Stylistka - ebook
Stylistka - ebook
Zapomnijcie o "Diabeł ubiera się u Prady". Nadchodzi "Stylistka"!
Kiedy los daje ci szansę, by pracować przy oskarowej gali, nie zastanawiasz się dwa razy. Nawet jeśli to tylko praca asystentki najbardziej kapryśnej stylistki w całym Hollywood.
Amber Green pracuje w londyńskim butiku i kocha modę. Kiedy sławna stylistka gwiazd Mona Armstrong proponuje jej przypadkiem pracę asystentki, przyjmuje tę propozycję mimo wielu obaw. Przecież nie odrzuca się szansy na spotkanie Ryan Goslinga na żywo!
Już od początku współpracy z Moną musi wykazać się sprytem, pokorą i zaradnością. Wkracza w świat kapryśnych gwiazdek Hollywood i zostaje wciągnięta w wir intryg oraz niekończących się roszczeń wpływowej i wrednej szefowej.
Sezon festiwali i wielkich gali nadaje jej życiu zawrotnego tempa i stawia wszystko na głowie. W pogoni za idealnymi kreacjami i zaspokojeniem kaprysów gwiazd rozprasza ją dwóch zabójczo przystojnych mężczyzn, którzy o nią rywalizują.
Czy w tym szalonym biegu Amber znajdzie czas na randki i czy uda się jej zadowolić wymagającą szefową?
__
O autorce
Rosie Nixon jest redaktorką naczelną magazynu „HELLO!” i baczną obserwatorką świata mody i wielkich gwiazd. Przez wiele lat pracowała w różnych magazynach związanych z branżą modową oraz plotkami ze świata celebrytów, m. in. w „Glamour”, „Grazii” czy „Red”. Podczas swojej dziennikarskiej kariery relacjonowała ceremonie rozdania nagród, premiery wielkich produkcji filmowych oraz wesela gwiazd. Uwielbiana przez sławy często obraca się w ich towarzystwie i przygląda się showbiznesowi od środka, co zainspirowało ją do napisania zabawnej powieści o Amber Green.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66234-95-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drzwi samochodu otwierają się i białe światła fleszy strzelają mi przed oczami, oślepiając mnie na kilka sekund. Błysk! Błysk! Błysk! Jakby ktoś puszczał fajerwerki gdzieś blisko. Czekam w samochodzie, a ona szykuje się do wielkiego wyjścia. Wysiadanie z czarnej limuzyny w oszałamiającej połyskującej sukni i zawrotnie wysokich szpilkach nie jest łatwe nawet dla wytrawnej profesjonalistki. Kolana razem, skręcić biodra, postawić stopy na ziemi, gładko się podnieść, stanąć we wdzięcznej pozie, wygładzić suknię i UŚMIECH! Gromki aplauz wybucha wokół nas, kiedy się pojawia – tadam! – bogini Hollywood we własnej osobie. Wtedy słychać głosy:
– Jennifer! Jennifer!
Paparazzi przypuścili szturm. Strzelają setki fotek o wysokiej rozdzielczości, ukrywając własne twarze za długimi wścibskimi obiektywami czarnych supernowoczesnych cyfrowych lustrzanek. Gdy podchodzą za blisko do wysokiej, smukłej lśniącej piękności, ruszają ku nim ochroniarze, by ich powstrzymać.
– Hej, Jennifer!
– Tutaj!
– Uśmiechnij się!
Kiedy flesze przygasają, gramolę się z samochodu, obiegam go pospiesznie i przemykam przez wejście, gdzie migam przepustką. Przykucam przy krawędzi czerwonego dywanu, przy zimnych metalowych barierkach i chowam się w cieniu, żeby jak najmniej rzucać się w oczy. Jednak mnie rozszyfrowano. Łowca autografów puka mnie w głowę i podsuwa mi pod nos błyszczące zdjęcie.
– Hej! Dasz to do podpisu Jennifer?
Ktoś inny szepcze mi błagalnie do ucha:
– Psze pani, psze pani, zna ją pani? Może ją pani tu zawołać?
– Tak, wysiadłaś z jej samochodu! Załatw, żeby tu podeszła!
