Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sumienny konkurent - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sumienny konkurent - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 274 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 7 (19) ßíâàðÿ 1875 ã.

W Dru­kar­ni J. Ja­wor­skie­go

Kra­kow­skie Przed­mie­ście Nr. 415

W sa­lo­nie ład­nie przy­stro­jo­nym sie­dzia­ły trzy mło­de ko­bie­ty. Jed­na była sza­tyn­ka, mia­ła wło­sy kar­bo­wa­ne, wy­so­ko na­pię­trzo­ne, i ja­sno-orze­cho­wą su­kien­kę ubra­ną w ko­ron­ki. Dru­ga roz­pu­ści­ła ja­sno-bląd wło­sy na pulch­ne ra­mio­na, prze­sło­nio­ne z lek­ka suk­nią, ró­żo­wą. Trze­cia bru­net­ka, mia­ła fry­zu­rę a'la Pom­pa­do­ur, suk­nię sza­fi­ro­wą i oczy czar­ne. Z ży­wej, dow­cip­nej roz­mo­wy i gło­śne­go śmie­chu, moż­na było od razu po­znać nie­cier­pli­we kan­dy­dat­ki do sta­nu mał­żeń­skie­go.

– Po­wiedz mi Lu­niu, – ozwa­ła się sza­tyn­ka do suk­ni ró­żo­wej – wie­le od­ko­szów za­my­ślasz dać tego kar­na­wa­łu?

– Ja? – od­rze­kła bla­da blon­dyn­ka – al­boż to ode­mnie za­wi­sło?

– A od ko­góż?

– Od kon­ku­ren­tów nie­prze­zor­nych!

– Od kon­ku­ren­tów nie­prze­zor­nych?…. Każ­dy ta­kim bę­dzie, je­że­li sama ze­chcesz!

Blon­dyn­ka zwie­si­ła głów­kę i za­my­śli­ła się.

– Ja­bym tego nig­dy nie chcia­ła! – od­rze­kła po chwi­li – bo cóż­by mi z tego przy­szło?

Sza­tyn­ka roz­śmia­ła się gło­śno.

– Ach Lu­niu! – za­wo­ła­ła śród śmie­chu –

je­steś jesz­cze dziec­kiem mimo lat…. je­ste­śmy same… mimo lat dwu­dzie­stu! Bla­da Lu­nia za­ru­mie­ni­ła się.

– Czyż to już tak wie­le?–wy­szep­nę­ła ci­cho i spu­ści­ła ciem­no­sza­fi­ro­we oczy do zie­mi.

– Wie­le nie jest,–żywo pod­ję­ła sza­tyn­ka–

ja je­stem już po dwu­dzie­stym…..ale co in­ne­go jest mieć lat dwa­dzie­ścia kil­ka i dać pół tu­zi­na od­ko­szów, a co in­ne­go skoń­czyć lat dzie­więt­na­ście, bez żad­ne­go zde­kla­ro­wa­ne­go kon­ku­ren­ta!

Bru­net­ka w sza­fi­ro­wej suk­ni słu­cha­ła słów tych z wiel­ką uwa­gą. Wzię­ła rę­ka­wicz­kę do ręki i za­czę­ła ba­wić się gu­zicz­kiem.

– Czy są­dzisz Mi­siu, – ozwa­ła się pół­gło­sem – że to grze­chem jest dla pan­ny, je­śli do lat dwu­dzie­stu nie mia­ła żad­ne­go kon­ku­ren­ta? Wi­dać, że do­tąd jesz­cze ni­ko­mu się nie po­do­ba­ła, czy­li ra­czej, że jej się nikt nie po­do­bał.

– Ach! umrę z wa­szej na­iw­no­ści, – żywo od­par­ła sza­tyn­ka – albo otwar­cie wam po­wiem, że zo­sta­nie­cie sta­re­mi pan­na­mi! Pan­na po­win­na się za­wsze i wszyst­kim po­do­bać; po­win­na wszyst­kie­mi spo­so­ba­mi sta­rać się o to, aby w koło niej było tłum­nie i gło­śno, tak samo jak na tar­gu…

– Ależ Mi­siu, – prze­rwa­ła za­ru­mie­nio­na blon­dyn­ka – gdzie targ, tam jest ku­piec i to­war, ale uczu­cia i ser­ca tam nie­ma!

– Ku­piec i to­war! Brzyd­kie na po­zór sło­wa w spra­wach ser­ca!… ale po­wiedz mi Lu­niu, tak szcze­rze i otwar­cie, czy w grun­cie rze­czy nie je­ste­śmy to­wa­rem lub kup­cem, mimo wszel­kie­go na­sze­go sta­ran­nie wy­kroch­ma­lo­ne­go ide­ali­zmu?

– Żar­ty two­je idą dzi­siaj za da­le­ko ko­cha­na Mi­siu!

– Żar­ta­mi na­zy­wasz praw­dę bez ob­łu­dy. Być może, że daw­niej lu­dzie byli inni, że sto­sun­ki ży­cia nie wią­za­ły się tak ści­śle z rze­czy­wi­sto­ścią, że zgo­ła moż­na było spo­koj­nie ma­rzyć i po wy­śnio­ne mary ręką się­gać. Wte­dy to stwo­rzo­no owe sło­wo: mi­łość–i o tem pięk­nem sło­wie pi­sa­no księ­gi, jako ko­deks obo­wią­zu­ją­cy dla ko­biet. Dzi­siaj zmie­ni­ły się rze­czy. Z każ­dym ro­kiem przy­by­wa nam wię­cej po­trzeb, a co­raz mniej mamy pie­nię­dzy. Jak­że z z dzi­siej­szych ma­rzeń wy­ru­go­wać pie­nią­dze? A gdzie mowa o pie­nią­dzach, tam nie­po­dob­na wy­ma­zać sło­wa: ku­piec i to­war!

– Mó­wisz nie­zno­śnie!

