- W empik go
Stypa - ebook
Stypa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefan – muzyk, samobójca.
Profesor Zygmunt Tarło.
Henryk Nawara, autor dramatyczny.
Władysław Herkner, zwany Dantyszkiem, powieściopisarz.
Fredzio Warecki, dziennikarz.
Jan Kowalski, zwany Podobłoczny.
Zenon Okolicz, były obywatel ziemski
Karol, inżynier.
N. Ugronowicz, adwokat.
Jerzy Lędźwiłł, lekarz.
Franciszek Styczeń, malarz.
Bb. Molten, przemysłowiec.
S. Nirwid, chemik, osoba milcząca.
Pan Wincenty, właściciel restauracyi.
Rzecz dzieje się po pogrzebie Stefana, w restauracyi p. Wincentego, za naszych czasów.
Była blizko siódma godzina wieczorem, gdyśmy powrócili z cmentarza po pogrzebie Stefana. Pierwszy przyjechał profesor Tarło oraz Henryk Nawara, a wraz z nimi i nasz odwieczny jadłodawca, p. Wincenty, do którego zakładu zmierzała cała nasza gromadka. Wkrótce też inne dorożki sprowadziły pozostałych towarzyszów. Był początek października; dzień świeży, chłodny, suchy; było już dobrze ciemno. Acetylenowa lampa jaskrawem niebieskawo-żółtem światłem kołysała się nad drzwiami restauracyi. Weszliśmy do sieni, gdzie mały murzynek, w czerwonem ubraniu, ze złotymi guzikami, cały w ukłonach i uśmiechach, szczerząc białe zęby, zdejmował nam palta i systematycznie wieszał je na kołkach.
Poczem – po wązkich, kręconych schodach, pokrytych zielonym, puszystym dywanem – ruszyliśmy wszyscy na górę, do swego własnego pokoju, gdzie od niemałej liczby lat zaspakajaliśmy tę przykrą infériorité ludzką – konieczność jedzenia. Dzień dzisiejszy jednak zupełnie nas wytrącił z równowagi: nie myśleliśmy ani o przyjemnościach jedzenia, ani też o klątwie tego fatalnego prawa ludzkiego. Wszyscy byliśmy dziwnie wstrząśnieni krótkim ale gwałtownym przebiegiem spodziewanych i niespodziewanych zarazem wydarzeń w ciągu paru dni ostatnich.
Najbardziej może poruszony był pan Wincenty, nasz gospodarz, człowiek bardzo poczciwy, którego znaliśmy od niepamiętnych czasów, choć nikt nigdy nie wiedział jego nazwiska. Był to dla nas pan Wincenty tout court. Biegał po całym zakładzie tam i z powrotem; to wydawał dyspozycye, to znów wykrzykiwał żałośnie; nie rozpiął palta, nie zdjął nawet kapelusza – i, wpadłszy do naszego pokoju – mówił do nas:
– Smutny, bardzo smutny dzień, moi panowie! Prędzej myślałem, że pan Stefan pójdzie za moim pogrzebem, niż ja za nim. Ale tak już bywa na świecie: człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi… I oto nie żyje nasz kochany chłopiec… A wszystko przez te baby! Niech je flanela! Kobieta, panie, to choroba, to nieszczęście!… Na pokaranie ludzkie Bóg toto stworzył – nie inaczej! Ja się, panie, natem znam… Oho, abo ja to mało kobiet w życiu widziałem? A jedna – ta ostatnia – to niech ją tam morówka! Tak mi dogryzła, że Panie odpuść… Dawne to czasy, a jeszcze mię ciarki przechodzą… Mam ci ja dzisiaj niedaleko sześćdziesiąt lat, ale za młodu to przecież było się chłopcem niczego… Jużci za kawalerskich lat, panie, to ja byłem lump. Żadnej nie darowałem. Człowiek, choć pracuje koło kuchni, to przecież i serce ma – i krew nie woda, panie! Więc proszę panów – i ja o mało co nie zginąłem. A przez kogo? przez babę – przez tę szelmę Walerę, moją drugą żonę. Bo pierwsza moja nieboszczka Mary – sia – to była poczciwota. Indyczka, panie, bo indyczka, ale co za gospodyni, co za kuchmistrzyni, co za złote serce! Wtedy właśnie założyłem tę restauracyę, bo to, panie, była dziewucha nie bez woreczka, córka jednego mączarza z ulicy Piwnej: sto tysięcy złotych polskich dostałem za nią… Ale po trzech latach – świeć Panie nad jej duszą! – umarła właśnie przy urodzeniu Jadzi… Jakże jednak bez gospodyni przy takim interesie? Ożeniłem się drugi raz z tą Walerą, bo była szelma bardzo foremna, fest zbudowana, smok-baba, wszystkiego, panie, po trzy morgi… Ale też robiła ze mną, co chciała. Wybierała sobie z gości kawalerów–i dopiero z nimi romansowała, kredytowała, dawała im pieniądze… Poprostu złodziej domowy. Jeden był z magistratu, to nie pił inaczej, tylko szampana – i tylko kliko – wszystko na kredyt, a jeszcze gniewał się–i wymyślał. To też po roku takiego gospodarstwa – poprostu ruina. Szczęściem że uciekła z jednym z kontrolnej pałaty – gdzieś do Moskwy… Mówili, że tam do cyganek przystała i śpiewała w teatrze… Niech ją tam… Co się potem z nią stało – to nawet i nie wiem. I bardzo dobrze. Zginąłbym przez tę babę. Ze czterdzieści tysięcy złotych mi roztrwoniła. Ledwiem się wykaraskał. No, ale odtąd bab już znać nie chcę… A tu z panem Stefanem – co za nieszczęście! Zaraz to przewidywałem, jak tylko zaczął przychodzić taki blady, a potem go parę dni nie było. Oj, coś złego tu się święci – tak mówiłem do siebie. I trrrach! patrzcie – zastrzelił się chłopak. Ale też pan Karol ślicznie mówił nad grobem – prześlicznie! Już to znać było, że pan czuje gorąco! Kobiety – mówi – o, kobiety! – powiada – o, kobiety! i dopiero podniósł rękę do góry (i tu pan Wincenty po mistrzowsku naśladował ruchy Karola). Bardzo to było czułe i serdeczne, ażem się do cna spłakał…
Gospodarz skończył, a my–jeszcze pod wpływem scen pogrzebowych – powoli zasiadaliśmy dokoła stołu. Karol był nieco zażenowany pochwałami, jakie mu wygłaszał pan Wincenty, a Władysław Herkner, zwany Dantyszkiem, powieściopisarz, który miał chwilę wielkiego rozgłosu i chwilę wielkiego zapamnienia, jął wtórzyć słowom gospodarza.
– Istotnie Karol wystąpił jako pierwszorzędny mówca i zasługuje na szczególną pochwałę. Nawet Eurypides nigdy nie wygłosił takiej tyrady przeciw kobietom. A te kurczątka stały pokorne i żałosne, jakby mówiły: prawda, prawda! Poruszyłeś sumienia.
– Moi panowie–rzecze na to Karol–wy tu jesteście wszystko literaci, artyści, poeci–i macie własne koncepty o kobietach. Ja buduję mosty i różne żelaziwo obrabiam, więc nie mam czasu na takie pomysły. To też cudzym rozumem żyję. Zbudowałem sobie taki pons asinorum. Wszystko, com powiedział – tom sobie wypisał z rozmaitych książek mądrych i głupich – i wszystko to mam w tej książeczce.
Tu wyjął z kieszonki karnecik, w czerwoną skórkę oprawny, gdzie maczkiem wypisane były różne zdania i maksymy, dotyczące kobiet, miłości, małżeństwa. Atrament różnokolorowy. Tu i owdzie rysuneczki w rodzaju karykatur. Były tam również zaznaczone skandaliki miejskie, a nawet i z prowincyi: zdrady, rozwody, separacye, historye pojedynków, samobójstw, obłędów, ruin ludzkich; była to, słowem, żywa kronika zdarzeń warszawskich, tych zdarzeń, o których zazwyczaj gazety milczą.
– Taką sobie wymyśliłem zabawę. Jestem spektatorem; świat obserwuję. Co się stanie osobliwego w krainie wojny wieczystej scilicet miłości – to zapisuję na tych kartkach pro memoria, jak statystyk albo archeolog. Co powie Szekspir, albo Offenbach, albo Balzac – zapisuję; co powie Nawara albo Dantyszek, albo doktór – zapisuję. Co gdzie znajdę bardzo mądrego, albo bardzo głupiego (a wielkie głupstwa są nieraz mędrsze od mądrości) – na mój motyw – wnoszę to do mojej czerwonej książeczki. Są to prawdziwe dokumenta ludzkie. Historya psychiczna zmierzchu stulecia czy też świtu nowej ery – trudno zmiarkować.