrazów i sytuacyj, bóle, nurtujące w jego szlachetnem, a zgorzkniałem sercu.
Po "Ludziach bezdomnych" przyszły "Popioły", w których forma, zapoczątkowana w poprzednim romansie dosięga doskonałości.
W Popiołach Żeromski, nie przestając być sobą, rozszerzył ogromnie zakres swojej twórczości i umiał nadać subjektywnym tęsknotom i cierpieniom zupełnie objektywne kształty.
Nadczułe i udręczone serce artysty drga wprawdzie w każdym wierszu, ale każdy wiersz ma dźwięk i połysk spiżu. Powieściopisarz nie wygłasza nic we własnem imieniu, ale płaczą i wzruszają nas rzeczy przedstawione przez niego z przedziwną finezją i siłą. "Popioły", to prawdziwe – lacrimae rerum!
W "Ludziach bezdomnych" nie brak scen, które możnaby nazwać "bezlitośnemi" ze stanowiska estetycznego. W "Popiołach" jednak autor wzniósł się na taką wyżynę, że dysonanse i zgrzyty rozpływają się w potężnem brzmieniu akordów, jakiemi huczy całość, oparta na szerokich motywach epickich, które swą siłą naturalną wydobywają się nawierzch z pod nastrojowolirycznej powłoki.
Autor znalazł, wytworzył nową, własną formę, w której pierwiastki opisowe zlały się w organiczną całość z uczuciowemi, lirycznemi.
Wątek epiczny rwie się napozór, romans zdaje się rozpadać na epizody. Przyjrzyjmy się jednak bliżej tym rzekomym fragmentom, a spostrzeżemy, że stanowią one żywe i konieczne części wielkiego artystycznego dzieła; że tętni w nich jedno i to samo uczucie, że przenika je i spaja jedna i ta sama myśl twórcza…