– Bo chce­my być ob­łud­ni­ca­mi, chce­my się jesz­cze stro­ić w ste­ra­ne sza­ty ide­ali­zmu,–a tym cza­sem na wi­dok bo­ga­te­go kon­ku­ren­ta bije nam gło­śno ser­ce, pod­czas gdy ty­sią­ce ubo­gich mło­dzień­ców bez żad­ne­go wra­że­nia koło nas prze­cho­dzą! Bądź­my szcze­re i otwar­te, cho­ciaż­by tyl­ko dla sie­bie sa­mych, a mniej bę­dzie­my mia­ły roz­cza­ro­wań i mniej żalu do świa­ta i lu­dzi!

Po­etycz­na Lu­nia za­my­śli­ła się a wy­raz smut­ku prze­biegł po jej bla­dej twa­rzy. Nie chcia­ła ona za nic w świe­cie po­zbyć się swo­ich prze­ko­nań; ale do­świad­czo­na sza­tyn­ka uśmie­cha­ła się z iro­nia, pa­trząc na po­etycz­ną pozę to­wa­rzysz­ki i wie­rząc w grun­cie du­szy, że ta kunsz­tow­na poza skom­pro­mi­tu­je się kie­dyś w obec dwóch kon­ku­ren­tów, z któ­rych je­den bę­dzie bo­gat­szym od dru­gie­go.

– Wra­ca­jąc do kwe­styi o kon­ku­ren­tach…. ozwa­ła się nie­śmia­ło bru­net­ka.

– Kwe­stya jest ja­sna i nie po­trze­bu­je żad­ne­go ko­men­ta­rza!–od­par­ła sza­tyn­ka.–Pan­na od roku sie­dem­na­ste­go po­win­na mieć kon­ku­ren­tów, po­win­na da­wać od­ko­sze, aby lu­dzie o jej eg­zy­sten­cyi wie­dzie­li, i cho­ciaż­by z cie­ka­wo­ści do niej się ci­snę­li. Pan­na bez kon­ku­ren­tów umie­ra dla świa­ta, i niech na­przód każe so­bie grób wy­ko­pać i po­mnik sta­rej pan­ny po­sta­wić!

– Jak­że so­bie stwo­rzyć kon­ku­ren­tów?

– Wszyst­kie­mi spo­so­ba­mi, któ­re obo­jęt­nych za­mie­nia­ją na kon­ku­ren­tów, a pan­ny do ni­cze­go nie obo­wią­zu­ją!

– Taka gra na zim­no na­zy­wa się zbrod­nią!–żywo prze­rwa­ła Lu­nia.

– Ja­kiż try­bu­nał po­czy­ta jej to za zbrod­nię?

– Moż­na przed try­bu­na­łem z po­mo­cą ad­wo­ka­ta spra­wę wy­grać i być czy­stym, a mimo to w obec su­mie­nia i opi­nii ludz­kiej zo­stać zbrod­nia­rzem i nik­czem­ni­kiem!

– Ko­rzyść oso­bi­sta wyż­szą jest nad opi­nię pa­ra­fii. Tu­taj kil­ku są­sia­dów ozwie się o nas może nie­przy­chyl­nie, a tym­cza­sem kurs nasz roz­cho­dzi się na kil­ka po­wia­tów.

Po­etycz­na Lu­nia po­wsta­ła z krze­sła, bo sło­wa przy­ja­ciół­ki były dla niej dzi­siaj he­re­zyą. Po­wo­li za nią pod­nio­sła się bru­net­ka; ale jej twarz za­my­ślo­na oka­zy­wa­ła, że jak­kol­wiek na teo­ryę nie­daw­no wy­gło­szo­ną wca­le się nie zga­dza, jed­nak uwa­ża ją za te­mat god­ny za­sta­no­wie­nia.

– Chce­cie odejść,–za­gad­nę­ła sza­tyn­ka wi­dząc, że to­wa­rzysz­ki wy­bie­ra­ją 9ię do odej­ścia – to idę z wami! Ale po­wia­dam wam, że bez kon­ku­ren­tów jaw­nych i zde­kla­ro­wa­nych źle wyj­dzie­cie! Dla wa­sze­go do­bra po­sta­ram się o to, aby wam kon­ku­ren­tów na­pę­dzić, a przedew­szyst­kiem aby sen­ty­men­tal­na Lu­nia mo­gła tego kar­na­wa­łu choć jed­ne­go dać od­ko­sza.

Przy tych sło­wach roz­śmia­ła się gło­śno pięk­na sza­tyn­ka i ser­decz­nie uca­ło­wa­ła swo­je przy­ja­ciół­ki.

Lu­nia chcia­ła wła­śnie coś od­po­wie­dzieć, gdy w przed­po­ko­ju ozwał się dzwo­nek, a za­raz po­tem wszedł słu­żą­cy z wi­zy­to­wą kar­tą do sa­lo­nu!

– Fa­bian… – czy­ta­ła pięk­na sza­tyn­ka, a usta jej drża­ły zło­śli­wym uśmie­chem – pan Fa-biyn! Ach, ofia­ra sama idzie do sie­ci! Za­trzy­maj­cie się chwil­kę! Wszak zna­cie pana Fa­bia­na?

– Znam go moja dusz­ko,–wy­rze­kła szyb­ko Lu­nia – ale puść mnie, mu­szę iść, bo mama cze­ka mnie już od go­dzi­ny!

– Pan Fa­bian, – chi­cho­ta­ła da­lej pięk­na sza­tyn­ka za­my­ślo­nej bru­net­ce do ucha – pan Fa­bian to czło­wiek stwo­rzo­ny do dźwi­ga­nia ko­szów. Ma bar­ki po­chy­lo­ne jak­by do no­sze­nia wia­der z wodą…!… Lu­niu, zo­stań! Za­kli­nam cię!