Do tych dołączają kolejni, jak chór statystów w niskobudżetowym filmie. Udaję, że ich nie słyszę, i odrywam od niej wzrok tylko na kilka sekund, tyle mi wystarczy, żeby rozpiąć trochę suwak i ściągnąć z głowy kaptur mojego szarego kombinezonu. Jestem zlana potem. Patrzę na siebie, na wysoce niestosowny nieświeży ciuch, a potem na Jennifer w jej olśniewającej sukni, czystej i cudownej. Jestem tak padnięta i zażenowana, że niemal chce mi się śmiać. W Los Angeles prawie nigdy nie jest zimno, nawet w lutowy wieczór, a rozdanie Oscarów – najważniejsza noc w kalendarzu branży rozrywkowej – to nie impreza dla bladej Brytyjki w workowatym kombinezonie, machającej obwisłym tyłkiem przed niczego niepodejrzewającymi fanami, że już nie wspomnę o paparazzich, którzy mogliby nieoczekiwanie strzelić jakąś fotkę na wyłączność. W środku aż się gotuję. Przeklęta Mona!
Jennifer przemieszcza się po czerwonym dywanie i przez cały czas emanuje urokiem, ekscytuje tłumy fanów, przybija z nimi piątki, a nawet macha do tych stojących na paluszkach w ostatnich rzędach z telefonami trzymanymi jak najwyżej, próbujących dojrzeć swoją idolkę. Zatrzymuje się i pozuje do kilku zdjęć wielbicielkom, z których wszystkie zostały mniej łaskawie obdarzone urodą. Słychać bezdotykowe cmoknięcia. Całusy muszą być takie, bo kontakt z jej skórą nie wchodzi w grę – ona nie może się niczym zarazić i zdecydowanie nie może popsuć nieskazitelnego, świeżego makijażu wykonywanego przez dwie godziny przez najlepszą wizażystkę. Rozdaje kilka autografów czarnym permanentnym markerem, który nauczyłam się mieć przy sobie na takie okazje.
Po chwili ponagla nas apodyktyczna rzeczniczka prasowa z podkładką z klipsem i stanowczym uśmiechem – każe nam przejść do głównego rzędu paparazzich. Pora, żebym wykonała swój ruch. Wyskakuję z cienia jak lampart atakujący ofiarę i nagle staję w ostrym świetle. Dopadam krawędzi sukni i naciągam kolejne warstwy delikatnej karmazynowej jedwabnej organzy wysadzanej połyskującymi paciorkami i malutkimi cekinami, które przechwytują światło i odbijają je we wszystkich kierunkach. Elegancja zapierająca dech w piersiach.
– Jennifer! Tutaj!
– Tutaj, Jennifer!
Głosy są bardziej natarczywe. To jest najlepsza okazja do robienia zdjęć.
Fotografowie stoją w co najmniej pięciu rzędach, niektórzy na składanych schodkach, żeby zrobić ujęcie z góry. Nie spieszy się, obraca się elegancko to w jedną, to w drugą stronę, ustawia, niemal przy każdym pstryknięciu delikatnie zmienia pozę. Weszło jej to już w krew: prawe biodro uniesione, lewa noga wysunięta do przodu i skrzyżowana z prawą, co podkreśla naturalne krągłości, prawe ramię cofnięte, klatka piersiowa wysunięta, ale nie za bardzo, lewa dłoń spoczywa na lewym biodrze, prawa ręka opuszczona z tyłu, co z profilu przydaje sylwetce smukłości. Głowa wyprostowana dla wydłużenia szyi, twarz zwrócona lekko w prawo, by pokazać się z korzystniejszej strony, broda leciutko wysunięta, żeby linia szczęki prezentowała się młodzieńczo i żeby zatuszować czterdzieści parę lat (przestała liczyć przy trzydziestu dziewięciu). Podręcznikowa perfekcja.
– Właśnie tak, kochana. Ładny szeroki uśmiech!
– Jeszcze raz w tę stronę!
– Pięknie!
Podnoszę wzrok. Obie dłonie opiera na biodrach, smukła sylwetka została idealnie ukształtowana przez wzmocniony fiszbinami wewnętrzny gorset. Na tyle delikatnie opinający, żeby nie utrudniał oddychania, ale podkreślał figurę. Wystające spod sukni satynowe sandały mają z przodu delikatne kryształowe ozdoby. Misterne wiszące kolczyki z brylantami są warte dziesięć razy więcej niż suknia. Ponadczasowy romantyczny, czysto hollywoodzki styl. Doskonały. Zerkam za siebie, by sprawdzić, czy ochroniarz wciąż jest przy nas. Mruga do mnie porozumiewawczo. Słuchawka i dyskretny mikrofon przypięty do klapy eleganckiego czarnego garnituru – gość jest gotów do akcji, w razie gdyby doszło do jakichkolwiek zakłóceń. Najlepsze salony jubilerskie nie ryzykują, gdy wypożyczają coś tak kosztownego.
Jennifer idzie dalej, niemal płynie nad dywanem, rozkoszując się uwagą, sunie z wdziękiem niczym piękna łabędzica. Miodowego koloru skóra, szeroki uśmiech i oczy o niewinnym spojrzeniu urzekają każdego, kogo napotka na drodze. Jest taka hipnotyzująca, wręcz obezwładniająca. Jakie to niesamowite, że można rzucić na wszystkich urok samym pojawieniem się. Zmierza w kierunku czekających reporterów i dziennikarzy telewizyjnych. Cofam się w stronę barierek, by schować się w cieniu rzucanym przez zamglone słońce chylące się ku zachodowi.
– Uważaj, stanęłaś mi na kablach! – wrzeszczy z prawej strony wściekły drobny Amerykanin.
– Przepraszam, przepraszam. – Odsuwam się. Wtem znowu się potykam, niebezpiecznie chwieję do tyłu i jakaś Japonka kłuje mnie łokciem w żebra.
– Hej! Uważaj, panienko. Prawie straciłam dźwięk!
Ach, ta różnica czasu. Powinnam już spać. Jeszcze więcej jaskrawych świateł. Tym razem mikrofony lądują tuż przed jej twarzą i z każdej strony padają pytania. Już dobrze znam twarze tych reporterów.
– Jennifer, wyglądasz olśniewająco! Czyje to projekty?
– To rzeczy od kreatorów?
– Ubrała cię Mona Armstrong?
– Możesz się obrócić, żebyśmy widzieli tył?
– Ile są warte te kolczyki?
– Możemy zrobić zbliżenie butów?
– Czy na twój styl wpłynęła postać, którą grasz w filmie?
– Czujesz się dzisiaj pewnie?
I tak wkoło. Ciągle to samo, dla programów rozrywkowych od Bostonu po Pekin i wszystkiego, co pomiędzy. Wreszcie docieramy do wejścia do Dolby Theatre – telefon wibruje mi w kieszeni. Lecz to nie ta osoba, na której tak bardzo mi zależy, i czuję się rozczarowana. Jedna wiadomość od niego wystarczyłaby, żeby to znowu mnie ekscytowało – kolejny szalony wieczór w la-la-landii, z którego potem moglibyśmy się pośmiać. Mój kombinezon stanowiłby dla niego świetną pożywkę. I chociaż bym ostro protestowała, zachwycałaby mnie każda minuta. To jednak wiadomość od Mony: „Jesteś z Jennifer?”. Serio? Trochę za późno. Zdążyłam się nauczyć, by nie odpowiadać, kiedy się czuję tak jak teraz.
Gdy Jennifer wchodzi na salę przy gromkim aplauzie, błysku tysiąca kolejnych fleszy i ogłuszających wiwatach, dyskretnie wychodzę i zastanawiam się, jakim cudem w lekko woniejącym kombinezonie trafiłam do tego cyrku. Och, gdyby to był tylko koszmarny sen…Rozdział 2
Po wejściu Mony do sklepu to Jas mówiła najwięcej. Zaczęły od zwyczajowego zachwycania się detalami swoich strojów – w taki właśnie sposób witają się równi sobie w krainie mody.
– Obłędny pierścionek…
– Te kozaki…
– Szczęściaro, masz na sobie skórzane spodnie od Balenciagi. Cudownie elastyczne…
– Musisz mi podać numer osoby, która koloryzuje ci włosy.
– Matowe paznokcie świetnie wyglądają. To żel?
I tak dalej. Wreszcie przeszły do ciekawszych szczegółów.
– Tamara się dzisiaj nie pojawi? – spytała Jas.
Mona w odpowiedzi podała okulary Robowi, który grzecznie je od niej przyjął. Pomasowała skronie i zignorowała pytanie. Patyk i ja starałyśmy się, bez powodzenia, na nią nie gapić. Czułyśmy, że musimy upajać się każdym detalem: strojem, butami, włosami, skórą o perłowym blasku, który można osiągnąć wyłącznie dzięki najdroższym kosmetykom, białymi jak śnieg zębami, torebką, biżuterią, sposobem poruszania się, głosem. Gdybyśmy się jej tak nie bały, pewnie podeszłybyśmy, żeby ją dokładnie obwąchać. Otaczał ją odurzający piżmowy aromat, który zaczął wypełniać pomieszczenie. W Monie wszystko było fascynujące.
– Powiedz, co ja i dziewczęta mamy robić – zaproponowała Jas, prowadząc ją w stronę wieszaków.
Patyk dała mi delikatnego kuksańca w plecy, co stanowiło sygnał, że mam zająć pozycję, by przytrzymywać rzeczy.
Gdy Mona zaczęła przeglądać najnowsze propozycje Stelli McCartney, Fran z fryzurą na pazia krzyknęła:
– Akcja!
Kudłacz się pobudził, podobnie jak Mona, która zaczęła prowadzić ożywioną rozmowę z Jasmine. Naprawdę wiedziała, jak zachowywać się przed kamerą.
– Mamy dopiero wtorek, a ten tydzień już okazał się pieprzonym koszmarem. Tamara odeszła i zostawiła mnie z tym gównem. Ta głupia suka wręczyła mi dziś rano wypowiedzenie.
Biorąc pod uwagę słownictwo, domyśliłam się, że odcinek pilotażowy zostanie pokazany w godzinach późnowieczornych. Fran uniosła brwi, a Rob zagryzł wargę.
– Dzisiaj rano. Dasz wiarę? Jutro wyjeżdżam na rozdanie Złotych Globów. Ta dziewczyna oszalała, jeśli myśli, że uda jej się samej przetrwać w sezonie nagród filmowych choćby dwie minuty. O rety, spójrz na te kombinezony Stelli! Czyż nie są boskie? Wezmę kilka.
Mona bez trudu wykonywała kilka czynności naraz. Obgadywała Tamarę, przeglądała ubrania, od czasu do czasu ściągała coś z wieszaka i podawała mi, stojącej z wyciągniętymi przed siebie rękami jak wózek widłowy. Nie miałam pewności, czy mieszczę się w kadrze, chociaż miałam nadzieję, że chociaż częściowo tak – jakiś kawałek sukienki lub, idealnie, piękne buty. Będę miała o czym opowiadać Vicky.
– Co ja mam zrobić, Jas? Co najmniej dwadzieścia wielkich gwiazd chce, żebym je ubierała w następnym tygodniu, a ja mam zaledwie kilka dni na zorganizowanie wszystkiego. Czekają mnie sesje zdjęciowe, przyjęcia koktajlowe w Soho House, premiery, że już nie wspomnę o samej ceremonii. Nie mogła wybrać gorszego momentu.
Jasmine, zbyt opanowana, żeby grać przed kamerą lub dać się wciągnąć w obgadywanie kogokolwiek, próbowała ją pocieszać, w odpowiednich momentach ze współczuciem kręciła i potakiwała głową, a równocześnie spokojnie kierowała uwagę Mony z powrotem na ubrania i zadanie, jakie miała przed sobą.
– Biedactwo. Jak ty sobie poradzisz? Czy widziałaś nową Lanvin?
– Dam radę. – Mona dla wzmocnienia efektu spojrzała prosto w obiektyw kamery. – Nic nie stanie między mną a moimi gwiazdami. Jednak w tym momencie to jest tak mało śmieszne, że aż chce mi się krzyczeć.
Zerknęłam w stronę Patyka. Ściągnęła brwi i dała się bez reszty wciągnąć rozpaczy Mony, czuła jej ból. Czy zdaje sobie sprawę z tego, że składała i rozkładała ten moherowy sweter już trzy razy? Ekipa telewizyjna skupiła się wokół Mony i filmowała ją uważnie. Fran z fryzurą na pazia gryzła końcówkę długopisu, a Rob trzymał mikrofon tuż nad głową Mony.
Zastanawiałam się, czy sfilmowali brzemienną w skutki scenę, kiedy Tamara wręczała jej wypowiedzenie. Nie chciałabym być na jej miejscu w chwili, gdy przekazywała Monie wieści. Jas zaczęła prowadzić Monę w kierunku swoich „rzeczy wartych obejrzenia”, a na jej delikatnej twarzy malowała się troska.
– Co za koszmar. Na pewno masz w LA jakieś zaufane dziewczyny. Mogę poprosić Kiki, żeby do którejś z nich zadzwoniła? Kiki, kochanie!
Patyk natychmiast rzuciła sweter i wbiegła w kadr, prawie wywijając przed Moną orła na włochatym dywanie. Cholera, byłoby wesoło, gdyby się wywróciła. Jej kirkwoody prosto z pudełka były najwyraźniej tak samo niewygodne jak moje. Kamera i mikrofon zbliżyły się do niej.
– Nie, moja droga. Nie mam do kogo zadzwonić. – Mona odwróciła się, nie zwróciwszy na Kiki uwagi. – Jakie to ładne. Co to za marka?
– Star-Crossed, absolwentka. Pokaże się na Tygodniu Mody w Londynie – poinformowała ją Jas i ściągnęła z wieszaka kilka sukienek koktajlowych.
– Hmm… – Mona poszła dalej.
Wtem skierowała wzrok w stronę frontu sklepu. Kiki wycofała się przybita – jej debiut na małym ekranie zakończył się, zanim na dobre się zaczął.
– Właśnie mi się przypomniało – ciągnęła Mona. – Witryny. Świetny pomysł z tym monochromem, ale to, co zrobiłyście z butami, jest przebłyskiem geniuszu.
Jas i Kiki popatrzyły na mnie zaskoczone. Dołączyłyśmy do Mony przy oknach wykuszowych. Policzki zaczęły mnie palić, gdy gorączkowo szperałam w umyśle. Co też mogło się stać z butami? Kudłaty kamerzysta również przeszedł na przód sklepu. Rob niósł za nim kable. Kiki i Fran z fryzurą na pazia szły za nimi. Próbowaliśmy ukradkiem zerknąć na stopy manekinów, które stały tak, jak je zostawiłam, zwrócone do nas plecami. Gorąco na policzkach ustąpiło fali paniki, która spadła na mnie niczym zimny ostry cios – stałam na zewnątrz i przyglądałam się manekinom od strony ulicy, kiedy Patyk mnie zawołała, żebym odprasowała kombinezony. Miałam potem wrócić, ale przeszkodziło mi w tym pojawienie się Mony… O Boże… Każdy z manekinów miał na plastikowych stopach po jednym bucie czarnym i po jednym jasnym.
Niedobrze mi.
– Kto jest odpowiedzialny za te buty nie do pary? – spytała Mona.
Poruszyłam się niespokojnie, bo wiedziałam, że nie mam się gdzie schować. Chciałam otworzyć drzwi i uciec gdzieś daleko. Biegłabym, aż trafiłabym na jakąś kryjówkę pod krzakiem w Regent’s Park albo w kartonie w przejściu podziemnym. Pragnęłam znaleźć się w domu rodziców albo jeszcze lepiej w mieszkaniu babci. Gdzieś, gdzie nikt by mnie nie znalazł. Jas i Patyk patrzyły w moim kierunku ze ściągniętymi brwiami – zależało im, żebym się odezwała i żeby Mona nie pomyślała, że to któraś z nich spaskudziła wystawę.
– No, nie wstydźcie się – ponagliła Mona, przyglądając się naszym twarzom.
Wielki wścibski obiektyw kamery został skierowany na nas. Znienawidziłam Kudłacza za to, że mnie tak wystawił z pomocą swojej okropnej, ohydnej kamery. Roba i Fran z fryzurą na pazia znienawidziłam jeszcze bardziej, bo mu w tym nie przeszkodzili. W końcu zdobyłam się na odwagę, by się odezwać.
– To ja, Mono…
– Monochromatyczny strój jest taki świeży, trafny – stwierdziła. – Ale to, co zrobiłaś z butami… J’adore! Jesteś geniuszem, dziewczyno!
Nabija się ze mnie?
Zanim zdążyłam powiedzieć, że to straszny błąd i zamierzałam go naprawić, ona już machała do ekipy telewizyjnej.
– Nagrałeś to? – Pokazała Kudłaczowi, żeby zrobił zbliżenie mojej zdumionej, pokrytej czerwonymi plamami twarzy. – Kochana, to jest takie odważne – ciągnęła. – Trafiłaś w dziesiątkę. Buty nie do pary natychmiast przyciągnęły moją uwagę.
– Tak?
Miałam szczęście, że Mona nie słucha innych ludzi, gdy mają wątpliwości.
– A przecież o to tu chodzi. Nie pisze się o tych, którzy wtapiają się w tłum. Trzeba wyglądać przekonująco, wyróżniać, odstawać od reszty. Zakłócenie monochromu ma w sobie to coś. To doskonały sposób na wprowadzenie oryginalnego elementu do stroju koktajlowego lub zwrócenie na siebie uwagi na ulicy. Sprytny i żartobliwy. To naprawdę przeróbka w najlepszym wydaniu. Tak przy okazji, podobają mi się twoje kirkwoody.
Kamera zrobiła zbliżenie na (jak najbardziej do pary) za ciasne zamszowo-metalowe buty. Owszem, były wspaniałe. I wspaniale odcinały dopływ krwi do palców stóp. Skrzywiłam się.
– Jas, szczęściara z ciebie, że masz taki talent w zespole.
Wciąż nie wiedziałam, czy jej wypowiedź nie jest przejawem sarkazmu, gdy oznajmiła:
– Wezmę pomieszane pary sandersonów, czarnych i białych, we wszystkich rozmiarach, jakie macie.
Gdy ośmieliłam się zerknąć w jej kierunku, Patyk wyglądała tak, jakby dostała od kogoś kopertę podpisaną „Wąglik” i miała ją powąchać. Kamerzysta zrobił zbliżenie butów na manekinach, a ja wzdrygnęłam się w środku. Wtem Mona chwyciła mnie za rękę i wciągnęła w kadr.
– A oto dziewczyna, która jest za to odpowiedzialna. Kiki, czy tak?
Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.
– Jestem… Amber – wydukałam.
– Co za poranek! Już chyba pora na przerwę na kawę. Dobrze mi zrobi mocna caffè macchiato. Co ty na to? – Patrzyła na mnie.
– Jasne. Przyniosę – odpowiedziałam, bo chciałam jak najszybciej dać nogę, by dojść do siebie.
– Chodziło mi o to, czy też się napijesz, Amber? A ty… – spojrzała na Patyka, która wyczekująco wystąpiła krok do przodu. – Bądź tak miła i biegnij do Monmouth po kawę dla mnie i panny Witryny, dobrze, kochaniutka? Robią najlepsze caffè macchiato w Londynie. Od rana mam na nie ochotę.
I zanim Kiki zdążyła rzucić: „Ależ to okropne nieporozumienie!”, a Jas poprosić ją uprzejmie, żeby przed wyjściem zdjęła wypożyczoną ze sklepu sukienkę Pucciego i wyciągnięte z pudełka buty Nicholasa Kirkwooda, ta została posłana po kawę do lokalu mieszczącego się na drugim końcu Pierwszej Strefy. Kamera odprowadziła ją do drzwi, gdzie moja koleżanka owinęła się sztucznym futrem zdjętym z wieszaka i prawie się zaplątała w roletę. Ja tymczasem stałam u boku Mony, której zimne palce trzymały mnie za ramię jak w imadle. Zwalczyłam pokusę i nie poprosiłam Patyka, żeby po drodze kupiła mi też croissanta. Żadna z nas nie jadła od rana i robiło mi się słabo.
Gdy Mona zakończyła przegląd asortymentu, podeszliśmy do wieszaka z wybranymi przez nią egzemplarzami. „Egzemplarze” to w modowym żargonie wszystkie części ubioru, buty i dodatki, jakby to były jakieś eksponaty w muzeum.
– Wstrzymaj się, kochany. Nie możecie tego filmować! – Mona zwróciła się do Roba, który pomagał Kudłaczowi robić zbliżenia designerskich strojów. – Wisi tu suknia, w której Jennifer Astley wystąpi na rozdaniu Złotych Globów! Nie możemy jej pokazać. Dość tego, kończymy!
Z braku kofeiny Mona straciła zainteresowanie filmowaniem. Ekipa zajęła się zwijaniem kabli, otwieraniem walizek i sprawdzaniem telefonów; prawdopodobnie wszyscy odliczali minuty, aż będą mogli wymknąć się do pubu na jakże pożądane piwko. Towarzystwo Mony wyczerpywało. Jas zniknęła w swoim biurze, żeby przygotować dossier dotyczące towarów wypożyczanych ze sklepu, co pozwoli nam zorganizować wysyłkę do Stanów lub spakować rzeczy, które Mona zabierze osobiście. Po raz pierwszy zostałam sam na sam z Moną Armstrong.
– Coś nie spieszą się z tą kawą – prychnęła.
Prawie zapomniałam o Patyku. Wyobraziłam sobie długą kolejkę przed Monmouth Coffee Company, która tworzy się tam o każdej porze dnia. Nawet gdyby Kiki złożyła zamówienie i miała równo odliczone pieniądze, a taksówka czekała na nią na awaryjnych, macchiato i tak dotarłoby tutaj lodowato zimne. Sytuacja była beznadziejna. Nagle poczułam przejmującą chęć, by złamać zasady i zagaić rozmowę z Moną.
– Zdaje się, że masz kiepski dzień.
Naprawdę to powiedziałam?
– Mów mi jeszcze.
Zwalczyłam pokusę, by potraktować jej słowa poważnie.
Westchnęła.
– Nie znasz przypadkiem asystentki stylistki, która mogłaby zacząć pracę od jutra?
Przed oczami stanął mi żywy obraz: oto poprawiam tren półprzezroczystej sukni Jennifer Astley wysiadającej z limuzyny na czerwony dywan przed ceremonią wręczenia Złotych Globów. Czeka na nią grupa paparazzich, błyskają flesze, kiedy gwiazda przyjmuje idealnie przećwiczoną pozę i pokazuje tyle nogi, żeby zapewnić sobie jak najdłuższy opis w gazetach następnego dnia. „Złoty Glob dla najlepiej ubranej aktorki otrzymuje…” Naturalnie nie miałam pojęcia o tym, jak to wygląda, ale na łamach kolorowych czasopism widziałam dość dużo relacji z podobnych imprez, żeby móc sobie to wyobrazić. I nagle wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.
– Ja jestem wolna.
Cholera. Kto to powiedział?
Serce zabiło mi mocniej i ciężko przełknęłam ślinę. Mona odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, tak naprawdę mi się przyjrzeć, a nie tylko zerknąć na buty – i jakby zmiękła. Delikatnie przywołała Roba i nagle światło błysnęło mi prosto w twarz, a mikrofon i obiektyw znalazły się zbyt blisko, bym czuła się komfortowo.
– Umiesz przyrządzić dobrą mocną caffè macchiato?
– Tak. – Nie umiem, ale co to jest? Przecież nie rozmowa o pracę w Starbucksie.
– Umiesz odparowywać?
– Tak.
Raczej nie chodziło o mleko. Znałam się na prasowaniu parownicą i straciłam w życiu mnóstwo godzin na robieniu tego w gorącej i dusznej piwnicy, gdzie uważnie rozprasowywałam zagniecenia na najnowszych kreacjach od Cavallego, Chloé i McQueena, zanim trafiły na piętro sklepu.
– Dasz radę przepracować kolejne dwa tygodnie bez przerwy? To oznacza długie dni, mało snu i brak czasu wolnego do chwili, gdy wszystko zostanie zwrócone.
– Tak, proszę pani. – Dlaczego powiedziałam „proszę pani”? Idiotka ze mnie.
Nie wiedziałam, czy dostanę wolne, ale założyłam, że tak, bo nagle tego zapragnęłam… cokolwiek to było… i to bardzo.
Uniosła stopę i wbiła ostry obcas we włochaty dywan, na którym stałyśmy jak jacyś rozbitkowie na puszystej wyspie.
– Spod jakiego jesteś znaku?
– Bliźniąt.
– To zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Podoba mi się to, co zrobiłaś z butami na wystawie. Działanie odważne, ostre. Widzę, że lubisz ryzyko. Masz w sobie ogień. Podobasz mi się, Amber. – Wsunęła kosmyk włosów za ucho i po raz kolejny popatrzyła mi prosto w oczy. – Jak masz na nazwisko?
Reflektor kamery grzał i świecił ostro, policzki mnie paliły, a oczy łzawiły. Pomyślałam o Kiki, posłusznie przedzierającej się przez miasto w lodowaty dzień i starającej się nie uronić ani kropli z cennej kawy Mony. Może to ja powinnam stać w kolejce, a ona tutaj. Przecież to nie mój żywioł. Nie, poradzisz sobie, Amber. Po prostu to zrób!
– Green. Amber Green.
Mona skierowała wzrok ku górze, jakby konsultowała się z wyższym bytem. Po raz pierwszy dostrzegłam uśmiech także w jej oczach. Były orzechowe. Prezentowała się atrakcyjnie, nawet w jaskrawym świetle reflektora. Bawiła się swoją piłeczką golfową.
– Amber Green. Fajnie. Niezłe nazwisko… jeśli kogoś kręci sygnalizacja świetlna*.
Ekipa telewizyjna zdusiła chichot. W szkole przez trzynaście lat nazywano mnie Sygnalizatorem, więc już mnie to nie rusza. Dziękuję wam raz jeszcze, kochani rodzice, naprawdę mi pomogliście budować pewność siebie.
– Mądrze zrobiłaś, że nadałaś sobie przydomek – oznajmiła Mona, czym uciszyła chichot. – Ralph Lauren nie zaszedłby zbyt daleko, gdyby zachował nazwisko Lifshitz, prawda, kochanie?
Uśmiechnęłam się słabo.
– Jesteś doskonała, Amber Green, Sygnalizatorze. Zapłacę ci jak praktykantce, pięćdziesiąt funtów tygodniowo, pokryję koszty wyżywienia i inne wydatki. Przez te dwa tygodnie możesz mieszkać w moim domu w LA, chociaż większość czasu będziemy spędzały w apartamencie w W oraz na spotkaniach i imprezach. Zapłacę również za przeloty. Na pewno masz ważny paszport?
Pięćdziesiąt funtów? To jakieś żarty? Z drugiej strony podoba mi się to W. Na pewno chodzi o jakiś modny hotel, a nie toaletę.
Przytaknęłam i oczami wyobraźni ujrzałam swój pokój. Już dawno nie widziałam paszportu – nie wyjeżdżałam z kraju od ponad dwóch lat. Niemniej musi tam gdzieś być. Zdecydowanie musi.
– W porządku. Wylatujemy z terminala piątego na Heathrow jutro rano. Mój asystent poda ci wszystkie szczegóły. Zapisz tu swój numer telefonu. – Wcisnęła mi w spoconą dłoń wizytówkę butiku wziętą ze stosiku leżącego obok świec.
– Lepiej zapytaj Jas, czy możesz iść do domu i się spakować.
– Rety, serio? Dziękuję, Mono. Wielkie dzięki! Nie zawiodę cię! Obiecuję.
Wyglądała, jakby chciała mnie objąć.
Powinnam się teraz uśmiechnąć do kamery? Przecież to jest telewizyjny przebój!
Nagle dotarło do mnie, co wyprawiam, i się uspokoiłam. „Ekscytacja jest wysoce nieseksowna”, oznajmiła niedawno Mona w wywiadzie dla Vogue.com – wywiadzie, który Kiki wydrukowała i powiesiła na ścianie w biurze. A z tego biura właśnie wyłoniła się Jas. Prawie zapomniałam, że mam pracę i szefową – bardzo dobrą zresztą. Spuściłam wzrok i pozwoliłam, żeby to Mona załatwiła sprawę.
– Kochana, wygląda na to, że twoja Amber Green wybawiła mnie z opresji.
– Amber? – Jas popatrzyła na mnie, a na jej twarzy malowało się zdziwienie.
Jas, proszę, tylko tego teraz nie schrzań. Kamera wciąż filmowała. Nagle poczułam wyrzuty sumienia, że postawiłam ją w takiej sytuacji nie tylko w obecności Mony, ale ekipy telewizyjnej i potencjalnie dziesiątek tysięcy widzów.
– Otóż Amber, nasza kierowniczka ruchu i mistrzyni etalażu, zaproponowała właśnie, że poleci ze mną do LA, żeby mi pomóc przetrwać Złote Globy. Potrzebuje tylko dwóch tygodni urlopu. Chyba się zgodzisz, prawda? Smith’s też bardzo skorzysta na tym, że będzie tu pracowała gwiazda!
Jas przez chwilę milczała. Zapragnęłam, żeby kamera się wyłączyła, a dywan mnie pochłonął.
– Oczywiście. Amber jest uroczą i bardzo kreatywną dziewczyną. Dobrze trafiłaś, Mono. – Jas spojrzała na mnie, a ja po raz pierwszy dostrzegłam leciutką irytację na jej ślicznej twarzy. – Tylko nie baw się zbyt dobrze, okej?
– Okej. – Czy to znaczy, że po powrocie będę miała pracę? Nie ośmieliłam się o to zapytać. Nie zrobię tego w obecności tej cholernej kamery.
I było po sprawie. W niecałe pięć minut ze zwykłej sprzedawczyni przekształciłam się w „mistrzynię etalażu” i tymczasową pracownicę Mony Armstrong, stylistki gwiaaaazd! Umowę przypieczętował bezdotykowy całus Mony i kamera została wreszcie wyłączona.
– Nieźle – rzucił Rob, gdy zwijał swój sprzęt. – Gratuluję nowej roboty.
– Dzięki… – Zarumieniłam się i zajęłam porządkowaniem rzeczy na wieszakach, żeby jakoś ogarnąć sytuację.
– Do zobaczenia w LA.
Gdy przytrzymywałam drzwi wychodzącej ekipie telewizyjnej, pojawiła się w nich Patyk, która balansowała z kartonową tacą zastawioną kawami.
– Mam nadzieję, że niewiele straciłam – zainteresowała się.
Nie sposób nazwać tego, co poczułam.
* Amber – (ang.) bursztynowy, pomarańczowy; green – (ang.) zielony (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).