Supertata na tacierzyńskim. Kochać, wychowywać i dobrze się bawić! - ebook
Supertata na tacierzyńskim. Kochać, wychowywać i dobrze się bawić! - ebook
Bycie pełnoetatowym rodzicem nie jest zajęciem dla mięczaków!
Dzięki masie praktycznych wskazówek, sowicie okraszonych humorem, Pat Byrnes pomaga ojcom zmierzyć się z trudnym, lecz niezwykle satysfakcjonującym wyzwaniem, jakim jest wychowanie dzieci. Dowcipna i przenikliwa analiza uroków (?) rodzicielstwa z perspektywy ojca wychowujacego dzieci, któremu – uwaga – udaje się wyjść z tego cało!
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-380-4 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłem ilustratorem i sam organizowałem sobie czas. Moja żona miała bardziej tradycyjną pracę, która nie pozwalała na taką elastyczność. Z czysto praktycznego punktu widzenia wydawało się więc bardziej rozsądne, żebym to ja został z dziećmi – w końcu i tak siedziałem w domu. Nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, choć i tak dłużej niż nad czymkolwiek do tej pory.
Wreszcie urodziło się dziecko i nie miałem już czasu na żadne przemyślenia. Trzeba było działać. Moja żona wróciła do pracy i wszystko spadło na moją głowę jako głównego opiekuna.
Głównego, jasne? To moja pełnoetatowa praca. Dwadzieścia cztery godziny na dobę przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. Jeśli zatem spotkasz mnie na ulicy z dziećmi (jakbym w ogóle mógł się bez nich ruszyć), nie pytaj, czy daję odpocząć mamusi. Nie wyręczam żony. Nikogo nie zastępuję. Ja tu dowodzę i robię to na swój – czysto męski – sposób. Nie jestem żadnym Panem Mamuśką.
To ja, Supertata!
****Rozdział 1 Słowa, na które czekały wszystkie kobiety
Zostałem rodzicem w szczenięcym wieku czterdziestu pięciu lat. I do tego czasu wcale nie mieszkałem w suterenie u rodziców. Miałem dobrą pracę. A nawet kilka. Byłem inżynierem lotnictwa i kosmonautyki, autorem tekstów reklamowych, aktorem dubbingowym oraz ilustratorem. Poza tym dorabiałem sobie, działając w wielu innych branżach. Reżyserowałem reklamy radiowe, zajmowałem się produkcją programów telewizyjnych transmitowanych na żywo, maczałem palce w politycznych kampaniach o zasięgu krajowym. Własnymi rękoma wyremontowałem stary, zrujnowany dom, machając młotkiem do upadłego. I tak przez wiele miesięcy bez przerwy.
Podsumowując: nie bałem się harówki. Nie przerażała mnie praca dwanaście godzin na dobę przez sześć dni w tygodniu. Dobijające terminy, wroga i niezwykle zacięta rywalizacja, a także niespodziewane zmiany na ostatnią chwilę nie były dla mnie niczym nowym. Żyłem na krawędzi, trudno byłoby mnie skruszyć, przywykłem do stresu tak, że stał się moją drugą naturą.
A zatem cóż takiego mogło mnie czekać na tacierzyńskim? To zwykły spacerek po parku – nie tylko dosłownie! Opieka nad dzieckiem? Igraszka! Tak właśnie myślałem, póki się nie przekonałem, co to tak naprawdę oznacza.
Dziś, po ponad ośmiu latach bycia tatą na pełen etat, muszę zgodzić się z tym, o czym kobiety mówią od wieków.
Bycie pełnoetatowym rodzicem to najcięższa praca na świecie. Tak samo ciężka dla kobiet, jak i dla mężczyzn.
No dobra. Powiedziałem to. Ja, mężczyzna. A zatem musi to być prawda. Drogie panie, wyrwijcie tę stronę i oprawcie ją w ramkę. Skserujcie i sprezentujcie kolejne egzemplarze swoim mamom i babciom. Wreszcie przyznano wam rację. Mężczyźni niesłusznie bagatelizowali tę sprawę i potakiwali lekceważąco dla świętego spokoju. Przez cały ten czas byli w błędzie. Kompletnie się mylili.
Wreszcie jeden z nich przyznał się do tego. I to na piśmie. A co tam! W imieniu wszystkich przedstawicieli płci męskiej chętnie powtórzę głębokim barytonem te dwa proste słowa, wyczekiwane od dawna przez wszystkie żony i matki.
MIAŁYŚCIE RACJĘ.
Przykro mi, że tak długo musiałyście na to czekać. Problem w tym, że niewielu z nas mężczyzn potrafi zrozumieć, jak ciężka jest to praca.
Nie oznacza to jednak, że mężczyźni tego nie podejrzewają.
Badania naukowe dowodzą, że co drugi żonaty mężczyzna byłby gotów podjąć się tego zadania. I nie chcę przez to powiedzieć, że ankieterzy zapytali o to tylko dwóch facetów, z których jeden nieomal się zgodził. Chodzi o to, że blisko 50 procent spośród dosłownie garstki kolesiów, których przyparto do muru tym pytaniem, powiedziało „tak”. Wydaje mi się, że ich odpowiedź brzmiała wręcz „Tak, kochanie”.
A ilu facetów faktycznie się z tego wywiązuje? Według statystyk z 2010 roku tylko blisko 158 tysięcy mężczyzn w Ameryce zostaje w domu i opiekuje się dziećmi przynajmniej przez rok. To daje jednego na 163 tatusiów.
Co drugi deklaruje, że chętnie by to zrobił, lecz tylko jeden na 163 faktycznie dotrzymuje słowa. Co to oznacza?
To oznacza, że mężczyźni kłamią jak z nut w każdej sytuacji, w której stawką jest przyszłość związku.
Weźmy na przykład mnie. We wstępie oznajmiłem, że pracowałem w domu i sam organizowałem sobie czas. Naprawdę jednak miałem na myśli coś takiego: „Szukałem cię przez dwadzieścia pięć lat i wreszcie cię znalazłem. Teraz zrobię wszystko, aby przez kolejne dwadzieścia pięć lat nie żyć ze świadomością odrzucenia!”.
Tyle że teraz przede mną dwadzieścia pięć lat ciężkiej pracy w pocie czoła, dwadzieścia pięć lat harówki, poświęcania uwagi, okazywania uczuć, cierpliwości i zaufania, dzielenia się wiedzą i pasją, pokładania nadziei oraz nieustannego zamartwiania się i niepokojenia. A wszystko to po to, by moje córki mogły dorosnąć, ukończyć szkołę i rozpocząć własne życie, zostawiając mnie samego.
Z pewnością najtrudniej będzie pozwolić im wyfrunąć z gniazda rodzinnego. Pocieszam się jednak, że to, co teraz robię – a jest to najcięższa praca na świecie – ma mnie do tego świetnie przygotować, wycieńczając tak, że nie będę już mógł wytrzymać z nimi ani minuty dłużej.
****Rozdział 2 Co dalej?
Dopiero co wróciłeś z dzieckiem ze szpitala. Zalewają cię emocje, i deszcz celnych spostrzeżeń typu: „Teraz twoje życie zmieni się nie do poznania”. Czujesz się wycieńczony po ciężkiej nocy spędzonej na idiotycznej, rozkładanej kozetce w pokoju szpitalnym, w którym leżała twoja żona, daleko ci jednak jeszcze do zmęczenia, które zwali cię z nóg po najbliższych trzech nieprzespanych tygodniach. Nie zapominajmy i o rozpierającej cię radości z tego, że zamiast smółki pojawiła się wreszcie kupka, którą da się zetrzeć z pośladków malucha za pomocą czegoś mniej toksycznego niż nafta. Najważniejsze jest jednak to, że masz u boku żonę. Żonę, którą niegdyś kochałeś ponad wszystko, lecz teraz, gdy przystawia niemowlę do piersi, kochasz ją jeszcze bardziej. Nawet nie jesteś zazdrosny o to, że maluch zawłaszczył sobie jej oba cycuszki. To dopiero miłość!
Ale chwileczkę.
Co dalej? Co teraz się zdarzy?
Życie. Życie się zdarzy. Będzie nieprzyjemnie i nieprzewidywalnie, ale tego z pewnością nie chcesz teraz słuchać. Potrzebujesz konkretów, których możesz się trzymać. Oto kilka konkretnych porad dotyczących konkretnych rzeczy – zbędnych i niezbędnych.
Nowe rzeczy dla dziecka, bez których można się obejść
- Milion poradników dla rodziców. Wybierz jeden, w którym znajdziesz odpowiedzi na najbardziej naglące pytania, i na nim poprzestań. Jeśli istnieje jakaś „najlepsza” odpowiedź, znajdziesz ją w każdym poradniku. Jeśli nie, każdy z nich podsunie ci inne rozwiązanie, tak bardzo mącąc ci w głowie, iż nie dostrzeżesz tego, co oczywiste – że nie ma jednej najlepszej odpowiedzi. A to tylko przysporzy ci dodatkowych zmartwień. Lepiej zatem żyć ułudą, że najlepszą z możliwych odpowiedzi zawiera twój nowy, ulubiony poradnik – o ile nie jest to ten poradnik. Takiej odpowiedzialności nie udźwignę.
- Wysyp przeklętych kocyków. Teoretycznie można by ich użyć do opatulenia noworodka. Tyle że w praktyce się to nie sprawdza. Takie kocyki nie są dość długie. Jedynym kocykiem, jaki zdaje egzamin, jest ten, w który owijają ci dziecko na drogę ze sklepu. Przepraszam – ze szpitala. No i jak długo można upychać takie kocyki w kołysce lub dziecięcym łóżeczku? Ostatecznie tylko zagracą mieszkanie, czekając, aż odnajdą nowe przeznaczenie jako wyimaginowane statki i forty lub inne zawalidrogi.
- Srebrne łyżeczki. Czy istnieje lepszy prezent na narodziny dziecka niż srebrna łyżeczka czy grzechotka od Tiffany’ego? Tak przynajmniej myślą ci, którzy nie mają pojęcia, że popularne w krajach anglosaskich powiedzenie „urodzony ze srebrną łyżeczką w ustach” nigdy nie miało pozytywnego wydźwięku.
- Coś, co nadaje się tylko do prania chemicznego. Zlitujcie się! Cóż to za „genialny” pomysł, by dziecko czy kogokolwiek mającego z nim styczność obdarzać rzeczami nadającymi się tylko do prania chemicznego? Co jeszcze wymyślicie? Jedwabne podkładki na ramię chroniące przed ulewaniem?
- Coś białego. Zob. powyżej.
- Skarpetki… chyba że naprawdę bawi cię nieustanne zbieranie różnych rzeczy z podłogi. Albo jeśli zamierzasz przymocować je do stópek dziecka taśmą klejącą, co z kolei oznaczałoby, że ta cała zabawa w bycie rodzicem jest nie dla ciebie.
Nowe rzeczy dla dziecka, bez których nie sposób się obejść
- Pieluchy. Bez żartów. Jeśli chcesz być wielkim zwycięzcą nieoficjalnego konkursu na najlepszy prezent na „bociankowe”, kup jedną, a nawet dwie paczki pieluch. Przyszła mama zapewne będzie na ciebie patrzeć jak na dziwaka – dopóki w domu nie zjawi się dziecko. Wówczas będzie cię nosić na rękach i traktować jak bohatera. A tymczasem reszta mam i tatusiów obecnych na przyjęciu będzie pluć sobie w brodę, że nie był to ich pomysł.
- Pojemnik na zużyte pieluchy, który faktycznie nie przepuszcza brzydkiego zapachu. Wydaje się to oczywiste, lecz naprawdę należy wziąć na to poprawkę, chodząc po sklepach. Poza tym warto trzymać zapas foliowych torebek – woreczków śniadaniowych, reklamówek czy jednorazówek dostępnych na dziale spożywczym – w pobliżu ulubionych kącików zabaw, oddalonych od kosza na brudne pieluchy. Mogą one posłużyć do tymczasowego przechowywania cuchnących bomb, zaoszczędzając biegania wte i wewte.
- Podkładki chroniące przed ulewaniem. Pamiętasz jeszcze staroświeckie, tetrowe pieluchy? Obecnie używa się ich w formie podkładek zarzucanych na ramię, gdy bierzesz malucha na ręce. Niemowlętom się ulewa – i to sporo. Niech ci się przypomni moja rada, gdy znów zechcesz zignorować środki bezpieczeństwa i wybrać sweter, który można czyścić tylko chemicznie.
- Duża czerwona piłka. Równie dobrze może być niebieska, fioletowa albo zupełnie innego koloru. Nie musisz się nawet fatygować po nią do sklepu, bo już ją masz. To ta sama, która miała ci pomóc skorygować postawę ciała podczas siedzenia lub efektywniej ćwiczyć brzuszki, lecz skończyła upchnięta głęboko w szafie. Cóż, oto nadszedł czas, aby ją stamtąd wyciągnąć, ponieważ każdego dnia będzie cię czekać „godzina histerii” w wykonaniu twojego szkraba, a wówczas uspokoi go tylko delikatne podskakiwanie. Ta „godzina” może się przeciągnąć do kilku godzin. Nieważne, czy masz już uda jak ze stali i potrafisz wykonać milion przysiadów – brak snu i tak zrobi swoje, pozbawiając cię sprawności fizycznej. Zanim się spostrzeżesz, opadniesz z sił, chyba że siądziesz na wielkiej piłce i zaczniesz na niej podskakiwać z dzieckiem na ręku, dopóki maluch nie uśnie. A wtedy może i tobie uda się zmrużyć oko.
- Środki przeciwbólowe.
- Mata edukacyjna do leżenia na brzuszku. Gdy byliśmy mali, nasi rodzice ciągle kładli nas na brzuchu. Dlatego tak wiele niemowląt wówczas umierało. Jednak te, które przeżyły, miały doskonale wyćwiczone mięśnie szyi. Dziś niemowlęta mają wiotkie szyjki, ponieważ całymi dniami i nocami leżą bezpiecznie na pleckach, nie mając możliwości podźwignięcia główki. Z wyjątkiem pory zabawy, kiedy to kładziesz dziecko na brzuszku i zostawiasz je na dziesięć minut, by słuchać, jak z oburzeniem krzyczy: „Nie wiesz, że to może mnie zabić?”. (No dobrze, krzyczy tak w swoim niemowlęcym języku, ale i tak dociera do ciebie, co chce powiedzieć, głośno i wyraźnie. Zwłaszcza głośno). Dlatego warto zainwestować w matę, która jest nie tylko wygodna, kolorowa i zajmująca, ale i ochroni twój dywan, gdy stanie się rzecz nieunikniona i dziecku się uleje. Ewentualnie można zastąpić ją jednym z miliona kocyków otrzymanych w prezencie.
- Fotelik samochodowy. To rzecz priorytetowa, bez której w ogóle nie wypuszczą cię z dzieckiem ze szpitala. Wkrótce jednak się przekonasz, że taki fotelik samochodowy jest bardzo poręczny i ma wszechstronne zastosowanie. Dziś foteliki samochodowe przypominają kołyski, które można montować na stelażu wózka. Wystarczy umieścić na nim fotelik, wpiąć go w przeznaczone do tego uchwyty i – voilà! – otrzymujemy praktyczną spacerówkę bez konieczności wydobywania wiercącego się zawiniątka z jednej plątaniny pasów i zmagania się z drugą.
- Aparat fotograficzny. Nie chcę brzmieć staroświecko, ale naprawdę te pierwsze chwile warto uwiecznić czymś lepszym niż telefon komórkowy.
- Kaftaniki i pajacyki na zatrzaski. To coś, w czym twój maluch będzie żył przez kilka pierwszych miesięcy. Kaftaniki na zatrzaski łatwo się odpinają i zapinają, dzięki czemu nie trzeba ich wciągać na siłę przez wiotką, bezwładną główkę dziecka. Pajacyki zaś mają zatrzaski w kroku, wzdłuż nogawek, co ułatwia zmianę pieluchy. To niezwykle przydatne rozwiązanie.
- Śpiworek niemowlęcy. To taki śpiwór z ramiączkami. Najpierw niemowląt nie wolno przykrywać w łóżeczku kocykiem ze względu na ryzyko uduszenia. Później maluchy tak bardzo się wiercą i wierzgają nóżkami, że już po dwóch minutach go z siebie skopują. Szkoda, że takich śpiworków nie produkują także dla dzieci powyżej drugiego roku życia.
- Kula z łańcuchem. Yyy, to znaczy niania elektroniczna.
- Nóż kieszonkowy. Wystarczy mały, wielofunkcyjny scyzoryk. Na początku ostrze posłuży ci do otwierania pudełek i innego rodzaju opakowań, a miniaturowe nożyczki przydadzą się do odcinania metek i przecinania miliona pasków i wiązań, którymi zabawki są mocowane do opakowań, aby się w nich nie przemieściły podczas transportu lub co najmniej eksplozji jądrowej. Z czasem nożyk posłuży ci przy takich czynnościach, jak krojenie i obieranie jabłek (do czego nadaje się także krawędź karty kredytowej, lecz zostawia większy bałagan) oraz przycinanie słomek, aby nie dźgały szkraba w oko, gdy będzie się uczył pić. Takich przykładów użycia scyzoryka można by wiele znaleźć. Nie mogę pojąć, dlaczego wszystkie mamy go ze sobą nie noszą.
Mając już cały niezbędny sprzęt, możesz się zająć wychowywaniem. Jeśli faktycznie zaczynasz od zera, to w pierwszej kolejności odłóż tę książkę i idź SPAĆ! Serio, korzystaj z każdej okazji na drzemkę. W tych kilku pierwszych miesiącach nie musisz się zbytnio wykazywać – i dobrze się składa, gdyż świeżo upieczeni rodzice na ogół nie mają jeszcze czym się wykazywać. Bądźmy szczerzy – gdyby potrzeba było do tego fachowca, nasz gatunek wymarłby wieki temu.
Na początku opieka nad dzieckiem sprowadza się głównie do karmienia, wycierania i próby rozgryzienia rytmu dnia niemowlęcia. A także do mozolnego przyuczania dziecka do zasypiania. Rodzice uciekają się w tym celu do najróżniejszych sposobów, takich jak wielogodzinne wożenie dziecka po okolicy, gdyż zasypia ono tylko w samochodzie. My usypialiśmy nasze w foteliku samochodowym, który umieściliśmy w kołysce będącej pamiątką rodową.
*
Superrada
Zapomnij o niszczarce! Wszystkie stare deklaracje podatkowe, wyciągi z kart kredytowych i inne osobiste dokumenty wyrzucaj do kosza na zużyte pieluchy. Wówczas każdy, kto zechce wykraść twoje dane osobowe, gorzko tego pożałuje!
*
Niektórzy ładują malucha do wózka i spacerują z nim całymi godzinami. Jedna z moich córek zasypiała wyłącznie w nosidełku, wtulając się we mnie i używając mojego palca jako smoczka. Każda kradzież uszłaby mi płazem, pod warunkiem, że dotykałbym rzeczy wyłącznie tym jednym palcem, pozbawionym linii papilarnych od ciągłego ssania. Gdy córcia nieco podrosła, usypiała już tylko w zasilanym bateriami leżaczku-bujaczku.
Dobre jest wszystko, co działa. Dowiedz się, co to jest, i trzymaj się tego. Zwłaszcza gdy urlop macierzyński twojej żony dobiegnie końca i rozpoczniesz swoją solową karierę.
Na tym etapie twoje dziecko ma tylko jedno zadanie – rosnąć. I wytworzyć więź uczuciową z rodzicami. No dobrze, to dwa zadania. Twoim zaś zadaniem jest zrobić wszystko, aby mu to umożliwić. Skup się na tym, a nie zginiesz. Jasne, jeśli masz więcej niż jedno dziecko, będzie trochę ciężej, ale zasada ta nie przestanie obowiązywać.
Naprawdę nie chcę, by te początki wydały się trudniejsze, niż są w rzeczywistości. Może warto by było pokusić się o krótką retrospektywę historyczną.
Krótka retrospektywa historyczna
Od pradawnych dziejów, wręcz prehistorycznych, najwyższym priorytetem każdego rodzica była rzecz na pozór prosta – utrzymanie dziecka przy życiu. To, w zależności od czasów, w jakich się żyło, oznaczało jego ochronę przed drapieżnymi zwierzętami, uzbrojonymi rabusiami lub niezdrowymi tłuszczami trans.
Ale czasami zdarzają się takie dni – gdy na przykład niemowlę obudziło cię o czwartej rano, bo nie mogło oddychać przez zapchany glutami nos, z kolei twoja starsza córka, która nie chciała pójść spać („Już nigdy!” – jak oznajmiła), padła ze zmęczenia dopiero po 22.00, po czym zerwała się z łóżka przy pierwszej okazji, takiej jak rzeczony incydent z brzdącem wydzierającym się o czwartej nad ranem, a ty zostałeś sam w domu, bo twoja żona udała się w podróż służbową; jakimś cudem niemal dotrwałeś do pory lunchu, gdy tymczasem twoje wypompowane starsze dziecko słania się na nogach, z uporem utrzymując, że brak snu nie ma z tym nic wspólnego, zaś niemowlę wije się jak piskorz w twoich objęciach, kiedy próbujesz przenieść je nad bramką ochronną, jednak z przemęczenia brak ci sił, by unieść nogę na odpowiednią wysokość, i wcale nie pomaga, że masz na sobie wąskie dżinsy, bo i tak zjeżdżają ci z tyłka, gdyż nie miałeś czasu założyć paska, a wtedy nie dość, że się przewracasz, roztrzaskując bramkę, której ostre, plastikowe odłamki rozsypują się po całym pokoju, to jeszcze ranisz się w nogę; jednakże nie masz czasu zareagować, bo myślisz tylko o tym, żeby własnym ciałem zamortyzować upadek dziecka i nie dopuścić do rozcięcia jego głowy, co by tylko wszystko pogorszyło. I w efekcie masz teraz na głowie dwa wydzierające się brzdące, które musisz wpierw uspokoić, zanim spróbujesz naprawić bramkę i pozbierać wszystkie odłamki, aby twoje psotliwe maleństwo nie wciągnęło ich na śniadanie, gdy tak naprawdę chciałbyś teraz tylko przeczołgać się do łazienki i przemyć ranę, która piecze tak, jakbyś zdarł sobie skórę do żywego mięsa, niestety do oficjalnej pory drzemki zostały jeszcze dwie godziny i nie wiem, czy wspomniałem, że ostatniej nocy się nie wyspałeś, zaś twoja żona wróci z podróży służbowej, dopiero gdy uśpisz dzieci, lecz jak na złość twoja ucząca się chodzić pociecha podnosi bunt i nie zamierza się położyć ani też grzecznie zachowywać, dopóki nie zobaczy się z mamusią – czyli gdy utrzymanie dziecka przy życiu oznacza jego ochronę przed tobą samym.
Cokolwiek by się działo, musisz zachować spokój. Nie wolno ci stracić nad sobą panowania ani rzucić się w paszczę przyczajonego w jaskini – lub w twojej głowie – tygrysa szablozębnego, nawet jeśli jesteś strasznie niewyspany, a wszystko dookoła ciebie się wali.
Jeśli do czasu powrotu żony uda ci się utrzymać siebie i swoje potomstwo przy życiu, możesz śmiało uznać to za sukces. Powinieneś być z siebie dumny. Zasłużyłeś na swój tytuł. I na zimne piwo, a jakże!
Dobra robota, Supertato!
****
Żargon
Raz na rok lub na dwa lata jakiś idiota analizuje, jaką wartość rynkową miałaby praca rodzica jako pełnoetatowego opiekuna, zupełnie jakby wychowywanie dziecka było takim samym zawodem jak inne. Cóż, niestety tak nie jest, ponieważ za żadne skarby bym się go nie podjął, gdyby nie chodziło o moje dzieci. Jednak jeśli ktoś chce się uprzeć i traktować ten zawód na równi z innymi, powinien wiedzieć, że brakuje mu czegoś istotnego – własnego żargonu.
Każda profesja ma swój żargon. Każda inna profesja, ma się rozumieć. Zamierzam to zmienić. W tym celu poniżej zamieściłem wstępną listę terminów, których na ogół używamy z żoną w domu. Możesz ją wzbogacić o własne propozycje i podzielić się nimi z innymi rodzicami. Wówczas będziemy mogli się czuć i mówić jak prawdziwi zawodowcy.
„Hej, spójrz, co to potrafi!”
Podtapianie: stosowana w ostateczności technika mycia włosów opornemu dziecku, polegająca na przytrzymywaniu go pochylonego nad zlewem kuchennym i polewaniu mu głowy wodą z kranu.
Wylęgarnia pleśni: każda zabawka do kąpieli, np. gumowa kaczuszka, która posiada otwór do psikania wodą. Przez te otwory woda jest zasysana do środka i nie może swobodnie wypłynąć. W rezultacie na wewnętrznych ściankach tworzy się pleśń, a ty się zastanawiasz, dlaczego zabawki tak dziwnie pociemniały – dopóki nie zobaczysz pływających w wannie obrzydliwych, czarnych farfocli, przez które musisz przerwać kąpiel, aby spuścić wodę, umyć wannę, ponownie ją napełnić i wyrzucić zabawkę.
Kompostownik: kosz, w którym zalegają brudne pieluchy, dopóki nie zaczną się wysypywać albo cuchnąć tak strasznie, że nie da się tego dłużej wytrzymać.
Maź antykałowa: antybakteryjny żel do mycia rąk.
Fioletowy soczek: paracetamol w płynie o smaku winogronowym.
Dzieciopulta: sprężynujący leżaczek-bujaczek dla niemowlęcia.
Superkumple: maskotki do przytulania; pluszowe zwierzaki, bez których twoje dziecko nie może się obejść, pokryte brudem i śliną, a także noszące ślady małych ząbków i inne oznaki dziecięcej miłości.
Bongosy: czyjeś pośladki, na których grasz jak na bębnach.
Bank zarazków: pluszowy zwierzak, zwłaszcza superkumpel.
Maraton czytania: stos książek dla dzieci i wygodna kanapa, czyli błogi sposób na spędzenie jednej lub dwóch godzin we względnym spokoju.
Ogród rozmaitości: tak nazywam swój trawnik, którym teraz nie mam czasu się zająć.
Brzusiobieg: przezabawna strategia odwlekania momentu pójścia do łóżka, polegająca na tym, że szkraby – rozebrane do majtek lub pieluch – biegają jak najęte po korytarzu, krzycząc „brzusiobieeeeeeg!”.
Wieczór przytulankowy: to, co się dzieje, gdy rodzice próbują okazać sobie trochę fizycznej czułości, a dzieci są o to zazdrosne i domagają się uwagi.
Glutowciągacz: inne, łatwiejsze do zapamiętania określenie aspiratora.
Prutki z pupki: dźwięczne wiatry wiejące z południa.
Szalka Petriego: każda grupa wspólnie bawiących się przedszkolaków obśliniających wszystkie zabawki. Nazywana również „giełdą zarazków”.
****Rozdział 3 Gdyby Bóg chciał, aby mężczyźni dźwigali dzieci… dałby nam biodra
W poprzednim rozdziale rozmawialiśmy o sprzęcie, potrzebnym wszystkim rodzicom zajmującym się dzieckiem na pełny etat. Lista ta jednak nie była kompletna. Jest jeszcze jedna rzecz absolutnie niezbędna do osiągnięcia sukcesu. Coś, czego faceci nie mają. Wiem, to okropne mówić o tym tak wprost, ale to niezaprzeczalny fakt, choć pewnie jakiś odłam feministek wolałby to przemilczeć. Oto cała prawda: kobiety są lepiej przystosowane do wychowywania dzieci. Fizycznie. Pod względem budowy ciała. I wcale nie mam tu na myśli piersi. To, o czym mówię, mieści się niżej.
Chodzi o biodra. Mężczyźni ich nie mają, co działa na ich niekorzyść, zwłaszcza jeśli przez cały dzień muszą nosić uwieszone na sobie dzieci. Biodra to wymyślona przez Matkę Naturę grzęda dla niemowlaków i małych dzieci. To ultrafunkcjonalna półeczka, na której dzieci na całym świecie sadowią się tak, jak koty na parapecie. Nie jestem pewien, czy zwolennicy teorii inteligentnego projektu dopatrzyli się już w tym dowodu na istnienie boskiego planu, ale jedno mnie zastanawia: gdyby Bóg faktycznie chciał, aby mężczyźni wychowywali dzieci, dlaczego nie uznał za stosowne wyposażyć nas w biodra?
Dźwiganie dzieciaka, nie mając bioder, na których można by je oprzeć, to prawdziwa udręka. Muszę polegać wyłącznie na sile moich męskich ramion. Wiem, że mężczyźni wyróżniają się większą tężyzną górnej połowy ciała, jednak te mięśnie przydają się głównie do rzucania włócznią i odkręcania słoików – nie do trzymania wiercących się, tłustych pędraków. Niewykluczone, że ja i moi koledzy – supertatusiowie – skierujemy naturę na zupełnie nowe tory, dzięki czemu w przyszłości mężczyźni wykształcą większą siłę do dźwigania dzieci, chwilowo jednak wyprzedzamy nasze czasy o jakieś dwadzieścia tysięcy lat. I odczuwamy to dotkliwie na własnej skórze.
Nie chodzi o to, że jestem zwykłym słabeuszem. Jak na współczesnego przedstawiciela płci męskiej być może nie mam imponującego kaloryfera czy też sześciopaku na brzuchu (o ile używam właściwych terminów stosowanych przez pakerów), ale też nie taki ze mnie znowu mięczak. Mam większą od przeciętnej masę mięśniową i całkiem ładnie wyrzeźbioną muskulaturę. Przynajmniej jak na zwiędłą flądrę w średnim wieku. A mimo to efekt noszenia dziecka na wysokości mojego nieistniejącego biodra był taki: wiele miesięcy straszliwego bólu.
Zaczęło się od ukłucia w ramieniu. Okay, może nie ukłucia, tylko ostrego, przeszywającego bólu, na który nie dało się nie zakląć. Chętnie wybrałbym się do lekarza, jednak na ten luksus mogą pozwolić sobie tylko ludzie, którzy nie muszą na okrągło zajmować się potomstwem. Zresztą wiadomo, jak by to wyglądało.
Ja: Panie doktorze, boli mnie, jak robię tak.
Lekarz: Proszę więc tak nie robić.
Naprawdę starałem się „tak nie robić”. Jednak pewnego wieczora (tego jednego wieczora w miesiącu, kiedy mogę wyjść z domu, no chyba że nie mogę, bo moja żona musi zostać w pracy po godzinach), kiedy siedziałem w barze z kumplami (nazywamy to kółkiem literackim, a moja żona jest na tyle uprzejma, by nie kwestionować tej szarady), ze stołu zsunęła się kartka papieru. Zareagowałem instynktownie, próbując złapać ją w powietrzu, tak jak prezydent Obama, który zrobił to samo z natarczywą muchą podczas słynnego wywiadu. Niestety, użyłem do tego mojej chorej ręki.
– Auaaa! – Krzyknąłem na głos, tak że usłyszał to cały bar.
Można by pomyśleć, że zostałem postrzelony – wrzasnąłem, zgiąłem się w pół i przez kilka minut nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa. Tylko brak śladów krwi powstrzymał towarzystwo przed wezwaniem policji. Wreszcie, wydając z siebie serię dźwięków przypominających mowę ludzką, uspokoiłem kolegów i zapewniłem ich, że nikt mnie nie postrzelił. Byłem tego pewny, gdyż postrzał z pewnością nie byłby tak bolesny. Nagle jeden z kumpli zapytał, czy byłem u lekarza.
Moja żona od miesięcy sugerowała, bym to zrobił, jednak puszczałem to mimo uszu, jedynie wzruszając moim zdrowym ramieniem. Gdy tego wieczora wróciłem do domu i opowiedziałem jej, co się stało, starała się z całych sił nie okazywać, że miała rację, co było bardzo życzliwe z jej strony. Mimo napiętego grafiku wspaniałomyślnie wygospodarowała trochę czasu, zostając w domu z dziećmi, abym mógł pójść do lekarza, co również uważam za bardzo miłe z jej strony. Jakby tego było mało, umówiła mnie ze znanym specjalistą i wielką szychą w medycynie sportowej. Nie w geriatrii, nie w reumatologii, tylko w medycynie sportowej. To tak, jakby chciała powiedzieć „nie jesteś starą, zwiędłą flądrą, lecz młodym, dziarskim ogierem”. Tak właśnie sobie pomyślałem – młodym, dziarskim ogierem. Któremu dziewięciokilogramowe dziecko złoiło skórę.
„Sprawdźmy, gdzie dziś zaboli Jerry’ego.”
Lekarz od sportowców szybko ocenił kontuzję i podał mi dwa możliwe rozwiązania. Mógł mnie rozciąć i albo usunąć problem chirurgicznie, po czym czekałby mnie około dwuletni okres rekonwalescencji, albo skierować na fizjoterapię, co z kolei wiązałoby się z – uwaga, uwaga! – około dwuletnim okresem rekonwalescencji¹.
Ponieważ jestem dobry w rachunkach, szybko obliczyłem, że nie ma co kierować się czasem powrotu do zdrowia.
Jednak czas nigdy nie jest bez znaczenia. Spytałem więc o możliwe terminy operacji i fizjoterapii. Okazało się, że na terapię mógłbym chodzić we wczesnych godzinach rannych, zanim moja córka (wtedy mieliśmy tylko jedną) zdążyłaby się obudzić, a żona wyjść z domu. Z kolei zabieg trzeba by było wykonać w normalnych godzinach pracy.
Rozpoczęła się kolejna runda rozważań: lepiej wybrać ciągnące się miesiącami bolesne poranki… czy spróbować zorganizować coś w ciągu dnia? Nie mogłem się zdecydować – póki lekarz nie wspomniał o jednym drobnym szczególe. Po operacji również czekałoby mnie wiele miesięcy fizjoterapii. Dokładnie tyle samo, ile z pominięciem zabiegu chirurgicznego. To po co w ogóle sugerował mi operację? Czyżby myślał, że chcę mieć bliznę, aby zgrywać macho, czy po prostu marzyła mu się willa nad Morzem Śródziemnym i brakowało mu kilku tysiączków, by wpłacić zaliczkę? Trudno powiedzieć.
Ostatecznie odjazdowa blizna okazała się nie dość kusząca, by zawracać sobie głowę całym tym planowaniem. I tak oddałem się w ręce fizjoterapeuty.
Nigdy wcześniej nie przechodziłem rehabilitacji, więc nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Jasne, wiedziałem, że dadzą mi jakieś ćwiczenia i może nawet wielką piłkę do skakania, ale nie znałem żadnych konkretów. Gdybym zajrzał do Wikipedii, pewnie dowiedziałbym się, że fizjoterapia to nic innego, jak produkt uboczny tortur stosowanych przez hiszpańską inkwizycję. Coś w stylu legalnego interesu będącego przykrywką dla przestępczej działalności mafii. Tak czy siak, pewnego razu jeden z inkwizytorów średniego szczebla zauważył, że postawa torturowanej ofiary, którą przed chwilą łamał kołem, nieco się poprawiła. Posłusznie przekazał tę informację wyższemu w hierarchii przeorowi, który dostrzegł w tym alternatywny pomysł na zbiórkę funduszów, na wypadek, gdyby nowa gra w „bingo” nie wypaliła.
Na szczęście współczesna fizjoterapia zmieniła się drastycznie od czasów inkwizycji. Przede wszystkim nie odbywa się już w wilgotnym, mrocznym lochu, lecz w skąpanej w świetle jarzeniówek galerii handlowej. Poza tym dziś każą ci płacić za tę „przyjemność”.
Wszystko inne – narzędzia, techniki, dogmatyczny fanatyzm – pozostało bez zmian. Wiem, że teraz powinienem skwitować to jakąś dowcipną puentą w stylu „z wyjątkiem tego i tego”, jednak a) nie ma się z czego śmiać, i b) naprawdę nic a nic się nie zmieniło!
Schorzenie, jakie zdiagnozował u mnie pan doktor od sportu, to zarostowe zapalenie torebki stawu ramiennego, nazywane potocznie „zamrożonym barkiem”. Tak naprawdę bark nie jest zamrożony. Można nim ruszać, jeśli się chce. I jeśli jest się masochistą. Jednak zdrowy rozsądek z całych sił krzyczy, by tego nie robić. I wtedy zaczyna się błędne koło.
Chyba jednak nie nadaję się na komika, bo mój wcześniejszy żart o wizycie lekarskiej był zupełnie nietrafiony.
Ja: Panie doktorze, boli mnie, jak robię tak.
Prawdziwy lekarz: Proszę zrobić tak jeszcze raz. Jeszcze raz. Jeszcze raz. Proszę nie krzyczeć. I jeszcze raz…
Pomysł z nieruszaniem ramieniem, który można by uznać za „dobry”, bo oszczędziłby twojej rodzinie przeraźliwego, przeszywającego uszy krzyku, okazał się „złym” pomysłem. Złym, złym i jeszcze raz złym. Ramię nierozciągane stopniowo sztywnieje. Dlatego z każdym kolejnym ruchem ból daje o sobie znać wcześniej. W związku z tym starasz się jeszcze mniej poruszać ramieniem, które w efekcie jeszcze bardziej sztywnieje. A wtedy ból pojawia się… chyba nie muszę kończyć.
Gdy dotarłem do momentu, w którym samo oddychanie było dla mnie torturą rodem z repertuaru Torquemady, musiałem udać się do jednego z jego współcześnie żyjących uczniów, aby „odmroził” mi bark. Mój wewnętrzny głos majsterkowicza² wciąż jednak nie dawał mi spokoju: produkują rozpuszczalniki, które radzą sobie nawet z tak silnymi substancjami klejącymi, jak super glue, a z tym nie? A może by tak wypróbować zastrzyki z WD-40?
Niestety, nic z tych rzeczy. Trzy razy w tygodniu o brzasku porannym wlokłem się do galerii handlowej, by poddać się katuszom wykręcania rąk, podczas gdy sprawni fizycznie, młodzi rehabilitanci zakładali się na boku o to, kiedy wyjdą mi na wierzch gały. Moim terapeutą był wesołek o okrągłej twarzy imieniem Bernie. Bernie występował wieczorami w musicalach i już nie mógł się doczekać premiery „Markiza de Sade” w reżyserii Andrew Lloyda Webbera.
Po godzinnych torturach, połączonych z przesłuchaniami Berniego do roli tytułowej, cały połamany wracałem do domu, ledwo trzymając się na nogach. Widząc moją minę, żona za każdym razem pytała mnie: „Jak bardzo dziś cię bolało, skarbie? Na skali od dziewięciu do dziesięciu?”. Na pewno było jakieś lepsze wyjście.
Lepsze wyjście
Od jakiegoś czasu nękała mnie pewna myśl, nie mówiąc już o bólu. Jak to możliwe, że udało nam się wysłać człowieka na Księżyc, a nie potrafimy przyprawić mężczyznom bioder? Nagle doznałem olśnienia. Mógłbym przenieść się na Księżyc, gdzie przyciąganie grawitacyjne jest mniejsze! Wtedy byłbym w stanie całymi dniami nosić dziecko na ręku!
Przyznaję, akurat ten pomysł był nieco trudny do zrealizowania. Ale ogólnie koncepcja była trafna. Trzeba coś wynaleźć! Właśnie tak postępują mężczyźni, gdy stają przed ciężkimi, życiowymi problemami, czyż nie? Być może pozbawiając mężczyzn bioder, Bóg po prostu chciał mi dać możliwość wykazania męskiej przewagi w dokonywaniu odkryć.
W końcu mężczyźni to najwięksi na świecie wynalazcy. Co takiego? Ktoś śmie wątpić?
Proste pytanie: czy to kobieta wynalazła aktywowaną głosem toaletę? Nie! Czy kobieta wynalazłaby choćby jedno akcesorium dla golfisty? Mało prawdopodobne. Wynajdywanie rzeczy, nawet tych bezużytecznych, to działka mężczyzn. Która kobieta przy zdrowych zmysłach wpadłaby na pomysł wynalezienia czegoś takiego, jak… viagra? Nie mam nic więcej do dodania. Być może więc Bóg przewidział, że ewolucja gatunków wreszcie doprowadzi do tego, iż to mężczyźni będą siedzieć w domu i wychowywać dzieci. Dlatego wyposażył nas lepiej umysłowo, tym samym rekompensując nasze ubytki fizyczne.
Nieraz słyszeliśmy, jak kobiety narzekają, że nie potrafimy działać wielozadaniowo. Nie chciałbym psuć im zabawy, lecz tradycyjne męskie zajęcia nigdy nie szły w parze z wielozadaniowością. Wystarczy pomyśleć. Dawniej wielozadaniowego myśliwego polującego na tygrysa szablozębnego można było określić jednym słowem – mięso. Operator piły łańcuchowej, usiłujący wykonać kilka rzeczy naraz, również miał swoją nazwę – kaleka. Z historycznego punktu widzenia prace wykonywane przez mężczyzn wymagały niezwykłego skupienia i niemalże laserowej precyzji, jeszcze zanim wynaleziono laser, który zapewne miał nam zrekompensować biologiczną niezdolność do wysadzania rzeczy w powietrze przy użyciu wzroku. Niewątpliwie do mitu o tym, że kobiety są urodzonymi, wielozadaniowymi geniuszami, w dużej mierze przyczynił się fakt, iż panie potrafią wykonywać wiele czynności naraz z dzieckiem usadowionym na biodrze. Wielkie mi rzeczy! Też bym tak mógł, gdybym miał biodra. Ale nie mam. Mam za to męski dar: zdolność do odkrywania i wynalazków.
Patrzcie i podziwiajcie!
Oto on! Przedłużacz męskich bioder! Na tym ustrojstwie dorobię się milionów.
Od fortuny dzieli mnie tylko jedno: nazwa. Wystarczy wymyślić jakąś zgrabną nazwę – podzadek? – a worki z pieniędzmi same posypią się z nieba i będą leżeć na drodze, czekając, aż ktoś podejdzie i napcha sobie kieszenie. Tym kimś, rzecz jasna, będę ja. Biodronoś? Bobostelaż? Technologia produkcji nie będzie skomplikowana. Fundusze na prace badawczo-rozwojowe lepiej przeznaczyć na cele marketingowe. PaTATAj? Zamiennik chirurgicznej rekonstrukcji barku? Pomocy! Jakieś propozycje? No dalej! Najlepiej coś chwytliwego i unikatowego, co jednocześnie nada się na nazwę domeny internetowej.
Dopóki nie wymyślę dobrej nazwy wartej milion dolarów, BoboBalkonik nigdy się nie zmaterializuje, a to oznacza, że będę musiał wykombinować inny sposób noszenia dzieci. Na sobie, ma się rozumieć.
Gdy dziewczynki były tyciusieńkie, najlepiej się sprawdzały nosidełka BabyBjörn czy Snugli, pozwalające na wygodne przenoszenie dziecka bez konieczności angażowania rąk. Niestety, one też nie są bez wad. Przede wszystkim, brzdąc wisi na wysokości twojej klatki piersiowej i może dosięgnąć wszystkiego co i ty. Broń Boże, żebyś chciał coś zjeść. A jeśli Bóg ci nie zabroni, to na pewno zrobi to twoje dziecko. Maluchy wręcz uwielbiają chwytać wszystko, co znajdzie się w zasięgu ich rąk. Nie tylko jedzenie. Może to być cokolwiek: nóż do obierania, parujący czajnik, a nawet elektryczny grill.
Mimo wszystko, nie zważając na Zachłanne Śmiercionośne Rączki, to nowoczesne nosidełko jest całkiem przydatne. Do pewnego momentu. Do momentu, w którym nóżki brzdąca są już dostatecznie długie, by… jak to ująć?
Otóż w tego typu wisiadle nóżki zwisają prosto w dół. Prosto. W dół. Natomiast w pewnym wieku – a konkretnie w wieku, w którym nóżki dzieci nieco się wydłużają – maluchy… no cóż, po prostu lubią kopać. I…
Naprawdę muszę wyjaśniać?
Jeśli przychodzisz na świat ze standardowym męskim wyposażeniem zamiast babskiego i jeśli myślisz o powiększeniu rodziny – albo po prostu nie chcesz tłumaczyć swoim starszym dzieciom, dlaczego tatuś leży skulony na podłodze, kwiląc jak beksa-lala – może lepiej będzie pożegnać się z kangurzą torbą, nim niemowlę ukończy pierwszy roczek.
Tylko co potem? Oczywiście masz do wyboru nosidełka tylne, jednak nie da się z nimi nigdzie usiąść. Poza tym są dość masywne i trudno je upchać w samochodzie wraz z innymi akcesoriami niezbędnymi do przewozu niemowląt.
Dlatego ucieszyłem się, gdy na nowo odkryłem przedpotopową technologię, która zdaje się być dobrym rozwiązaniem, nawet dla mężczyzn. Mowa o chuście z materiału. Tak, z tego samego materiału, z którego szyje się ubrania, tylko zdobionego stylowymi, etnicznymi motywami rodem z Trzeciego Świata, manifestującymi wszystkim dookoła, jak bardzo cenisz pradawną mądrość starożytnych kultur (z wyjątkiem ich tradycyjnego podziału ról płciowych).
Dla współczesnego gadżeciarza z zachodniego świata takie antyczne, materiałowe coś może być lekkim rozczarowaniem, nie tylko dlatego, że nie może zostać opatentowane i eksploatowane za miliony dolarów (przeze mnie, ma się rozumieć). Rzecz w tym, że tę technologię najpewniej wynalazła kobieta. W końcu chodzi o chustę. Niestety, sposób jej wiązania jest zbyt prymitywny, by zasłużyć choćby na odznakę harcerską.
Zadziwiające jest jednak to, że gdy mocujesz chustę do ciała, nóżki dziecka samoistnie rozkładają się szeroko na boki, zupełnie jakby kobiety, które to wynalazły, miały na uwadze przyszłość ludzkiego gatunku. Małe stópki mogą sobie wierzgać do woli w powietrzu, a nawet ocierać się o tę twoją niewydarzoną, chłopięcą miednicę. Jednak twoje przyrodzenie pozostanie nienaruszone.
Jest jeszcze jeden wielki plus. Gdy dziecko nie siedzi w chuście, jej poły, wiązane z przodu na krzyż, sprawiają, że wyglądasz jak meksykański „bandolero”. ¡Es muy macho! Nie żebyś chciał podrywać opiekunki czy coś w tym stylu, lecz ta pierwotna, gadzia część męskiego mózgu, odpowiedzialna za instynktowne reakcje, zawsze docenia odrobinę brawury. Choćby nie wiem jak była mała. Albo urojona.
Podobnie jak przeświadczenie, że w takiej chuście wygląda się odlotowo.
No dobrze, na pewno nie odlotowo. Ani w dechę. W tym sęk. Brakuje mi bioder – naturalnej dziecięcej podpórki. Dlatego nie mam nic przeciwko noszeniu ogromnej, hipisowskiej chusty, wymyślonej przez kobiety z krajów Trzeciego Świata… dopóki pozwala mi uniknąć miażdżących krocze kopniaków oraz miażdżących bark fizjoterapeutów.
****
Zakładaj ochraniacz krocza. Przednie nosidełko nie jest jedyną rzeczą, jakiej należy się obawiać. Wyobraź sobie taką sytuację: rozmawiasz przez telefon z pracownikiem gazowni, któremu po raz enty powtarzasz numer swojego konta, i nie zdajesz sobie sprawy z tego, że w twoim kierunku zasuwa mały, sięgający ci do pasa brzdąc, pędzący jak torpeda. Albo pozwalasz sobie na chwilę wytchnienia, leżąc na plecach na podłodze w bawialni, gdy tu nagle, jak grom z jasnego nieba, spada na ciebie kilkunastokilogramowa, chichocząca kula armatnia. Albo kładziesz swojego słodkiego aniołka do snu, otulając go kołdrą, a ten zaczyna wywijać łokciami i kopać kolanami, ponieważ koniecznie musi się jeszcze przytulić.
Po chwili czujesz, jakby pewna część twojego ciała, osadzona w niższych rejonach, miała zaraz eksplodować.
Przód przeciętnego faceta to cel o powierzchni około metra kwadratowego. Najbardziej newralgiczny obszar ma zaledwie kilkanaście centymetrów kwadratowych. Jak myślisz? W co dzieciaki trafiają za każdym razem? Bingo! A raczej KURDE MOLE, JASNY GWINT!
Jeśli sądzisz, że przesadzam, obejrzyj sobie którykolwiek odcinek programu z serii „Śmiechu warte”, w którym prezentowane są najśmieszniejsze domowe nagrania wideo. Doliczysz się co najmniej dwudziestu uderzeń w krocze – a to tylko te uwiecznione na filmie w danym tygodniu i uznane za dość zabawne lub dotkliwe, by warto je było pokazać na antenie telewizji publicznej. Na podstawie szacunków prawdopodobieństwa takich kolizji wyrosło prawdziwe imperium telewizyjne. Ciosy w krocze są wpisane w zawód ojca mającego małe dzieci. A ojciec na tacierzyńskim jest co najmniej pięć razy bardziej narażony na to ryzyko niż inni ojcowie. Być może właśnie dlatego kobiety jaskiniowców zorganizowały prymitywne społeczeństwo w taki, a nie inny sposób: „Skarbie, jeśli nasz gatunek ma przetrwać, może byłoby lepiej, gdybyś to ty zajął się polowaniem na wielkie, przerażające bestie, a ja zajmę się tymi małymi, przerażającymi zwierzakami”.
Jedyną zaletą doznania obrażeń jąder w incydencie związanym z opieką nad dziećmi jest to, że nieuchronna utrata resztek testosteronu, jaki mi pozostał, może się przyczynić do spowolnienia procesu łysienia. Przyznaję, że to kusząca oferta.
Ale chyba jednak spasuję i wybiorę mniej bolesną opcję. Skoro już usidliłem kobietę, która dała mi potomstwo, na co mi włosy?
****