- W empik go
Surdutowiec - ebook
Surdutowiec - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 191 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dniało.
Zanosiło się na przyparek. Słońce wstało zawczasu, rozpalone, czerwone, niby jarząca kula. Popłynęły złociste promienie ku ziemi, ku łanom przeróżnego zboża, przysiadły na ustawionych tu i owdzie półkopkach, zajrzały w dudki ściernisk, pijąc rosę poranną, co w świecących bańkach na źdźbłach zawisła.
A za słońcem ocknęło się wszystko ze snu nocnego.
Obżarte wróble, ćwierkając nad kiścią kłosów dojrzałego jęczmienia, zbierały się do śniadania; wyfruwały z lasu, krzycząc i łopocząc skrzydłami, krzykliwe wrony, aż ich się całe stadko szybujące ku ludzkim siedzibom zebrało; wracał płochy zając z polnego żerowiska w gęstwinę, a i ze wsi dolatywał już pogwar głosów – znak, że gospodarze po wywczasie ku robocie się mają.
Wieś zwała się Tokarnia.
Tokarscy gospodarze nie lubili się ociągać, jaki taki zerwał się z posłania o brzasku, prze – żegnał Krzyżem Świętym i dalej do roboty. W żniwa każdemu pilno. Niejeden nie dośpi, bo nie pora na wylegiwanie, kiedy chlebuś źrały o posiedzysko w stodole prosi. Chybisz… przeczekasz… to albo ziarno leci, albo też, co gorzej, deszcz lunie, obrosi raz, drugi, trzeci, to na przyparku i porość gotowe!
Od rana też uwijał się kto żyw, zwyczajnie jak w pszenne żniwa.
Jedni ładowali wozy w kopne drabiny, drudzy, przysiadłszy na przyzbie, klepali kłosy, inni moczyli powrósła w stoku, żeby się na skwarze nie rwały. Gospodynie rozpalały na kominach, krzątając się zawczasu wedle śniadannej warzy.
Ruch i bieganina wszędy.
Żegotały skoble i wrzeciądze otwieranych drzwi i wrót, turkotały wozy, rozlegało się po wsi wesołe "oj ta dana!" Parobcy i dziewczęta wychodzili z chałup, dążąc miedzami w pole. Ten z grabiami, ów z kosą lub sierpem, jak komu wypadło. Z każdej prawie chaty ktoś wybiegł, śpiesząc na zagon. Zostawały tylko leciwe kobiety a dzieci "kuli obrządku w izbie." Zgotuje się warza, w dwojaki naładuje, to byle pędrak w pole zaniesie, a z powrotem chwastu dla gadziny uzbiera.
Wioska wyludniać się zaczęła.
Tylko z domostwa Wincentego Grzędy nikt nie wychodził. W izbie cicho, jakby wszyscy jeszcze spali.
Widząc to, przechodzący Tokarzanie kiwali głowami. Dziwno im było. Grzęda, choć gospodarz w latach, do roboty przyłożyć się lubiał, tern bardziej, że z dzieci wielkiej wyręki nie miał. Najstarszy syn, jedynak, Szczepek, powędrował gdzieś w świat między ludzi, bo mu się lekkiego chleba a "panowania" zachciało; w chałupie zostały same dziewczęta, a wiadomo, że w chłopskiem obejściu z kobiety wielkiej obrady niema. Jeszcze koło domu ujdzie, ale jak przyjdzie w polu zasiać czy zbierać, jeden chłop za trzy baby starczy.
Przystanęło kilkoro ludzi przed Grzędową chałupą i nuż nasłuchiwać.
– Albo zaraz po północku w pole ruszyli, bo mają jęczmień źrały, to go z rosą zerżnąć chcieli, albo się co stało – odezwał się Walek Capiga.
– W pole? Chyba nie, bo kołowrót na ściężaj otwarty, to musi ktoś być w stodole. Wincenty-by tak chudoby bez zamknięcia nie ostawili – zauważył Jasiek Gajda.
– A może Szczepek wrócił i po dawnemu brewerye stroi? – zagadnęła nadchodząca Kurkowa. – Pokłócił się ze starym, bo to harde, i Wincenty mu znowu basarunek sprawił i za ogranic wymiótł. Najprędzej tak będzie – domyślała się babina, – bo nawet Herszla opowiadał, że Szczepka na jarmarku widział. W zimie to go tu nie upatrzy; ale z latem z "nowego" tu zawdy ściągnie, by od matki parę groszy wycyganić.
– Jakiego uchowała, takiego ma; to wszystko Grzędziny sprawka. Cackała, pieściła… Oczko w głowie Szczepuś, elegant!… Surdut na nim, kamizelka w pasy, zegarek przy łańcuszku… a harde!… nie przystępuj bez kija. I Wincenty winien, bo na wszyćko kobiecie pozwalał, a ojcowskiej powagi nie użył. Teraz za późno. Chłopisko wyrosło, zapachniała mu fabryka, obcy świat, a o roli ani zbyli! Jak zajrzy trafunkiem, to się tylko z ojca prześmiewa. Wincenty cierpi, ale go już parę razy wyłoił i wygnał. Bo i po co darmozjada w chałupie trzymać, kiej się do roboty nie ima? – odpowiedział Capiga.
– Sprawiedliwieście rzekli – potaknęła Kurkowa. – Ja sama przemawiałam się parę razy z Grzędziną. Mówię: kumosiu, nie brońcie tego Szczepka przed waszym… niech mu czasem kole skóry zrobi, a do roboty napędzi, bo zobaczycie! Ale szkoda gęby. Parsknęła na mnie, z pięściami doskakiwała… I teraz pewnikiem nie było inaczej. Przywlókł się nocą, bo to jego zwyczaj… kanaczek… Poswarzyli się, i Wincenty, niewiele myślący, znowu przepędził, a matka za nim, za jedynakiem, więc i w chałupie pusto.
– Wszyćko to prawda – rzekł, przerywając Kurkowej, Tomasz Wach, podsołtysi tokarski,– ale zobaczyć nie zawadzi. Szczepek, nie Szczepek, a coś się Wincentym przytrafić musiało. Może złodzieje gadzinę wyprowadzili? Jasiek! tyś młody, skoczno ku stodole, a obacz! Może ci się choć która z dziewuch napatuchnie, bo w chałupie widać niema żywej duszy.
Skoczył Jasiek, ale jeszcze nie dobiegł do uchylonego kołowrotu, gdy nagle z obórki doleciał straszny krzyk Grzędziny:
– Rety! rety! Ludzie! chrześcijany! ratujcie!
– Oloboga! – krzyknął Jasiek i popędził, a za nim wszyscy, przestraszeni wielce.
Na obórce, przed progiem stajni, leżał Wincenty Grzęda, nieruchomy, blady, jakby bez życia. Ręce opuszczone bezwładnie, oczy w słup, a siny jak święta ziemia. Nad nim klęczała, podtrzymując obwisłą w tył głowę męża, lamentująca w niebogłosy Grzędzina, opodal stały osłupiałe córki, nie wiedząc, co począć.
– Co się stało? – wrzasnął poprzedzający innych Gajda.
– Oj! rety! rety! ludzie! kumotry kochane! Ratujcie, kto w Boga wierzy! – zakrzyczała znowu Grzędzina.
Nadbiegli Wach z Capigą, unieśli chorego w górę.
– Prędzej, wody! huknął Wach.
Jedna z dziewczyn, oprzytomniawszy, pobiegła do studni. Przyniosła pełne wiaderko. Chlusnęli Grzędzie w twarz. Mrugnął oczami, ale nie rzekł słowa. Usadowili go teraz w kucki, plecami o stajenną ścianę oparłszy. Wach rozpiął na nim koszulę, przyłożył ucho do piersi.
– Żyje – rzekł! – to już dobrze! Dalej, Jasiek, na szkapę i po księdza proboszcza. A wy, ku – moska – zwrócił się do Kurkowej, – polećcie po "babkę" Marcychę, niech przychodzi, może co zaradzi. My z Capigą przeniesiemy Wincentego do izby. Dalej, śpieszta się, bo może i doktór będzie potrzebny…
Podrapał się w głowę Gajda, bo mu w pole pilno było, ale żałością zdjęty nie rzekł słowa, tylko przyprowadziwszy ze stajni Grzędową kobyłę, galop pocwałował na plebanię.
Kurkowa, choć radaby z kobiecej ciekawości postać a posłuchać jeszcze chwilkę, także podreptała na wieś, po starą Marcychę. Niechrześcijańska rzecz ludzi w nieszczęściu nie poratować.
Wach z Capigą wzięli Grzędę we dwóch, jeden ujął pod ramiona, drugi za nogi, zanieśli do izby i na łóżku położyli.
Lamentujące dzieci z Grzędziną stanęły wiankiem koło łóżka. Już pierwsza żałość a strach przeszły, więc też Grzędziną, opamiętawszy się trochę, przemówiła.
– Oj! dolaż moja, dola! kumotrowie kochani. Cóż ja teraz nieboga z temi sierotami pocznę sama? Oj, Jezus najmilejszy, zmiłujże się nad tern robactwem, zmiłuj, i nie zabieraj im ojca!– zaczęła zawodzić, a córki znowu w bek.Żal się zrobiło kobiety Capidze, więc choć wiedział, że Grzędziną nieraz się ze swoim przez Szczepka poswarzyli, nie chciał już teraz małżeńskiej kłótni wspominać, jeno pocieszał:
– Pan Bóg miłosierny, nie dopuści nieszczęścia. Wincenty chłop zdrów, to choć go z nóg zwaliło, skrzepi się przy łasce Bożej, a was samych na tym świecie nie zostawi. Ale powiedzcie przecie, kumosię, co się takiego przytrafiło, bo my z Wachem nadarmosa sobie głowę suszewa. Potłukli się Wincenty, czy co? A może urok?
– Baj baju! – burknął Wach. – Urok! Głupota ludzka! babskie gawędy. Prędzej zły wiatr obleciał, albo się krew zakrzepła. Rzeknijcie słowo, kumosiu!