- W empik go
Sumienie Amazonii - ebook
Sumienie Amazonii - ebook
„Sumienie Amazonii” to dziennik wyprawy „Śladami Arkadego Fiedlera – 80 lat później”. Pięciu podróżników, pasjonatów dzikiej przyrody amazońskiej, jeden (autor) uzbrojony w długopis i notes, a czterech (Mileniusz Spanowicz, Paweł Klepka, Rafał Konieczny, Tomek Siuda) w aparaty fotograficzne i kamery, wspieranych przez Indian z plemienia Katana, zagłębia się na miesiąc w niedostępne rejony najpotężniejszej na Ziemi puszczy, aby pokazać światu jej nieprzemijające piękno i nienaruszalne dobro. Bo las amazoński to nie tylko miliardy drzew, zwierząt i owadów, ale także czysta metafizyka z całym jej bogactwem przeżyć i doświadczeń.
Arkady Radosław Fiedler (zodiakalny Baran) – poseł na Sejm RP V, VI i VII kadencji, podróżnik z zamiłowania, współtwórca i współwłaściciel (z bratem Markiem) Muzeum-Pracowni Literackiej Arkadego Fiedlera wraz z Ogrodem Kultur i Tolerancji w Puszczykowie pod Poznaniem (www.fiedler.pl), gdzie wybudowali m.in. kopię piramidy Cheopsa (w skali 1:23) i naturalnej wielkości model żaglowca „Santa Maria”, na którym Kolumb odkrył Amerykę.
Arkady R. Fiedler jest współautorem wydawnictw National Geographic: „Między niebem a piekłem”, „Wyprawy na koniec świata” i „Świat na talerzu” oraz autorem książek: „Barwny świat Arkadego Fiedlera”, „Wabiła nas Afryka Zachodnia”, „Najpiękniejszy ogród świata”, „Majowie. Reaktywacja”, „Chwała Andów”, „Dolina stuletnich młodzieńców”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-022-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kontynent południowoamerykański budził się z wolna do życia. Z wysokości prawie dwunastu kilometrów wyglądał w szarym brzasku jak nieprzenikniona maska. I nagle przez szarość przebił się wspaniały i klarowny obraz potężnej rzeki. Amazonka jawiła się w dole niczym olbrzym, który zagarnia przestrzeń i nie kryje obecności, zdając się wieścić wszem i wobec: Oto jestem! Patrzcie! Podziwiajcie!
Miałem ją jak na dłoni. Gigantyczna rzeka spinała wodną klamrą o barwie kawy z mlekiem prawie całą szerokość Ameryki. Widziana z samolotu w glorii nadchodzącego dnia, ucieleśniała niespożyte siły natury. Była jak dzikie, swobodne zwierzę, wężowymi ruchami przemierzające kontynent. A człowiek przy jej majestacie – taką małą, lichą drobiną, nawet tu, w nowoczesnym boeingu, technicznej ikonie dwudziestego pierwszego wieku. Kiedy nadejdą kolejne stulecia z jeszcze wspanialszymi boeingami i wszelkiej maści aparatami latającymi nad królową rzek, ona pozostanie nieprzerwanym odniesieniem do wieczności. Wody Amazonki płyną od milionów lat i zapewne płynąć będą w nieskończoność, otaczając Amerykę Południową szczególnym nimbem.
Niech więc tak się zacznie niniejsza opowieść – od niedoścignionego widoku potężnej rzeki, która zawładnęła ogromnym obszarem, zwanym Amazonią, i która z podobną mocą włada ludzką wyobraźnią.31 października – 5 listopada, sobota – czwartek
Pod koniec października i na początku listopada mieszkanie Mileniusza Spanowicza w La Paz, stolicy Boliwii, staje się bazą wypadową uczestników Ekspedycji Amazońskiej „Śladami Arkadego Fiedlera – 80 lat później”. Jest nas pięciu chłopa. A więc Mileniusz, który mieszka w Boliwii od kilkunastu lat, współpracując jako fotograf z tutejszym oddziałem Wildlife Conservation Society. Mileniusz to główny organizator naszej ekspedycji i jej niezaprzeczalny spiritus movens. A więc Paweł Klepka, wiceprezydent Poznania w latach 1998-2002, odpowiedzialny za zebranie od sponsorów takiej ilości funduszy, żeby wyprawa mogła dojść do skutku w kształcie przez nas zamierzonym. Podziwiam Cię, Pawle. Chłopie, jak Ty to robisz, że szefowie firm – na ogół raczej nieskorzy do subsydiowania czyichś obcych pomysłów – dla Ciebie otwierają skarbonkę? A więc Rafał Konieczny, artysta plastyk i fotograf, który w Boliwii był już wielokrotnie i dobrze poznał ten fascynujący kraj, towarzysząc Mileniuszowi w jego wcześniejszych amazońskich eskapadach. A więc Tomek Siuda, najmłodszy uczestnik ekspedycji, filmowiec i fotograf, powodowany ambicją nakręcenia ciekawego filmu z naszej wyprawy. Za ów projekt trzymam kciuki, Tomku. Pokaż Amazonię w zgodzie ze swą pasją, zapałem i filmowymi umiejętnościami, których Ci tylko pozazdrościć. No i ja, piszący te słowa, najstarszy w naszej piątce, ale nie sądźcie, że nadwątlony kalendarzem i przez upływ czasu zetlały jak przeterminowany papier – co to, to nie! Moim zadaniem – napisać relację z naszej podróży. Jeśli u pozostałych uczestników ekspedycji podstawowym narzędziem jest aparat fotograficzny oraz kamera filmowa, to u mnie notes z długopisem. To moje nieodłączne atrybuty, z którymi nie rozstaję się ani przez chwilę. Notes jak gdyby zrósł się ze mną, stając się czymś w rodzaju duchowego żołądka, do którego wrzucam wszystkie obserwacje z podróży, różne myśli mądrzejsze i głupsze, paletę wszelkich wrażeń i refleksji – z nadzieją, że przefermentują w godziwą opowieść o amazońskiej przygodzie. Cały czas pamiętam, że duchowym patronem wyprawy jest mój świętej pamięci Ojciec, Arkady Fiedler. Noblesse oblige.
