Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Substytucja - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Substytucja - ebook

Evelyn nie ma łatwego życia – jej szef jest oblechem, jej przyjaciółka wisi pieniądze mafii, a ona sama dopiero co wyszła z więzienia. Jedyną nadzieją na lepsze jutro zdaje się być zaliczenie egzaminów i dostanie się na uczelnię. Chęć wyjścia na prostą szybko zostanie zweryfikowana przez los, który wplącze dziewczynę w półświatek pełen przygody, niesamowitości i niebezpieczeństwa. Półświatek, gdzie można dokonać niemożliwego… a potem zmierzyć się z konsekwencjami. „Substytucja” to powieść fantasy o (dosłownym) stawaniu się kimś innym. Jej bohaterowie dysponują mocą pozwalającą przejmować ciała innych ludzi. Pozostaje jedynie pytanie: jak tę moc ukierunkować i co z nią zrobić? Czy da się wykorzystać ją do szerzenia dobra, czymkolwiek by ono nie było? A może tak ogromna władza jest skazana na wymknięcie się spod kontroli?

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788396853219
Rozmiar pliku: 528 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację.

Wzdłuż jakiejś popularnej, ruchliwej ulicy – powiedzmy, że jest to ulica Odmy w Lubravce – idzie męski przedstawiciel wyższej klasy średniej. Ubrany jest w białą koszulę – zbyt gorąco dziś na marynarkę – i eleganckie spodnie. Nigdzie mu się specjalnie nie spieszy, gdyż właśnie skończył dzień pracy i udaje się spokojnym krokiem na tramwaj, który zawiezie go do domu na przedmieściach – no, załóżmy, że jest to mała, acz wystawna posiadłość na pograniczu Mnichowa i Borowca, czyli na południu metropolii. W owym domu, rzecz jasna, czeka na niego atrakcyjna żona i dwójka zdrowych dzieci. Byłaby trójka, lecz ostatnia ciąża małżonki skończyła się poronieniem. Zresztą, to bez znaczenia, skoro i tak wymyślamy kontekst na poczekaniu. Przystańmy więc na tym, że jest żona i dwójka dzieci, coby nie komplikować układanki.

Facet jest wesoły, bo mamy piątek, co oznacza dwa dni spędzone z najbliższymi. Idąc chodnikiem, luźno planuje, jak dokładnie zagospodaruje ten czas. Może wesołe miasteczko, albo zoo? W ostateczności można również odwiedzić mamę małżonki, choć w tym przypadku dzieciaki będą trochę kręcić nosem – na wsi pod Lubravką, gdzie mieszka ta samotna siedemdziesięcioletnia kobieta, jest słaby internet oraz jeszcze słabsze lokalne atrakcje. „Ach, zobaczymy” – urywa w końcu nasz bohater i unosi kącik ust, przypominając sobie, jak ostatnio młodszy synek udawał przeziębienie, byle tylko móc zostać w domu i oszczędzić sobie wątpliwej przyjemności spędzenia całego dnia u babci, gdzie nie ma nic do roboty, a w każdym pomieszczeniu unosi się zapach mięsa, farby i starości.

Wszelkie te plany, dzięki sile naszej wyobraźni, za chwilę spalą na panewce w spektakularny sposób. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Dłoń mężczyzny zaciska się na uchwycie czarnej biznesowej teczki z ekoskóry. Gdyby się dokładnie przyjrzeć, w odbiciu sprzączki można by dostrzec stojący po drugiej stronie wieżowiec Arkadia – najwyższy budynek w tej części miasta. Sceneria, choć typowo urbanistyczna i nudna, ma więc w sobie odrobinę monumentalności, a może nawet specyficznego rodzaju piękna.

Teraz odwróćmy na chwilę kamerę.

Z naprzeciwka, stópka za stópką, pomyka niemłoda, acz nadal emanująca pięknem i pełna wigoru pani. Ma na sobie luźną, niebieską sukienkę, okulary przeciwsłoneczne i słomiany kapelusz, a na jej ramieniu wisi malutka torebka. Kobieta ma dziś urlop i udaje się do znajomej, z którą planują upiec kilka ciast – wypieki domowej roboty to nowa pasja naszej niewinnej damy. Panie chcą aktywnie spędzić czas, trochę powspominać stare dzieje, wypić pół butelki wina. Na myśl o nadchodzącym popołudniu pełnym wrażeń naszą bohaterkę przechodzi dreszczyk ekscytacji. Dzieci odchowane, w pracy dorobiła się kierowniczego stanowiska niewymagającego aż takiej intensywności jak niegdyś, mąż nie pije i nie pali, dawne przyjaźnie wciąż trzymają się znakomicie. Dobrze jest żyć.

Mężczyzna i kobieta z każdą sekundą zbliżają się do siebie. Szeroki chodnik przy ulicy Odmy sprawia, że w normalnych okolicznościach po prostu by się minęli, nie odnotowując swej koegzystencji.

Okoliczności, jak nietrudno się domyślić, nie są jednak do końca normalne.

Mężczyzna delikatnie się chwieje – na tyle delikatnie, że nikt tego nie zauważa – lecz przystaje na moment, błyskawicznie łapie równowagę i kontynuuje marsz. Od kobiety w sukience dzieli go mniej niż dwadzieścia metrów.

Wtedy to nasz bohater upuszcza swoją teczkę i delikatnie zmienia kierunek, wchodząc na kurs kolizyjny z niczego niepodejrzewającą damą. Zaciska mocniej pięść, napina mięśnie twarzy, przyspiesza kroku.

I wyprowadza soczysty cios w szczękę kobiety.

Słomiany kapelusz oraz okulary przeciwsłoneczne fruną na ziemię, podobnie zresztą jak bezwładne ciało ofiary napaści. Reszta przechodniów wydaje z siebie odgłosy zdziwienia, oburzenia, paniki. Zanim ktoś zainterweniuje, minie kilka sekund. Sytuacja jest wszak dość abstrakcyjna, niewiele osób byłoby w stanie od razu połączyć wątki i zrozumieć, co właściwie się wydarzyło.

Mężczyzna – od teraz możemy na niego oficjalnie mówić: napastnik – znów się chwieje. Po sekundzie w pełni odzyskuje przytomność umysłu i zauważa leżącą na chodniku kobietę. Odruchowo uznaje, że stało się coś niedobrego – może się potknęła, albo zasłabła? Ostatnie kilka chwil jakoś uciekło mu z radaru, więc jedyne, co widzi, to biedna obywatelka potrzebująca pomocy. Natychmiast się ku niej pochyla, lecz w tym samym momencie doskakuje do niego inny mężczyzna i agresywnie go odciąga. „O co chodzi?”, myśli sobie napastnik. „Może to jej mąż? Ale czemu reaguje z taką brutalnością? Przecież chcę tylko pomóc”.

Właśnie wtedy sprawca całego zamieszania zaczyna odczuwać, że jego ręka pulsuje niespodziewanym bólem, jakby od uderzenia, a kobieta na chodniku ma zakrwawiony policzek. „Gdzie jest moja teczka? Co się dzieje? Co tu się, do cholery, wyprawia?!”.

Barczysty facet, który go odciągnął, teraz przyciska go do ziemi.

- Ty, kurwa, psychopato jebany! - krzyczy mu prosto w twarz. - Niech ktoś zadzwoni po policję! - rzuca w eter, a kilka osób z tłumu gapiów wyciąga smartfony. Parę porozumiewawczych spojrzeń i ochotnicy ustalają niewerbalnie, kto wykona telefon.

A nasz (anty)bohater? Leży na chodniku i obserwuje to wszystko w kompletnym szoku. Czuje na sobie potwornie ciężkie spojrzenia pozostałych przechodniów. Widzi kręcące w niesmaku głowy. Próbuje się podnieść, lecz uchwyt gościa, który go powalił na ziemię, jest zbyt mocny.

Kilka osób usiłuje ocucić znokautowaną kobietę. Bezskutecznie.

- Co się dzieje? - pyta w panice napastnik. - Co się stało? Czy ja na tę panią niechcący wszedłem? Potrąciłem?

- Zaraz, kurwa, będziesz miał „niechcący”, jak cię kopnę w łeb – syczy inny facet i przeszywa leżącego jadowitym wzrokiem pełnym nienawiści, niedowierzania oraz pogardy.

Skołowany mężczyzna próbuje się jeszcze wyrywać, nie godząc się z sytuacją. Ale nie ma szans ani na ucieczkę, ani na uzyskanie jakichkolwiek wyjaśnień. Dziesięć minut później podjeżdża policja, mundurowi skuwają agresorowi ręce i pakują go do radiowozu.

Niczym bańki mydlane pryskają wszelkie plany. Nie ma już wolnego weekendu, wyjazdów, odwiedzin. Nie ma wspólnego pieczenia ciast i plotkowania przy kolejnych lampkach wina. Zanim mężczyzna będzie mógł zadzwonić do odchodzącej od zmysłów żony, minie sześć godzin. Okaże się, że w miejscu, w którym doszło do incydentu, były kamery miejskiego monitoringu. Nagranie wycieknie do mediów, napastnik zostanie oskarżony o pobicie i zwolnią go z pracy, a małżonka już nigdy nie będzie w stanie patrzeć na niego w ten sam sposób. Wszystko trafi szlag.

Jednak najgorszy w tym wszystkim jest fakt, że człowiek wyprowadzający cios w twarz przypadkowej kobiety jest zupełnie niewinny.

Zanim jednak wyjaśnimy sobie, dlaczego tak jest, musimy wrócić do rzeczywistości. Precyzując: do momentu, w którym sama się tego dowiaduję. Kiedy to było? Kiedy to jest? Nie wiem. Wedle klasycznej miary: wiele lat temu, choć nie potrafię w to uwierzyć. Gdy próbuję sobie wszystko przypomnieć, setki dni zlewają się w jeden, a przeszłość zdaje się być jakimś niemożliwym snem, w którym nie uczestniczę – uczestniczy w nim inna osoba, która rzekomo kiedyś była mną.

Ale przecież to nadal ja. Czy może już nie?Jestem życzliwym dyktatorem.

_ _- Harvey Weinstein

1

Gdy podejmuję tę próbę cofnięcia się w czasie, orientuję się, że jedyny sposób na rekapitulację to przeżycie wszystkiego na nowo. Aby to zrobić, muszę powrócić do pierwszego mocnego wspomnienia. Bez rozpamiętywania kontekstu, bez zarysowywania szczegółów – to wszystko przyjdzie później. Na ten moment potrzebuję punktu zaczepienia.

Jestem więc sama w mieszkaniu na Wielkim Pasie i szykuję się do wyjścia. Słońce leniwie wyłania się zza horyzontu, lecz jego blask jest jeszcze na tyle wątły, że muszę wspomagać się żółtym światłem żarówki dość solidnie rozjaśniającym półmrok pokoju, w którym śpię, a który wcześniej należał do moich rodziców. Mam tu lekki bałagan – ciuchy leżą na podłodze, niedojedzone chińskie żarcie stoi na stoliku nocnym… Poprawię się w tej kwestii. Minęło niewiele czasu, od kiedy wróciłam. Jeszcze nie do końca przyzwyczaiłam się do takiej swobody i nadużywanie jej sprawia mi pewną perwersyjną przyjemność.

Zerkam na zegarek: za osiem minut mam tramwaj. Włączam w głowie automatyzm i pozwalam ciału wykonać rutynę typową przed opuszczeniem mieszkania. Chwytam połę bordowej, niby-skórzanej kurtki – klucz jest na swoim miejscu. Prawa przednia kieszeń dżinsów, o dziwo wystarczająco duża, by zmieścić coś więcej niż pudełko zapałek – wyczuwam telefon. Po lewej – portfel.

Wygląda na to, że jestem gotowa. Na hejnał opróżniam jeszcze szklankę wody mineralnej, biorę głęboki oddech. Rzut oka na lusterko powieszone w korytarzu – usta czyste, piegi są na swoim miejscu. Ruszam w drogę.

Można powiedzieć, że mieszkam bezpośrednio przy ulicy Szewczenki, czyli w sąsiedztwie jednego z głównych węzłów komunikacyjnych Lubravki. Mimo lekkiego hałasu i innych drobnych niedogodności – ułatwia mi to wiele spraw. Na przykład dotarcie do tymczasowego miejsca zatrudnienia, jakim jest restauracja na Przedmurzu. Jest to o tyle trywialne, że, choć muszę przebrnąć przez pół miasta, docieram do celu bez przesiadek. Wskakuję do tramwaju linii 10 mającego przystanek tuż pod drzwiami mojego bloku, mknę na północ i jestem świadkinią cudu przemienienia, mianowicie: ulica Szewczenki niepostrzeżenie staje się ulicą Odmy.

Parę minut, zmiana kursu na zachodni i mijam ten zasrany wieżowiec Arkadia, który od teraz będę po prostu nazywać Arkadią. Duma Lubravki, wspaniały drapacz chmur, a dla bardziej wtajemniczonych – siedlisko sklepów fast fashion, biur od rana rozgrzewających do czerwoności nikomu niepotrzebne tabelki i apartamentów dla najbogatszych. Żeby jak najmniej rzucał mi się w oczy, przeważnie siadam w tramwaju po prawej stronie względem kierunku jazdy.

Obserwuję wtedy czasami świat za permanentnie brudnym oknem. Przyglądam się tym tysiącom mijanych przechodniów – pomimo żyjącego wciąż we mnie szczeniackiego przekonania o własnej wyjątkowości zdaję sobie sprawę, że patrząc na nich, patrzę tak naprawdę na siebie. Większość ma ponury wyraz twarzy, gdzieś się spieszy, czeka na coś bez entuzjazmu. Nadużyciem byłoby powiedzenie, że wszyscy są tutaj nieszczęśliwi – to bzdura. Ale faktem jest, że obserwowanie przeciętnego życia innych osób oczami turysty budzi we mnie jakąś przerażającą obawę związaną z repetytywnością pewnych motywów. Zupełnie tak, jakbym patrzyła w największe lustro świata, w którym ktoś poza odbiciem fotonów dodał opcję przewijania osi czasu.

A później zostaje już tylko wysiąść na skrzyżowaniu z Szarą i Rycerską, przejść się nieco ponad kilometr na piechotę, pokluczyć w mało atrakcyjnych zaułkach i dojść do „Oriental Baru”. Spędzić tam dwanaście godzin, następnego dnia cieszyć się wolnością, kolejnego – pójść znowu. Powtórzyć. Mam nadzieję, że nie w nieskończoność.

Na pewno nie w nieskończoność. To tylko tak tymczasowo. Nie, żebym miała w tej chwili pomysł na coś innego, ale na pewno nie można odmówić mi inicjatywy oraz niechęci do obecnej sytuacji.

W „Oriental Barze” muszę być chwilę przed otwarciem i wyjść z niego chwilę po zamknięciu, a „chwile” te oczywiście nie wliczają się w płatne godziny pracy. Kiedy więc docieram na miejsce, jest dwadzieścia minut przed planowaną porą odblokowania podwojów owego gastronomicznego raju. Przechodzę pod paskudnym, czerwono-żółtym szyldem i widzę, że moja współpracowniczka ze zmiany już jest na miejscu.

- Cześć, Thelma – rzucam do niej zdejmując kurtkę i rozglądając się po głównym pomieszczeniu. Kiedy wczoraj wyszłam, dziewczyna chyba zdążyła wykroczyć poza standardowe odkurzanie i umyła podłogę. Robi mi się z tego powodu strasznie głupio.

- Hej, Evelyn – uśmiecha się do mnie i wraca do ustawiania serwetek na stolikach. Ma łagodne rysy twarzy i śliczne, kasztanowe, delikatnie kręcone włosy, których zawsze jej po cichu zazdroszczę. Jakby słysząc moje myśli, po chwili odwraca się do mnie ponownie i studiując przez moment mój wygląd, mówi:

- No i jednak ładnie ci w popielatym. Super wyglądasz. Wczoraj jeszcze się nie mogłam przyzwyczaić, ale dzisiaj nie będę mogła się napatrzeć.

Istnieją ludzie, którzy potrafią za pomocą szóstego zmysłu wyczuć najmniejsze zadrapania i dziurki na emocjonalnej płaszczyźnie drugiej osoby, po czym zapełnić je balsamem empatii i wygładzić naturalną czułością. Thelma jest idealnym przykładem tego typu człowieka. Jej intencje są czyste jak łza i czasami myślę sobie, że większość problemów tego świata zniknęłaby, gdyby tak wziąć tę dziewczynę i sklonować ją w kilkuset milionach egzemplarzy.

A potem przypominam sobie, że Thelma od czterech miesięcy daje się wykorzystywać chujowi będącemu właścicielem tej restauracji. Nie, problemy świata nie zniknęłyby. Pojawiłoby się po prostu więcej frajerek o złotym sercu, które dawałyby się tyrać cwaniakom. Najpierw trzeba by się pozbyć tych ostatnich, a póki co nie zanosi się na to, żeby gdzieś się wybierali.

Mogłabym tak dywagować jeszcze długo, ale przypominam sobie, że trzeba brać się do roboty.

- Dobra, to ja się zajmę zapleczem, a ty dokończ tutaj, okej? - proponuję. Thelma kiwa głową, nie odwracając się. Gdy już mam opuścić pomieszczenie, dodaję jeszcze: - Dzisiaj wyjdź zaraz po zamknięciu, zajmę się wszystkim.

- Daj spokój – odwraca się i uśmiecha. - Nie będziesz sama się męczyć. Nigdzie mi się nie spieszy.

- Przecież wczoraj… - patrzę na umytą podłogę. I w odpowiedzi dostaję zmrużone oczy w akompaniamencie bezwiednego machnięcia dłonią.

- W zasadzie – ciągnę jeszcze, bo mam ochotę chwilę ponarzekać – to obydwie powinniśmy wyjść po zamknięciu. Co to ma być, że przychodzimy wcześniej i zostajemy dłużej bez żadnego bonusu? Co w tym czasie robi ten złamas?

- Pewnie wyłącza drugi budzik.

Parskam śmiechem, bo nie spodziewałam się tak szybkiej i sarkastycznej odpowiedzi od mojej koleżanki w niedoli.

- Ciekawe, co by zrobił, gdybyśmy tak o równej godzinie zebrały się i wyszły – fantazjuję.

- Pewnie by nas po prostu zwolnił.

- Okej, chyba nie jestem dziś w formie na twórcze narzekanie. Lepiej wezmę się do roboty.

Thelma śmieje się, a ja zmykam na zaplecze.

Kiedy pojawiają się pierwsi klienci, naszego szefa nadal nie ma. Łaskawie przypełza godzinę później, puszcza wszystkim przy stolikach słodki uśmiech, wchodzi do kuchni i zaczyna się nas czepiać.

- Widzicie, jaka jest pogoda?

- Pochmurnie chyba się zrobiło? - odpowiadam.

- No właśnie. A szyld się, kurwa, nie świeci.

Przypominam sobie, że faktycznie powinnyśmy zadbać o zapalenie tego obrzydliwego neonu nad wejściem. Thelma milczy i nie podnosi głowy znad garnków. Muszę więc sama przerwać ciszę, bo właściciel od dziesięciu sekund widocznie oczekuje odpowiedzi.

- Jeśli by pan przyszedł o tej godzinie, co my – mówię najspokojniej, jak tylko potrafię – zapewne nie doszłoby do tego żenującego uchybienia z naszej strony.

Gdyby oczy mogły strzelać laserami, właśnie zostałabym pocięta na kawałki. Bez słowa klikam na ścianie guzik zapalający neon i wracam do pomagania Thelmie przy kuchni. Szef warczy coś jeszcze pod nosem i ucieka do swojego mini-biura, które jest w zasadzie niewielkim fragmentem zaplecza odgrodzonym od reszty dwoma cienkimi ściankami.

- Jak będziesz tak pyskować – z nutką ekscytacji i ulgi szepcze Thelma – to serio cię wywali.

- Niech się cmoknie... w pompę – odpowiadam, starając się unikać wulgaryzmu, co daje na tyle komiczny efekt, że obydwie wybuchamy śmiechem.

Dzień z jednej strony dłuży się niemiłosiernie, z drugiej – jak zwykle niesamowicie przyspiesza w godzinach szczytu, gdy nagle, na przestrzeni jakichś dwudziestu minut, wszystkie wolne stoliki zapełniają się, a my musimy wrzucić wyższy bieg. Czasami w takich chwilach nawet nasz wspaniałomyślny pracodawca łaskawie wytoczy się ze swej nory i pomoże nam uwinąć się z zamówieniami poprzez werbalną motywację w rodzaju: „no kurwa, ruszajcie się z tym żarciem”, albo: „przysięgam, jak ta baba z wózkiem nie wytrzyma i stąd wyjdzie, to was wypierdolę w trybie natychmiastowym!”. Praca od razu idzie sprawniej, a atmosfera przebija sufit i sięga Księżyca, będącego przy okazji miejscem, do którego powinno się wywieźć na taczkach wszystkich przedsiębiorców w rodzaju tego przebrzydłego człowieka.

Ale koniec końców, jak zwykle, dajemy radę.

Gdy ostatni klient wychodzi z „Oriental Baru”, a ja obracam tabliczkę informującą o otwarciu lokalu, czuję małą satysfakcję, choć bardziej – ulgę pomieszaną z nieprzyjemnym uczuciem bycia w złym miejscu. Z powodu braku umiejętności gastronomicznych moje główne zajęcie to przyjmowanie zamówień i pomoc Thelmie w najprostszych czynnościach przy kuchni. W ogóle mnie to nie rozwija, niczego mnie nie uczy. Bardzo chcę znaleźć inne zajęcie, lecz czuję, że delikatnie wpadłam już w koleiny standardowego życiowego kręgu: wracam zmęczona, długo odsypiam, a dzień wolny spędzam na odpoczynku. Ciężko mi się zebrać i poszukać nowej pracy – szczególnie, że nie mam żadnych kwalifikacji – ale jednocześnie wiem, że muszę. W tym konkretnym przypadku nie mogę zawieść samej siebie. Po prostu nie mogę.

Kończę wstępnie oporządzać salę, wracam na zaplecze. I wtedy widzę, że…

W ciągu ułamka sekundy krew zaczyna się we mnie gotować, a uderzenie gorąca sprawia, że powoli biorę głęboki oddech. O mały włos, a wydałabym z siebie jakiś krótki, wysoki dźwięk.

Na moich oczach ten ulany skurwysyn gładzi Thelmę po tyłku i nachyla się do niej, szepcząc coś do ucha z paskudnym uśmiechem. Widać, że dziewczyna ma ochotę zniknąć i jest bliska płaczu, choć trzyma się dzielnie.

Zamurowuje mnie ten widok. Jeszcze nie dostrzegli mojej obecności, bo stoją do mnie tyłem, więc mogę podjąć dowolną decyzję, łącznie z wycofaniem się do sali. Tego, rzecz jasna, nie mam zamiaru uczynić, a możliwość postąpienia w ten sposób gości w mej głowie przez jakąś jedną milionową sekundy, po czym grzecznie ucieka w popłochu.

Ale co mogę zrobić?

Próbuję dość do siebie i widzę, jak dłoń szefa unosi się delikatnie. Zaczyna bezszelestnie klepać prawy pośladek Thelmy. Ręka dziewczyny odruchowo próbuje wędrować w tamtym kierunku, aby powstrzymać agresora, lecz w ostatniej chwili cofa się. Pracodawca przesuwa dłoń w kierunku centrum, wpycha wszystkie palce poza kciukiem pomiędzy uda i wiem, że zaraz po prostu chwyci…

- Ekhem - odchrząkuję z teatralną emfazą. Mogłam to zrobić trochę inaczej: upuścić widelec, stuknąć o framugę drzwi, cofnąć się o dwa kroki i zawołać szefa z daleka. Wtedy sytuacja rozwiązałaby się niby przypadkiem, bo nikt nie podejrzewałby, że widziałam całe zajście. Ale w tej krótkiej chwili mój mózg zdecydował, żeby pójść ze skurwysynem na noże. Nie, nie będę udawać. Widziałam wszystko i do wszystkiego jestem w tej chwili zdolna.

Szefowi rzednie mina, zerka na mnie z ukosa i ewakuuje się do „biura”, emanując gniewem. Thelma milczy, nie rusza się – zapewne jest jej wstyd, choć przecież zupełnie niepotrzebnie, bo to on powinien teraz spalić się z zażenowania swoim zachowaniem. Czekam jeszcze chwilę, nie wiedząc, czy powinnam od razu podejść, czy też dać dziewczynie dojść do siebie.

Wtedy dociera do mnie, że być może mój akt „odwagi” mógł być pocałunkiem śmierci nie tylko dla mnie, ale i dla Thelmy. Skoro już go z nią nakryłam, jakie będą jego następne kroki? Przypuśćmy, że mnie zwolni – wtedy moja koleżanka straci wszelkie argumenty, bo przecież już udowodniła, że sama nie powstrzyma go przed niczym, a bez solidarnego wsparcia rozumiejącej toksyczność tego syfu współpracowniczki pozwoli mu na wszystko. Facet może też wyrzucić nas obydwie, a przecież nie wiem, czy ta naiwna i potulna dziewczyna może sobie pozwolić na utratę pracy z dnia na dzień, jakakolwiek by ona nie była.

Czyli co? Nie zrobiłam dobrze?

Ale w takim razie… jak miałam postąpić?

Podchodzę do niej i biorę ją za rękę. Oczy jej się szklą, przygryza wargę.

- Wszystko już jest dobrze – mówię cicho, ale na tyle głośno, żeby ten gnój mnie usłyszał.

Kątem oka widzę, że szef ulatnia się tylnym wyjściem. Odprowadzam go nienawistnym wzrokiem. Skurwiel trzaska za sobą tak, że nawet w swoim mieszkaniu na Wielkim Pasie bym go usłyszała.

Dobrze wie, jak to rozgrywać. Ode mnie dostałby w takiej sytuacji co najwyżej kopa w jaja, ale Thelma to dla niego cel idealny. Teraz dziewczyna milczy, a ja zastanawiam się przez chwilę, co bym zrobiła, gdybym na te kilka minut mogła stać się nią.

Czy faktycznie bym się nie dała? Czy może nagle okazałoby się, że mam powody, aby zostać w tej toksycznej pracy? Może strach i zaskoczenie sparaliżowałyby mnie? Przecież nie mam o tym wszystkim pojęcia.

I mimo że zrobiłam dobrze, to w naszym nienormalnym świecie nadal mam poczucie wtrącenia się w nieswoją sprawę. Chce mi się rzygać, chcę się zapaść pod ziemię. A przede wszystkim – chcę wyjść, wypaść przed maskę samochodu tego śmiecia, wyrzucić go z siedzenia kierowcy i zacząć okładać pięściami, aż jego twarz zamieni się w czerwoną breję.

Czuję, że sama zaraz się rozpłaczę. Ze złości. Z bezsilności.

- Wszystko jest dobrze – odpowiada Thelma, znów jakby wyczuwając moje rozterki. Zebrała się szybciej niż ja. W okamgnieniu wrócił aksamitny, sympatyczny głos, w którym z ledwością mogę wyczuć nutkę rozpaczy i smutku. Podnosi mnie to lekko na duchu.

- Dziękuję ci – dodaje i momentalnie znowu smutnieje. Jej kasztanowe włosy próbują to maskować, ale bezskutecznie. Widzę, że z chwilą, gdy powiedziała te słowa, coś w niej pękło.

Prowadzę ją do pogrążonej w półmroku sali, gdzie przy jednym ze stolików odsuwamy krzesła i siadamy tuż obok siebie. Ciągle trzymam ją za rękę.

- Thelma… - zaczynam. Bardzo nie chcę się w tej chwili mądrzyć, więc mija dłuższy moment, nim zbieram odpowiednie słowa:

- Nie chcę oceniać tego, co tam zaszło. Nie chcę ci prawić żadnych lekcji. Ale… przecież widzę, że od kiedy się zatrudniłam, ten typ coraz bardziej się do ciebie zaleca, pozwala sobie na coraz więcej.

Nie zaprzecza. Dobrze wie, że widziałam niejednokrotnie, jak szeptał do niej coś, gdy tylko na chwilę wychodziłam i z irytacją przerywał, kiedy wracałam. Dopiero teraz, po przelaniu czary goryczy, zaczynam uświadamiać sobie, ile razy tak było. I że do tej pory wmawiałam sobie naiwnie… Właśnie – co? Że nic się nie dzieje? Że to nie moja sprawa? A może, że mi się wydaje? Człowiek jest w stanie opowiedzieć samemu sobie najgłupszą bajkę i uwierzyć w nią, jeśli płynące z niej wnioski podtrzymują fundamenty strefy komfortu.

- Czy ty… - kontynuuję. - Czy on ma na ciebie jakieś haki? Szantażuje cię? Czy ja ci mogę jakoś pomóc?

Thelma nic nie mówi. Jej twarz nie wyraża emocji, a oczy wpatrują się w nicość.

- Jeżeli chcesz, możemy razem poszukać czegoś nowego. Mam trochę odłożonych pieniędzy, ty pewnie też trzymasz jakiś grosz pod poduszką. Zaciskając pasa powinnyśmy dać radę przez kilka tygodni...

- To nie jest takie proste – przerywa mi i jest to chyba najbardziej stanowcza zbitka słów, jaką kiedykolwiek słyszałam z ust tej dziewczyny. Spokojnie czekam, aż sama podejmie wątek i obserwuję, jak światła kolejnych mijających knajpę samochodów rozświetlają na chwilę tę niewinną twarz, która nie ukazuje niczego, a jednocześnie ukazuje naraz wszystko; milion emocji, których nie da się wyrazić słowami.

Milczymy kilka długich minut, w czasie których Thelma na zmianę uspokaja się i znów roni łzę.

- Powiedzmy, że mam trochę kłopotów finansowych – mówi wreszcie.

- Kredyt? - pytam spokojnie. - Czynsz? Choroba?

Po chwili dowiaduję się, jak naiwne były moje przypuszczenia, gdyż Thelma patrzy mi w oczy i rzuca słowo, którego nigdy bym się w tej sytuacji nie spodziewała:

- Mafia.

- Mafia? - pytam, mając nadzieję, że się przesłyszałam.

- Mafia – szepcze obojętnie, nie patrząc już na mnie.

Przyglądam się przez jakiś czas twarzy Thelmy, szukając oznak dowcipu albo sarkazmu, ale nie znajduję ich. Dziewczyna odwróciła wzrok, wbiła go w świat za oknem, a ja milczę i próbuję to sobie poukładać w głowie.

- W sensie… - podejmuję w końcu. - W sensie, prawdziwa mafia? „Ojciec Chrzestny” i te sprawy? Czy to jakieś slangowe określenie?

- I tak już za dużo ci nagadałam… Przepraszam. Dzięki za pomoc… - Thelma uśmiecha się z wysiłkiem i wstaje od stolika. Wychodzi na zaplecze, zgarniając z wieszaka przy przejściu swoją kurtkę.

Pusta sala przytłacza mnie swoją ciszą. Chciałabym siedzieć tutaj do rana, odcięta, bez konieczności działania. Albo jeśli nie do rana – to przynajmniej do czasu, aż to wszystko minie, a ja będę mogła przemknąć pod osłoną nocy do swojego mieszkania. Przykleić się do szyby tramwaju, wrzucić coś spokojnego na słuchawki, doczołgać się do drzwi, zamknąć się na cztery spusty. Zalać się w trupa? Raczej nie, to nie w moim stylu. Tylko pogorszyłoby sytuację.

Może po prostu wziąć szybki prysznic i ukryć się przed tym chorym światem pod kołdrą?

- Thelma! - krzyczę w stronę zaplecza. Nie odpowiada mi. Zrywam się z krzesła, mając nadzieję, że jeszcze ją złapię. Zdążam w ostatnim momencie. Podbiegam do niej i chwytam ją za ramię, co ewidentnie jej się nie podoba. Gdyby była trochę mniej złotą i potulną osóbką, pewnie wyrwałaby mi się teraz, odepchnęła mnie i wybiegła.

Stoimy nieruchomo. Thelma w końcu odwraca się do mnie. W oczach ma łzy, ale zachowuje spokój.

- Byli u mnie tydzień temu i powiedzieli, że mam czas do końca miesiąca, aby spłacić kolejną ratę. Inaczej połamią nogi mojemu ojcu. Pokazali mi nawet zdjęcie, jak bawi się z jednym z wnuków w domku za miastem…

Zupełnie nie wiem, jak zareagować na tę informację. Dwadzieścia minut temu Thelma była dla mnie uśmiechniętą, dobrą kumpelą bez większych zmartwień i sekretów, a teraz… Cóż, prawdę powiedziawszy – nigdy nie pytałam o jej życie prywatne. Choć i tak wątpię, że po paru tygodniach znajomości byłaby zdolna do zrzucenia na mnie takiej bomby. Potrzeba było wstrząsu, aby wpuściła mnie tylną furtką do swojego życia.

- Zdjęcie było zrobione z ukrycia, ale z bardzo bliska. Zrobione przez nich...

- Thelma… - szepczę, bo muszę coś powiedzieć. Muszę usłyszeć swój głos, aby znów uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

- Pytasz, czy to jest prawdziwa mafia? Jak z „Ojca Chrzestnego”? Nie wiem, sama oceń. Dla mnie jest wystarczająco prawdziwa i muszę zarabiać, żeby...

Oczy Thelmy zamykają się, głos zastyga jej w gardle. Przytulam ją, gładzę po głowie.

- I tak ledwo… - pociąga nosem. - Ledwo daję radę ze spłacaniem tego ich… długu. Biorę wszystkie nadgodziny, wszystkie zastępstwa, nawet dorabiam w wolne dni, ale… Oni naliczają odsetki, więc dług… Nie do końca chce topnieć, Evelyn...

Nie pytam, skąd w ogóle się wziął, bo dobrze znam Thelmę i wiem, że albo dała się komuś wykiwać przez swoją dobroduszność, albo faktycznie potrzebowała błyskawicznie pieniędzy, żeby komuś pomóc. Zresztą, nie interesuje mnie odpowiedź. Nie chcę bawić się w ciekawską. Czegokolwiek Thelma by mi nie opowiedziała, i tak z moich ust padłoby to, co właśnie z nich pada, czyli:

- Powiedz mi, w jaki sposób mogę ci pomóc.

***

Słabo znam Thelmę.

Nie jestem zbyt biegła w nawiązywaniu głębszych znajomości, ale nawet ja wiem, że bycie dla siebie miłymi w pracy to jeszcze nie przyjaźń. A przebywanie ze sobą w tej pracy przez dwanaście godzin to nie wspólna, kameralna impreza albo oglądanie seriali przy piwie i chipsach połączone ze zwierzaniem się z problemów.

Nie mam nawet pewności, czy ta dziewczyna faktycznie jest nieskazitelnie dobra, a w zasadzie – mam pewność, że nie jest. Bo nikt taki nie jest. Na ile maska, którą przywdziewa w „Oriental Barze” reprezentuje jej prawdziwe oblicze? Tego nie wiem. Może ta druga Thelma, ta po godzinach pracy, ma jakiś paskudny sekret, albo łamie komuś serce? Może przy bliższym poznaniu jest toksyczna?

Nie mam pojęcia. Możliwe, że nigdy się nie dowiem. Ale obstawiam, że nawet w najgorszym wypadku nie jest na tyle zła, żeby nie chcieć jej pomóc.

Krążę po mieszkaniu, rozważając w głowie wszystkie scenariusze rozmowy, którą zaraz odbędę. W dłoni trzymam kartkę z numerem telefonu. Nie powinnam tego robić – to nie moja sprawa, poza tym jestem w dobrej sytuacji jeśli chodzi o pieniądze. Mogłabym zwolnić się od zaraz, poszukać innej pracy i zupełnie się odciąć… lecz nie potrafię tego zrobić. Prawdopodobnie wplątuję się w jakieś kompletne naiwniactwo, jak skończona idiotka. Ledwo wróciłam do stanu równowagi i już wypatruję kolejnych skórek od banana, na których można by się poślizgnąć. Wprowadzam do swojego życia chaos na własne życzenie.

Tylko co z tego?

Co innego mam z tym życiem robić? Biernie się przyglądać? Już za długo to robiłam. Najpierw z przymusu – to zrozumiałe. Ale teraz, gdy cokolwiek zależy ode mnie, nie pójdzie już tak gładko.

Z agresją chwytam telefon i wstukuję numer. Jakie to wszystko jest bez sensu. Co mnie obchodzi ta Thelma? Czy kiedykolwiek coś dla mnie zrobiła, poza zostaniem dłużej i umyciem tej pierdolonej podłogi? Nie.

Ale ja nie wierzę w świat, w którym duża przysługa musi być poprzedzona inną dużą przysługą.

Bo wtedy nikt nie robiłby niczego właściwego.

Sygnał. Kolejny. I kolejny. Już mam się rozłączać, gdy słyszę szelest, a po drugiej stronie odzywa się jakiś facet.

- Co.

Nawet nie pofatygował się, aby nadać „zdaniu” ton pytający. Zanim zdąża puścić we mnie wiązankę przekleństw i rozłączyć się, wcinam mu się w paradę.

- Dzwonię w sprawie koleżanki. Thelmy Woodward.

- No, co tam u niej? - pyta z udawaną czułością. - Tylko mi nie mów, że się przekręciła!

- Wszystko u niej w porządku. Na tyle w porządku, że znalazła kogoś, kto chciałby renegocjować jej dług.

Koleś po drugiej stronie parska i zaczyna kaszleć.

- Hah… Renegocjować. Podoba mi się, że dzwonisz i nie pierdolisz wokół tematu, tylko idziesz do rzeczy. No, to słucham

- Chcę ją uwolnić od tego długu. Wiem, że to raptem dziesięć tysięcy. Jest jakiś sposób?

Znów odpowiada mi śmiech, który powoli zaczyna mi działać na nerwy. Śmiech i cherlanie – raczej nie takie towarzyszące przeziębieniu. Ciekawe, na co jest chory ten gość?

- „Sposób” – powtarza zjadliwie. - Kim ty, kurwa, jesteś?

Nie odpowiadam na to pytanie i czekam, aż sam mi powie.

- Ty myślisz, że żyjesz w jakiejś grze komputerowej? Że ci dam teraz zadanie, a ty je wykonasz i wszystko będzie cacy? W ogóle… - w jego głosie wyczuwam, że właśnie w zakłopotaniu i irytacji uniósł otwartą dłoń w okolice głowy. - Cofnijmy się trochę. Powiedz mi: dlaczego ja w ogóle z tobą rozmawiam? Dlaczego miałbym kontynuować tę rozmowę zamiast się rozłączyć?

- Powiedziałabym ci – odpowiadam spokojnie – ale musiałbyś dać mi minutę, w trakcie której zapomniałbyś, że jestem gówniarą, którą trzeba traktować protekcjonalnie. Minuta i możesz się rozłączać. Gwarantuję, że już nie zadzwonię.

Słyszę westchnięcie pełne niedowierzania, ale i pogodzenia się z sytuacją. Sama bezszelestnie wypuszczam powietrze z ulgą, gdy gość odpowiada:

- Słucham cię.

Przejeżdżam dłonią po włosach i siadam przy biurku.

- Wiem trochę o... strukturach waszego typu. Może brzmi to śmiesznie, ale nie chcę cię zanudzać, więc poprzestańmy na tym, że po prostu wiem. Jest parę grubszych typów, jest hierarchia, ale gdzieś na dole zawsze ktoś musi wykonywać gównianą robotę. I przeważnie to są albo zagubione szczeniaki, albo margines społeczny. Mięso armatnie. Kolesie od noszenia worków z prochami albo cyngle zastraszające właścicieli sklepów samym parszywym wyglądem. Tacy, którzy nawet nie do końca wiedzą, dla kogo pracują. I ja też bym nie wiedziała, bo nie mam już nawet pojęcia, kim ty jesteś, a nad tobą pewnie są dalsze poziomy wtajemniczenia, bo jesteś płotką, o czym świadczy to, że w ogóle mogę do ciebie zadzwonić. Tym całym mięsem armatnim nikt się specjalnie nie przejmuje. Zginą, to zginą. Wpadną, to wpadną. I tak wiedzą, że nie mogą puścić pary z ust, bo prędzej czy później ich zabijecie. I dlatego do tych najbardziej gównianych robót ślecie albo ograniczonych umysłowo patusów i ćpunów, albo właśnie szczeniaków. Tylko że z tym wiąże się pewne ograniczenie: to nie są ludzie najwyższej jakości. Trzeba mieć na nich oko i przy akcjach bardziej skomplikowanych niż okradnięcie automatu z napojami sumarycznie sprawiają więcej kłopotów niż jest z nich pożytku. Nie dba się za bardzo o ich przeszkolenie, bo i tak są niewiele warci.

- No, dobra – facet przerywa mi znudzony. - Wytłumaczyłaś, na jakiej zasadzie działa twoim zdaniem świat. Pierdolisz głupoty, ale przynajmniej masz świadomość, że jesteś paprochem. Teraz konkret. Co ty byś chciała zrobić, żeby umorzyć ten dług?

Wpatruję się w posadzkę, milcząc przez moment. Dobre pytanie – do czego jestem w stanie się posunąć?

- Nie wiem – odpowiadam wreszcie. - Ty mi powiedz. Jak trzeba rozładować jakiś trefny towar albo coś zarekwirować, to mogę ci się przydać. Byle bez przemocy i obijania komuś mordy. Nie jestem gangusem z prawdziwego zdarzenia, ale zawsze będę lepsza niż łepek zwinięty spod bloku, no i zrobię to nie dla pieniędzy, tylko dla koleżanki. Pomogę wam w czymś, a wy jej odpuścicie ten śmieszny dług. I nie będziecie się czaić za krzakiem w ogródku jej ojca, żeby robić niepokojące fotki.

Jako że skończyłam swój wspaniały monolog, czekam na replikę. Boję się – a w zasadzie: jestem pewna – że się totalnie wygłupiłam. I dopiero teraz dochodzi do mnie, że nie ma już odwrotu, bo wspomniałam mu o Thelmie. Jeżeli się rozłączę i odetnę od sprawy, wyjdzie na to, że jedynie narobiłam zamieszania. Dobrze, że nie zdążyłam o tym pomyśleć, bo gdybym mogła cofnąć czas, na pewno nie wykonałabym tego telefonu.

Dobrze – albo i źle. Zależy, co stanie się dalej.

- Okej, słuchaj – facet odchrząkuje i ścisza nieco głos. - Ujmę to tak: dziewczyna jest mało ważna. Ten jej dług to ja wciągam do prawej dziurki w nosie na przestrzeni trzech dni. Ale zasady to zasady.

- Wiem. I dlatego dzwonię z uczciwą ofertą.

- A ja dlatego pytam wprost: co możesz zaoferować?

- A czego potrzebujecie?

Mafiozo rubasznie się śmieje i znów łapie go kaszel. Mija dobrych kilkanaście sekund, zanim odzyskuje mowę.

- Potrzebuję dużo forsy, paru wiernych, młodych dupeczek i tony koksu, żebym mógł spokojnie dożyć starości.

- Tego ci nie mogę zaoferować.

- To po co mi zawracasz dupę?

Nie wiem, co na to odpowiedzieć, bo nie mam nastroju do żartów. Gość chyba to wyczuwa, bo mówi:

- Okej. Ale to nie jest sprawa na telefon. Dam ci adres, moi ludzie sprawdzą cię na żywo i wtedy zobaczymy, co da się zrobić.

Notuję koordynaty, które prawdopodobnie są opuszczonym miejscem na odludziu, w którym nikt nie usłyszy mojego krzyku, gdy będą mi wyrywać paznokcie i przypalać sutki papierosami.

- Tylko wiesz… - dodaje mój rozmówca. - Mimo wszystko, to nie są przelewki. Można nawet trafić w tak zwane miejsce odosobnienia… - ewidentnie dobiera słowa tak, aby nie powiedzieć magicznego słowa przez telefon. Uwalniam go z tej lirycznej męczarni:

- Spokojnie. Byłam w więzieniu i nie planuję tam wracać.Co im powiemy o tym rabunku? Na to nie ma

żadnej wymówki. Nie ma czegoś takiego jak

usprawiedliwiony rabunek.

- „Thelma And Louise”

3

Jest na Wałach jedno fantastyczne miejsce nad rzeką.

Jego wyjątkowość polega na tym, że brzeg Wstęgi ma przeważnie dwa humory. Albo jest zindustrializowanym, pełnym ludzi i asfaltu pasem, albo wręcz przeciwnie – zarośniętym, niedostępnym łonem natury. Niewiele się w nim ostało fragmentów, które są czymś pomiędzy: miejscami dzikimi, lecz jednocześnie łatwo dostępnymi dla przechodnia niewyposażonego w podręczną maczetę.

Byłabym w stanie policzyć takie punkty na palcach jednej ręki, a w jednym z nich – moim ulubionym – właśnie siedzę z książką oraz bezalkoholowym piwem. Słońce muska moją twarz, a ja mam ochotę już stąd nie odchodzić. Jednocześnie wiem, że zmienię zdanie, gdy się ściemni, a nad rzeką pojawią się komary, toteż daję sobie jeszcze dwadzieścia minut i spadam stąd. Szczególnie, że mam coś do zrobienia, i to raczej w mocno określonych ramach czasowych.

Jestem zadowolona z faktu, iż wpadnięcie w sidła normalnego życia oraz przesycenie bodźcami wolności nie sprawiło, że przestałam czytać. Nadal, tak jak w więzieniu, sięgam po kolejne pozycje i potrafię się w nich bez reszty zatopić. Teraz trzymam w ręku „Króla szczurów” Jamesa Clavella, którego to („Króla…”, nie Jamesa!) znalazłam na śmietniku pod swoim blokiem. Jest coś intrygującego w kartkowaniu literatury będącej po takich przejściach – pożółkłej, już skazanej na bycie makulaturą, ale w ostatniej chwili cudownie ocalonej. Szczególnie, jeśli jest to dobra literatura, a mistrzowsko opisane przygody autora w japońskim obozie dla jeńców z pewnością się do tej kategorii zaliczają. Dlaczego tak mi się podobają? Pewnie, bardziej lub mniej podświadomie, z powodu motywu więzienia. Nadal cierpię na syndrom niedowierzania, że to wszystko już za mną, a czytanie takich opowieści jest teraz dla mnie jak przeglądanie treści snu, w którym brałam udział.

A może czytam to ku przestrodze? Żeby przypominać sobie, jak bardzo nie chciałabym tam wrócić? Nie wiem – wolę więc trzymać się wersji, że to po prostu cholernie dobra powieść.

Brzeg jest tu na tyle łagodny, że mogłabym nad nim usiąść i moczyć stopy we wciąż nagrzanej wodzie. Wpadam na ten pomysł trochę za późno, by był sens go realizować, więc koniec końców ograniczam się do kilku kolejnych stron książki oraz kilku ostatnich łyków napoju.

Po drugiej stronie rzeki Thelma zapewne informuje gości, iż będzie przyjmować ostatnie zamówienia. Jako że chcę do niej przyjść na piechotę, muszę się powoli zbierać. Podnoszę z ziemi kocyk, wytrzepuję z niego paprochy i pakuję się do drogi.

Przejście tych dwóch kilometrów niespiesznym tempem zajmuje mi pół godziny. Ciężko tak wracać do hałasu i pyłu po paru godzinach błogiego wypoczynku nad Wstęgą, ale co zrobić – ludzie miewają w życiu większe dylematy. Z Szarej skręcam w znane mi dobrze zaułki, którymi dochodzę do „Oriental Baru”.

Nie byłam tu od kilku dni. Potrzebowałam odpoczynku po akcji u jubilera, więc nie poszłam na swoją zmianę, informując o nieobecności lakoniczną wiadomością tekstową, na którą nie dostałam odpowiedzi. Replika przyszła dopiero wieczorem i brzmiała: „możesz już wcale się tu nie pojawiać”. Nie chciało mi się nawet polemizować z tym komunikatem. Ujmując to metaforycznie, moja umowa zatrudnienia zręcznie tańczyła pomiędzy fundamentalnymi zasadami kodeksu pracy, więc raczej byłam już bezrobotna. I jakoś nie miałam ochoty błagać o powrotne przyjęcie.

Czekam obok zaplecza. Najpierw widzę, jak chwilę przed zamknięciem wychodzi mój niedawny pracodawca. To dobrze z dwóch powodów: po pierwsze, bardzo mi na tym zależało, bo chuja nie lubię, a po drugie – oblech nie zajmuje się dziś molestowaniem po godzinach. Same pozytywne wiadomości.

Odczekuję jeszcze pół godziny i w drzwiach pojawia się Thelma. Przez chwilę szarpie się z klamką, a upewniwszy się, że wadliwy zamek na pewno złapał, odwraca się na pięcie celem ewakuacji.

- Cześć – wołam z daleka.

Przez moment stoi nieruchoma – tak zaskoczona, że nawet nie jest w stanie w pierwszej chwili tego wyrazić. Po prostu patrzy na mnie z obojętnością, zupełnie jakby coś mało interesującego przykuło jej uwagę na ulicy. Nagle wyraz twarzy dziewczyny zmienia się ze skamieniałego na radosny.

- Eve! - mówi, ale nie wykonuje ruchu w moją stronę. Ja również stoję w miejscu, bo wydaje mi się to urocze i trochę zabawne.

- Tak, to ja – odpowiadam teatralnie, rozkładając ręce w geście bezradności.

- Myślałam… że coś ci się stało – dodaje Thelma i dopiero teraz zaczyna do mnie iść żwawym krokiem. Zatrzymuje się pół metra przede mną i kładzie mi dłonie na ramionach, jakby sprawdzając, czy jestem cała i zdrowa, a przede wszystkim: prawdziwa.

- Miałam więcej szczęścia niż rozumu, ale wszystko jest okej – uspokajam ją. - Mogę cię odprowadzić?

- Jasne! - niemal krzyczy entuzjastycznie, wybucha śmiechem i bierze mnie pod ramię. Od tej pory idziemy w stronę jej mieszkania, które znajduje się jakiś kilometr stąd. - Jejku, mogłaś chociaż zadzwonić!

- Ciężko mi to racjonalnie wyjaśnić, ale miałam taką akcję, że jak już doczłapałam do domu, to bałam się głośniej oddychać z obawy przed zdemaskowaniem.

- Będzie co opowiadać.

- Jeszcze jak!

Nasze kroki przez chwilę przyjemnie szumią i stukają w ciszy. Delektując się tym ulotnym klimatem, zerkam na twarz koleżanki. Thelma nagle wydaje się być smutna, jakby było jej nieco niezręcznie. Po chwili dowiaduję się, dlaczego.

- Szef mocno się na ciebie wkurzył. Wziął na zastępstwo jakąś nową dziewczynę.

Kamień spada mi z serca po usłyszeniu tej wieści – najgorsze, co mogłoby się teraz stać, to brak trzeciej osoby, przy której właściciel „Oriental Baru” siłą rzeczy musi powściągać molestatorsko-drapieżną część swej gównianej osobowości.

Słysząc, że nie spieszę się z odpowiedzią, Thelma precyzuje:

- Chyba ciężko ci będzie już wrócić...

- Nie ma do czego – śmieję się. - Poszukam czegoś nowego. Powiedz lepiej, co z twoimi długami.

Mina Thelmy nie rozjaśnia się, więc zgaduję, że pod tym względem też nie jest za dobrze.

- No właśnie… - wydusza z siebie w końcu. - To sprawiało, że bardzo się o ciebie bałam. Bo oni powiedzieli, że nie dałaś rady i...

- Nie dałam rady?! - oburzam się pół żartem, pół serio. - Ale z nich parówy!

- Nie znam szczegółów. Powiedzieli tylko, że dług dalej jest taki, jaki był, tylko kupiłam sobie trochę więcej czasu.

- Banda oszustów – szepczę pod nosem, cudem powstrzymując się przed rzuceniem mocniejszą obelgą. - No, ale co zrobić. Technicznie rzecz biorąc, z ich perspektywy dałam ciała, chociaż tak naprawdę uratowałam im skórę.

- Nie dzwoniłaś potem do nich?

- Dzwoniłam. Nie odbierali. Zadawali ci jakieś pytania o mnie?

Thelma przez moment przebiega myślami po ostatnich kilkudziesięciu godzinach.

- Nie – kręci głową z przekonaniem. - Pytali tylko, czy widziałam cię po tej akcji. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie.

- Nie chcieli nawet wiedzieć, jak się nazywam? Gdzie mieszkam?

- Nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: