Sumienie - ebook
Sumienie - ebook
Sumienie, to powieść psychologiczna, przedstawiająca przeżycia, wątpliwości i rozterki ławnika Piotra, głosującego za karą śmierci dla dwukrotnego mordercy kobiet. Utwór zawiera istotne i ciągle aktualne pytanie o sens moralny stosowania kary śmierci w naszym cywilizowanym świecie. Powieścią tą akcentuje Zbigniew Nienacki swoją nieugiętą postawę humanisty i artysty, poczuwającego się do odpowiedzialności za rozwiązania podstawowych problemów etycznych schyłku XX wieku, w tym także tych dotyczących sfery praw człowieka.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7741-115-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Czy stało się coś? — spytała Zofia, zauważywszy ruch strzałki na szybkościomierzu.
— Nie, nic się nie stało — odpowiedział.
Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” — pomyślał. Ustąpił skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko.
Zatrzymał auto w przydrożnym lasku. Tuż za zakrętem drogi znajdowała się stara karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu.
— Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci. Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie.
Milczała. Spytał:
— Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie?
— Po co? — wzruszyła ramionami.
Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała, że cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego żoną od dziesięciu lat, a to szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona.
— Wracajmy do domu — rzekła.
— Dlaczego? — zdumiał się. — Sądzisz, że nie mam prawa do wypoczynku dlatego, że ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, że podpisałem wyrok bez cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było najmniejszych okoliczności łagodzących.
Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, że mówił to nie do niej, a do siebie.
— Wracajmy — powtórzyła.
Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, że jest tak, jak powiedział. W pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych książek, może w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce — tylko tam mógł poczuć się znowu pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie, mówiła mu, że zacznie od spraw małych i nieważnych, po których będzie spał spokojnie, lecz potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest na nie zbyt delikatny i wrażliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach, ale nie chciała także być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała.
— Sądzisz więc, że powinniśmy wrócić? — zapytał.
I nie czekając na potwierdzenie zawrócił.*
Wystarczyło, że znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę jego życia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą, biblioteki rozciągającej się wzdłuż przeciwległych ścian — a rezygnacja z wycieczki wydała mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, że taki sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, że popatrzył na nią z pretensją.
— To nierozsądne, co zrobiliśmy — stwierdził. — Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście.
Zrozumiała, że tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej.
— Mam przepierkę — powiedziała. — Nie zapominaj, że przez cały tydzień pracowałam od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania.
Poszła do łazienki, zanim zdążył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w mieszkaniu, wiedziała, że jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On też miał swój azyl — garaż samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka godzin dziennie. „Przy samochodzie zawsze jest robota” — tłumaczył żonie, ale ona domyślała się, że chodzi o coś zupełnie innego. W garażu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod podniesioną maską wozu. A przecież wiedziała, że ucieka tam przed nią i przed telefonami, które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, że najczęściej chodził do garażu tylko po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w milczeniu — kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. Wyobrażała sobie Piotra, jak starannie zamyka za sobą drzwi garażu i na składanym żelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na sznurkach wzdłuż ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód, który mógł uruchomić w każdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą świadomością zapewne przeżywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział na żelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność polegała na tym, że siedział w odosobnieniu i półmroku i że w każdej chwili mógł podnieść się z krzesełka i wyjść.
Włożyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, że schodzi na podwórze do garażu.
— Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, żeby się zmarnowało — rzekła.
— Co? Przecież pójdziemy do teatru. Oczywiście, że pójdziemy — powiedział. I dodał cierpko: — Bardzo cię proszę, nie sądź, że będę obchodził żałobę po Labudzie. I nie wmawiaj mi, że mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie sądowej i wtedy także nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, że w sądzie nie reprezentuję tylko samego siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik także podpisałby ów wyrok. W pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu wyroku.
— Ależ ja ci nie robię żadnych wyrzutów — zawołała. — Po prostu nie chcę, abyś przeżywał tę sprawę.
Roześmiał się.
— Nie ma obawy. No cześć, idę do garażu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej sprawie, zgoda?
Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garażu. Zamilkł, gdy w półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, że widzi je puste. Nie skojarzył sobie tego z niczym konkretnym, a przecież ta pustka bardzo go uderzyła.
Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, że w półmroku garażu czułby się nieswojo.*
Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie zapewne sprawę, podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to narazić. Cenił sobie jednak korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, że tam napotka w najbardziej jaskrawej formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy strzępy najprawdziwszego życia. Potem dopiero przekonał się, że sąd jest tylko krzywym zwierciadłem świata i może przynieść o nim fałszywe wyobrażenie; setki tysięcy ludzi przechodzi przez całe życie nie stykając się nigdy z machiną wymiaru sprawiedliwości.
Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy oskarżonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarżonych zaczęły go naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało mu się, że w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyższony, aby w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść niemal magiczną, skoro niósł w sobie możliwość decydowania o losach ludzkich; oskarżonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza.
Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako sprawozdawca sądowy, a przecież dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako ławnik, pojął, że inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zależności od tego, czy zajmuje się miejsce w loży prasowej, czy też za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: „Winien czy nie winien? Ty przecież już wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie; „Czytaliście akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarżonego i świadków. Dlaczego przypuszczacie, że wiem więcej od was?”
Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, że jednak wie więcej od nich, choć podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niż to, co mogli usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on — a nie oni — musiał w końcu odpowiedzieć: winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień oskarżonego, inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niż inni, tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem. Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko odpowiedź sędziów okazywała się ważna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia.
Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niż inni. Wcielał się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w każdego ze świadków, aby pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale także — dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny, ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie życiowe i swoją wiedzę o świecie, miał w końcu dać wiążącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze.
To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”, oraz do ugruntowania w sobie przekonania, że się tę prawdę poznało. Piotr wierzył, że jest sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I nawet sprawa Labudy, zakończona przecież wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko pomyślał: „Wczoraj? Co robiłem wczoraj o piątej rano, bo, zdaje się, o tej właśnie porze dokonują egzekucji? Ach, spałem. No tak, spałem”.
Ale myśl, że właśnie spał, gdy o kilka ulic dalej wprowadzano Labudę do celi skazań, i że noc, która dla Piotra była jedną z wielu, dla Labudy pozostawała ostatnią — ta myśl okazała się przykra. Miał wyobraźnię pisarza, a to znaczyło, że natychmiast zobaczył puste krzesło w celi, skąd wyprowadzono Labudę, i musiał przypomnieć sobie chwilę, gdy tamten podniósł się ciężko z ławy oskarżonych i patrząc w oczy Piotra (tak, wydawało się Piotrowi, że patrzył właśnie na niego) powiedział: „Proszę o łagodny wymiar kary”.
Wyszedł spiesznie z garażu, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kłódkę. Nagle doszedł do wniosku, że garaż wcale nie jest dobrym miejscem do rozmyślań.