Do amazońskiej puszczy nie wchodzi się, rzecz jasna, ot, tak po prostu, jak do sklepu z ulicy. Przygotowania do naszej wyprawy trwały długie miesiące. Osobiście zrezygnowałem z kandydowania na posła kolejnej kadencji Sejmu RP (po dziesięciu latach posłowania), żeby cały swój czas poświęcić ekspedycji. Przygotowania obejmowały szeroki wachlarz działań, dobrze o tym wiedzą doświadczone wygi podróżnicze. To cała epopeja – zbieranie funduszy oraz wybór i kupno sprzętu wyprawowego. Ale na tym nie koniec przygotowań. Niezbędny jest również trening kondycyjny. Puszcza, daleka od bukolicznego charakteru, słabych gotowa sponiewierać, dopiero z silnymi się liczy i toleruje ich obecność. Nie mniej ważne jest merytoryczne nastawienie do podróży. Zanim wnikniesz do amazońskiej puszczy, naucz się jej najpierw z książek, filmów, fotografii. Zachłannie, dniem i nocą, myśl o niezmierzonym lesie tropikalnym. Rozbudź w sobie tęsknotę i ciekawość i nie wstydź się wysyłać mentalnego sygnału, że jesteś gotów na spotkanie. Bo las amazoński to nie tylko miliardy drzew, zwierząt i owadów, ale także czysta metafizyka z całym jej bogactwem przeżyć i doświadczeń.
Cała nasza piątka jest silnie zafascynowana Amazonią, która tu, w La Paz, wydaje się jeszcze odległym, na poły fantasmagorycznym celem. Stolica Boliwii, położona na zawrotnej wysokości blisko czterech kilometrów nad poziomem morza, stanowi dramatyczne zaprzeczenie tego wszystkiego, co uosabia Amazonia. Przyroda wokół miasta, które wdrapując się na strome zbocza wielkiej doliny, zbliżyło się do nieba, jest marna, jałowa i daleka od niebiańskiej aury. W powietrzu tlenu jak na lekarstwo, z tego powodu stale boli nas głowa. Uporczywy zamęt głowy to pierwszy zwiastun czającej się choroby wysokogórskiej, zwanej soroche. Dla ludzi gór, nawykłych do zmniejszonej ilości tlenu, choroba nie istnieje, ale tobie, przybyszu z nizin, może tęgo dać się we znaki, jeśli ją zlekceważysz. Więc nie ignoruj jej. Soroche tylko czeka na twój lekkomyślny krok. W pierwszej chwili pozwala biegać po mieście z niepowstrzymaną energią, a biegaj sobie do woli, przyszła ofiaro, a szalej, sił nie oszczędzaj jak młody rumak – soroche wręcz uwielbia takich ryzykantów. W pewnym momencie rzuca się na osłabiony niedostatkiem tlenu organizm i zwala z nóg. Dosłownie. Lądujesz w szpitalu, a stan twój paskudny, objawami zbliżony do ciężkiego zawału serca, choć to akurat z zawałem niewiele ma wspólnego. Polscy księża, prowadzący w La Paz swoje parafie, opowiadali nam o niemiłej przygodzie Ryszarda Kapuścińskiego, przecież podróżnika nad wyraz doświadczonego, który w podniebnym mieście stracił kiedyś czujność i nie oszczędzał się, skutkiem czego, ugodzony przez soroche, trafił do tutejszego szpitala na całe trzy tygodnie.
Pomni sorochowego niebezpieczeństwa, nie forsujemy tempa codziennego uzupełniania zapasów na wyprawę tudzież pakowania się. Jednak soroche dalej krąży wokół nas jak drapieżnik. Chociaż pijemy herbatkę z liści koki, słynną mate de coca, i zażywamy jakieś biało-czerwone tabletki od Mileniusza – andyjska dolegliwość nie odpuszcza. Mózg wyraźnie gorzej pracuje, mam trudności z policzeniem (nie do wiary!), ile jest szesnaście minus pięć. Cały czas odczuwam lekki stan oszołomienia i otępienia. Soroche jest niby zawzięty, demoniczny byt, bezlitośnie usiłujący rzucić cię na kolana, jakby pragnął wybić ci z głowy pociągającą wizję przygody czekającej nas w Amazonii.
Wobec tego wszystkiego nasze ruchy nabierają statecznej, wyważonej powolności. Leniwy krok żółwia to jak rodzaj tarczy przed zjadliwością soroche, choroby, dla której jest bez znaczenia, czy nosisz głośne podróżnicze nazwisko, czy mniej znane – łupnie każdego, kto o niej zapomni lub ją zignoruje. Tak więc festina lente – śpiesz się powoli.
Mimo to szybko rosnący stos wyprawowego sprzętu, potrzebnego w puszczy, wypełnia przestrzeń Mileniuszowego mieszkania coraz śmielej i łapczywiej. Najpierw zajmuje powierzchnię jednego pokoju, potem korytarza, w końcu ma chrapkę na pokój, gdzie śpi Mileniusz. Z każdym dniem ubywa wolnego metrażu, przybywa ekwipunku, który sortujemy według jego przydatności i dzielimy na mniejsze części, pakując do worków i plastikowych skrzynek. W tych specyficznych okolicznościach, lustrując zakupione przez nas akcesoria i biorąc je po kolei do ręki, doznaję osobliwej więzi z nimi, o którą wcześniej nigdy bym siebie nie podejrzewał. Bo czy można polubić przytargane z lapaskiego sklepu wiadro szczególnym, wyjątkowym lubieniem i uznać je za partnera? Wejść z nim, jak to się mawia, w bliską relację? Nagle ze zdziwieniem uświadamiam sobie, że można, a nawet więcej: trzeba, i to koniecznie. Dotyczy to również łopaty. Tak samo – maczety. Namiotu. Latarek na czoło. Dwupalnikowej kuchenki na gaz z butli. Różnych garnków. Patelni. Gromadzonych przez nas zapasów żywności. Słowem – całego wyposażenia obozowego, tych wszystkich elementów składowych, absolutnie niezbędnych do życia przez szereg tygodni w amazońskim lesie deszczowym i gwarantujących powrót do domu w dobrej kondycji. Ażeby bliscy w lot cię rozpoznali i nie pomylili z zombi.
