- W empik go
Studnia Johna - ebook
Studnia Johna - ebook
Czym jest, skąd się wzięła i co w sobie kryje niezwykła studnia... Studnia Johna?
John Evans kupuje wraz z żoną posiadłość przy Brome Street 114 w stanie Washington. Działka wyróżnia się ciągłym zamgleniem, brakiem słońca i... wielką dziurą w ziemi. Czym jest ta dziura, nazywana studnią? Jak jest głęboka? Co w sobie kryje? Tego John próbuje się za wszelką cenę dowiedzieć. Prowadzone przez niego pomiary spełzają na niczym, a najbliżsi sąsiedzi nie są skorzy do tego, aby cokolwiek na temat studni powiedzieć.
Do czego doprowadzi niezaspokojona ciekawość Johna? Jakie jeszcze niecodzienne zjawiska staną na jego drodze? Jak ta niesamowita studnia wpłynie na jego życie?
O tym opowiada niebanalna, zaskakująca i wciągająca Studnia Johna autorstwa Vincenta Vina. Ciekawa narracja, zagadkowe zdarzenia i nieoczywista historia sprawiają, że książka ta spowija czytelnika mgłą zaintrygowania podobnie jak mgła tajemniczości spowija posiadłość Johna Evansa.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-88-2 |
Rozmiar pliku: | 456 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„To jeszcze nie koniec. Co to, to nie. Z przeklętym błotem przyjdzie mi żyć aż do lata”, pomyślał pan John Evans, niestrudzenie pokonując koleiny w gliniastej drodze.
To prawda. Choć mieszkał w Lynden dopiero od dwóch lat, zdążył już zaobserwować wiele podejrzanych anomalii pogodowych, które spadały na to kameralne miasteczko i jego okolice. W stanie Washington ulewne deszcze podczas jesiennej pory to rzecz całkiem naturalna, lecz to, co działo się przy Brome Street 114, było grubą przesadą. Pan John Evans wspinał się na szczyt wzgórza, wiatr jęczał mu koło ucha, a buty przemokły doszczętnie. Mijał przysadziste drzewa otulone mgiełką, jakby bawełnianym puchem, niekiedy przystawał pod ich rozłożystymi gałęziami, przysłuchując się beztroskiemu świergotaniu ptactwa. Od dwóch lat często miewał stany depresyjne, których nie mógł uleczyć żadnymi ziołami. Jako pewnego rodzaju ekscentryk szukał ukojenia w przyrodzie, lecz ona nie mogła znacząco wpłynąć na jego melancholijne samopoczucie. Pordzewiała bramka zwiastowała, że dotarł na posesję państwa Bakerów, swych najbliższych sąsiadów; od Brome Street 114 dzieliła ich dwupasmowa jezdnia, którą nieczęsto przejeżdżały auta, oraz wzgórze najeżone wiekowymi dębami, którego wschodnia część była wiecznie skąpana w blasku słońca.
„Może dlatego chodzę całymi dniami przygnębiony? Może to brak słońca?”
Lokalizacja gospodarstwa państwa Bakerów wydawała się wygraną na loterii; ulokowane wysoko na wzgórzu domostwo nawiedzały dziewicze podmuchy niosące za sobą upajający zapach lawendowych pól. Zaś dwupiętrowy dom kupiony przez pana Evansa i jego żonę Emmę był jakby niechcianym dzieckiem, porzuconym przez okrutną matkę; skryty u podnóża wzgórza, wiecznie wilgotny i oplątany przez siwą mgłę przywodzącą na myśl opary z dziadkowej fajki wywoływał w jego mieszkańcach depresyjne odczucia.
Po przekroczeniu furtki Johna przywitał radosny piesek merdający ogonem. Był to harmonijnie zbudowany, przysadzisty rottweiler o krótkiej sierści i nadzwyczaj inteligentnym błysku w paciorkowatych oczach wyrastających spod płaskiego czoła.
– Cześć, mój mały – powiedział John spłoszonym głosem i kucnął przy pupilu sąsiadów, by go pogłaskać.
Rozumny Babel szybko wyczuł trawiącą Johna wewnętrzną złość, wskoczył przednimi łapami na jego barki i oblizał mu twarz, jakby chcąc dać do zrozumienia, że jest jego najlepszym przyjacielem.
– Kto wie, czy nie jesteś moim najlepszym przyjacielem – oświadczył sucho pan Evans, nie martwiąc się o wyświechtaną kurtkę myśliwską, którą Babel ubrudził mu błotem. – No, dosyć tego dobrego, piesku. Leć do swoich właścicieli i szczeknij im, że przyszedłem w odwiedziny.
Babel po raz ostatni chlapnął poróżowiałym jęzorem, zeskoczył z ramion pana Evansa, zakręcił wokół niego dwa beztroskie kółka i pobiegł pod ganek, rozpryskując wszechobecne kałuże, na które padały ukośnie promienie słońca. Wydał z siebie donośne szczeknięcie, a wówczas gospodyni wyszła na zewnątrz.
– Co za miła niespodzianka – zaćwierkała filuternie pani Lilian Baker, stojąc nieopodal mahoniowej framugi i marszcząc brwi, gdyż uderzający w jej twarz blask słońca był nie do zniesienia.
Z foremki ciasta, którą trzymała w dłoniach, wydobywała się woń cytryny i biszkoptu; oprócz tego buchała cierpka para, co również przyczyniało się do mrużenia przez panią Baker oczu.
– Zawsze przychodzisz w samą porę – stwierdziła z zadowoleniem, a jej usta rozchyliły się w uśmiechu. – Dopiero co wyjęłam je z piekarnika – dodała, podtykając pod nos sąsiada ciasto, gdy ten przekraczał próg staroświeckiego domostwa, zagraconego najrozmaitszymi rupieciami.
Słomiana wycieraczka z napisem „Gość w dom, Bóg w dom”, orzechowe komody rozsiadłe wzdłuż ścian rozwidlającego się korytarza, pąsowe zasłony powiewające od przeciągu rozwartych okien i dębowa sofa wielkości ciężarówki to jedynie skromna część wyposażenia wnętrza domku na idyllicznym wzgórzu.
Gospodyni, łypiąca na przybysza okiem zza grubych binokli, odstawiła blaszkę z łoskotem na kuchenny blat.
– Moje ciasto zawsze poprawia ci humor. Nie każ się błagać, jak ostatnim razem. Skosztuj choć kawałek. To nowy przepis, który dostałam od pani Hall. Biedaczka z nudów próbuje nowych technik pieczenia, dodaje przedziwne składniki, ale podobno ten przepis jest na swój sposób wyjątkowy.
– Jeszcze go nie próbowałaś? – wtrącił John, czując narastające przygnębienie.
– Nie, mój drogi – odrzekła rumiana kobieta, za którą ciągnął się niczym ślubny tren fartuch w grochy. – Jeśli to cię trochę rozweseli, będziesz mógł skosztować go jako pierwszy. Zastanawiaj się szybciej, bo chcę już wołać Henry’ego i George’a. Oni czekają z niecierpliwością od rana...
– Dobrze, poczęstuj mnie.
Lilian wyciągnęła z kredensu porcelanowy talerzyk z wizerunkiem młodej damy we frymuśnym kapelusiku i zabrała się do krojenia świeżego ciasta chlebowym nożykiem.
– Tyle wystarczy? – zapytała, podstawiając pod nos pana Evansa słodki poczęstunek.
– Och, tak, z całą pewnością. Dziękuję.
John poczuł się tak, jakby go przytwierdzono budowlanym klejem do krzesła. Choć nie miał ochoty na ciasto, nadział jego kawałek na srebrzysty widelczyk i mimowolnie włożył sobie do ust.
– Smaczne? – spytała gospodyni chrypiącym z podniecenia głosem.
Żyłka na jej skroni nabrzmiała, a wzrok przewiercał sylwetkę gościa przeżuwającego kawałek słodyczy.
– Smaczne? – powtórzyła niecierpliwie, gdy odpowiedź pana Evansa nie nadeszła.
John nadal milcząco mielił w ustach kęs ciasta.
– Nie smakuje ci... – zawyrokowała gospodyni. – Nie smakuje ci... Przepis pani Hall zawiódł. Tak myślałam... Och, ja głupia, dałam się nabrać na te jej podstępne sztuczki kulinarne...
– W żadnym wypadku nie obarczaj siebie winą, droga Lilian – odezwał się w końcu gość, zdoławszy przełknąć ciasto. – Chyba że twoje wyrzuty sumienia miałyby wynikać z poczęstowania mnie specjałem, którego nigdy nie zapomnę i przez który będę miał nową wymówkę, żeby was nachodzić. Jest wyśmienite, pewnie lepsze niż pierwotne ciasto pani Hall. Przyznaj się, że nie do końca trzymałaś się przepisu od starej Hall i musiałaś dodać coś od siebie. Tak było?
Pan Evans znał sąsiadkę lepiej niż ktokolwiek inny – z wyłączeniem jej męża i syna, choć i w tej kwestii można by się długo spierać.
– Tak... tak – przytaknęła mu ze skrępowaniem kobieta, rumieniąc się jeszcze bardziej niż zazwyczaj. – Dodałam według własnego uznania szczyptę brązowego cukru, nieco wanilii i cynamonu. Wyczuwasz ich smak?
– Och tak, moja droga – odpowiedział John, przewracając ostentacyjnie oczami. – Każda wyczuwalna nuta w twoim cieście opiera się właśnie na tych składnikach.
– To niedobrze. To bardzo niedobrze – spanikowała Lilian, zatykając usta dłonią. – Te składniki miały stanowić jedynie dodatek. Ja nie chciałam... nie chciałam.
Gość pani Baker zdał sobie wówczas sprawę z tego, że nie powinien nigdy więcej poruszać w jej obecności kulinarnych zagadnień, gdyż te wywołują u Lilian skrajne emocje i kończą się płaczem albo zgrzytaniem zębami. Co najdziwniejsze, nie tylko wzmianka o ciastach czy mięsnych pieczeniach stanowiła w domu państwa Bakerów pewnego rodzaju temat nie do przełknięcia.
– Przyszedłem do twojego męża – zaczął niepewnie John, bawiąc się widelczykiem i kruchą masą na talerzyku.
Gospodyni pokręciła posępnie głową.
– A do kogoż innego mógłbyś przyjść? Chyba nie do mnie. Wiesz, co sądzę o tej całej sprawie. Nie znajdziesz we mnie sojusznika, John. Nie pomogę ci. Myślę, że mój mąż również tego nie zrobi. My nic nie wiemy.
– Musicie coś wiedzieć! – prychnął pan Evans, a potem ugryzł się w język.
Pani Baker z pewnym niepokojem obserwowała twarz przyjaciela, na której widać było rosnące zdenerwowanie.
– Pójdę po niego. Tylko tyle mogę dla ciebie zrobić. No, dokończ ciasto, John. Jeśli masz ochotę na dokładkę, nie krępuj się i nałóż sobie, ile tylko dusza zapragnie. Chyba potrafisz to zrobić?
Wyszła z kuchni, a echo jej przyspieszonych kroków odbijało się hałaśliwie od ścian salonu i przedpokoju, znacząc drogę, którą przechodziła. Znikła na schodach wyłożonych bordowym dywanikiem o wyraźnym splocie, z gwiazdkami obszytymi złocistą nicią.
W tym czasie gość państwa Bakerów wstał od stołu i podszedł do okna wychodzącego na zachodnią część ich posiadłości. Pomimo rozjarzonego słońca, które wędrowało ku amarantowemu nieboskłonowi, jego skromny domek ulokowany w dole wzgórza spowijał wątły, migotliwy cień padający spod szumiących gałązek sosen o stożkowych koronach. Jednym z powodów, dla których John nagminnie odwiedzał bliskich mu sąsiadów, był widok, jaki rozpościerał się z okien ich domu. Jak sam mawiał, „ze wzgórza przy Brome Street widział więcej szczegółów, niżeli mógłby sobie wymarzyć”.
Wnet do kuchni wdarły się turkot przejeżdżającego autobusu oraz skoczne fanfary towarzyszące zejściu na dolne piętro najmłodszego syna państwa Bakerów, nastoletniego George’a. Młodzieniec o krągłej, pulchnej twarzyczce, mięsistym nosku i włosach niewiadomego koloru przywitał Johna życzliwym uśmiechem.
– Dzień dobry, panie Evans.
– Hej, George.
– Co u pana słychać? Jakieś nowe wieści w sprawie... – Młodzieniec urwał, gdyż usłyszał dobiegające z salonu odgłosy matczynych kroków. Przełknął głośno ślinę i utkwił zaciekawione oczy w panu Evansie, przez którego twarz przebiegała mieszanka zdenerwowania i pobłażliwości.
– Jest dzisiaj mocno cięta na te tematy – powiedział półszeptem George, odsuwając wolne krzesło od stołu. – Radziłbym panu zachować ostrożność.
Zapadła głucha cisza, w której wyczuwało się narastające napięcie. Pojedyncze szczebioty wędrownych drozdów o szaro-czerwonym upierzeniu, żółtym dziobie i bielusieńkiej jak mleko obwódce wokół oczu odciągały uwagę pana Evansa od wsłuchiwania się w dudnienie kobiecych klapek.
– Nie smakowało ci? – warknęła histerycznie pani Lilian Baker, a resztki rumieńca spełzły z jej twarzy.
Przed sekundą weszła do izby, która zdawała się z minuty na minutę tracić swą barwną jasność.
– Smakowało... – wyznał szczerze gość.
– A gdzież tam! – prychnęła gospodyni, krzyżując rę- ce na znak protestu przeciw oczywistym kłamstwom. – Przecież widzę, że nie smakowało. – Zerknęła kątem oka znad binokli w stronę talerza, z którego nie ubyło ciasta.
– Może zapalimy światło? – wyszedł z propozycją George, chcąc załagodzić zaistniałą sytuację.
Lilian ściągnęła kapryśnie usta.
– Słusznie – odparła. – Słońce zachodzi i choć czyni to powoli, zaraz go zabraknie.
– Nie narzekałbym na twoim miejscu, kochana Lilian – powiedział smętnie pan Evans, wracając do stołu. – Możesz cieszyć się słońcem przez cały dzień. A co ja mam powiedzieć? Chyba nie chciałabyś zamienić się ze mną mieszkaniami...
– Wcale nie narzekam – sprzeciwiła się gospodyni. – I proszę cię, John, nie zwalaj wszystkiego na... na... na tę studnię. Wbrew temu, co przypuszczasz, ona nie jest wszystkiemu winna.
Gość mruknął zjadliwie, a kobieta – sprawiająca wrażenie coraz bardziej wyczerpanej – podeszła do zdobionego kredensu i wyciągnęła z niego trzy porcelanowe talerzyki do ciasta. Rozdzielała swoje kulinarne dzieło na wiele kawałków, okruchy spod jej noża spadały na ceramiczne płytki kuchennej podłogi, tlenione włosy zdawały się prześwitywać od żyrandola, jak złote kłosy pszenicy na polu skąpanym w pobrzasku słonecznej kuli, aż do momentu, gdy nie wrzasnęła okrutnie: – A niech to diabli wezmą!
– Co się stało? – odezwał się stłumionym głosem pan Evans.
– Zacięłam się nożem! Niech to licho! – krzyknęła, upuszczając ostre narzędzie z ręki i przyciskając rozciętą skórę palca do ust. – Gdzie są chusteczki? Gdzie są chusteczki?
Rozejrzała się cała w panice po blatach kuchni. Nim dobiegła do pudełka z jednorazowymi chusteczkami, poplamiła krwią fartuch. George rozdziawił usta w niemym zdumieniu, a pan Evans zaszurał nogami krzesła.
– Pomóc ci, moja droga? – zapytał troskliwie gość, podnosząc się z miejsca.
– W żadnym razie, John. Siedź, gdzie siedzisz.
W głosie kobiety dało się wyczuć pogardę wobec sąsiada.
– Jak wolisz – szepnął pod nosem pan Evans, opadając bezwiednie pośladkami na miękką poduszkę krzesła.
Pani Baker zasyczała z bólu; otwarta rana nie wyglądała, jakby miała szybko zastygnąć, wręcz przeciwnie, z sekundy na sekundę wypuszczała z siebie coraz większe ilości gęstej krwi.
– Wiesz, co wolę? – spytała drżącym głosem, przykładając do zranionego palca kolejne listki rozerwanego papieru. – Żebyś nigdy więcej nie wytrącał mnie z równowagi, John. Tak, mój drogi. Nie mam ochoty wysłuchiwać tych wszystkich historii. Poprzedni właściciele Brome Street 114 również gościli w naszym domu, jednak zachowywali umiar w absurdalnym paplaniu. Ty zaś, John, ględzisz bez ustanku o tym samym, a negatywna energia, jaką wokół siebie wytwarzasz, wraz z tobą przekracza próg naszego domu. Nie domyślasz się, że mamy już tego dosyć i że chcielibyśmy od tego odetchnąć? Czy kiedykolwiek nam na to pozwolisz?
Gość słuchał uważnie słów, jakie roztrzęsiona gospodyni wydobywała z chrypiącego gardła. Gdy skończyła, odrzekł podejrzliwym tonem:
– Zachowywali umiar? A więc jednak musieli wam coś powiedzieć...
– Dosyć! – warknęła kobieta, a jej syn podskoczył na kilka cali jak ukłuty szpilką.
W tej samej chwili do kuchni wkroczył gospodarz domostwa na wzgórzu przy Brome Street, pan Henry Baker. Był to dojrzały mężczyzna z połyskującą łysiną, wiecznie wytrzeszczonymi oczami i haczykowatym nosem, na którym mógłby zawieszać cudze płaszcze.
– Lilian? Skaleczyłaś się?
Przyglądał się z uwagą posturze żony, która oddychała w nierównym rytmie i rzucała ukradkowe spojrzenia na nieproszonego gościa. W izbie ponownie zaległa cisza; tym razem drozdy nie ośmieliły się zakłócać bezwzględnego porządku.
– O co chodzi? – zapytał skonsternowany pan Baker, przerzucając spojrzenie z Lilian na pana Evansa.
Na Johna zwaliły się wszystkie wspomnienia poprzednich wizyt u dobrodusznych sąsiadów. Tysiące wyssanych z palca teorii, jakie im przedstawiał, musiały wydać plon w postaci niechęci wobec jego osoby. Zmartwiona Lilian mówiła samą prawdę. Parszywa atmosfera podczas przyjacielskich rozmów to wyłącznie jego wina.
– Przepraszam was. Muszę wyjść – oświadczył półgłosem, a twarz i kark oblała mu fala gorąca.
– Co to, to nie! – parsknęła Lilian ze wściekłymi ognikami w źrenicach. – Musisz wpierw dokończyć moje ciasto.
– Jak sobie życzysz...
Odeszła z krwawiącą raną, zapomniawszy o nałożeniu synowi oraz mężowi po kawałku smakołyku. Nie było więc innej rady – pan Baker musiał obsłużyć się sam, co należało do niebłahego wyjątku, gdyż to zwykle perfekcyjna Lilian dbała o żołądki swoich „chłopców”.
Dwóch mężczyzn i jeden nastolatek siedziało przy wspólnym stole, lilipucie widelczyki wprost z baśniowej krainy karłowatych księżniczek poszły w ruch, mlaskanie i ciamkanie nie miało końca. Za oknami nastał złowróżbny półmrok. Pośród leśnej ciemności żwawe szopy pracze przemierzały podmokłe tereny miasteczka Lynden, szeleszcząc pośród opadłych rudawych liści.
– Jak się miewa Emma? – zapytał sennym głosem gospodarz; duża dawka cukru wprawiła jego głowę w nielekkie zawirowania, jakby odfruwał na niewidzialnych skrzydłach od pustego talerzyka.
– Emma? Całkiem dobrze to znosi – mruknął pan Evans, odkładając srebrzysty widelczyk na brzeg porcelanowego talerza.
Uwagę Henry’ego przyciągnął teraz George, nieustannie kręcący się na krześle.
– Chciałbyś coś powiedzieć?
Twarzyczka młodzieńca poszarzała z napięcia. Dobrze wiedział, że wizyta sąsiada nie jest przypadkowa. Czekał na nowe wieści, które zwykle mroziły mu krew w żyłach. Mimo to nie ośmielił się wyjawić przed ojcem prawdy; pokręcił przecząco głową, a wtedy jego włosy wydały się panu Evansowi antracytowe.
– A więc mówisz, że Emma czuje się dobrze – gospodarz ponownie zabrał głos.
– Tak, naturalnie. Choć również doskwiera jej przygnębienie. Może w mniejszym stopniu niż mnie, ale...
Mina pana Bakera przybrała wyraz skonsternowania wynikającego z dwuznacznych – według opinii Johna – przyczyn, zaś George tryskał ciekawością – chciał usłyszeć więcej informacji od sąsiada.
– Wydaje mi się, że powinniśmy nieco wyhamować, John.
– A któż to wie, co należy zrobić? Jedno jest pewne. To mój problem, więc zrozumiem, jeśli nigdy więcej nie będziesz chciał o tym rozmawiać, Henry. Już dawno powinieneś był powiedzieć mi wprost, co o tym wszystkim sądzisz. Przełknąłbym to. Tak... jakoś bym sobie z tym poradził. Nie jestem w końcu takim desperatem, za jakiego mnie pewnie uważasz.
– Nie myśl, że za takiego cię uważam, John – powiedział pan Baker, który nie zdołał stłumić ziewnięcia.
Pan Evans był blady i wydawało się, że każde słowo sprawia mu ból.
– Coraz mniej rzeczy ma dla mnie znaczenie. Nie zrozumiesz tego, Henry. Czuję, jak ogarnia mnie depresja, jakiej nie przeżył nikt. Gdybyś tylko mógł mi powiedzieć...
– Powiedziałem ci wszystko, co wiem – odparł butnie gospodarz bez mgły w oczach, jaka jeszcze chwilę temu spowijała jego przygaszone źrenice.
– A jednak odnoszę wrażenie, że coś ukrywacie...
George rozmyślał w takim napięciu, że jeżyły mu się włosy na głowie. Pan Baker odchrząknął znacząco, a potem wypuścił powietrze ze świstem.
– Jesteśmy przyjaciółmi. Mam rację, John? Przyjaciele darzą się zaufaniem. To w tym wszystkim najważniejsze. Możesz na mnie liczyć w każdej innej kwestii, jednak nie oczekuj cudu... To zagmatwana sprawa, dziwna... tak... dziwna jak diabli. Ale co ja mogę?
– Opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami o tym, co działo się tu przez poprzednie czterdzieści lat. Nie proszę o nic więcej – zaczął błagalnym tonem pan Evans, łącząc dłonie jak do modlitwy.
– Powiedziałem wszystko, co wiem – odparł sucho Henry, próbując zachować absolutny spokój.
Serce gościa zadygotało dokuczliwie, a potem zapadło się gdzieś głęboko.
– A więc dobrze, odpuszczam...
– Powinieneś zrobić to dwa lata temu, John – odpowiedział z widoczną ulgą na twarzy pan Baker. – Nie gniewaj się na mnie. Bardzo cię lubię, doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Jesteś wyjątkowym człowiekiem. Nie powinieneś tracić czasu na takie bzdety. Oczywiście, że możemy porozmawiać o tej studni po kilku głębszych kielichach, co nie znaczy, że musimy obracać się wyłącznie w tym temacie. To przecież istne szaleństwo! Świat jest długi i szeroki i z całą pewnością nie kończy się na tej przeklętej dziurze.
John miał niejasne poczucie, że jego rozmówca coś przed nim ukrywa i chce za wszelką cenę zakończyć rozmowę na irytujący go temat.
– Okej, okej, okej – zacmokał, tuszując złość. – Wszystko się zgadza. Masz rację. Ale nie mogę zakończyć tego w ten sposób. Po pierwsze, moja kochana żona, Emma, stara się o naukowe stypendium, które pozwoliłoby nam odkryć, co właściwie znajduje się w tej studni. A po drugie, spodziewaj się mnie jutro wieczorem w radiowej audycji _Paranormalne przypadki_...
– _Paranormalne przypadki_? – powtórzył za nim pan Baker cienkim, wibrującym głosem, który wcale nie należał do niego.
John przytaknął ruchem głowy i oznajmił lakonicznie:
– Właśnie tak. Trzy godziny na antenie, podczas których będę mógł przedstawić publiczności temat studni.
Aby zrozumieć desperacki ruch pana Evansa – udział w programie z gatunku tych, które wietrzą różne teorie spiskowe, a ten z całą pewnością do takowych należał – powinniśmy cofnąć się w czasie o dwa długie lata. Rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty dziewiąty. Gospodarstwo przy Brome Street 114 kusiło oddalonym od miejskiego zgiełku położeniem oraz okazjonalnie niską ceną. Małżeństwo w sile wieku, to znaczy pięćdziesięcioletni John Evans oraz jego nieco młodsza, czterdziestosiedmioletnia żona Emma Evans, przybyło na początku wiosny do miasteczka Lynden na wcześniej umówione spotkanie z agentem nieruchomości.
– Będziecie zachwyceni tą niecodzienną okolicą – zachwalał urocze tereny północnej części stanu Washington Conrad Lam, wysoki i barczysty mężczyzna węgierskiego pochodzenia z rudą, rozwichrzoną czupryną.
Przemierzali stanową autostradę burym chevroletem agenta. Mijane przez nich drzewa zdawały się drobnymi, mało istotnymi przebłyskami natury, niczym zapałeczki, które w czasie pospiesznej drogi wyrzucano za okno. Przybyli do Brome Street 114 w samo południe. Ku zdziwieniu Johna połyskujące na niebie słońce docierało jedynie na skraje posiadłości – zarówno dom, jak i znaczna część wypłowiałego, suchego podwórza ciągnącego się przez osiemset jardów na zachód okrywał ponury cień, przy którym bledły uśmiechy zamieszkującej tę ziemię rozkosznej pary staruszków, państwa Mortonów.
– To nie tak, że chcemy się stąd wyprowadzić – tłumaczyła Isabella Morton, mająca na sobie beżową parkę i staromodny kapelusik z grubej wełny. – Przywiązaliśmy się do tego miejsca. Och, tak. Mieszkaliśmy tu przez czterdzieści lat. Ten dom to prezent ślubny, jaki otrzymaliśmy od rodziców mojego męża. Wychowaliśmy w nim trójkę dzieci, które wyrosły na dobrych ludzi. Zostawiliśmy tu całe nasze serca i kawał miłości...
– Żeby to były tylko serce i miłość – dodał Mark Morton, pomarszczony, niski mężczyzna w kratkowanym berecie z daszkiem i oliwkowej kurtce ze ściągaczami w pasie.
– Z mojego skromnego doświadczenia wiem, że znalezienie domu wypełnionego miłością to nie lada sztuka – wtrącił Conrad Lam głosem miękkim jak światło brzasku. – A te dwa piętra wydają się wypełnione nie tylko miłością, ale i świętym spokojem. Idealne dla dzieci. Natura, świeże powietrze. Cichy szum wiatru. Drodzy państwo Evans, gdyby byli państwo niezdecydowani, kupię tę posiadłość dla siebie. Cena...
– A co ze światłem? – spytał pan Evans, spozierając na połacie strutych, zmatowiałych traw, pośród których wyrastały karłowate kępy podejrzanych roślinek mieniących się w barwach przegniłej żółci.
Państwo Mortonowie wymienili między sobą spojrzenia, zagniewana pani Evans nadepnęła mężowi na but, zaś agent nieruchomości milczał przez chwilę, a potem odrzekł stanowczym tonem, prostując się i nabierając godności:
– Elektryka działa bez zarzutu.
John spurpurowiał, a przekrzywiony na bakier kaszkiet Marka Mortona zaczął zsuwać mu się z głowy.
– Miałem na myśli naturalne światło dnia, słońce – wytłumaczył pan Evans, obserwując z uwagą, jak Morton drżącą ręką dosięga do kaszkietu i próbuje z powrotem naciągnąć go na czoło.
Reszta tekstu w pełnej wersji pliku.