- W empik go
Sumienny konkurent - ebook
Sumienny konkurent - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Âàðøàâà, 7 (19) ßíâàðÿ 1875 ã.
W Drukarni J. Jaworskiego
Krakowskie Przedmieście Nr. 415
W salonie ładnie przystrojonym siedziały trzy młode kobiety. Jedna była szatynka, miała włosy karbowane, wysoko napiętrzone, i jasno-orzechową sukienkę ubraną w koronki. Druga rozpuściła jasno-bląd włosy na pulchne ramiona, przesłonione z lekka suknią, różową. Trzecia brunetka, miała fryzurę a'la Pompadour, suknię szafirową i oczy czarne. Z żywej, dowcipnej rozmowy i głośnego śmiechu, można było od razu poznać niecierpliwe kandydatki do stanu małżeńskiego.
– Powiedz mi Luniu, – ozwała się szatynka do sukni różowej – wiele odkoszów zamyślasz dać tego karnawału?
– Ja? – odrzekła blada blondynka – alboż to odemnie zawisło?
– A od kogóż?
– Od konkurentów nieprzezornych!
– Od konkurentów nieprzezornych?…. Każdy takim będzie, jeżeli sama zechcesz!
Blondynka zwiesiła główkę i zamyśliła się.
– Jabym tego nigdy nie chciała! – odrzekła po chwili – bo cóżby mi z tego przyszło?
Szatynka rozśmiała się głośno.
– Ach Luniu! – zawołała śród śmiechu –
jesteś jeszcze dzieckiem mimo lat…. jesteśmy same… mimo lat dwudziestu! Blada Lunia zarumieniła się.
– Czyż to już tak wiele?–wyszepnęła cicho i spuściła ciemnoszafirowe oczy do ziemi.
– Wiele nie jest,–żywo podjęła szatynka–
ja jestem już po dwudziestym…..ale co innego jest mieć lat dwadzieścia kilka i dać pół tuzina odkoszów, a co innego skończyć lat dziewiętnaście, bez żadnego zdeklarowanego konkurenta!
Brunetka w szafirowej sukni słuchała słów tych z wielką uwagą. Wzięła rękawiczkę do ręki i zaczęła bawić się guziczkiem.
– Czy sądzisz Misiu, – ozwała się półgłosem – że to grzechem jest dla panny, jeśli do lat dwudziestu nie miała żadnego konkurenta? Widać, że dotąd jeszcze nikomu się nie podobała, czyli raczej, że jej się nikt nie podobał.
– Ach! umrę z waszej naiwności, – żywo odparła szatynka – albo otwarcie wam powiem, że zostaniecie staremi pannami! Panna powinna się zawsze i wszystkim podobać; powinna wszystkiemi sposobami starać się o to, aby w koło niej było tłumnie i głośno, tak samo jak na targu…
– Ależ Misiu, – przerwała zarumieniona blondynka – gdzie targ, tam jest kupiec i towar, ale uczucia i serca tam niema!
– Kupiec i towar! Brzydkie na pozór słowa w sprawach serca!… ale powiedz mi Luniu, tak szczerze i otwarcie, czy w gruncie rzeczy nie jesteśmy towarem lub kupcem, mimo wszelkiego naszego starannie wykrochmalonego idealizmu?
– Żarty twoje idą dzisiaj za daleko kochana Misiu!
– Żartami nazywasz prawdę bez obłudy. Być może, że dawniej ludzie byli inni, że stosunki życia nie wiązały się tak ściśle z rzeczywistością, że zgoła można było spokojnie marzyć i po wyśnione mary ręką sięgać. Wtedy to stworzono owe słowo: miłość–i o tem pięknem słowie pisano księgi, jako kodeks obowiązujący dla kobiet. Dzisiaj zmieniły się rzeczy. Z każdym rokiem przybywa nam więcej potrzeb, a coraz mniej mamy pieniędzy. Jakże z z dzisiejszych marzeń wyrugować pieniądze? A gdzie mowa o pieniądzach, tam niepodobna wymazać słowa: kupiec i towar!
– Mówisz nieznośnie!
– Bo chcemy być obłudnicami, chcemy się jeszcze stroić w sterane szaty idealizmu,–a tym czasem na widok bogatego konkurenta bije nam głośno serce, podczas gdy tysiące ubogich młodzieńców bez żadnego wrażenia koło nas przechodzą! Bądźmy szczere i otwarte, chociażby tylko dla siebie samych, a mniej będziemy miały rozczarowań i mniej żalu do świata i ludzi!
Poetyczna Lunia zamyśliła się a wyraz smutku przebiegł po jej bladej twarzy. Nie chciała ona za nic w świecie pozbyć się swoich przekonań; ale doświadczona szatynka uśmiechała się z ironia, patrząc na poetyczną pozę towarzyszki i wierząc w gruncie duszy, że ta kunsztowna poza skompromituje się kiedyś w obec dwóch konkurentów, z których jeden będzie bogatszym od drugiego.
– Wracając do kwestyi o konkurentach…. ozwała się nieśmiało brunetka.
– Kwestya jest jasna i nie potrzebuje żadnego komentarza!–odparła szatynka.–Panna od roku siedemnastego powinna mieć konkurentów, powinna dawać odkosze, aby ludzie o jej egzystencyi wiedzieli, i chociażby z ciekawości do niej się cisnęli. Panna bez konkurentów umiera dla świata, i niech naprzód każe sobie grób wykopać i pomnik starej panny postawić!
– Jakże sobie stworzyć konkurentów?
– Wszystkiemi sposobami, które obojętnych zamieniają na konkurentów, a panny do niczego nie obowiązują!
– Taka gra na zimno nazywa się zbrodnią!–żywo przerwała Lunia.
– Jakiż trybunał poczyta jej to za zbrodnię?
– Można przed trybunałem z pomocą adwokata sprawę wygrać i być czystym, a mimo to w obec sumienia i opinii ludzkiej zostać zbrodniarzem i nikczemnikiem!
– Korzyść osobista wyższą jest nad opinię parafii. Tutaj kilku sąsiadów ozwie się o nas może nieprzychylnie, a tymczasem kurs nasz rozchodzi się na kilka powiatów.
Poetyczna Lunia powstała z krzesła, bo słowa przyjaciółki były dla niej dzisiaj herezyą. Powoli za nią podniosła się brunetka; ale jej twarz zamyślona okazywała, że jakkolwiek na teoryę niedawno wygłoszoną wcale się nie zgadza, jednak uważa ją za temat godny zastanowienia.
– Chcecie odejść,–zagadnęła szatynka widząc, że towarzyszki wybierają 9ię do odejścia – to idę z wami! Ale powiadam wam, że bez konkurentów jawnych i zdeklarowanych źle wyjdziecie! Dla waszego dobra postaram się o to, aby wam konkurentów napędzić, a przedewszystkiem aby sentymentalna Lunia mogła tego karnawału choć jednego dać odkosza.
Przy tych słowach rozśmiała się głośno piękna szatynka i serdecznie ucałowała swoje przyjaciółki.
Lunia chciała właśnie coś odpowiedzieć, gdy w przedpokoju ozwał się dzwonek, a zaraz potem wszedł służący z wizytową kartą do salonu!
– Fabian… – czytała piękna szatynka, a usta jej drżały złośliwym uśmiechem – pan Fa-biyn! Ach, ofiara sama idzie do sieci! Zatrzymajcie się chwilkę! Wszak znacie pana Fabiana?
– Znam go moja duszko,–wyrzekła szybko Lunia – ale puść mnie, muszę iść, bo mama czeka mnie już od godziny!
– Pan Fabian, – chichotała dalej piękna szatynka zamyślonej brunetce do ucha – pan Fabian to człowiek stworzony do dźwigania koszów. Ma barki pochylone jakby do noszenia wiader z wodą…!… Luniu, zostań! Zaklinam cię!