Ta wzbierająca kupa obozowych utensyliów, zapełniająca Mileniuszowe mieszkanie, zdaje się nabywać nowych, niespodziewanych uprawnień i właściwości. Zyskują prawo nazywania ich potężnymi sprzymierzeńcami garstki białych ludzi, którzy zdobyli się na odwagę zamieszkania w amazońskiej dziczy. Bardzo chcemy wierzyć w użyteczną moc zebranych tu przedmiotów. Pięciu ludzi, jeśli o nas chodzi, już nieźle się z sobą pokumało, nabrawszy do siebie zaufania; wiedzą, co kto potrafi i na co go stać. Teraz kolej na nasz ekwipunek. Leżący na podłodze plastik i metal zaczyna wysyłać ciepłe, przyjazne fale, które są jak szczery uśmiech dający do zrozumienia, że oto jesteśmy po waszej stronie, niczym niezawodne anioły stróże. I jeszcze – że z nami nie zginiecie w przepastnych odmętach „zielonego piekła”. Na tym przesłaniu, jak gdyby zawartym w zgromadzonym przez nas sprzęcie, ufnie i mocno się oprzemy podczas najbliższych tygodni spędzonych w najwspanialszej puszczy świata. Z dala od lodówki, telewizora, samochodu, kolei, telefonu, rodziny, psa i kota, gazet, książek, Internetu, kina i teatru, o polityce nie mówiąc. Wytrzymamy? Wytrzymamy!6 listopada, piątek
Dzisiaj opuszczamy La Paz, pobudka o piątej rano. O szóstej przyjadą pod mieszkanie Mileniusza dwie wcześniej zamówione taxi, które zabiorą naszą piątkę na lotnisko. O 7.45 mamy stamtąd samolot do Cobija, siedemdziesięciotysięcznej stolicy departamentu Pando, położonej na północ od La Paz. Część bagaży zabieramy z sobą, większość nadaliśmy do Cobija autobusem kilka dni wcześniej.
Dopiero teraz, gdy samolot wzbija się w powietrze i oddala od La Paz, dostrzegam z wysokości, jaką przyrodniczą mizerię zostawiamy za sobą. Ziemia pod nami jałowa, naga, w odcieniu szarobrązowym, jak gdyby pozbawiona wiary w siebie, melancholijna, niepłodna i nieżyczliwa. Wzrok więc mimowolnie ucieka od tej zajadłej martwoty i kieruje się w stronę cudownego zjawiska, jakim jest stewardesa w naszym samolocie. Z pięknej, nieco egzotycznej twarzy dziewczyny wyczytuję pomieszanie krwi rasy białej z indiańską. W jej przypadku obie rasy jakby ramię w ramię i w pełnej zgodzie współpracują z sobą w stworzeniu dzieła doskonałego, wypieszczonego w każdym detalu. Czy urzekająca twarz boliwijskiej stewardesy mogłaby stanowić żywy portret Boliwii? Dziewczyna – to się wyraźnie czuje – jest świadoma swej urody popartej ciałem o idealnych proporcjach. Porusza się między pasażerami samolotu z gracją i wdziękiem pięknego motyla, skutecznie odrywając naszą uwagę od szarej, nijakiej ziemi pod nami.
Sprowokowany bujną urodą stewardesy, wybiegam myślą ku Amazonii, do której wnikniemy za kilka dni. Do jej oszałamiającego bogactwa form przyrodniczych, które na nas czekają. Będzie to mój pierwszy raz w Amazonii, swoisty debiut, i tak się też trochę czuję – jak nowicjusz w obliczu nieznanej mu wspaniałości. Dotąd buszowałem przede wszystkim w Andach, czy to w Peru, Ekwadorze, czy w Boliwii. Te wszechpotężne i wszechwładne góry zostawiły niezatarty ślad w mojej pamięci. Zainspirowały do napisania dwóch książek: „Chwała Andów” i „Dolina stuletnich młodzieńców”. Do tej pory, wyjeżdżając w świat, raczej unikałem podróżniczych ścieżek mojego Ojca. Wybierałem własne trasy, powodowany osobistymi pomysłami na kolejne wyprawy, które miały owocować materiałem literackim oraz ciekawymi eksponatami wzbogacającymi nasze podróżnicze muzeum w Puszczykowie pod Poznaniem. Bywało jednak, że tu i ówdzie nasze szlaki się przecinały, i choć były to chwile krótkie i rzadkie, czułem wzmożone bicie serca na myśl, że gdzieś tu w pobliżu, dziesiątki lat przede mną, wędrował mój Ojciec ze swoją pasją odkrywania i podziwiania świata.
Teraz jest inaczej. Chyba dojrzałem do zmierzenia się z Amazonią, w której Ojciec czuł się jak ryba w wodzie. W końcu, do licha, też jestem Arkady i też Fiedler (od urodzenia). Amazonia weszła w nerwy i krew naszej rodziny zbyt głęboko, by o niej zapomnieć i ją pomijać w podróżniczych planach.
Pod koniec godzinnego lotu, w miarę zbliżania się do Cobija, ziemia odżywa i nabiera wigoru. Zdradzając namiętną chęć rodzenia, okrywa się płaszczem coraz gęstszej roślinności. Tropikalna wilgoć i temperatura, w zmowie z ziemią, odprawiają zielone czary. Im bliżej strefy tropikalnej, tym częściej i chętniej spoglądamy przez szyby samolotu w dół, rzadziej zaś na stewardesę, której powab obecnie zdaje się przegrywać z żywiołem natury.
Gdy lądujemy w Cobija i wychodzimy z samolotu na zewnątrz, ciepłe, wilgotne powietrze, miłe jak pieszczota, bierze nas w posiadanie i zapowiada bliskość tropików. Temperatura – dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza. Dwie taksówki zawożą nas i bagaże do hotelu Diana w centrum miasta. Mileniusz i ja zajmujemy jeden duży pokój, Rafał, Paweł i Tomek – drugi. Diana to imię mojej starszej córki, więc hotel dobrze mi się kojarzy. W Cobija zamierzamy zostać dwie doby, tyle powinno wystarczyć na dokonanie ostatnich zakupów przed wyruszeniem do boliwijskiej części amazońskiej puszczy. Miasto, które rozłożyło się u wrót do niej, jest jednocześnie miastem granicznym. Płynąca tu rzeka Acre oddziela Cobija od Brasilei po stronie brazylijskiej. Oba miasta oraz kraje łączy w tym miejscu most Przyjaźni, po którym obywatele obu nacji swobodnie chodzą w jedną i drugą stronę.
Uwinąwszy się z zakupami, również i my przechodzimy do Brasilei przez nikogo nie zaczepieni. Siadamy w niedużej kafejce i zamawiamy dwie rzeczy, o których w Cobija tylko pomarzyć – wyśmienitą brazylijską kawę, słynną cafesinio, oraz sok z owoców palmy assai. Kawa – marzenie. Gorąca niczym ognista samba, wydziela aromat tylko dla niej zarezerwowany. Jednocześnie mocna i wyrazista jak silny charakter, uwodzi język i podniebienie, ochoczo flirtując z kubkami smakowymi. Wnet czule rozgrzewa żołądek, po czym wdaje się w romans z innymi zmysłami, drażniąc je i pobudzając do przyjemnej reakcji. Brazylijską kawę pije się łyczek po łyczku, nieśpiesznie, można powiedzieć, z uczuciem, jakbyś ją całował. Odwzajemnia się tym wszystkim, co ma w sobie najlepszego. Bo to jest cafesinio. Płynna samba, która porywa do życia.
Z kolei, kiedy popijam sok z owoców assai, świetnie gaszący pragnienie, odżywa w mojej pamięci wspomnienie szczególnego afektu mego Ojca do tych niezwykłych palm, smukłych jak tancerki. Z entuzjazmem rozwodził się nad nimi w książce „Ryby śpiewają w Ukajali”. Dlatego bardzo chcę je poznać, te nadobne assai. Zobaczyć, czy także na mnie mocno podziałają. Zrozumieć ich magię, a przez nie – magię Amazonii. Więcej. Nie tylko zrozumieć, ale wziąć w niej bezpośredni udział. Stać się jej znaczącą częścią. Nieco gruzełkowaty sok z assai, o lekko drewnianym posmaku, ma barwę ciemnobrązową. Przyjmijmy, że jest to kolor nadziei na rychłe spotkanie z właściwą palmą assai, zdobiącą amazoński las.
Zabierając się do pisania tej książki, myślałem, od czego zacząć. Korciło mnie, żeby z miejsca zacząć od Amazonii. Pominąć wcześniejsze etapy podróży, jakby nie istniały, i od razu zająć się wyłącznie puszczą, czyli głównym celem naszej ekspedycji. Wtedy jednak naciągałbym fakty, ponieważ w rzeczywistości nasza piątka – co zabrzmi paradoksalnie – wcale nie zdradza zamiaru pędzenia do puszczy na łeb, na szyję. Nie to, że się ociągamy, bo to nieprawda. Powodem braku pośpiechu jest sama droga do Amazonii. Przeradza się w niebanalne i ekscytujące wydarzenie, które zapada w pamięć i którego nie sposób traktować po macoszemu.
Festina lente – śpiesz się powoli. Hołdując tej zasadzie, czynimy z nieśpiesznej drogi do Amazonii, począwszy od La Paz, równouprawnioną bohaterkę naszej wyprawy. Uczy nas ona cierpliwości. Z wolna odsłania przed nami różne aspekty podróży i daje czas na jeszcze lepsze poznanie się. Nie goni, nie ponagla. Nie zmusza do ciągłego obserwowania wskazówek zegarka. Przeciwnie. Wspaniałomyślnie pozwala naszym organizmom na spokojną, niewymuszoną aklimatyzację, rzecz istotną podczas wyprawy. A ponadto przywodzi na myśl dawnych podróżników, to, jak podróżowali – bez zadyszenia. Krzysztof Kolumb, James Cook, Vasco da Gama, Magellan, doktor Livingstone. I cała plejada innych. Równoleżnikom i południkom nie deptali po piętach za wszelką cenę. Pokonywali teren po trosze, kawałek po kawałku, by nie rzec – ewolucyjnie. Wszystko po drodze do wyznaczonego celu było warte przystanku i przyjrzenia się z bliska. Podróż rozciągnięta w czasie dojrzewała jak owoc na drzewie. Obecnie lata się z kontynentu na kontynent samolotem, a ja pamiętam peregrynacje z moim Ojcem, kiedy do Afryki czy obu Ameryk płynęliśmy statkami. Podróż trwała znacznie dłużej i pęczniała od nieprzeciętnych wrażeń. W naszym przemierzaniu świata było dużo więcej naturalności, szczególnej swobody. Każdy kolejny dzień przynosił coś nowego. Było to jakby stopniowe przeciąganie nici przez perełki nie byle jakiej wartości.
Dzień kończymy w naszym hotelu Diana małym pijaństwem i toastami. Za Amazonię i powodzenie wyprawy. Za naszą przyjaźń i bliskich. Pijemy kaszasę, brazylijski bimber pędzony z trzciny cukrowej, kupiony w jednym z alkoholowych sklepów Cobija. Samej kaszasy nie da się pić. Smakuje podle, barbarzyńsko, ale spoufalona z coca-colą cywilizuje się i przechodzi przez gardło jak gdyby z łagodnym uśmiechem i zapewnieniem, że krzywdy nie wyrządzi. Potrzebny nam taki moment lekkiego odlotu. Długie miesiące przygotowań do wyprawy, niepewność, czy zbierzemy dość funduszy, dobieranie odpowiedniego sprzętu na wyprawę – to wszystko trzymało nas w nieustannym napięciu, które teraz, kiedy sprawy idą po myśli, domaga się rozładowania.
Najbardziej rozkleja się Mileniusz, szef naszej ekspedycji. Nic dziwnego. To na niego spadło najwięcej spraw do załatwienia. To on zdobywał od boliwijskich władz stosowne zezwolenia na wyprawę, gromadził sprzęt i umawiał się z indiańskimi przewodnikami, których zabieramy z sobą w podróż. Czekają na nas w osadzie Chive nad rzeką Madre de Dios. To w końcu nie kto inny, tylko Mileniusz martwił się o dobre, solidne łodzie, bez których nie bylibyśmy w stanie dać nura w amazoński las. Tyle rzeczy na jego głowie, ponadto ogromne poczucie odpowiedzialności za powodzenie wyprawy i bezpieczeństwo każdego z jej uczestników. Więc Mileniusz ma święte prawo lać w siebie kaszasę i całkowicie się rozluźnić. Ochoczo wtórujemy mu w tym procederze. Niezłomny, twardy i zahartowany przez trudy życia oraz amazońską puszczę obieżyświat odkrywa przed nami bardziej wrażliwą i delikatną stronę swego charakteru, z którą na co dzień nie obnosi się przed światem. Pamiętam, jeszcze w La Paz, mój szczery zachwyt na widok malowanych przez niego obrazów, których zdjęcia trzymał w komputerze. Wpatrywałem się w nie jak urzeczony. Obrazy miały w sobie coś z niepospolitej aury i ducha Salvadora Dali, siła ich wyrazu po prostu rzucała na kolana. Już wtedy pomyślałem sobie, że człowiek, którego stać na tak pełne wyobraźni malarstwo, w głębi ducha musi być niesłychanym wrażliwcem. Widzę go jako istotę złożoną z mnóstwa doświadczeń. Ten jego rodowód z arcyciekawego pnia sefardyjskich Żydów, ten jego krzyż pański z bliskim członkiem rodziny, zakamieniałym antysemitą, śmierć matki, gdy miał osiem lat, jego dramatyczny rozwód z amerykańską żoną, lekarką, która nie obroniła się przed alkoholizmem, jego dwie piękne i mądre córki, bliskie ojcowskiemu sercu, ta jego miłość do malarstwa, Amazonii i fotografowania, jego poczucie humoru, nieprzeciętna, błyskotliwa inteligencja, jego Magda, dziewczyna z Warszawy, której, bywa, nie widzi miesiącami, ale na skok w bok nigdy by sobie nie pozwolił, jego serdeczna, wieloletnia przyjaźń z Rafałem Koniecznym, członkiem naszej ekspedycji – poukładajmy to wszystko razem w całość jak elementy puzzli, a staniemy przed osobowością jedyną w swoim rodzaju, której się nie zapomina.
Z Mileniuszem dzisiejszego wieczoru jest tak, że im więcej kaszasy wlewa w swe gardło, tym szerszym strumieniem wypływa z jego duszy rzewna opowieść człowieka mocno przez życie doświadczonego.
Czas na spoczynek. Jutro kac gigant murowany. Zbiorowy, całej naszej piątki. Do Amazonii zbliżamy się powoli, z lekka zygzakując. Dobranoc, Ameryko!7 listopada, sobota
Po wczorajszej kaszasowej libacji spałem, o dziwo!, całkiem nieźle, przykryty tylko cienkim prześcieradłem. Kacyk szczęśliwie mnie ominął, za to daje się we znaki Mileniuszowi i Tomkowi. Obaj po śniadaniu próbują rozprawić się z nim za pomocą krótkiej drzemki. Pomaga o tyle, że nie tracąc zbyt wiele czasu, wkrótce całą piątką ruszamy w rozgrzane ciepłym powietrzem miasto.
Tropiki stoją u bram Cobija, odczuwamy to coraz wyraźniej. Otulają człowieka jakby ciepłą kołdrą, przygotowując na spotkanie z prawdziwym żarem Amazonii. Chodzą słuchy, że temperatura dochodzi tam do czterdziestu stopni Celsjusza (w cieniu), a wilgotność powietrza sięga niemal stu procent. Dla białego człowieka, uformowanego przez klimat umiarkowany, to nie przelewki. Jeśli więc w drodze do Amazonii jeszcze możemy sobie ociupinę niefrasobliwie pofolgować, to już w samej puszczy – uchowaj Boże!
Cobija to typowe miasto na rozstaju, pomiędzy dwoma światami, bez wyrazu i polotu, które w szumie i hałasie odchodzi od natury pod naporem aut oraz niezliczonych motocykli. Oto częsty obrazek: na motorze jedzie aż czworo ludzi, ojciec, matka, dwoje małych dzieci. Wszyscy oni, kurczowo uczepieni jeden drugiego, tworzą osobliwy ładunek, jakąś żywą paczkę wysłaną z miejsca w miejsce. W tej przesyłce zapewne gnają też różne nadzieje, oczekiwania, wszelkie ludzkie plany i potrzeby związane z miastem ulokowanym na przedpolach puszczy. Cobija bezwstydnie mizdrzy się do wszystkich wszechwładną i tandetną chińszczyzną, rozplenioną w sklepach. Na pierwszy rzut oka wydaje się być przybytkiem absolutnie nudnym, nieciekawym.
Zdanie zmieniam trochę później, wprawdzie nie całkowicie, tylko częściowo, ale to wystarczy, by w odruchu sympatii ogarnąć Cobija nieco cieplejszą myślą. Na początek wypada bliżej się przyjrzeć tutejszym mieszkańcom. Jak w starej piosence – mają w sobie coś, doprawdy, takie coś… Są na luzie, pełni naturalnych odruchów i jakiejś na poły zwierzęcej elastyczności. Naładowani naturalną energią, przywodzą na myśl zielone rośliny rosnące wokół nich, które kwitną, wydają owoce, co spokojnie dojrzewają, tworząc klimat bezpieczeństwa i spokoju odwiecznego. Uderza mnie, że ludzie tu nie są tak mocno sformatowani przez zakazy i przepisy, jak w Europie. Nie dają się przez nie osaczyć. Wywijają się sianem, prowadząc z nimi swoistą grę na zasadzie – kto kogo. Tutejszym motocyklistom wiatr swobodnie hula we włosach, bo nagminnie nie zakładają kasków. Choć prawo tego wymaga, jego stróże tolerancyjnie przymykają oczy. Czerwone światło na skrzyżowaniu? Jeśli akurat droga przed nami wolna, to jedziemy, panowie, śmiało, żadne światła nie będą nami dyrygowały! Bo akurat nie kolory świateł tu najważniejsze, lecz wrodzone poczucie swobody, jak u ptaków, i dziwnie silny gen niezależności, charakteryzujący mieszkańców Cobija. Nie idą na udry z prawem, skądże znowu! Z zakazami, przepisami i rozporządzeniami jedynie się droczą, pokazując im figę, robiąc na złość i traktując przez nogę. Bagatelizowanie spraw i realiów ich świata – z tym obywatel Cobija budzi się rano, a wieczorem kładzie spać, zasypiając jak dziecko, któremu udały się dzienne figle z wszelkiej maści kodeksami.
Podobnie się dzieje nie tylko w Cobija. Mileniusz opowiada, jak to kiedyś doświadczył w pewnym niedużym miasteczku, gdzie zamierzał przenocować, absolutnej wolności decyzji i nieskrępowania jego mieszkańców powodowanych szczególnym rodzajem ułańskiej fantazji. Pytając w hotelu o parking, usłyszał, że oczywiście, mamy bezpieczne miejsce dla pańskiego auta.
– Ale gdzie ono? – pyta Mileniusz, nie widząc w zasięgu wzroku nawet śladu parkingu.
– Tutaj, na miejscu – pada odpowiedź i nagle otwierają się przed nim szerokie wrota prowadzące do restauracji.
– Tu mam wjechać, do środka? – Mileniusz nie ukrywa zdumienia.
– Tak, wjeżdżaj pan! – W parę sekund stoliki idą na bok i miejsce dla auta zrobione. – No, śmiało!
I wjechał – samochodem do wnętrza restauracji, jak gdyby nigdy nic.
W miejscowości Apolo, dokąd kilka lat wcześniej trafił Mileniusz z Rafałem Koniecznym, było trochę inaczej, choć niezupełnie. Zaczęło się od znaczących spojrzeń mieszkańców, kierowanych w stronę obu przybyszy. Ki diabeł? Początkowo nie rozumieli, o co chodzi, ale wyczuwali rosnącą wokół nich atmosferę zaciekawienia. Coś wisiało w powietrzu. Ludzie na ulicy przyglądali im się natarczywie, goniły ich zagadkowe szepty. Mileniusz i Rafał nabierali coraz większej pewności, że z jakiegoś powodu zwrócili na siebie uwagę mieszkańców Apola. W tej sytuacji, będąc obcymi w mieście, mogliby żywić obawy, że w sposób niezamierzony czymś podpadli mieszkańcom. Jednak strachu nie czuli, ponieważ ciekawość ludzi wobec nich była pozbawiona wrogości. Przeciwnie. Mieszkańcy coraz częściej i śmielej pozdrawiali ich na ulicy z przyjaznym uśmiechem na twarzy. Obaj utwierdzali się w przekonaniu, że trafili do miasteczka ludzi bardzo miłych i uprzejmych wobec przyjezdnych. Jak niewiele trzeba dla dobrego samopoczucia – trochę życzliwości innych! Mileniusz z Rafałem pęcznieli z zadowolenia i dumy. Ciesząc się z okazywanej im sympatii, coraz bardziej wychwalali Apolo. Przeto nieśpieszno im było do wyjazdu. W przyjaznym mieście czuli się jak pączki w maśle.
Aż jednego dnia któryś z mieszkańców, wziąwszy na odwagę, podszedł do nich i zapytał wprost:
– Kiedy to zrobicie?
Zaskoczeni, spojrzeli na niego, potem po sobie:
– Co mamy zrobić?
Mieszkaniec zaśmiał się nerwowo.
– No, przecież wiecie… – I wymownym ruchem pociągnął palcem po gardle.
Dopiero wtedy dowiedzieli się wszystkiego. Tego mianowicie, że kiedy przyjechali do Apola i ulokowali się w hotelu, po miasteczku poszedł hyr, iż przybyło dwóch specjalistów od mokrej roboty celem pozbawienia życia prezydenta Boliwii, Evo Moralesa, który akurat przebywał gdzieś w pobliżu. Było to niedługo po głośnym incydencie w mieście Santa Cruz, na wschodzie kraju, gdzie siły specjalne strzelały do grupki rzekomych zamachowców, podobno planujących zgładzenie prezydenta. I oto nagle, jak grom z jasnego nieba, do Mileniusza i Rafała dotarło, że miasteczko nie może się doczekać, kiedy przybysze dokonają zamachu. Nikt nie wzywał policji, nie podnosił alarmu. Mieszkańcy najwyraźniej utożsamiali się z przyszłymi „zamachowcami” i dobrze im życzyli, pragnąc, by gardłową sprawę załatwili raz-dwa.
Strach, obawa, lęk, panika – w każdym z tych pojęć zgromadzona jest potworna energia, która psychikę człowieka może rozerwać na strzępy. Nie na żarty przerażeni, Mileniusz z Rafałem raptem jasno sobie uświadomili, że zawisło nad nimi realne niebezpieczeństwo. Pewne było, że lada chwila dowiedzą się o nich władze i albo zaczną do nich strzelać, albo przynajmniej wtrącą do paki. Prysnęły sielskie nastroje. Wizja przyjemnego miasteczka przeobraziła się w ponurą wizję miejsca, mogącego złamać im życie. Uciekać stąd! Uciekać jak najprędzej!
Uciekli. Chyłkiem. W pośpiechu, z nerwami na wierzchu, targani niepokojem.
Zostało im niezatarte wspomnienie zadziwiającej reakcji mieszkańców Apola. Ich poryw, jakby niepoczytalny, szalony, trudny do ogarnięcia, niejasny i niewiarygodny. Pozostała pamięć ludzi naznaczonych genem niezależności, którzy z nieokreślonych pobudek coś sobie ubzdurali, najzwyklej uroili, wymyślając fantasmagorię, a ona zaczęła żyć własnym życiem i przybierać na sile, zagarniając ludzkie umysły, aż stała się groźna.
Obiad jemy w Campo Grande, brazylijskiej restauracji w Cobija. Towarzyszy nam Erica, pracownica tutejszego uniwersytetu, dobra znajoma Mileniusza. Oboje mają tajemnicze miny. Szykują nam na uczelni niespodziankę, o której Mileniusz napomyka już od wczoraj. Jedzenie w restauracji prowadzonej przez Brazylijczyków – palce lizać, a intrygująca zapowiedź niespodzianki tylko wzmaga apetyt, przydając obiadowi dodatkowego smaku.
A zatem, po drodze do Amazonii – Universidad Amazonica de Pando. Nim osiągniemy puszczę, chwytają naszą uwagę kolejne etapy drogi, które zdają się wstrzymywać nas przed ostatecznym celem, kierując zaciekawienie w inną stronę. Wabią i nęcą, przywołując ku sobie niczym mityczne syreny, ale nie po to, by omamić i pożreć. Coraz mocniej myślę o tym, że nasza podróż do Amazonii układa się w pasmo zdarzeń i zjawisk, przenikających się wzajemnie, jakby temu procesowi towarzyszyła jakaś nadrzędna logika, sterująca naszą wyprawą. Zauważam, jak na tych poszczególnych etapach, będących niby kamienie milowe, dojrzewamy i po prostu zmieniamy się. Już nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, co wcześniej, na początku wyprawy. Żegnam się bez żalu ze starymi nawykami, ich miejsce powoli zajmują nowe odruchy, wynikłe z nowej sytuacji. Przed wyprawą wypicie w domu filiżanki kawy po śniadaniu i przejrzenie gazety stanowiło nieomal rytuał, bez którego nijako było zaczynać dzień. To minęło bez echa. Kiedyś oglądanie telewizyjnych wiadomości wieczornych i zaspokajanie specyficznego głodu informacji o wydarzeniach w Polsce i na świecie stawało się prawie przymusem, w każdym razie szczególną celebrą, w której brałem udział. W boliwijskiej rzeczywistości przeszło jak sen, na szczęście.
Obecnie ten czy inny zestaw dotychczasowych przyzwyczajeń, nawyków – to już historia. Krzepniemy. Pięć przeróżnych osobowości i życiorysów, które się z sobą spotkały, teraz zazębiają się wzajemnie, zacieśniając przyjazne więzy. Tworzymy zespół.
W końcu stajemy przed okazałym gmachem uniwersyteckim, w miejscu, gdzie zbudowana ze stalowych krat brama oddziela nas od wąskiego i dość długiego dziedzińca, okolonego z jednej strony budynkiem, z drugiej – wysokim, ceglanym murem. Erica zniknęła we wnętrzu gmachu, natomiast my czekamy na niespodziankę z lekko przyśpieszonym biciem serca, trochę jak dzieci, którym obiecano jakąś atrakcję. Trwa to słuszną chwilę, dopóki na końcu dziedzińca
nie pojawia się człowiek. Wyszedł z budynku i zbliża się ku nam powolnym krokiem. Towarzyszy mu – nie, to nie jest przywidzenie! – wielki jaguar. Piękny kot spokojnie i z godnością kroczy obok człowieka, jakby był dobrze ułożonym psem, tyle że znacznie większym.
Scena niezwykła, będę ją pamiętał. Człowieka i dzikie zwierzę łączy jakaś wspólna, zagadkowa historia, która zbliżyła ich do siebie, przełamując naturalne bariery oddzielające istoty dwunożne od czworonożnych. Spoglądam pytająco na Mileniusza. On zna tę historię. Erica też zna jej dramaturgię, tak samo uniwersytet w Cobija, a razem z nim – całe miasto.
Początek owej historii zaczyna się trzy lata wcześniej, poza miastem, w okolicy gospodarstwa prowadzącego hodowlę bydła, do którego podkrada się samica jaguara. Jest głodna. Dopiero co urodziła jaguarzątko, które karmi własnym mlekiem. Jak każda troskliwa matka, nieważne, czy ludzka, czy zwierzęca – chce, by jej małe rosło zdrowe i silne. I obojętne, czy to Pan Bóg tak postanowił, czy natura – jest drapieżnikiem i musi polować, zabijać, aby mogła przeżyć ona i jej potomstwo, będące w tej chwili całym jej światem.
