- W empik go
Stygmat zniewolenia - ebook
Stygmat zniewolenia - ebook
Patrząc wstecz, możesz zobaczyć to, co dopiero przed Tobą…
Życie czasem potrafi się skomplikować. Nawet niewinny wypad z przyjaciółmi na piwo może zmienić koleje czyjegoś losu na zgoła nieoczekiwane i niepożądane. A może nic nie dzieje się przypadkowo i wszystko przebiega zgodnie z planem, którego my po prostu nie znamy?
Z tymi pytaniami będzie musiał zmierzyć się Andrzej, stopniowo poznając tajemnicę nowo zakupionego domu, która pilnie strzeżona przez okolicznych mieszkańców, pozostała tak naprawdę nigdy nierozwikłaną zagadką.
– A więc będziecie państwo naszymi sąsiadami – uśmiechnęła się kobieta. – A może słoiczek miodu na początek?
Wziął z uśmiechem i podał kobiecie żądaną kwotę.
– Osoba, która poleciła mi ten dom, mówiła, że mieszkała tam siostra obecnej właścicielki, ale jakiś czas temu zmarła. Może pani powiedzieć mi coś więcej?
Kobieta spojrzała przed siebie, omijając wzrok Andrzeja. Przez chwilę stała jak słup soli, nie wypowiadając ani jednego słowa.
– Czy coś się stało? – dopytywał mężczyzna.
– Nie, nic – odrzekła. – Tylko wie pan, to taka rozmowa nie na teraz. Na to potrzeba czasu.
– Rozumiem. Przepraszam, że zapytałem.
– Nic nie szkodzi. Niestety nie rozumie pan, przynajmniej na razie pan nie rozumie. Ale kiedyś może porozmawiamy, to zrozumie pan wiele. Niech pan już jedzie, bo się pan spóźni, pani Wandt jest tam już od rana i pewnie czeka z niecierpliwością.
Mirosław Kruk
ur. w 1965, torunianin, absolwent Szkoły Chorążych Wojsk Inżynieryjnych i Komunikacji we Wrocławiu. Służył w 5. Mazurskiej Brygadzie Saperów oraz w policji. Obecnie przebywa na emeryturze, oddając się swojej największej pasji, jaką jest pisanie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-844-4 |
Rozmiar pliku: | 989 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był początek czerwca 1995 roku. Sobota zapowiadała się podobnie jak poprzednie dni pogodnie. Chyba już od tygodnia wszystkich budził przepiękny poranek, umilany śpiewem ptaków i ciepłymi promykami słońca muskającymi wystawione do niego twarze. Dziewiętnastoletni, świeżo upieczony maturzysta Andrzej wstał rano rześki i uśmiechnięty. Powody zadowolenia młodego człowieka były nader oczywiste. Wspaniale zdana matura i wyniki olimpiad krajowych dały mu indeks na upragniony Wydział Ekonomii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. W zasadzie wszyscy, choć przede wszystkim rodzice, nakłaniali go do pójścia na Politechnikę, ale uznał, że jeśli będzie dobry w tym, co robi, to i po ekonomii sobie poradzi. Wszak nigdy nie miał problemów z nauką, był dobry zarówno z przedmiotów humanistycznych, jak też ścisłych. Taki tam omnibus, potrafiący się odnaleźć w każdej sytuacji.
Jak każdego ranka opłukał tylko twarz zimną wodą, umył zęby, założył strój sportowy i ruszył na trasę. Codziennie pokonywał około pięciu kilometrów w pobliskim lasku. Zbiegał po trzy schodki z trzeciego piętra bloku na toruńskim osiedlu Na Skarpie. Klatka schodowa została w ubiegłym tygodniu świeżo odmalowana. Od czwartego piętra po samą piwnicę unosił się jeszcze zapach świeżej farby.
Innej świeżości Andrzej doświadczył wczoraj, gdy był u kolegi mieszkającego w jednym z wieżowców przy ulicy Dziewulskiego, gdzie czuć było uryną i to chyba niekoniecznie jakiegoś zwierzaka. Na pierwszym piętrze natknął się na panią Jolkę, która właśnie zamykała swoje mieszkanie, udając się na zakupy.
– Dzień dobry, pani Jolu.
– Cześć, Andrzejku, ty znowu na spacerek – zażartowała. – Jak się kiedyś ożenisz, to żona będzie miała wysportowanego męża gotowego na wszystko. – Uśmiechnęła się życzliwie w jego kierunku.
Andrzej był już jednak na parterze, mijając po drodze jeszcze sąsiada spod dwójki, i nie widział anielskiego uśmiechu sąsiadki, a było na co popatrzeć.
Pani Jola była kobietą bardzo piękną, a przy tym niesłychanie elegancką. Wieść gminna niosła, że sąsiadka była kiedyś nauczycielką w jednej z podtoruńskich wsi. Uczyła historii i w tym czasie przyjaciele i koledzy nadali jej przydomek Atena. Nie wiadomo, czy to z powodu urody, czy też jej waleczności, a w zasadzie zaradności życiowej. Tym przydomkiem posługiwała się do tej pory. Pracując z dziećmi, realizowała się jako pedagog, tyle tylko, że dochody z tej realizacji nawet w drobnej części nie chciały pokryć jej oczekiwań i codziennych potrzeb. Dlatego też po niespełna trzech latach uciążliwego wiązania końca z końcem postanowiła zrezygnować z wewnętrznej potrzeby nauczania i przerzucić się na realizację swoich potrzeb materialnych. Wykorzystując swoje walory zewnętrzne i niewątpliwy urok intelektualny, postanowiła zająć się najstarszym zawodem świata na literkę „k” i nie chodzi tu bynajmniej o zostanie kucharką. W zasadzie wszyscy mieszkańcy w jej klatce schodowej doskonale wiedzieli, czym zajmuje się Jola/Atena, jednak nikt nie czynił jej z tego powodu jakichkolwiek zarzutów. Żony nie były zazdrosne o swoich mężów, którzy oczywiście widząc piękną sąsiadkę, być może chcieliby…
Ale panie wiedziały, że nie stać ich na taki luksus. Co najwyżej mogły zazdrościć przepięknej sąsiadce takich mężczyzn, jacy przychodzili do jej królestwa. Jola przyjmowała tylko klientelę z najwyższej półki, bo i sama taką zajmowała. Nie przyjmowała gości zbyt często, a więc musiała otrzymywać horrendalne kwoty za swoje usługi. Jeśli miała u siebie gościa, to od razu było to widoczne po samochodzie zaparkowanym na blokowym parkingu. Panowie zawsze byli eleganccy, a z mieszkania nie dochodziły żadne dźwięki. Tylko jeden jedyny raz, jak to zaobserwował kiedyś Andrzej, do drzwi mieszkania pani Joli delikatnie zapukał młody mężczyzna w białym golfie. Przystojny jak pozostali, ale jeden jedyny nie był w garniturze. To był piątek. Andrzej jadł wtedy kolację w kuchni i dyskretnie spoglądał przez okno na zaparkowanego przy bloku grafitowego mercedesa. Mężczyzna nie zabawił długo w mieszkaniu Joli. Był tam może z dziesięć, piętnaście minut. Andrzej wpatrywał się w ten przepiękny samochód, marząc, że może kiedyś sam taki kupi. Jego marzenia przerwała Atena, która niczym łania, cicho wyszła z klatki schodowej i wsiadła do przygotowanego do odjazdu mercedesa. Jak się okazało, Andrzej nie był jedynym obserwatorem tego niecodziennego zjawiska. Zapytacie, dlaczego niecodziennego? Otóż dlatego, że zdarzyło się to pierwszy raz. Do tej pory nasza urocza sąsiadka nie opuszczała swojego lokum, wszystkich przyjmowała u siebie, a tym wyjazdem spowodowała, że ci wszyscy, którzy ukradkiem przez firanki śledzili jej każdy krok, mieli teraz wieczorną łamigłówkę. Dokąd też pojechała ich Atena? A może nawet bardziej wszystkich nurtowało nie dokąd, ale przede wszystkim za ile. A ona faktycznie tego wieczoru zarobiła więcej niż przez kolejny tydzień, a może nawet miesiąc.
Młody mężczyzna prowadził luksusowego mercedesa z gracją, co jakiś czas ukradkiem spoglądając we wsteczne lusterko, aby chociaż przez chwilę popatrzeć na wzorcowe rysy kobiety. Gdyby nie była, kim jest, to byłaby piękną żoną, pomyślał, po czym skierował swój wzrok na drogę. Nie jechał szybko, delektował się każdym przejechanym kilometrem. Widać było, że bardzo lubił jeździć samochodem i to nie w celu sprawdzenia, ile mocy ma pod maską silnika, ale tak dla samej zasady przemieszczania się tym cackiem.
– Dlaczego pan mi się tak przygląda? – w pewnej chwili ciszę w aucie przerwała Jola.
– Podziwiam dzieło Boże – szepnął i spojrzał ponownie w lusterko.
– Potępia mnie pan za to, że jestem… – Przerwała na moment. – Za to, czym się zajmuję – dokończyła.
– Ja? Skądże. Zastanawiam się tylko, dlaczego?
– Nie musi pan nawet zgadywać, oczywiście dla pieniędzy. Przecież gdybym mogła zarobić w tym naszym ukochanym kraju godziwe pieniądze za swoją pracę, nie zajmowałabym się tym, czym się aktualnie zajmuję.
Kierowca w białym golfie zamilkł, nie chcąc prowadzić dalej tej rozmowy. Przez kolejne pół godziny jechali bez słowa.
– O, tutaj skręcamy, już niedaleko – odezwał się mężczyzna, skręcając w prawo z głównej drogi. – Jeszcze tylko ten mały lasek i będziemy na miejscu.
Zaczęło zmierzchać. Przez moment na skórze Joli pojawiła się gęsia skórka.
Czy na pewno dobrze zrobiłam, przyjmując to zlecenie? – zastanawiała się w duchu. A jak mnie tu ukatrupią? Uśmiechnęła się, odrzucając szybko tę myśl jak najdalej od siebie.
– Widzę, że się pani uśmiecha. To bardzo dobrze, może rozweseli pani troszkę nasz dom. – Kierowca również się uśmiechnął.
Minęli ostatnie drzewa i samochód zatrzymał się przed szeroką, kutą z metalowych prętów o średnicy na oko minimum trzech centymetrów bramą, osadzoną na łuku triumfalnym. Od kamiennego łuku w obu kierunkach rozchodził się taki sam płot. Liczydło wmontowane w szare komórki Joli nie było w stanie szybko obliczyć, ile też kasy właściciel posiadłości musiał ulokować w samym ogrodzeniu.
Po przejechaniu na drugą stronę bramy oczom Joli ukazał się dom. Chociaż dom to raczej rodzaj obrazy dla tego, co ujrzała. Przed oczami miała piękny dwór, nie, nie dwór, pałac, zamek… Cudo. Młody mężczyzna zatrzymał samochód przed wejściem do owego cuda. Jola siedziała w środku jak zahipnotyzowana. Mężczyzna obszedł mercedesa dookoła i otworzył jej drzwi jak królowej, podając też dłoń, aby wysiadła.
– Mam na imię Adam. – Uśmiechnął się i ucałował jej dłoń.
– To jakaś bajka? Nagrywamy to? – spytała rozbawiona.
– Jak pani sobie życzy, może to być bajka, tyle tylko, że za jakieś pół godziny się skończy, proszę za mną – dodał już oschlej. W tym momencie obraz czarującego księcia rozleciał się na tysiące kawałków.
Adam wprowadził ją do środka i dalej krętymi schodkami do biblioteki usytuowanej na pierwszym piętrze. Jak to w prawdziwej bibliotece, zamiast ścian były regały, a na nich równiutko poukładane księgozbiory. Do głowy same pchały się pytania, czy właściciel owych woluminów przeczytał je wszystkie, czy też były tylko na pokaz.
Na pewno ten młody przystojniak ich nie przeczytał, bo nic innego by w życiu nie robił – uśmiechnęła się do siebie Atena, wyobrażając sobie Adama w skórzanym fotelu z okularami na nosie i książką w ręku.
Na dłuższą chwilę pozostała w bibliotece sama, ale jej czas oczekiwania na dalszy rozwój wypadków szybko dobiegł końca, gdy usłyszała dziwny szum dobiegający zza ściany. Po chwili otworzyły się drzwi między regałami i z domowej windy wyjechał na wózku inwalidzkim sparaliżowany, stary jegomość pchany przez mężczyznę w białym golfie.
– To, pani Ateno… – Przerwał w pół zdania. – To znaczy pani Jolu, jest mój ojciec. – Wskazał na staruszka. – W wyniku wielu chorób, jakie dotknęły jego ciało, jak pani niewątpliwie zdążyła się zorientować, tata jest sparaliżowany. Ma tylko odrobinę czucia w lewej ręce, a od dwóch dni już kompletnie nic nie mówi.
– Rozumiem i współczuję mu. – Jola nie wiedziała, co ma powiedzieć. Co prawda wiedziała, dokąd i po co jedzie, ale to, co zobaczyła, nieco ją przeraziło.
– Jeśli chce się pani wycofać, zrozumiem i odwiozę panią do domu – ze smutkiem w oczach powiedział Adam.
– Nie, dlaczego? Zrobimy tak, jak się umówiliśmy – odpowiedziała, usiłując przywołać choćby lekki uśmiech na swych ustach.
– No to zostawiam was – powiedział i włączył magnetofon z muzyką Chopina.
Wszedł do windy i zjechał na dół. Została sam na sam ze zniedołężniałym starcem na wózku. Przez chwilę pomyślała, że posiedzi z nim jakiś czas i wyjdzie. Przecież skoro stary nie mówi, to nie powie, że niczego nie było. Ale po chwili uznała, że skoro ma otrzymać tyle kasy za, powiedzmy sobie, nie bardzo wyszukaną usługę, to wykona to zlecenie, jak było umówione.
Zaczęła powoli tańczyć w takt płynącej z głośników cichej muzyki. Zdjęła szpilki i położyła delikatnie swoją stopę na udzie mężczyzny. W oczach sparaliżowanego starca dostrzegła radość. Oczyma śmiał się jak młody, pełen życia mężczyzna. Powoli zaczęła rozpinać guziki przy jedwabnej bluzeczce, ukazując mu bieluśki jak śnieg stanik, z którego mimowolnie chciały wyskoczyć jej dwie piękne, złociste renety. Wiła się jak najlepsza tancerka erotyczna, zrzucając z siebie kolejne części garderoby, aż do chwili, kiedy stanęła przed nim nagusieńka. Zbliżyła się do niego i pochylając się, włożyła w jego lewą rękę swoją prawą, cieplutką, delikatną jak aksamit pierś. W oczach mężczyzny zakręciła się łza, która delikatnie spłynęła mu po policzku.
– Tyle mogłam dla ciebie zrobić, dziadku. – Pogłaskała go po rzadkiej czuprynie i pocałowała delikatnie w czoło.
Ubrała się pośpiesznie i czekała na Adama, którego mężczyzna przywołał, wciskając guzik przy wózku. Adam zjawił się prawie natychmiast.
– Wszystko w porządku? – zwrócił się do dziewczyny. – Nie było żadnych problemów?
Kiwnęła przecząco głową w stronę młodego mężczyzny, nie okazując żadnych emocji.
– A tobie jak, tato? – Spojrzał ojcu głęboko w oczy, próbując odczytać odpowiedź.
Oczy starca śmiały się, dziękując synowi za to, że przyprowadził do domu tak wspaniałą istotę.
Zawiózł ojca do jego sypialni i zostawił pod opieką opiekunki. Schodami szybko powrócił do biblioteki, aby rozliczyć się z Ateną. Otrzymała pokaźną kwotę w dolarach.
– Ale to więcej, niż się umawialiśmy. – Próbowała oddać mu dodatkowe banknoty.
– To sowita premia. – Odsunął się, nie chcąc przyjąć pieniędzy. – Po oczach ojca widziałem, że zasłużyła pani. A teraz, jeśli wyrazi pani zgodę, chciałbym zaprosić panią na kolację, nim odwiozę panią do domu.
– Kolację, ale przecież ja… – Urwała w pół zdania. – Dobrze, możemy zjeść razem kolację.
Przy posiłku pan Adam opowiedział kobiecie o swoim ojcu, o spadku od wujka z Ameryki, dzięki któremu mógł powstać ten piękny dom. Wreszcie o śmierci matki, bardzo, bardzo dawno temu.
– Wie pani, że ojciec od śmierci mamy, a to już dwadzieścia sześć lat, nie miał żadnej innej kobiety?
Spojrzała na niego, a jej liczydło odliczało teraz nie gotówkę, ale lata życia, co oczywiście nie uszło uwadze Adama.
– Liczy pani – zaśmiał się. – Ojciec był od mamy dużo starszy, a i ja późno się urodziłem. W każdym razie w ubiegłym tygodniu, kiedy jeszcze potrafił wydobyć z siebie głos, powiedział mi, że chciałby jeszcze przed śmiercią zobaczyć taki spektakl, jaki mu pani właśnie zafundowała, bo wie pani, opiekunka się do tego nie nadaje, a poza tym dobiega sześćdziesiątki. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując swój nienaganny garnitur białych zębów.
Jola już chciała otworzyć usta, żeby mu powiedzieć, że to nic takiego, ale zdążyła tylko…
– No wie pan…
– Nie, proszę, nie chcę znać szczegółów. – Położył jej palec na jeszcze otwartych ustach.
Po zjedzeniu kolacji, tak jak było umówione, odwiózł Jolę do jej mieszkania. Rozstali się na parkingu. Do bloku weszła sama, Adam jej nie odprowadził, ba, nawet nie otworzył jej drzwi, w końcu przecież była tylko… Chociaż z górnej półki, ale jednak tylko…
Do bloku sprowadziła się jakieś trzy lata temu i przez ten okres był to jedyny taki jej wyjazd, co mogło potwierdzić wielu obserwujących…
***
Andrzej biegł po chodniku równym tempem. Na jego długich nogach można było uczyć studentów medycyny anatomii mięśni człowieka. Lata spędzone na bieganiu uwydatniły rzeźbę wszystkich mięśni. Ani grama zbędnego tłuszczu na nogach, zresztą na reszcie ciała także. Z każdym krokiem zbliżał się do lasku, w którym zawsze robił dwie duże pętle piaszczystymi dróżkami i wracał do domu. Dzisiaj miał trochę więcej szczęścia niż zazwyczaj, udało mu się spotkać na drodze, no oczywiście nie dosłownie, ale z bardzo bliska mógł się przyjrzeć łosiowi spacerującemu dumnie między drzewami. Był tak zafascynowany tym widokiem, że przystanął na chwilkę. Nie był jedynym obserwatorem zwierzęcia. Biegacze i spacerowicze pokazywali sobie nawzajem zwierzę, wysuwając przed siebie ręce.
– Tam jest, tam, ależ wielki, ależ piękny – podziwiali ten cud natury.
Łoś jednak nie zwracał zbytniej uwagi na gapiów i majestatycznym krokiem odszedł w leśną gęstwinę. Zniknięcie zwierzęcia było jednocześnie sygnałem dla wszystkich, że zatrzymane klatki kadru powinny ruszyć do przodu jak w kreskówkach Disneya. Tak też się stało. Ci, co biegali, pobiegli swoim tempem do przodu, spacerowicze wolnym krokiem również ruszyli przed siebie.
Nie dość, że taka piękna pogoda, to jeszcze taka niespodzianka z samego rana. To będzie naprawdę udany dzień – pomyślał Andrzej i przyspieszył, żeby nadrobić stracone minuty. Minął po drodze dwóch starszych biegaczy, panowie mieli czterdziestki z dużym plusem i biegli swoim stałym, wolnym tempem. Mijając staruszków, oczywiście przywitał ich uśmiechem i skinięciem głowy, oddając im w ten sposób szacunek i poważanie.
Mam nadzieję, że za dwadzieścia, trzydzieści lat też jeszcze będę miał siłę na takie wycieczki – pomyślał, a na twarzy zagościł mu mało widoczny uśmiech.
Dobiegając do bloku, ponownie natknął się na panią Jolę. Z uśmiechem porwał jej zakupy i wniósł pod same drzwi mieszkania, opowiadając po drodze o wspaniałym łosiu, którego widział w lesie. Kobieta wyglądała znacznie młodziej, aniżeli wskazywała na to jej data urodzenia zapisana w dowodzie osobistym. Uśmiechała się cały czas do Andrzeja, łapczywie chwytając każde wypowiedziane zdanie, i w momencie gdy dotknęła klamki, zaproponowała:
– Może wejdziesz na herbatę?
– Dzięki serdeczne, pani Jolu, ale muszę się wykąpać, bo śmierdzę potem. – Andrzej czuł, jak zaczyna wewnętrznie dygotać.
– Wiesz, ja też mam wannę. – Pogładziła go po policzku.
– Może innym razem – powiedział i wbiegł czym prędzej na swoje piętro, zostawiając uroczą sąsiadkę przed drzwiami.
Pani Jola uśmiechnęła się i przekręciła klucz w zamku. Weszła do środka i zamknęła za sobą antywłamaniowe, jedyne na całej klatce schodowej, drzwi.
– Synku – szepnęła. – Ja przecież chciałam tylko napić się z tobą herbaty, a ty potraktowałeś mnie jak… No właśnie, potraktowałeś mnie jak kogoś, kim przecież jestem.
Ostatnimi czasy instynkt macierzyński odzywał się u niej coraz częściej. A ostatnie sygnały organizmu mówiły, że zbliża się do końca okresu, w którym mogłaby zostać matką.
***
Rodzice i młodsza siostra Agata wyjechali wczoraj do Sopotu, do ciotki, tak więc cała chata stała przed nim otworem. Ale nie, nic bardziej mylnego, żadna prywatka w tym dniu nie była planowana. Andrzej umówił się z grupą przyjaciół na dyskotekę. Jak zgodnie twierdzili, trzeba czcić „ten dzień”, dzień, w którym Polska odczepiła się od Wielkiego Brata, tj. Związku Radzieckiego. Albo może odwrotnie, to oni odczepili się od nas. W każdym razie jak zwał, tak zwał, ale było co świętować. Andrzej napuścił sobie do wanny ciepłej wody, wlał płyn do kąpieli, a właściwie za dużo płynu, bo piana zaczęła wylatywać na podłogę. Zdjął dres, bokserki i parsknął śmiechem. Spojrzał w dół, a tam ni mniej, ni więcej, tylko w oczy spoglądał mu jego wacuś.
– Ach ta Jola – pomyślał i zanurzył się w ciepłej wodzie.
Moczył się bardzo długo, co jakiś czas dolewając do wanny ciepłej wody. Oczekiwał na spotkanie z przyjaciółmi, no i oczywiście na zabawę, zabawę do białego rana. Czas mijał bardzo wolno, tak wolno, że prawie się ślimaczył, dżdżowniczył. Gdyby nie sekundnik na ściennym zegarze, jego upływ byłby niewidoczny. Andrzej słuchając muzyki, wpatrywał się w niego jak w wyrocznię, a myśli młodego człowieka zaczęły krążyć wokół uroczej sąsiadki. Gdyby nie dopadł go sen, to pewnie skusiłby się na zaproponowaną herbatkę. Tylko co by z tego mogło wyniknąć? Obudził go dziwny sen. Pamiętał, że był dziwny, ale nie był w stanie sobie przypomnieć treści, pomimo że wytężał wszystkie szare komórki. Wskazówki zegara posunęły się o dwie godziny, dochodziła dwunasta w południe. Do spotkania pozostało jeszcze siedem godzin. Umówili się na przystanku autobusowym, skąd busem mieli pojechać do Wygody, gdzie w starym, nieczynnym kościele ewangelickim nowy najemca stworzył klub o nazwie Grota.
Andrzej leżąc leniwie na kanapie, obejrzał jeszcze dwa filmy na video, zapchał żołądek sałatką jarzynową, którą matka zostawiła mu w lodówce, i doczekał wreszcie godziny wyjścia. Założył czarne spodnie z kantem, śnieżnobiałą koszulę i półbuty. Cała paczka zazwyczaj na dyskoteki chodziła na sportowo, ale na tę dziękczynną, jak ją zwykli nazywać, ten jeden raz w roku ubierali się odświętnie i nie byli jedyni. Młodzi ludzie też potrafili świętować ten dzień, oczywiście na swój sposób.
Dochodziła dziewiętnasta, gdy Andrzej zjawił się w umówionym miejscu. Na przystanku byli już Adam z Gośką – od czterech miesięcy stanowili parę. Jak sami mówili, na dobre i na złe. Adam ubrany był oczywiście tak jak Andrzej, Gośka miała na sobie zielonkawą sukienkę harmonizującą z jej oczyma. Po chwili doszedł Krzyś z Bogusią, razem od miesiąca, Bogusia była w lekkiej fioletowej poświacie, Krzyś… oczywiście jak pozostali, biała koszula i czarne spodnie. Zegarek wskazywał dziewiętnastą, zamówiony bus właśnie kołował na przystanek.
– A gdzie Zbychu i dziewczyny? – dopytywał się Adam.
– Oczywiście mają najdalej – wybuchły śmiechem Bogusia z Gośką.
– No, młodzieży, jedziemy? – niecierpliwił się kierowca.
– Jeszcze chwilkę, proszę pana, bo mamy spóźnialskich.
Zbychu z Zosią i Mariolą wyłonili się zza bloku i szybkim krokiem, machając rękoma w stronę pozostałych, zbliżali się do samochodu. Wyściskali się ze wszystkimi i zajęli miejsca w pojeździe. Kierowca uruchomił silnik, wrzucił bieg i powoli ruszył z przystanku.
– Chcecie, żebym po was rano przyjechał czy będziecie wracać PKS-em?
Popatrzyli na siebie.
– Dziękujemy, wrócimy PKS-em, bo nie wiemy, o której skończymy – Bogusia zabrała głos w imieniu wszystkich.
– W porządku, to przynajmniej się wyśpię.
Jechali zgodnie z przepisami, tam, gdzie było ograniczenie, kierowca zwalniał i jechał z dozwoloną prędkością, tak że zdarzało się, że na ograniczeniu do czterdziestki za busem tworzył się mały korek, a wszystkim jakoś tak dziwnie się spieszyło.
– Jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy – mawiał kierowca i ani myślał przyspieszać. Robił to dopiero po zakończeniu ograniczenia prędkości. Wtedy na dogodnym odcinku ci, którym się bardzo spieszyło, wyprzedzali busa i gnali na złamanie karku.
– Szybko jechał, wolno go nieśli – mówił do siebie kierowca, bo młodzież cały czas była rozbawiona i zajęta zupełnie czym innym.
O dziewiętnastej czterdzieści Grześ uregulował rachunek za przejazd i wszyscy wysiedli przed Grotą. Zabawa trwała już na całego, gdy kupowali bilety wstępu. Weszli do środka i zajęli stolik za filarem, a zamówiwszy pokale z piwem, ruszyli na parkiet wyginać się jak pozostali. Przetańczyli tak cztery kawałki, po czym wrócili do stolika, aby troszkę odpocząć i pogadać, a raczej powrzeszczeć, bo słowa musiały przedostać się przez głośną muzykę. W trakcie tego gawędzenia Andrzej robił się coraz bardziej agresywny, jakby nałykał się jakichś prochów. Nie dość, że wszystkiego się czepiał, to jeszcze koledzy musieli go przytrzymywać, gdy chciał wszcząć burdę. Zawsze był łagodny i życzliwy dla innych, ale teraz nie był sobą.
Gdy z głośników popłynęła piosenka Sinéad O’Connor Nothing Compares to You, młodzi ludzie wylegli na parkiet poprzytulać się do siebie. Przy stolikach zostało bardzo mało osób, a na parkiecie panował istny tłok. Jak to czasami bywa, ktoś kogoś trącił, ktoś kogoś pogłaskał, gdzie nie trzeba i awantura gotowa. Tym razem było podobnie. Nie wiadomo, kto zaczął i dlaczego. Zaczęło się od jakichś przepychanek, bo ktoś zbyt mocno otarł się o dziewczynę kogoś innego i lawina ruszyła. Duża grupa młodych wilków skoczyła sobie do gardeł, a i dziewczynom udzielił się ten dziwny stan. Ochrona dość sprawnie uporała się z awanturnikami, wyrzucając część na zewnątrz. Ale tam niestety doszło do kolejnej rozróby, w której jeden z młodych ludzi, niejaki Kokos, został dotkliwie pobity, a właściwie pokopany po całym ciele przez Andrzeja. Koledzy odciągali go od leżącego Kokosa, ale on niczym rozjuszone bydle kopał go gdzie popadnie. W momencie przyjazdu radiowozu, pomimo że trzymało go dwóch kolegów, zdążył się im wyrwać i jeszcze raz kopnąć leżącego. Mundurowi szybko rozprawili się z młodzieńcem, zakuwając go w kajdanki i sadowiąc w radiowozie. Na miejsce właśnie dojeżdżała karetka pogotowia. Po udzieleniu pierwszej pomocy Kokos wylądował w szpitalu, a dzielny Andrzej na dołku w komisariacie. Jednak nim został przyjęty do tego wątpliwej kategorii hotelu, policjanci zawieźli go do całonocnej przychodni na badania, bo wyglądał, jakby był nieźle naćpany. Dyżurny lekarz zrobił mu stosowne badania i wystawił kartę zgody na przebywanie pod opieką mundurowych. Gdy Andrzej wrócił na dołek, dochodziła godzina pierwsza piętnaście. Była niedziela. Młody zatrzymany przespał prawie cały świąteczny dzień, opuszczając swoją celę tylko na siusiu. Powoli dochodził do siebie, ale do osiągnięcia sobotniej sprawności jeszcze mu sporo brakowało.