Lunia nie słyszała tych słów. Zarumieniona wymknęła się z salonu i w przedpokoju otarła się o granatowe palto słusznego wzrostu mężczyzny, który nie miał nawet czasu ją powitać.
Za Lunia, poważnym krokiem przesunęła się koło gościa imponująca brunetka, mierząc zpod oka przygotowaną do odkosza ofiarę.
Tymczasem zaprosił służący nowego gościa do salonu.
Nowy gość, którego piękna szatynka panem Fabianem nazwała, był wzrostu słusznego, i mógł liczyć, co najmniej, lat trzydzieści. Zdawało się nawet, że do tego wieku może mu roku lub dwóch lat braknie, i że tylko rozlana po całej jego postaci powaga, to złudzenie sprawiała.
Twarz pana Fabiana miała rysy dosyć regularne, chociaż nie sprawiała doraźnego efektu. Błękitne oczy miały światło prawie jednostajne; przebijała z nich łagodność w parze z rozsądkiem. Na Wysokiem czole malowały się myśli poważne, i to właśnie tworzyło główną charakterystykę całej postaci pana Fabiana. Wyglądał on zawsze poważnym, a nawet wtedy, gdy tej powagi wcale nie było potrzeba. Osobliwie przy uśmiechu, owej koniecznej koncessyi towarzyskiego życia, wyglądała dziwnie ta jego powaga, której się wcale nie zrzekał, a którą dosyć niezręcznie z uśmiechem mieszać usiłował. To też sprawiało, że młode, chichotliwe panienki wybuchały głośnym śmiechem w jego towarzystwie, a z poza jego pieców dawały sobie rozśmieszające hasła. Pan Fabian nie gniewał się za to wcale, a śmiech młodych panienek brał za naturalny objaw humoru i temperamentu. Nie przyszło mu nawet do głowy, aby śmiech taki mógł szkodzić jego pozycyi towarzyskiej. Zapatrując się na wszystko ze strony poważnej, nie przypuszczał, aby niezasłużenie któś mu krzywdę wyrządzał. Pełen sprawiedliwości dla drugich, mniemał, że i dla niego nie może nikt być niesprawiedliwym.
Mimo to, zbytnia jego powaga nawet w rzeczach najdrobniejszych, i głęboka niczem niezachwiana wiara w uczciwość serca ludzkiego, robiły go w wesołem towarzystwie trochę śmiesznym, z czego chciwy śmieszności dowcip skorzystać nie omieszkał. Tym sposobem stało się… że pan Fabian, nie wiedząc wcale o tem, był tarczą różnych dowcipnych pocisków, do czego jego bezprzykładna sumienność i otwartość szczególnie materyału dostarczały.
Taki człowiek stał dzisiaj przed wesołą szatynką, którą w towarzyskich kółkach znano pod imieniem pięknej, bogatej, ale złośliwej i kapryśnej Michaliny.
Michalina spojrzała z zapartym śmiechem na wyborną ofiarę, która w tej chwili nizki pokłon jej oddawała.
Pan Fabian nie przeczuwał, że był właśnie w najważniejszej chwili swego życia, która w konkurencyi miała dla niego stać się epoką. Żadne przeczucie, najmniejsze drgnienie serca, o którem mówią, że zawsze ostrzega człowieka, nie powiedziało mu, że stanął w tej chwili na zwrotniku życia. Z oczu Michaliny, prócz wesołości i nadziei rozmowy dowcipnej, nic także nie mógł wyczytać.
Michalina zmierzyła tymczasem nieświadomego swego losu gościa starannie od stóp do głowy, i poczuła już naprzód radość z projektowanego dzieła swego. Pan Fabian, z uwiązanym u pochyłej szyi koszem, wyglądał w jej fantazyi bardzo zabawnie.
– Przypomniałeś pan sobie życzliwych znajomych, – rzekła do niego z łagodnym uśmiechem–niech pan usiędzie, za chwilkę wyjdzie cioteczka.
Pan Fabian nie miał powodu nie wierzyć tak przychylnym słowom pięknej dziewicy; podziękował szczerze i serdecznie za afekt życzliwości i usiadł z całą spokojnością sprawiedliwego człowieka.
Ciotunia jakoś nie wychodziła tak prędko ze swego budoaru; znać uważała Michalinę za pełnoletnią i zdolną do prowadzenia interesów.
Mówiono wiele o rzeczach zwykłych codziennych, wczorajszych i przedwczorajszych. Pan Fabian z całą skrupulatnością człowieka sumiennnego odpowiadał na wszystkie zapytania Michaliny, nie wymykając się żadnym dowcipem.
Po niejakim czasie, gdy już rzeczy codzienne wyczerpane zostały, rzekła Michalina do gościa:
– Jeżeli się nie mylę, karnawał tegoroczny będzie w plon obfity!
– Co pani nazywasz plonem karnawału?– zapytał z powagą pan Fabian, chcąc z całą sumiennością na rzucone zdanie odpowiedzieć.
– Plonem karnawału nie może być co innego, tylko małżeństwa. Czy zgadzasz się pan wtem ze mną?
Pan Fabian zmarszczył wysokie czoło swoje i odrzekł po chwili namysłu:
– Zgadzam się.
– Dla czego pan namyślałeś się?
– Namyślałem się dla tego, że ludzie zazwyczaj pokrywają ten główny cel każdego karnawału czczym pozorem bezwględnej zabawy. Mianowicie odnoszę to do panien i kawalerów.
– Cieszy mnie to, że pana widzę tak samo otwartym dla mnie, jak szczerą jestem dla pana.
Pan Fabian ukłonił się z powagą.
– Ponieważ już stanęliśmy oboje na polu otwartości, – ciągnęła dalej Michalina – to pana wcale dziwić nie powinny otwarte moje dalsze zapytania.
Pan Fabian podniósł się trochę z krzesła i siadł napowrót, na znak, że się zupełnie z tem zgadza. Michalina ciągnęła dalej:
– Ze panny śród tańców karnawałowych oglądają się za ideałami swemi i marzą o ślubnym kobiercu, o tem nikt nawet wątpić nie powinien. Mówi się coś o bezinteresownej zabawie, o namiętności tańców, ale tem tylko okrywa się możliwą przegraną. Zdradzając więc przed panem grunt zamysłów płci mojej, spodziewam się, że mi pan nie odmówisz ze swojej strony potwierdzenia, że to samo praktykuje się i u panów. Nieprawdaż?
– Nie przeczę, – po krótkim namyśle odrzekł pan Fabian.
– Panowie uważacie karnawał za kampanię szukania żon przyszłych.
– Po większej części tak jest w istocie.
– Czy przypuszczasz pan wyjątki?
– Wszędzie muszą być wyjątki.
– Pan to mówisz z takim akcentem, jakbyś sam chciał do tych wyjątków należeć.
– Bynajmniej, mówiąc sumiennie, nie mogę zaliczać się do wyjątków.
– Więc otwarcie przyznajesz się pan do zamysłów matrymonialnych.
– Nie mam powodu z tem się taić. Wyszłoby to tylko na moją korzyść.
– Jestem wdzięczną za otwartość pana.
– Szczerość i otwartość, o ile te nie dotyczą się powierzonej tajemnicy, są obowiązkiem dla każdego.
– Przeciwnie; niektórzy każą nam kryć się z myślami naszemi.
– To stosuje się do dyplomacyi; życie zaś człowieka nie jest dyplomacya.
Tu nastąpiła chwila odpoczynku.
– Więc pan przyjechałeś do stolicy, – mówiła po chwili Michalina, bawiąc się wstążką – aby wyszukać sobie towarzyszki życia…
– Nie inaczej–z należytą powagą odpowiedział pan Fabian.
– Cóż pana skłania do tego kroku?
– Najprzód naturalne pragnienie serca ludzkiego, które coś żywo w życiu ukochać pragnie; potem, obowiązki względem społeczności, która nie z luźnych ludzi, ale z dobrze zorganizowanych rodzin składać się powinna.
Michalina przygryzła usta, aby śmiechem nie parsknąć na ten moralny wywód instytucyi małżeństwa. Mogło się zdawać, że w jej wyobrażeniach, instytucya małżeństwa nie wychodziła nigdy ponad ładny salon w stolicy, lożę pierwszopiętrową w teatrze, ekwipaż i podróż za granicę!
– Pan z należytym namysłem przystępujesz do tego ważnego kroku,– mówiła dalej z udaną powagą – czy nie masz pan w tych chwalebnych zamysłach jeszcze postronnych jakich powodów?
Pan Fabian spojrzał z uwagą na Michalinę.
– Jeśli się nie mylę, – odpowiedział szybko – myślałaś pani o długach, które zazwyczaj zmuszają kawalera do szukania żony posażnej.
– Nie, panie Fabianie, o tem nie myślałam – przerwała zapłoniona trochę Michalina.
– Wstydzisz się pani tego zapytania niesłusznie! – z powagą odrzekł pan Fabian – niestety! jest to zapytanie, jakie każda narzeczona powinna zadać swemu narzeczonemu, ina-wet nietylko od niego szukać na to odpowiedzi. Dzisiaj bowiem stało się małżeństwo prostą spekulacyą, grą nieuczciwą i hazardowną, w której obie strony wzajemnie siebie oszukać usiłują.
– Słowa panu nio odbieram, chociaż jeszcze raz powiadam, że moje zapytanie nie tyczyło się tego tematu.
– Zwykła grzeczność! Otwarcie pani wyznaję, że z mojej strony nie mam żadnych pobocznych powodów do zmiany stanu. Długów nie mam żadnych, chociaż mająteczek mej jest bardzo skromny. Nie wystarcza on mi na wycieczki do stolicy lub za granicę, nie wystarcza na karty i hulanki; ale wystarczyłby zawsze na skromne potrzeby towarzyszki życia, któraby po za strzechą, wiejskiego domku i obowiązkami rodziny, niczego innego nie pragnęła.
Michalina skrzywiła różowe usta i rozdarła koniec atłasowej wstążki.
– Pan bardzo poważnie zapatrujesz się na życie!–rzekła po chwili.
– Do tego zmuszają nas nasze obowiązki, a w nich kryje się prawdziwe szczęście.
– Szczęśliwy pan jesteś z taką filozofią życia!
– Zależy to od tego, czy kto chciałby podzielić ze mną tę filozofię,–odparł pan Fabian, patrząc z uwagą na Michalinę.
Michalina wytłómaczyła sobie po swojemu to spojrzenie. Puchowe jej usta zadrżały z wewnętrznej radości. Namyślała się chwilę. Być może, że liczbę nieszczęśliwych swoich konkurentów chciała teraz powiększyć o jednostkę….
ale trwało to tylko chwilę. Obejrzawszy pana Fabiana jeszcze raz od stóp do głowy, uśmiechnęła się z politowaniem. Zdawało się, że w tem zwycięztwie nie widziała wielkiego zaszczytu dla siebie–odstąpiła go ubogiej w podobne laury Luni.
– Pan wymówiłeś teraz słowa wielkiej wagi, – rzekła po chwili rozkosznego zamyślenia – a to obowiązuje mnie do odpowiedzi, która również powinnna być ważną dla pana.
– Słucham pani z całą uwagą.
– Czy w przedpokoju nie widziałeś pan osóbki, która z rumieńcem na twarzy przemknęła się koło pana?
– Panna Ludwika…
– Czy nie odgadłeś pan, co ten rumieniec mógł oznaczać? Lunia zazwyczaj jest bladą.
– Zawsze ją taką widziałem!
– Zkądże ta nagła zmiana dzisiaj?
Pan Fabian zamyślił się z należytą powagą., Długi czas trwało jego zamyślenie.
– Słowa pani – rzekł w końcu – mogą mieć dwojakie znaczenie. Mogą one zawierać bardzo chwalebną przestrogę, abym fałszywego kroku nie uczynił* który nie wypadłby na moją korzyść. Za tę przestrogę jestem pani wdzięczny.
Michalina tłumiła śmiech w sobie, siląc się na odpowiednią w takiej sytuacyi powagę. Spuściła w ziemię oczy, czekając dalszego domówienia pana Fabiana.
– Drugie znaczenie słów pani, – mówił dalej pan Fabian–jest również godne wdzięczności. Zręcznie zwracasz pani kroki moje w inną stronę, w czem widzę wielką życzliwość dla siebie.
– Żałuję bardzo, że na tych słowach poprzestać muszę, – rzekła z nieśmiałością Michalina – ale zwróć pan na to uwagę, że to powiedziała panu przyjaciółka Luni, która różne jej tajemnice posiadać może… Reszta od pana zależy!
W tej chwili zaszeleściała suknia jedwabna, a do salonu weszła ciotunia wystrojona z nadzwyczajnym sumptem sztuki fryzyerskiej i modniarskiej.
Rozmowa przeszła na inne póle.
Ciotunia była gadatliwa jak sroczka, Michalina dowcipna i wesoła jak mały satyrek z orszaku upojonego Bachusa, a biedny pan Fabian odbijał od nich nader komicznie swoją tragiczną powagą, ktorą jeszcze ostatnie słowa Michaliny do najwyższej podniosły potęgi.
Pan Fabian wierzył bowiem mocno, że słów i skinień życzliwych ludzi lekceważyć nie można, i postanowił zaraz jutro udać się do rodziców Luni.
Panna Lunia miała ciemnoszafirowe oczy, staranne wykształcenie i dosyć problematyczny posążek. Rodzice prowadzili dom otwarty i starali się o wszelkie pozory pewnej zamożności. Często przyjmowano gości i starano się o stosunki rozległe.
Jest to już w naturze ludzkiej, aby nastrajać swoje wymagania do stosunków zdobytych. Być więc może, że rodzice Luni mieli wymagania nad stan swej rzeczywisty, a może też jasnowłosa jedynaczka w ukrytych marzeniach swoich sięgała wyżej, niżeli na to rzeczywistość pozwalała. Zawsze jednak miały te marzenia grunt szlachetny, chociaż nie zawsze praktyczny. Marząc o świetnem zamążpejściu, nie wyrzekała się miłości, nie chciała za miły grosz się sprzedać, jak to nieraz czyniły jej towarzyszki. Chciała pogodzić jedno z drugiem, ukrywając starannie przed samą sobą prozaiczną stronę takiego rachunku.
Na taką osobę, stosownie do życzliwych skinień Michaliny, zwrócił teraz uwagę pan Fabian.
Lunie poznał już był dawniej i zaraz z początku powziął dla niej pewną sympatyę, która, przy sprzyjających okolicznościach, wystarcza aż nadto do przejścia w stan wyższego uczucia, co się pospolicie miłością nazywa.
Słowa Michaliny wytłómaczył sobie dosyć oględnie. Nie sądził, że Lunia wprost się już w nim zakochała, jako też z drugiej strony nie stał się od razu gotowym kochankiem. Rumieniec, który sam widział w przedpokoju, wziął poprostu za posłańca dobrej wieści, po którą dopiero sam miał wyruszyć. Był więc z jednej i drugiej strony grunt i racya do wzajemnego zbliżenia się, a reszta co Bóg da! Może nie tak rodzi się miłość poetyczna; ale pan Fabian nie był poetą, tylko człowiekiem zwyczajnym, chciał więc iść drogą zwyczajną do wielkiego celu życia, do którego wybierał się z sumiennością i rozwagą poczciwego człowieka.
Stosownie więc do widoków, które się teraz przed nim otwierały, poszedł zaraz na drugi dzień do rodziców Luni.
Rodzice Luni byli ludźmi wyższej towarzyskiej ogłady, przyjęli więc gościa z należytą gościnnością i prosili go, aby od czasu do czasu o ich domu nie zapominał.
Lunia dla wszystkich bez wyjątku gości była uosobioną uprzejmością. Powitała pana Fabiana serdecznie i szczerze, zapomniawszy już dawno o słowach Michaliny, które poprostu wzięła za żart okolicznościowy.
Pan Fabian widział w tem serdecznem przyjęciu zachęcenie dla siebie. Nie przypuszczał w żaden sposób, aby Lunia zostająca z Michaliną w tak ścisłych stosunkach przyjaźni, nic a nic o jego zamiarach nie wiedziała. Wziął więc jej uprzejmość za dobrą, wróżbę i nie zbyt długo ociągał się z drugą wizytą. Za drugą poszła trzecia, czwarta i piąta, a w krótce zaczął regularnie chodzić co drugi dzień, co Michalinie dało powód porównania go z febrą.
Z razu nie zwrócono na to w domu uwagi. Pan Fabian na pierwszy rzut oka nie wyglądał bardzo na konkurenta. Wysokiego wzrostu, z pochylonemi ramionami, z twarzą o wiele starszą nad wiek swej, patrzący na młode panny z taką powagą z góry, jakby chciał być ich dziaduniem, mógł łatwo uchodzić za zwykłego przyjaciela domu, który i gościa nudnego rozerwie, i do wista zamiast kołka siądzie, i małe dzieci na kolanach ukołysze.
Taką rolę przypisywano mu z razu w domu rodziców Luni. Sama Lunia nie prędko spostrzegła się. Pan Fabian zawsze z największą powagą z nią rozmawiał, nigdy nie dowcipkował, ani żadnej psoty jej nie wyrządzał. Nie strzelał oczyma, nie robił domyślnych kalamburów, ani nawet ni razu nie ścisnął jej za różowe paluszki. Zbliżał się do niej zawsze z tak głębokim szacunkiem, jakby nie była zwykłą kobietą, ale królową świata; siadywał koło niej w tak przyzwoitem oddaleniu, jakby obawiał się dotknięciem powalać jej świętą szatę.
Dziwną tę i niepraktykowaną dzisiaj cześć dla wybranej kobiety, wytłómaczono sobie w domu Luni inaczej. Wzięto pana Fabiana za gościa bardzo przyzwoitego, który rozsądkiem swoim, powagą i przyswojoną nauką nadawał nawet zbierającemu się towarzystwu pewną okrasę, i z tego powodu był wygodnym i pożytecznym na swojem miejscu.
Gdy ojciec Luni był w niedobrym humorze, pan Fabian bawił wybornie starego pułkownika, słuchając z należytą powagą improwizacyj sędziwego weterana. Gdy gospodyni domu migrenę miała, damy kanapowe miały z niego wybornego towaszysza, który umiał je rozmową bawić przez trzy godziny nie otarłszy ani razu spoconego czoła. Słowem, pan Fabian był od wszystkich lubiony: od starszych dla poważnej rozmowy, a od młodszych dla oryginalności, jak się grzecznie wyrażano, która ich do ukrytego śmiechu pobudzała.
Zapytany z daleka o swoje stosunki majątkowe, odpowiadał szczerze i bez ogródki: że posiada bardzo mierny mająteczek, że tyle a tyle ma ornych gruntów, tyle łąk i tyle moczaru, i że przy oszczędnem gospodarstwie fortunka jego wystarcza na bardzo skromne życie.
Takie przymioty nie zalecały go bynajmniej na szczęśliwego konkurenta. To tez panny z wyższą pretensyą wymazały go zupełnie z szeregu możliwych epuzerów.
Zdaje się, że i Lunia poszła za tym przykładem. Poetyczna jej dusza wyśniła sobie wprawdzie skromny idealik, ale idealik ten stawał zawsze przed jej oczyma z pewnym pozytywnym dodatkiem, jakim pan Fabian nie mógł się poszczycić. Sam bowiem zaraz na wstępie przyznał się do bardzo skromnej fortunki.
To było powodem, że poetyczne serduszko Luni ani razu do niego nie uderzyło, ani nawet ukrytych jego intencyj nie zrozumiało. Biło przy nim spokojnie jak przy dobrym znajomym, który co drugi dzień kilka godzin przy wiście lub beziku sumiennie przesiadywał.
Tak trwało kilka tygodni, dłużej jednak trwać nie mogło. Jedna z przyjaciółek powiedziała coś drugiej, druga trzeciej, a za kilka dni rozeszła się opinia, że pan Fabian jest konkurentem Luni.
Doszło to wreszcie do Luni. Lunia miała grunt duszy zacny i poczciwy. Nie chciała iść w ślady swych tuzinkowych lalek bezdusznych, którym się zdaje, że kokie-teryą zwabione i niemiłosiernie pobite ofiary konkurentów, tworzą ponętną aureolę w około ufryzowanej a l'enfant główki dziewiczej.
Lunia zatrwożyła się gdy jej oczy otworzono, a nawet gorzko zapłakała. Zabolała ją myśl, że poczciwy człowiek może dla niej fałszywy krok uczynić. Wyobrażała sobie naprzód gorzki zawód tego człowieka i obwiniała siebie, że do tego dopuściła. Jakkolwiek po ścisłym obrachunku sumienia do żadnej winy się nie poczuwała, wyrzucała jednak sobie, że wcześniej zamysłów pana Fabiana nie odgadła i nie przestrzegła go zawczasu. Przypomniała teraz sobie wszystkie szczegóły jego zachowania się i dowiedziała się z przerażeniem, ie pan Fabian rzeczywiście, chociaż w sposób nieco oryginalny, po jej rękę zmierzał.
Nie było czasu do stracenia. Trzeba było jak najspieszniej złe naprawić i w ostatniej godzinie dać panu Fabianowi do zrozumienia, że nadzieje jego są daremne.
Jakkolwiek sygnały Luni, odwrót panu Fabianowi nakazujące, były zbyt subtelne i ciche, zrozumiał je jednak pan Fabian i z należytą powagą nad niemi się zastanowił.
Nie uszło bynajmniej jego uwagi, że Lunia coraz więcej odwraca się od niego, że mówi z nim z pewnem niecierpliwem roztargnieniem, że czasem jego zapytań niby nie słyszy…. Raz nawet wcale nie wyszła do niego, gdy z ojcem przez dwie godziny grał bezika poobiedniego; a niedawno zadzwoniwszy do przedpokoju, usłyszał wyraźnie jej srebrny głosik, nakazujący służącemu gościa odprawić, gdyż w domu nikogo niema!
Wszystko to pozbierał z należytą powagą pan Fabian i poznał, że bita droga do szczęścia zaczyna mu się gubić. Były tu i owdzie ścieżki kręte… ale krętemi ścieżkami nie zwykł nigdy chodzić.
Chciał przedewszystkiem stworzyć sobie jasną sytuacyę. Ale zkądże świałta dostać? Z rodzicami, z panną, nie chciał jeszcze mówić, bo sprawy swojej nie uważał za dojrzałą.
Poszedł do Michaliny.
Michalina przyjęła go dowcipnym uśmieszkiem, ścisnęła serdecznie za rękę i posadziła na sofie tuż koło siebie.
– W szczęściu zapomina się o życzliwych znajomych, – rzekła do niego, uderzając go figlarnie po szerokiem ramieniu–co, pan z sobą przynosisz?
– Nieszczęście! – z powagą odpowiedział pan Fabian i westchnął.
Michalina obróciła się żywo ku niemu.
– Czy się pan oświadczyłeś? – zapytała z ciekawością, a z oczu jej czarnych tryskały iskry nietajonej radości.
– Nie oświadczyłem się, – spokojnie odparł pan Fabian – bo do takiego kroku brak mi zupełnie podstawy.
I smutno zwiesił głowę.
Michalina przygryzła usta, aby nie parsknąć śmiechem nad tym widokiem rycerza smutnej postawy.