Jest tuż po połogu, na domiar głodna, dlatego nie w pełni sił. W tym stanie znacznie trudniej upolować dziką, silną kapibarę lub tapira. Jaguarowa matka podejmuje więc decyzję, by napaść na zwierzę hodowane przez człowieka. Takiemu zwierzęciu daleko do czujności leśnej fauny. Można je podejść i zaskoczyć, jakby było ślepe i głuche. Chowane u człowieka, przez niego karmione, doglądane, wobec kłów i pazurów drapieżnika pozostaje bezbronnym celem, zdobyczą nader łatwą, czymś w rodzaju jaguarowej bułki z masłem.
Dla samicy jaguara prawdziwym problemem jest człowiek, właściciel hodowli. Doświadczenie nauczyło ją, że nie ma z nim żartów. Dysponuje dziwnym kijem, który wydaje straszny huk, po którym – widziała to – silny, wspaniały jaguar, władca tej krainy, pada na ziemię jak długi i już nie wstaje. Więc boi się tego człowieka i grzmiącego kija, ale jest głodna i musi wykarmić swoje kocię, bo z woli Pana Boga czy natury jest dobrą, troskliwą matką, z silnym poczuciem matczynego obowiązku – i dlatego przełamuje strach, ostrożnie skradając się do stada. Rozdzierają ją dwa wrodzone instynkty: samozachowawczy, który każe unikać niebezpieczeństwa, oraz macierzyński, stojący na straży ciągłości gatunku. Obydwa potężne i każdy ciągnie w swoją stronę, chce zdobyć przewagę. Górę bierze ten drugi. Jaguarowa matka coraz bliżej hodowlanego stada. Jeszcze chwila, a w ruch pójdą ostre kły i pazury. Wtedy pada strzał. Celny. Wystrzelony przez człowieka kawałek żelaza rozrywa stalowe mięśnie drapieżnika i gasi jego życie.
Zostaje kocia sierota, małe, bezbronne jaguarzątko. Matka nie zdążyła nauczyć go radzenia sobie w puszczy, więc pozostawione bez opieki, wnet by zginęło, gdyby nie ci sami ludzie, którzy zastrzelili jego rodzicielkę. Przygarnęli kociaka i oddali pod opiekę uniwersytetowi w Cobija. Tu zaś, znalazłszy bezpieczne schronienie, młody jaguar rósł jak na drożdżach. Po trzech latach osiągnął już ponad siedemdziesiąt kilogramów wagi. Kiedy teraz obserwujemy przez bramę owe kilogramy, obciągnięte wspaniałym futrem w cętki, sunące obok swego opiekuna z niebywałą gracją – rośnie mój podziw dla tak spektakularnego zjawiska amazońskiej natury. Robimy zdjęcia, Tomek filmuje. Jaguar ma na imię Toto. Za dwa lata osiągnie pełną dorosłość, jego waga wzrośnie do stu kilogramów. Prawo boliwijskie brzmi surowo: dorastającego jaguara trzeba zwrócić naturze albo oddać do ogrodu zoologicznego. Chowany wśród ludzi Toto już nie wróci do puszczy, bo zginąłby tam, nienawykły do polowania i życia na swobodzie. A zatem ogród zoologiczny? Też nie. Sęk w tym, że uniwersytet sprzeciwia się umieszczeniu jaguara-pupila w zoo, tak samo jego stały opiekun. Człowiek ten, liczący około czterdziestki, pokazuje nam z dumą świeże zadrapania na rękach i ramionach, będące śladami po jaguarowych pazurach, powstałymi w wyniku wspólnych zabaw z kotem. Mam nieodparte wrażenie, że dla opiekuna ślady te są dobitnym wyrazem wielkiej zażyłości między człowiekiem i zwierzęciem. Wymownym symbolem ich silnej, osobistej więzi, wyrosłej na styku świata natury i współczesnej cywilizacji. Co ciekawe, z próbą zatrzymania jaguara na terenie uniwersytetu solidaryzuje się całe miasto. Mieszkańcy traktują uniwersyteckiego podopiecznego niby coś w rodzaju żywego talizmanu. Pozwalają, aby piękny kot zawładnął ich wyobraźnią. Toto zdaje się przybliżać im to, co już dawno utracili – bezpośredni kontakt z naturą. Z kolei żartownisie bawią ludzi gadką, iż Toto prędzej czy później napisze pod uniwersyteckim dachem dysertację i stanie się pierwszym w świecie uczonym jaguarem.
Robi się późne popołudnie. W drodze powrotnej do hotelu znów przedzieramy się przez miejski zgiełk i wszechobecny warkot pędzących na łeb, na szyję we wszystkie strony motocykli. Miasto u bram Amazonii bucha oparami spalin. Wyznaczają jego granice. Bez pardonu stygmatyzują miejsce, które dawno temu było puszczą. Ale zapomniało, jak to jest, kiedy zamiast motocykli oraz gęstych spalin bujały w czystym powietrzu piękne motyle i rozlegał się głos leśnych stworzeń.
Nagle jednak wpadasz na ogromne drzewo, rosnące przy ulicy, a ono się przedstawia: jestem mango. I wskazuje na dziesiątki dojrzałych, żółtopomarańczowych owoców, leżących u jego stóp, po które nikt się nie schyla. Więc ty się schylasz i bierzesz owoc do ręki. Siadasz gdzieś z boku, otwierasz nóż i rozcinasz mango. Z pomarańczowego wnętrza uwalnia się, jak dżin z butelki, aromatyczny zapach terpentyny, jedyny w swoim rodzaju, smakowity, czarujący. Wdychasz go z lubością i przez chwilę nie myślisz o spalinach. Następnie bierzesz do ust soczysty miąższ o barwie słońca. Ciesząc się niepowtarzalnym smakiem, jakbyś odbierał silny sygnał. Od Amazonii. Jestem tuż za progiem! Czekam! Przybywaj!
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej