- W empik go
Stygmat - ebook
Stygmat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 204 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Appassionata… str. 1 – 16
II. W Alei Krzyża… 17 – 36
III. Niepokalanka… 37 – 56
IV. Stygmat… 37 – 80
V. Ostatnia Wiosna… 81 – 98
VI. Salvae Aeternum… 99 – 118
APPASSIONATA.
Vous connaisez tout cela, tout cela
Et que je suis plus pauvre que personne.
Vous connaisez tout cela, tout cela
Mais ce que j'ai, mon Dieu, Je Vous le donne.
(Verlaine.)
Czułam na sobie zwrócone oczy wszystkich i to poczucie mieszało mnie do dna, ale przejmowało zarazem niewysłowioną godnością i powagą Sakramentu.
Klęczałam sztywno przed wielkim ołtarzem, nie śmiejąc się poruszyć, pierwszy raz patrząc na siebie z poważaniem i podziwem.
Ta długa, do stóp niemal sięgająca biała muślinowa suknia, olśniewała mię świeżością swoją. Głowa mi ciążyła, ale bałam się jej dotknąć, by czasem nie przekrzywić wianka konwaliowego lub nie zgnieść welonu, co w miękkich i przeźroczystych falach spływał uroczyście do ziemi.
O jak się czułam piękna, jak dziwnie piękna, ale tak obca sobie, tak inna, tak daleka. Próbowałam się skupić. Napróżno.
Myśli się płoche rozpierzchały na strony, muskały coraz to nowe przedmioty.
Od czasu do czasu przymykałam oczy i wtedy błyskawicznie przelatywało w mózgu:
To dzień pierwszej komunii.
Dzień najpiękniejszy w życiu.
I zdanie to Napoleona wyczytane przypadkiem padło niby zarzewie w moją pierwotną duszę, która dotychczas wbrew pragnieniu rodziców uparcie się broniła wszelkim religii wpływom. Uwielbiałam Napoleona z całą bezwzględnością dziewczęcego fanatyzmu.
Jego zdanie wystarczyło…
Cień wątpliwości nawet w myśli mi nie stanął, a więc już żadną miarą nie chciałam dopuścić, by mnie najpiękniejszy dzień w życiu miał minąć.
"Na wieczność całą, na wieczność całą" powtarzałam olśniona, a słowa takie, jak "Bóg, szczęście, nieskończoność", których rozumem objąć nie byłam w stanie, działały na mnie wprost upajająco, niemal fizycznie, wywołując wrażenie gniotącego ogromu.
A – wszystko poznać, do dna sięgnąć i wyczerpać, wyrzucić poza siebie ten nadmiar sił żywotnych, niczego nie opuścić, o niczem nie zapomnieć.
I dzień ten w mej gorącej, dziecinnej wyobraźni rósł i potężniał do olbrzymich kształtów, w straszliwego majestatu stroił się purpurę, stawał się dniem wybranym, objawienia, cudu godziną świętą, w której miał przyjść Ten, co wszystko moie, Ten, co wszystko rozwiąże, wszystkiego nauczy i duszę w ogniu swej miłości stopi.
Dzień nadszedł.
Jaskrawo złoty żar słońca na niebie.
W duszy powierzchnia wody jasna, wygładzona.
Cisza oczekiwania.
A – wszystko wchłonąć w siebie, wszystko zapamiętać.
Na wieczność całą, na wieczność całą. To dzień pierwszej Komunii.
Piaskiem i tatarakiem kościoł wysypany.
Niby świeczniki stoją świerków rzędy.
Welonu muślinem świat cały osnuty, jak mgłą
Jak mocny zapach róż, jaka ta suknia biała!…
Zginie wszystko przepadnie, znamie boie zostanie!
I nie zetrze go ziemia i woda go nie zmyje.
Na wieczność całą, na wieczność całą.
Teraz się modlić trzeba, dziś Bóg wszystkiego wysłucha.
Z żarliwą chciwością szeptałam modlitwy, jedne po drugich akta odmawiając prędzej, prędzej, jakby chcąc Boga ściągnąć modlitwy szmerem. Złote serce Chrystusa w ołtarzu słońcem błyska.
Cisza.
Organy milkną,
Oddech w piersi zapiera.
Teraz dzwonki zadzwonią:
Sanctus! Sanctus! Sanctus.
Nie…
Jeszcze Konsekracja…
Już, już, Chryste Panie!
Domine non sum dignus,
I opątana trwogą w tej ostatecznej chwili zaledwie usta roztworzyć zdołałam i ledwo przełknąć Hostye… przez zaciśnięte gardło, głową padłam do ziemi, w oczach mi pociemniało, a pierś rozdarło łkanie rozpaczliwego płaczu.
I nie były to łzy żalu, ani rozrzewnienia, poczucia niegodności lub słodkich uniesień, lecz wprost okropne łkanie panicznego strachu, co chwyta za włosy trząsie, targa, dławi, olśniewa i oślepia, jak piorun znieczula…
Taki strach pierwotny dzikiego człowieka, którego wiara silna jak zabobon, zawładnął mną wtedy i wszystkie myśli wymiótł i wszystko czucie zamroził, aż osunął wpół martwą na dywan klęcznika.
Podobno welon mój od świecy zapłonął, zerwano go mi z głowy, płomień zadeptano, lecz tego nie pamiętam.
Podobno porwany moich łez wybuchem cały kościół w ślad za mną w głośny płacz uderzył, lecz ja nic nie słyszałam. Ochłonęłam w zakrystyi, blada, wyczerpana, całowana kolejno przez całą rodzinę, wzruszoną i szczęśliwą tej łaski Bożej znakiem.
I byłam cicha, niema… jak gdyby skrępowana sztywnością białej sukni, jakby rażona w oczy zbyt jaskrawem światłem… przyduszona, rozbita po ciężkim śnie.
Starałam się uśmiechać, swobodną być, wesołą, wszak wszyscy się cieszyli.
Ale tam na dnie, w głębi, czarny osad, którego za nic w świecie myślą ruszyćbym nie śmiała. Tymczasem upal ciężył i kurzem przygniatał.
Postanowiono resztę dnia przepędzić w lesie.
O tak – odpocząć w lesie, nie myśleć, dużo biegać, o, tak, krzyczeć i biegać, bawić się w konie. Przecież bardzo płakałam, przecież byłam wzruszona, przecież nic mam sobie nic do wyrzucenia, a biegać wolno, wolno i w tem nic złego. Myśli te obracałam przez cały czas drogi, lecz jak tylko się chłopcy rozbiegli po lesie, świszcząc w powietrzu wielkimi rzemieniami i na polanie kręte zatoczyli koło, nie miałam odwagi do nich się przyłączyć.
Roziskrzonemi goniłam ich oczyma i wahając się, walcząc śledziłam, gryząc wargi – nie śmiałam, ostatecznie nie śmiałam. Czemu mię nie wołają? A lubiłam tę dziką i szaloną grę całą namiętnością mej gwałtownej natury, lubiłam ten ruch, aż do omdlenia, gdy dopadnięta wreszcie, padałam jak martwa bez tchu, bez przytomności, a sercem bijącem, jakby pęknąć miało, tam w spazmie spotęgowanego życia, czułam przez jedną chwilą tętniącą rozkosz.
Nie dziś, nie dziś, nie można.
Przecież to nic złego, przecież to nic złego, powtarzałam uparcie, ale coraz słabiej, i naraz prędkim zwrotem okręciłam się w miejscu i szybko w las pobiegłam, gdzie oczy poniosą.
Nagle zatrzymałam się Stanęłam jak wryta…
Chwile stałam bezradna, jak do ziemi przykuta.
A dokoła szumiąca lasu cisza, i ciężki spokój przedwiecznej godziny, gdy żar upalny słońca przez drzew konary spływa, rozzłaca liście dębu, zieleni sosen igły, gdy zapach mchu, wrzosu, igliwia, żywicy jakieś kadzideł przypomina wonie, a las cały posępną zdaje się… świątynią pierwszych tajemnic życia, ciemnych Boga przepychem.
Szłam teraz bardzo wolno…
Każdy krok w duszy ważąc i zrywając po drodze paprocie, leśne dzwonki, ciągle z myślą, że za rok nowych zejdzie tysiąc, ale te zwiędną, uschną, już w proch się obrócą.
To dzień pierwszej Komunii, dzień najpiękniejszy w życiu.
Przejdzie, przeszedł, nie wróci…
Drgnęłam, zmrużyłam oczy.
Słońce przez liście, złotemi harfy grało struny, las rzedniał, tworząc wał na kilka stóp wysoki, ostrym klinem wrzynał się, zapadał w jezioro, co trzema odnogami szeroko się rozlało, ginąc z oczu gdzieś w dali, wśród trzcin i szuwarów. Wtuliłam się między dwie sosny bliźnie, nad brzegiem wyrwy zawieszone i objęłam je rękami, z dreszczem leku topiąc wzrok w tej wielkiej, lazurowej wodzie, migocącej na słońcu połyskami atłasu i drżące] niby złotą siatką, iskier deszczem. Cisza idąca od tej świetlistej toni, takim sennym urokiem duszę mi upowiła, że zaprzestałam pytać się, żałować i myśleć, spłynęłam się z jeziorem, błękitem, słońcem, ciszą… Dopiero z tego pół snu obudził mię głos dzwonu, Szedł gdzieś z dali po wodzie, rozkołysany, senny, zwołując na nieszpory wśród zbożnego drzew szumu…
Jan, Fabi – Jan! Jan – Fabi – Jan.
To nie były dzwony naszego kościoła, poznałabym po dźwięku.
Słuchałam w natężeniu z zapartym oddechem i nagle myśl, jak ognik błędny zamigotała!
A może to cud Boży, może to dzwon gdzieś z głębin wzywa mię do modlitwy, Jakaś niezmierna tkliwość wypełniła mi duszę. O – podziękować Bogu za te wszystkie cuda, podziękować za las ten, za dęby, za paprocie… podziękować za liście, za kwiaty, za słońce, czcić, wielbić, ukochać za świat cały…
I z kieszeni wyjęłam książką do nabożeństwa, daną dziś na pamiątkę., w słoniową kość oprawną…
Nagle zanim ją zdołałam otworzyć, szybkim, gwałtownym ruchem książkę precz odrzuciłam. Biały słoń! biały słoń!
W tem wszystkiem dziś rano, nie było Boga, nie było cudu! To wszystko fałsz, kłamstwo, złuda. Komedya obłudna, umówiona.
Stało się! Zasłona w duszy rozdarła się, rozwarła się otchłań – to, co od rana trzymałam na uwięzi, teraz wybuchło z piekielną mocą, szło niszcząc, jak potworny żywioł, łamiąc w pył, w miazgę…
Biały słoń! biały słoń!
Potępieńczy chichot rozległ się w moich uszach, zanosił się, opadał, bluźnierstwem wykrzywiał twarz, wrzynał się w mózg, w serce…
O ta niemiłosierna pewność świętokradztwa…
O ten Szał opętania, bezradnej rozpaczy!
Napróżno burzę chciałam zażegnać…
Przyszła niepowstrzymana!
Kilka dni przedtem, uczyłam się w historyi, ie u Indusów, Bóg wciela się w białego słonia. Gdy spojrzenie moje przed chwilą, padło na wy dobytą książeczkę w oprawie z kości słoniowej, wtedy to bezlitosne skojarzenie myśli trysło, jak błysk lśniącej stali i wróciło ostrzem w głąb duszy, rozdarło mózg oślepiającym krzykiem strasznej świadomości…
Czoło tarłam gwałtownie; o – gdyby tą myśl zetrzeć z czoła, zdeptać!
Napróżno, napróżno!
Już ona tam pozostanie ognistymi zgłoskami na wieczność wypisana! Biały słoń!
Zamknęłam oczy! Niech się dzieje co chce tylko… nie czuć, nie myśleć, nic przed sobą nie widzieć!
I znowu, ponad wszystko, kamieniem upadła pewność, iż ta myśl, to kara za… grzech, za jakieś nieświadomie spełnione świętokradztwo,..
Jakie! Gdzie! W jaki sposób?!…