Lu­nia nie sły­sza­ła tych słów. Za­ru­mie­nio­na wy­mknę­ła się z sa­lo­nu i w przed­po­ko­ju otar­ła się o gra­na­to­we pal­to słusz­ne­go wzro­stu męż­czy­zny, któ­ry nie miał na­wet cza­su ją po­wi­tać.

Za Lu­nia, po­waż­nym kro­kiem prze­su­nę­ła się koło go­ścia im­po­nu­ją­ca bru­net­ka, mie­rząc zpod oka przy­go­to­wa­ną do od­ko­sza ofia­rę.

Tym­cza­sem za­pro­sił słu­żą­cy no­we­go go­ścia do sa­lo­nu.

Nowy gość, któ­re­go pięk­na sza­tyn­ka pa­nem Fa­bia­nem na­zwa­ła, był wzro­stu słusz­ne­go, i mógł li­czyć, co naj­mniej, lat trzy­dzie­ści. Zda­wa­ło się na­wet, że do tego wie­ku może mu roku lub dwóch lat brak­nie, i że tyl­ko roz­la­na po ca­łej jego po­sta­ci po­wa­ga, to złu­dze­nie spra­wia­ła.

Twarz pana Fa­bia­na mia­ła rysy do­syć re­gu­lar­ne, cho­ciaż nie spra­wia­ła do­raź­ne­go efek­tu. Błę­kit­ne oczy mia­ły świa­tło pra­wie jed­no­staj­ne; prze­bi­ja­ła z nich ła­god­ność w pa­rze z roz­sąd­kiem. Na Wy­so­kiem czo­le ma­lo­wa­ły się my­śli po­waż­ne, i to wła­śnie two­rzy­ło głów­ną cha­rak­te­ry­sty­kę ca­łej po­sta­ci pana Fa­bia­na. Wy­glą­dał on za­wsze po­waż­nym, a na­wet wte­dy, gdy tej po­wa­gi wca­le nie było po­trze­ba. Oso­bli­wie przy uśmie­chu, owej ko­niecz­nej kon­ces­syi to­wa­rzy­skie­go ży­cia, wy­glą­da­ła dziw­nie ta jego po­wa­ga, któ­rej się wca­le nie zrze­kał, a któ­rą do­syć nie­zręcz­nie z uśmie­chem mie­szać usi­ło­wał. To też spra­wia­ło, że mło­de, chi­cho­tli­we pa­nien­ki wy­bu­cha­ły gło­śnym śmie­chem w jego to­wa­rzy­stwie, a z poza jego pie­ców da­wa­ły so­bie roz­śmie­sza­ją­ce ha­sła. Pan Fa­bian nie gnie­wał się za to wca­le, a śmiech mło­dych pa­nie­nek brał za na­tu­ral­ny ob­jaw hu­mo­ru i tem­pe­ra­men­tu. Nie przy­szło mu na­wet do gło­wy, aby śmiech taki mógł szko­dzić jego po­zy­cyi to­wa­rzy­skiej. Za­pa­tru­jąc się na wszyst­ko ze stro­ny po­waż­nej, nie przy­pusz­czał, aby nie­za­słu­że­nie któś mu krzyw­dę wy­rzą­dzał. Pe­łen spra­wie­dli­wo­ści dla dru­gich, mnie­mał, że i dla nie­go nie może nikt być nie­spra­wie­dli­wym.

Mimo to, zbyt­nia jego po­wa­ga na­wet w rze­czach naj­drob­niej­szych, i głę­bo­ka ni­czem nie­za­chwia­na wia­ra w uczci­wość ser­ca ludz­kie­go, ro­bi­ły go w we­so­łem to­wa­rzy­stwie tro­chę śmiesz­nym, z cze­go chci­wy śmiesz­no­ści dow­cip sko­rzy­stać nie omiesz­kał. Tym spo­so­bem sta­ło się… że pan Fa­bian, nie wie­dząc wca­le o tem, był tar­czą róż­nych dow­cip­nych po­ci­sków, do cze­go jego bez­przy­kład­na su­mien­ność i otwar­tość szcze­gól­nie ma­te­ry­ału do­star­cza­ły.

Taki czło­wiek stał dzi­siaj przed we­so­łą sza­tyn­ką, któ­rą w to­wa­rzy­skich kół­kach zna­no pod imie­niem pięk­nej, bo­ga­tej, ale zło­śli­wej i ka­pry­śnej Mi­cha­li­ny.

Mi­cha­li­na spoj­rza­ła z za­par­tym śmie­chem na wy­bor­ną ofia­rę, któ­ra w tej chwi­li niz­ki po­kłon jej od­da­wa­ła.

Pan Fa­bian nie prze­czu­wał, że był wła­śnie w naj­waż­niej­szej chwi­li swe­go ży­cia, któ­ra w kon­ku­ren­cyi mia­ła dla nie­go stać się epo­ką. Żad­ne prze­czu­cie, naj­mniej­sze drgnie­nie ser­ca, o któ­rem mó­wią, że za­wsze ostrze­ga czło­wie­ka, nie po­wie­dzia­ło mu, że sta­nął w tej chwi­li na zwrot­ni­ku ży­cia. Z oczu Mi­cha­li­ny, prócz we­so­ło­ści i na­dziei roz­mo­wy dow­cip­nej, nic tak­że nie mógł wy­czy­tać.

Mi­cha­li­na zmie­rzy­ła tym­cza­sem nie­świa­do­me­go swe­go losu go­ścia sta­ran­nie od stóp do gło­wy, i po­czu­ła już na­przód ra­dość z pro­jek­to­wa­ne­go dzie­ła swe­go. Pan Fa­bian, z uwią­za­nym u po­chy­łej szyi ko­szem, wy­glą­dał w jej fan­ta­zyi bar­dzo za­baw­nie.

– Przy­po­mnia­łeś pan so­bie życz­li­wych zna­jo­mych, – rze­kła do nie­go z ła­god­nym uśmie­chem–niech pan usię­dzie, za chwil­kę wyj­dzie cio­tecz­ka.

Pan Fa­bian nie miał po­wo­du nie wie­rzyć tak przy­chyl­nym sło­wom pięk­nej dzie­wi­cy; po­dzię­ko­wał szcze­rze i ser­decz­nie za afekt życz­li­wo­ści i usiadł z całą spo­koj­no­ścią spra­wie­dli­we­go czło­wie­ka.

Cio­tu­nia ja­koś nie wy­cho­dzi­ła tak pręd­ko ze swe­go bu­do­aru; znać uwa­ża­ła Mi­cha­li­nę za peł­no­let­nią i zdol­ną do pro­wa­dze­nia in­te­re­sów.

Mó­wio­no wie­le o rze­czach zwy­kłych co­dzien­nych, wczo­raj­szych i przed­wczo­raj­szych. Pan Fa­bian z całą skru­pu­lat­no­ścią czło­wie­ka su­mienn­ne­go od­po­wia­dał na wszyst­kie za­py­ta­nia Mi­cha­li­ny, nie wy­my­ka­jąc się żad­nym dow­ci­pem.

Po nie­ja­kim cza­sie, gdy już rze­czy co­dzien­ne wy­czer­pa­ne zo­sta­ły, rze­kła Mi­cha­li­na do go­ścia:

– Je­że­li się nie mylę, kar­na­wał te­go­rocz­ny bę­dzie w plon ob­fi­ty!

– Co pani na­zy­wasz plo­nem kar­na­wa­łu?– za­py­tał z po­wa­gą pan Fa­bian, chcąc z całą su­mien­no­ścią na rzu­co­ne zda­nie od­po­wie­dzieć.

– Plo­nem kar­na­wa­łu nie może być co in­ne­go, tyl­ko mał­żeń­stwa. Czy zga­dzasz się pan wtem ze mną?

Pan Fa­bian zmarsz­czył wy­so­kie czo­ło swo­je i od­rzekł po chwi­li na­my­słu:

– Zga­dzam się.

– Dla cze­go pan na­my­śla­łeś się?

– Na­my­śla­łem się dla tego, że lu­dzie za­zwy­czaj po­kry­wa­ją ten głów­ny cel każ­de­go kar­na­wa­łu czczym po­zo­rem bez­wględ­nej za­ba­wy. Mia­no­wi­cie od­no­szę to do pa­nien i ka­wa­le­rów.

– Cie­szy mnie to, że pana wi­dzę tak samo otwar­tym dla mnie, jak szcze­rą je­stem dla pana.

Pan Fa­bian ukło­nił się z po­wa­gą.

– Po­nie­waż już sta­nę­li­śmy obo­je na polu otwar­to­ści, – cią­gnę­ła da­lej Mi­cha­li­na – to pana wca­le dzi­wić nie po­win­ny otwar­te moje dal­sze za­py­ta­nia.

Pan Fa­bian pod­niósł się tro­chę z krze­sła i siadł na­po­wrót, na znak, że się zu­peł­nie z tem zga­dza. Mi­cha­li­na cią­gnę­ła da­lej:

– Ze pan­ny śród tań­ców kar­na­wa­ło­wych oglą­da­ją się za ide­ała­mi swe­mi i ma­rzą o ślub­nym ko­bier­cu, o tem nikt na­wet wąt­pić nie po­wi­nien. Mówi się coś o bez­in­te­re­sow­nej za­ba­wie, o na­mięt­no­ści tań­ców, ale tem tyl­ko okry­wa się moż­li­wą prze­gra­ną. Zdra­dza­jąc więc przed pa­nem grunt za­my­słów płci mo­jej, spo­dzie­wam się, że mi pan nie od­mó­wisz ze swo­jej stro­ny po­twier­dze­nia, że to samo prak­ty­ku­je się i u pa­nów. Nie­praw­daż?

– Nie prze­czę, – po krót­kim na­my­śle od­rzekł pan Fa­bian.

– Pa­no­wie uwa­ża­cie kar­na­wał za kam­pa­nię szu­ka­nia żon przy­szłych.

– Po więk­szej czę­ści tak jest w isto­cie.

– Czy przy­pusz­czasz pan wy­jąt­ki?

– Wszę­dzie mu­szą być wy­jąt­ki.

– Pan to mó­wisz z ta­kim ak­cen­tem, jak­byś sam chciał do tych wy­jąt­ków na­le­żeć.

– By­najm­niej, mó­wiąc su­mien­nie, nie mogę za­li­czać się do wy­jąt­ków.

– Więc otwar­cie przy­zna­jesz się pan do za­my­słów ma­try­mo­nial­nych.

– Nie mam po­wo­du z tem się taić. Wy­szło­by to tyl­ko na moją ko­rzyść.

– Je­stem wdzięcz­ną za otwar­tość pana.

– Szcze­rość i otwar­tość, o ile te nie do­ty­czą się po­wie­rzo­nej ta­jem­ni­cy, są obo­wiąz­kiem dla każ­de­go.

– Prze­ciw­nie; nie­któ­rzy każą nam kryć się z my­śla­mi na­sze­mi.

– To sto­su­je się do dy­plo­ma­cyi; ży­cie zaś czło­wie­ka nie jest dy­plo­ma­cya.

Tu na­stą­pi­ła chwi­la od­po­czyn­ku.

– Więc pan przy­je­cha­łeś do sto­li­cy, – mó­wi­ła po chwi­li Mi­cha­li­na, ba­wiąc się wstąż­ką – aby wy­szu­kać so­bie to­wa­rzysz­ki ży­cia…

– Nie in­a­czej–z na­le­ży­tą po­wa­gą od­po­wie­dział pan Fa­bian.

– Cóż pana skła­nia do tego kro­ku?

– Naj­przód na­tu­ral­ne pra­gnie­nie ser­ca ludz­kie­go, któ­re coś żywo w ży­ciu uko­chać pra­gnie; po­tem, obo­wiąz­ki wzglę­dem spo­łecz­no­ści, któ­ra nie z luź­nych lu­dzi, ale z do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nych ro­dzin skła­dać się po­win­na.

Mi­cha­li­na przy­gry­zła usta, aby śmie­chem nie par­sk­nąć na ten mo­ral­ny wy­wód in­sty­tu­cyi mał­żeń­stwa. Mo­gło się zda­wać, że w jej wy­obra­że­niach, in­sty­tu­cya mał­żeń­stwa nie wy­cho­dzi­ła nig­dy po­nad ład­ny sa­lon w sto­li­cy, lożę pierw­szo­pię­tro­wą w te­atrze, ekwi­paż i po­dróż za gra­ni­cę!

– Pan z na­le­ży­tym na­my­słem przy­stę­pu­jesz do tego waż­ne­go kro­ku,– mó­wi­ła da­lej z uda­ną po­wa­gą – czy nie masz pan w tych chwa­leb­nych za­my­słach jesz­cze po­stron­nych ja­kich po­wo­dów?

Pan Fa­bian spoj­rzał z uwa­gą na Mi­cha­li­nę.

– Je­śli się nie mylę, – od­po­wie­dział szyb­ko – my­śla­łaś pani o dłu­gach, któ­re za­zwy­czaj zmu­sza­ją ka­wa­le­ra do szu­ka­nia żony po­saż­nej.

– Nie, pa­nie Fa­bia­nie, o tem nie my­śla­łam – prze­rwa­ła za­pło­nio­na tro­chę Mi­cha­li­na.

– Wsty­dzisz się pani tego za­py­ta­nia nie­słusz­nie! – z po­wa­gą od­rzekł pan Fa­bian – nie­ste­ty! jest to za­py­ta­nie, ja­kie każ­da na­rze­czo­na po­win­na za­dać swe­mu na­rze­czo­ne­mu, ina-wet nie­tyl­ko od nie­go szu­kać na to od­po­wie­dzi. Dzi­siaj bo­wiem sta­ło się mał­żeń­stwo pro­stą spe­ku­la­cyą, grą nie­uczci­wą i ha­zar­dow­ną, w któ­rej obie stro­ny wza­jem­nie sie­bie oszu­kać usi­łu­ją.

– Sło­wa panu nio od­bie­ram, cho­ciaż jesz­cze raz po­wia­dam, że moje za­py­ta­nie nie ty­czy­ło się tego te­ma­tu.

– Zwy­kła grzecz­ność! Otwar­cie pani wy­zna­ję, że z mo­jej stro­ny nie mam żad­nych po­bocz­nych po­wo­dów do zmia­ny sta­nu. Dłu­gów nie mam żad­nych, cho­ciaż ma­ją­te­czek mej jest bar­dzo skrom­ny. Nie wy­star­cza on mi na wy­ciecz­ki do sto­li­cy lub za gra­ni­cę, nie wy­star­cza na kar­ty i hu­lan­ki; ale wy­star­czył­by za­wsze na skrom­ne po­trze­by to­wa­rzysz­ki ży­cia, któ­ra­by po za strze­chą, wiej­skie­go dom­ku i obo­wiąz­ka­mi ro­dzi­ny, ni­cze­go in­ne­go nie pra­gnę­ła.

Mi­cha­li­na skrzy­wi­ła ró­żo­we usta i roz­dar­ła ko­niec atła­so­wej wstąż­ki.

– Pan bar­dzo po­waż­nie za­pa­tru­jesz się na ży­cie!–rze­kła po chwi­li.

– Do tego zmu­sza­ją nas na­sze obo­wiąz­ki, a w nich kry­je się praw­dzi­we szczę­ście.

– Szczę­śli­wy pan je­steś z taką fi­lo­zo­fią ży­cia!

– Za­le­ży to od tego, czy kto chciał­by po­dzie­lić ze mną tę fi­lo­zo­fię,–od­parł pan Fa­bian, pa­trząc z uwa­gą na Mi­cha­li­nę.

Mi­cha­li­na wy­tłó­ma­czy­ła so­bie po swo­je­mu to spoj­rze­nie. Pu­cho­we jej usta za­drża­ły z we­wnętrz­nej ra­do­ści. Na­my­śla­ła się chwi­lę. Być może, że licz­bę nie­szczę­śli­wych swo­ich kon­ku­ren­tów chcia­ła te­raz po­więk­szyć o jed­nost­kę….

ale trwa­ło to tyl­ko chwi­lę. Obej­rzaw­szy pana Fa­bia­na jesz­cze raz od stóp do gło­wy, uśmiech­nę­ła się z po­li­to­wa­niem. Zda­wa­ło się, że w tem zwy­cięz­twie nie wi­dzia­ła wiel­kie­go za­szczy­tu dla sie­bie–od­stą­pi­ła go ubo­giej w po­dob­ne lau­ry Luni.

– Pan wy­mó­wi­łeś te­raz sło­wa wiel­kiej wagi, – rze­kła po chwi­li roz­kosz­ne­go za­my­śle­nia – a to obo­wią­zu­je mnie do od­po­wie­dzi, któ­ra rów­nież po­winn­na być waż­ną dla pana.

– Słu­cham pani z całą uwa­gą.

– Czy w przed­po­ko­ju nie wi­dzia­łeś pan osób­ki, któ­ra z ru­mień­cem na twa­rzy prze­mknę­ła się koło pana?

– Pan­na Lu­dwi­ka…

– Czy nie od­ga­dłeś pan, co ten ru­mie­niec mógł ozna­czać? Lu­nia za­zwy­czaj jest bla­dą.

– Za­wsze ją taką wi­dzia­łem!

– Zką­dże ta na­gła zmia­na dzi­siaj?

Pan Fa­bian za­my­ślił się z na­le­ży­tą po­wa­gą., Dłu­gi czas trwa­ło jego za­my­śle­nie.

– Sło­wa pani – rzekł w koń­cu – mogą mieć dwo­ja­kie zna­cze­nie. Mogą one za­wie­rać bar­dzo chwa­leb­ną prze­stro­gę, abym fał­szy­we­go kro­ku nie uczy­nił* któ­ry nie wy­padł­by na moją ko­rzyść. Za tę prze­stro­gę je­stem pani wdzięcz­ny.

Mi­cha­li­na tłu­mi­ła śmiech w so­bie, si­ląc się na od­po­wied­nią w ta­kiej sy­tu­acyi po­wa­gę. Spu­ści­ła w zie­mię oczy, cze­ka­jąc dal­sze­go do­mó­wie­nia pana Fa­bia­na.

– Dru­gie zna­cze­nie słów pani, – mó­wił da­lej pan Fa­bian–jest rów­nież god­ne wdzięcz­no­ści. Zręcz­nie zwra­casz pani kro­ki moje w inną stro­nę, w czem wi­dzę wiel­ką życz­li­wość dla sie­bie.

– Ża­łu­ję bar­dzo, że na tych sło­wach po­prze­stać mu­szę, – rze­kła z nie­śmia­ło­ścią Mi­cha­li­na – ale zwróć pan na to uwa­gę, że to po­wie­dzia­ła panu przy­ja­ciół­ka Luni, któ­ra róż­ne jej ta­jem­ni­ce po­sia­dać może… Resz­ta od pana za­le­ży!

W tej chwi­li za­sze­le­ścia­ła suk­nia je­dwab­na, a do sa­lo­nu we­szła cio­tu­nia wy­stro­jo­na z nad­zwy­czaj­nym sump­tem sztu­ki fry­zy­er­skiej i mod­niar­skiej.

Roz­mo­wa prze­szła na inne póle.

Cio­tu­nia była ga­da­tli­wa jak srocz­ka, Mi­cha­li­na dow­cip­na i we­so­ła jak mały sa­ty­rek z or­sza­ku upo­jo­ne­go Ba­chu­sa, a bied­ny pan Fa­bian od­bi­jał od nich na­der ko­micz­nie swo­ją tra­gicz­ną po­wa­gą, kto­rą jesz­cze ostat­nie sło­wa Mi­cha­li­ny do naj­wyż­szej pod­nio­sły po­tę­gi.

Pan Fa­bian wie­rzył bo­wiem moc­no, że słów i ski­nień życz­li­wych lu­dzi lek­ce­wa­żyć nie moż­na, i po­sta­no­wił za­raz ju­tro udać się do ro­dzi­ców Luni.

Pan­na Lu­nia mia­ła ciem­no­sza­fi­ro­we oczy, sta­ran­ne wy­kształ­ce­nie i do­syć pro­ble­ma­tycz­ny po­są­żek. Ro­dzi­ce pro­wa­dzi­li dom otwar­ty i sta­ra­li się o wszel­kie po­zo­ry pew­nej za­moż­no­ści. Czę­sto przyj­mo­wa­no go­ści i sta­ra­no się o sto­sun­ki roz­le­głe.

Jest to już w na­tu­rze ludz­kiej, aby na­stra­jać swo­je wy­ma­ga­nia do sto­sun­ków zdo­by­tych. Być więc może, że ro­dzi­ce Luni mie­li wy­ma­ga­nia nad stan swej rze­czy­wi­sty, a może też ja­sno­wło­sa je­dy­nacz­ka w ukry­tych ma­rze­niach swo­ich się­ga­ła wy­żej, ni­że­li na to rze­czy­wi­stość po­zwa­la­ła. Za­wsze jed­nak mia­ły te ma­rze­nia grunt szla­chet­ny, cho­ciaż nie za­wsze prak­tycz­ny. Ma­rząc o świet­nem za­mąż­pej­ściu, nie wy­rze­ka­ła się mi­ło­ści, nie chcia­ła za miły grosz się sprze­dać, jak to nie­raz czy­ni­ły jej to­wa­rzysz­ki. Chcia­ła po­go­dzić jed­no z dru­giem, ukry­wa­jąc sta­ran­nie przed samą sobą pro­za­icz­ną stro­nę ta­kie­go ra­chun­ku.

Na taką oso­bę, sto­sow­nie do życz­li­wych ski­nień Mi­cha­li­ny, zwró­cił te­raz uwa­gę pan Fa­bian.

Lu­nie po­znał już był daw­niej i za­raz z po­cząt­ku po­wziął dla niej pew­ną sym­pa­tyę, któ­ra, przy sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach, wy­star­cza aż nad­to do przej­ścia w stan wyż­sze­go uczu­cia, co się po­spo­li­cie mi­ło­ścią na­zy­wa.

Sło­wa Mi­cha­li­ny wy­tłó­ma­czył so­bie do­syć oględ­nie. Nie są­dził, że Lu­nia wprost się już w nim za­ko­cha­ła, jako też z dru­giej stro­ny nie stał się od razu go­to­wym ko­chan­kiem. Ru­mie­niec, któ­ry sam wi­dział w przed­po­ko­ju, wziął po­pro­stu za po­słań­ca do­brej wie­ści, po któ­rą do­pie­ro sam miał wy­ru­szyć. Był więc z jed­nej i dru­giej stro­ny grunt i ra­cya do wza­jem­ne­go zbli­że­nia się, a resz­ta co Bóg da! Może nie tak ro­dzi się mi­łość po­etycz­na; ale pan Fa­bian nie był po­etą, tyl­ko czło­wie­kiem zwy­czaj­nym, chciał więc iść dro­gą zwy­czaj­ną do wiel­kie­go celu ży­cia, do któ­re­go wy­bie­rał się z su­mien­no­ścią i roz­wa­gą po­czci­we­go czło­wie­ka.

Sto­sow­nie więc do wi­do­ków, któ­re się te­raz przed nim otwie­ra­ły, po­szedł za­raz na dru­gi dzień do ro­dzi­ców Luni.

Ro­dzi­ce Luni byli ludź­mi wyż­szej to­wa­rzy­skiej ogła­dy, przy­ję­li więc go­ścia z na­le­ży­tą go­ścin­no­ścią i pro­si­li go, aby od cza­su do cza­su o ich domu nie za­po­mi­nał.

Lu­nia dla wszyst­kich bez wy­jąt­ku go­ści była uoso­bio­ną uprzej­mo­ścią. Po­wi­ta­ła pana Fa­bia­na ser­decz­nie i szcze­rze, za­po­mniaw­szy już daw­no o sło­wach Mi­cha­li­ny, któ­re po­pro­stu wzię­ła za żart oko­licz­no­ścio­wy.

Pan Fa­bian wi­dział w tem ser­decz­nem przy­ję­ciu za­chę­ce­nie dla sie­bie. Nie przy­pusz­czał w ża­den spo­sób, aby Lu­nia zo­sta­ją­ca z Mi­cha­li­ną w tak ści­słych sto­sun­kach przy­jaź­ni, nic a nic o jego za­mia­rach nie wie­dzia­ła. Wziął więc jej uprzej­mość za do­brą, wróż­bę i nie zbyt dłu­go ocią­gał się z dru­gą wi­zy­tą. Za dru­gą po­szła trze­cia, czwar­ta i pią­ta, a w krót­ce za­czął re­gu­lar­nie cho­dzić co dru­gi dzień, co Mi­cha­li­nie dało po­wód po­rów­na­nia go z fe­brą.

Z razu nie zwró­co­no na to w domu uwa­gi. Pan Fa­bian na pierw­szy rzut oka nie wy­glą­dał bar­dzo na kon­ku­ren­ta. Wy­so­kie­go wzro­stu, z po­chy­lo­ne­mi ra­mio­na­mi, z twa­rzą o wie­le star­szą nad wiek swej, pa­trzą­cy na mło­de pan­ny z taką po­wa­gą z góry, jak­by chciał być ich dzia­du­niem, mógł ła­two ucho­dzić za zwy­kłe­go przy­ja­cie­la domu, któ­ry i go­ścia nud­ne­go ro­ze­rwie, i do wi­sta za­miast koł­ka sią­dzie, i małe dzie­ci na ko­la­nach uko­ły­sze.

Taką rolę przy­pi­sy­wa­no mu z razu w domu ro­dzi­ców Luni. Sama Lu­nia nie pręd­ko spo­strze­gła się. Pan Fa­bian za­wsze z naj­więk­szą po­wa­gą z nią roz­ma­wiał, nig­dy nie dow­cip­ko­wał, ani żad­nej pso­ty jej nie wy­rzą­dzał. Nie strze­lał oczy­ma, nie ro­bił do­myśl­nych ka­lam­bu­rów, ani na­wet ni razu nie ści­snął jej za ró­żo­we pa­lusz­ki. Zbli­żał się do niej za­wsze z tak głę­bo­kim sza­cun­kiem, jak­by nie była zwy­kłą ko­bie­tą, ale kró­lo­wą świa­ta; sia­dy­wał koło niej w tak przy­zwo­item od­da­le­niu, jak­by oba­wiał się do­tknię­ciem po­wa­lać jej świę­tą sza­tę.

Dziw­ną tę i nie­prak­ty­ko­wa­ną dzi­siaj cześć dla wy­bra­nej ko­bie­ty, wy­tłó­ma­czo­no so­bie w domu Luni in­a­czej. Wzię­to pana Fa­bia­na za go­ścia bar­dzo przy­zwo­ite­go, któ­ry roz­sąd­kiem swo­im, po­wa­gą i przy­swo­jo­ną na­uką nada­wał na­wet zbie­ra­ją­ce­mu się to­wa­rzy­stwu pew­ną okra­sę, i z tego po­wo­du był wy­god­nym i po­ży­tecz­nym na swo­jem miej­scu.

Gdy oj­ciec Luni był w nie­do­brym hu­mo­rze, pan Fa­bian ba­wił wy­bor­nie sta­re­go puł­kow­ni­ka, słu­cha­jąc z na­le­ży­tą po­wa­gą im­pro­wi­za­cyj sę­dzi­we­go we­te­ra­na. Gdy go­spo­dy­ni domu mi­gre­nę mia­ła, damy ka­na­po­we mia­ły z nie­go wy­bor­ne­go to­wa­szy­sza, któ­ry umiał je roz­mo­wą ba­wić przez trzy go­dzi­ny nie otarł­szy ani razu spo­co­ne­go czo­ła. Sło­wem, pan Fa­bian był od wszyst­kich lu­bio­ny: od star­szych dla po­waż­nej roz­mo­wy, a od młod­szych dla ory­gi­nal­no­ści, jak się grzecz­nie wy­ra­ża­no, któ­ra ich do ukry­te­go śmie­chu po­bu­dza­ła.

Za­py­ta­ny z da­le­ka o swo­je sto­sun­ki ma­jąt­ko­we, od­po­wia­dał szcze­rze i bez ogród­ki: że po­sia­da bar­dzo mier­ny ma­ją­te­czek, że tyle a tyle ma or­nych grun­tów, tyle łąk i tyle mo­cza­ru, i że przy oszczęd­nem go­spo­dar­stwie for­tun­ka jego wy­star­cza na bar­dzo skrom­ne ży­cie.

Ta­kie przy­mio­ty nie za­le­ca­ły go by­najm­niej na szczę­śli­we­go kon­ku­ren­ta. To tez pan­ny z wyż­szą pre­ten­syą wy­ma­za­ły go zu­peł­nie z sze­re­gu moż­li­wych epu­ze­rów.

Zda­je się, że i Lu­nia po­szła za tym przy­kła­dem. Po­etycz­na jej du­sza wy­śni­ła so­bie wpraw­dzie skrom­ny ide­alik, ale ide­alik ten sta­wał za­wsze przed jej oczy­ma z pew­nym po­zy­tyw­nym do­dat­kiem, ja­kim pan Fa­bian nie mógł się po­szczy­cić. Sam bo­wiem za­raz na wstę­pie przy­znał się do bar­dzo skrom­nej for­tun­ki.

To było po­wo­dem, że po­etycz­ne ser­dusz­ko Luni ani razu do nie­go nie ude­rzy­ło, ani na­wet ukry­tych jego in­ten­cyj nie zro­zu­mia­ło. Biło przy nim spo­koj­nie jak przy do­brym zna­jo­mym, któ­ry co dru­gi dzień kil­ka go­dzin przy wi­ście lub be­zi­ku su­mien­nie prze­sia­dy­wał.

Tak trwa­ło kil­ka ty­go­dni, dłu­żej jed­nak trwać nie mo­gło. Jed­na z przy­ja­ció­łek po­wie­dzia­ła coś dru­giej, dru­ga trze­ciej, a za kil­ka dni ro­ze­szła się opi­nia, że pan Fa­bian jest kon­ku­ren­tem Luni.

Do­szło to wresz­cie do Luni. Lu­nia mia­ła grunt du­szy za­cny i po­czci­wy. Nie chcia­ła iść w śla­dy swych tu­zin­ko­wych la­lek bez­dusz­nych, któ­rym się zda­je, że ko­kie-te­ryą zwa­bio­ne i nie­mi­ło­sier­nie po­bi­te ofia­ry kon­ku­ren­tów, two­rzą po­nęt­ną au­re­olę w oko­ło ufry­zo­wa­nej a l'en­fant głów­ki dzie­wi­czej.

Lu­nia za­trwo­ży­ła się gdy jej oczy otwo­rzo­no, a na­wet gorz­ko za­pła­ka­ła. Za­bo­la­ła ją myśl, że po­czci­wy czło­wiek może dla niej fał­szy­wy krok uczy­nić. Wy­obra­ża­ła so­bie na­przód gorz­ki za­wód tego czło­wie­ka i ob­wi­nia­ła sie­bie, że do tego do­pu­ści­ła. Jak­kol­wiek po ści­słym ob­ra­chun­ku su­mie­nia do żad­nej winy się nie po­czu­wa­ła, wy­rzu­ca­ła jed­nak so­bie, że wcze­śniej za­my­słów pana Fa­bia­na nie od­ga­dła i nie prze­strze­gła go za­wcza­su. Przy­po­mnia­ła te­raz so­bie wszyst­kie szcze­gó­ły jego za­cho­wa­nia się i do­wie­dzia­ła się z prze­ra­że­niem, ie pan Fa­bian rze­czy­wi­ście, cho­ciaż w spo­sób nie­co ory­gi­nal­ny, po jej rękę zmie­rzał.

Nie było cza­su do stra­ce­nia. Trze­ba było jak naj­spiesz­niej złe na­pra­wić i w ostat­niej go­dzi­nie dać panu Fa­bia­no­wi do zro­zu­mie­nia, że na­dzie­je jego są da­rem­ne.

Jak­kol­wiek sy­gna­ły Luni, od­wrót panu Fa­bia­no­wi na­ka­zu­ją­ce, były zbyt sub­tel­ne i ci­che, zro­zu­miał je jed­nak pan Fa­bian i z na­le­ży­tą po­wa­gą nad nie­mi się za­sta­no­wił.

Nie uszło by­najm­niej jego uwa­gi, że Lu­nia co­raz wię­cej od­wra­ca się od nie­go, że mówi z nim z pew­nem nie­cier­pli­wem roz­tar­gnie­niem, że cza­sem jego za­py­tań niby nie sły­szy…. Raz na­wet wca­le nie wy­szła do nie­go, gdy z oj­cem przez dwie go­dzi­ny grał be­zi­ka po­obied­nie­go; a nie­daw­no za­dzwo­niw­szy do przed­po­ko­ju, usły­szał wy­raź­nie jej srebr­ny gło­sik, na­ka­zu­ją­cy słu­żą­ce­mu go­ścia od­pra­wić, gdyż w domu ni­ko­go nie­ma!

Wszyst­ko to po­zbie­rał z na­le­ży­tą po­wa­gą pan Fa­bian i po­znał, że bita dro­ga do szczę­ścia za­czy­na mu się gu­bić. Były tu i owdzie ścież­ki krę­te… ale krę­te­mi ścież­ka­mi nie zwykł nig­dy cho­dzić.

Chciał przedew­szyst­kiem stwo­rzyć so­bie ja­sną sy­tu­acyę. Ale zką­dże świał­ta do­stać? Z ro­dzi­ca­mi, z pan­ną, nie chciał jesz­cze mó­wić, bo spra­wy swo­jej nie uwa­żał za doj­rza­łą.

Po­szedł do Mi­cha­li­ny.

Mi­cha­li­na przy­ję­ła go dow­cip­nym uśmiesz­kiem, ści­snę­ła ser­decz­nie za rękę i po­sa­dzi­ła na so­fie tuż koło sie­bie.

– W szczę­ściu za­po­mi­na się o życz­li­wych zna­jo­mych, – rze­kła do nie­go, ude­rza­jąc go fi­glar­nie po sze­ro­kiem ra­mie­niu–co, pan z sobą przy­no­sisz?

– Nie­szczę­ście! – z po­wa­gą od­po­wie­dział pan Fa­bian i wes­tchnął.

Mi­cha­li­na ob­ró­ci­ła się żywo ku nie­mu.

– Czy się pan oświad­czy­łeś? – za­py­ta­ła z cie­ka­wo­ścią, a z oczu jej czar­nych try­ska­ły iskry nie­ta­jo­nej ra­do­ści.

– Nie oświad­czy­łem się, – spo­koj­nie od­parł pan Fa­bian – bo do ta­kie­go kro­ku brak mi zu­peł­nie pod­sta­wy.

I smut­no zwie­sił gło­wę.

Mi­cha­li­na przy­gry­zła usta, aby nie par­sk­nąć śmie­chem nad tym wi­do­kiem ry­ce­rza smut­nej po­sta­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: