Świadectwo - ebook
Świadectwo - ebook
„Świadectwo” to wspomnienie Jana Pawła II – jego kapłańskiej drogi i posługi Piotrowej, spisane przez wieloletniego sekretarza i przyjaciela Ojca Świętego, kardynała Stanisława Dziwisza. Kapłan ten towarzyszył Karolowi Wojtyle przez prawie 40 lat – od czasów krakowskich aż po ostatnie dni papieża. Obserwował wraz z Janem Pawłem II przełomowe dla świata wydarzenia, m.in. upadek muru berlińskiego czy zamach terrorystyczny na WTC dokonany 11 września 2001 r. Nie odstępował na krok papieża w podróżach, podczas spotkań z politykami i wiernymi. Pomagał Ojcu Świętemu w codziennych czynnościach, brał udział w jego prywatnych modlitwach, mszach świętych i nabożeństwach sprawowanych dla wiernych, opiekował się nim w chorobach. Tym razem kardynał Dziwisz zdecydował się porozmawiać z Gian Franco Svidercoschim, dziennikarzem, watykanistą, pisarzem włoskim o polskich korzeniach, autorem niezwykłej biografii Jana Pawła II – „Historia Karola Wojtyły”, na podstawie której powstały scenariusze filmów o sławnym Polaku. Svidercoschi był więc idealną osobą, która swoimi pytaniami dopełniła opowieść o papieżu Polaku, jego szczególnym pontyfikacie i życiu Stolicy Apostolskiej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-680-343-7 |
Rozmiar pliku: | 880 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze spotkanie
Wszystko zaczęło się pewnego październikowego dnia 1966 roku. Dla niego, Stanisława Dziwisza, ten dzień stał się początkiem nowego życia. Tego dnia metropolita krakowski poprosił, aby został jego osobistym sekretarzem. Arcybiskup Wojtyła był przekonany, że młody ksiądz będzie dobrym pomocnikiem. Takim, któremu oprócz kwestii organizacyjnych, jak umawianie spotkań, będzie można powierzać sprawy poufne, myśli. A może i to, co kryje się w sercu.
Spojrzał na mnie i powiedział: „Przyjdziesz do mnie. Będziesz mi pomagał”.
Stanisław urodził się w 1939 roku w Rabie Wyżnej, miejscowości położonej u podnóża Tatr, rozległego pasma górskiego na terenie Polski. To wyjaśnia, dlaczego już jako dziecko nauczył się jeździć na nartach, stając się ekspertem od spraw śniegu i tras zjazdowych. Był piątym z siedmiorga dzieci: pięciu synów i dwóch córek.
Ojciec, po którym odziedziczył imię, pracował na kolei. Matka, Zofia, zajmowała się domem i wychowaniem potomstwa, ucząc je, jak żyć ewangeliczną miłością bliźniego. Dom rodziny Dziwiszów był otwarty dla wszystkich ubogich i potrzebujących. Wieczorami, na zdrożonych przybyszów czekał ciepły posiłek na stole i posłane łóżko.
Tymczasem wybuchła II wojna światowa. Od Zachodu napadli na Polskę Niemcy, od Wschodu zaatakowali Sowieci.
To były koszmarne lata, również dla nas. Trzeba było wyżywić wiele osób, a z trudem znajdowało się coś do zjedzenia. Poza tym moi rodzice ukrywali w domu pewnego Żyda, istniało więc zagrożenie, że odkryją go hitlerowcy. Gdyby do tego doszło, kto wie, co by się z nami wszystkimi stało.
Niedaleko od nas, w Rokicinach Podhalańskich, gestapo zaaresztowało siostrę Marię Klemensę Staszewską, przełożoną Urszulanek, która schroniła w klasztorze kilka żydowskich kobiet. Ta odważna zakonnica trafiła do Auschwitz.
Naszego Żyda znaliśmy wyłącznie z imienia, nazywał się Wilhelm, a my dzieci mówiliśmy – Wiluś. Pochodził z Wadowic. Uciekł przed nazistami i nikt nie mógł zrozumieć, jakim cudem trafił do naszego domu. Był sympatyczny. Pozostał z nami do końca wojny pomagając przy różnych drobnych pracach. Odchodząc, ze wzruszeniem pożegnał się ze wszystkimi, jednak ślad po nim zaginął.
Po wyzwoleniu Polska odetchnęła z ulgą, choć na horyzoncie gromadziły się gęste chmury. Przybyli ze Wschodu „wybawcy” zdawali się nie spieszyć do powrotu. A w domu państwa Dziwiszów doszło do tragedii. Straszliwej tragedii.
Ojciec mój, jak co rano, poszedł do pracy. Gdy przechodził przez tory, potrącił go pociąg. Miał zaledwie trzydzieści dziewięć lat. Kiedy przyszli powiadomić nas o wypadku, poczułem przejmujące zimno. Zdałem sobie sprawę, że już nigdy nie poczuję jego silnej dłoni na ramieniu. Matka była kobietą głębokiej wiary i dużej odwagi. Pomimo bólu, który przeszywał jej serce, otaczała nas miłością i zdołała wychować siedmioro dzieci, uzupełniając na różne sposoby skromniutką rentę.
Stanisław nie miał jeszcze dziewięciu lat, gdy zginął jego ojciec. Mimo to, zmuszony do przyspieszonego dojrzewania, także on odegrał w rodzinie istotną rolę. Po ukończeniu szkoły podstawowej rozpoczął naukę w liceum w Nowym Targu. W jego duszy kiełkowało już powołanie kapłańskie. Pragnął zostać księdzem, narzędziem w rękach Boga. Po maturze wstąpił do seminarium. Był to rok 1957. Wtedy po raz pierwszy zetknął się z księdzem Karolem Wojtyłą – profesorem teologii moralnej.
Od razu wywarł na mnie ogromne wrażenie, zwłaszcza swą wielką pobożnością, mądrością, wspaniałymi wykładami, ale także umiejętnością nawiązywania kontaktów. Z jednej strony wraz z kolegami odczuwaliśmy pewien dystans, wynikający z jego głębokiego życia wewnętrznego oraz niezwykle obszernego przygotowania intelektualnego, z drugiej zaś doświadczaliśmy ogromnej bliskości i wyjątkowej łatwości, z jaką otwierał się na ludzi, na relacje z drugim człowiekiem.
Rok, który poprzedzał wstąpienie Stanisława do seminarium, był dla Europy Wschodniej czasem wielkich przemian. W lutym 1956 r., na XX Zjeździe Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, Chruszczow obalił kult Stalina i potępił jego zastraszające zbrodnie. W Polsce, w Poznaniu, doszło w czerwcu do robotniczej rewolty. Do władzy doszedł Gomułka. Po trzydziestu siedmiu miesiącach odosobnienia Kardynał Wyszyński odzyskał wolność. Również inni biskupi zostali uwolnieni.
I choć w październiku i listopadzie sowieckie czołgi krwawo stłumiły rewolucję na Węgrzech, w Polsce, także w Kościele, zwiększyła się przestrzeń wolności. W grudniu 1956 roku ksiądz Wojtyła objął katedrę etyki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie nauczał już wcześniej. Nadal prowadził też zajęcia w krakowskim seminarium duchownym.
Pamiętam, jak na trzecim roku wykładał nam principia, zagadnienia wstępne, podstawy filozoficzne wprowadzające do teologii moralnej. Wykłady te sprawiały nam pewne trudności, chociaż on przygotowywał je bardzo precyzyjnie, rzekłbym wręcz perfekcyjnie. To na tamtych zajęciach poznaliśmy podstawy filozofii, które w późniejszym okresie pozwoliły nam prowadzić pogłębione studia. Księdza Wojtyłę coraz bardziej pochłaniały różne liczne obowiązki. W wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat mianowano go biskupem pomocniczym Krakowa. Misję tę wypełniał z wielkim oddaniem. Kiedy byliśmy na szóstym roku, przestał wykładać, z powodu nadmiaru pracy musiał zrezygnować z prowadzenia z nami zajęć. Po śmierci arcybiskupa Eugeniusza Baziaka biskup Karol Wojtyła, jako wikariusz kapitulny, przejął odpowiedzialność za całą diecezję.
Nadeszła wielka chwila. 23 czerwca 1963 roku Stanisław otrzymał święcenia kapłańskie z rąk swojego dawnego profesora teologii moralnej. Został księdzem. Wkrótce potem został wikariuszem w parafii w Makowie Podhalańskim, jednej z najlepszych w diecezji, nowoczesnej, dobrze zorganizowanej, z rozwiniętą siecią duszpasterstwa chorych, dzieci i rodzin.
Pragnę podzielić się tym doświadczeniem, gdyż jest ono naprawdę niezapomniane. Proboszczem był Franciszek Dźwigoński, wspaniały człowiek. Rozległą wspólnotę parafialną podzielił na małe sektory, do których mianował osoby, mające za zadanie utrzymywanie kontaktu z proboszczem, aby zdawały mu relację ze wszystkiego, co się działo, informując o chorych, o tych, którzy przeżywali trudności, o bezrobotnych, o dzieciach pozbawionych opieki itd. Czy młodemu księdzu mogła przypaść w udziale lepsza praktyka?
Po upływie dwóch lat ksiądz Dziwisz opuścił parafię, wezwany do kontynuowania nauki. Z rektorem seminarium rozważał kierunek studiów. Kiedy zastanawiał się nad wyborem pomiędzy patrologią a Pismem Świętym, okazało się, że potrzebny jest liturgista. I tak rozpoczął pracę naukową: przygotowanie do licencjatu, a następnie do doktoratu poświęconego zagadnieniu kultu świętego Stanisława na terenie diecezji krakowskiej do czasów Soboru Trydenckiego. 12 miesięcy później, niespodziewanie, biskup Wojtyła wezwał go do kurii metropolitalnej.
Był 8 października 1966 roku. Ten dzień zasadniczo odmienił jego życie. Stanisław Dziwisz miał wtedy dwadzieścia siedem lat.
Kiedy przyszedłem, arcybiskup spojrzał na mnie uważnie i powiedział: „Przeniesiesz się tutaj – będziesz mógł kontynuować studia i będziesz mi pomagał”. Zapytałem: „Kiedy?”. Odpowiedział: „Nawet dzisiaj”. Odwrócił się do okna i widząc, że zapada wieczór, polecił: „Pójdź do kanclerza, to pokaże ci mieszkanie”. Odparłem: „Przyjdę jutro”. Byłem przejęty. Kiedy wychodziłem, patrzył na mnie z uśmiechem.2
Nowe twarze
Do tego czasu Stanisław znał Karola Wojtyłę wyłącznie jako profesora, biskupa – na dystans, powierzchownie. Wiedział co nieco o jego życiu osobistym, o przebytej drodze kapłańskiej. Nic ponadto. Gdy został jego sekretarzem i przebywał przy nim w obszernym pałacu przy ulicy Franciszkańskiej, miał możliwość poznania jego samego lepiej, jego zamierzenia duszpasterskie, jego wizję Kościoła. Przede wszystkim zaś głębokie życie duchowe, począwszy od sposobu, w jaki odprawiał Mszę świętą.
Mszę świętą zawsze poprzedzał chwilą ciszy, silentium. Kiedy jechaliśmy samochodem do parafii z wizytą duszpasterską lub na Mszę świętą do jakiegoś kościoła, wówczas nie rozmawiał, nie tracił czasu na pogawędki. Był zawsze skupiony, pogrążony w rozmyślaniach i modlitwie. Przed przystąpieniem do sprawowania Najświętszej Ofiary duchowo się do niej przygotowywał, a po liturgii, klęcząc w wielkim skupieniu, poświęcał piętnaście minut na dziękczynienie.
Podczas Mszy świętej zwracał uwagę sposób, w jaki wypowiadał poszczególne słowa i wykonywał gesty, pragnąc, by ich przesłanie i symbolika były dobrze zrozumiane. Obecni na Eucharystii odczuwali, że uczestniczą w misterium.
Odprawiając Najświętszą Ofiarę, chciał być we wspólnocie z innymi. Zarówno w prywatnej kaplicy, jak i poza domem, w parafii lub w katedrze zapraszał do współuczestnictwa inne osoby. Pragnął pozostać wierny zasadzie mówiącej, że Msza święta nie powinna być odprawiana przez samego kapłana, lecz przy udziale ludu Bożego, który w niej uczestniczy: przez Chrystusa i z Chrystusem.
Już wtedy, obserwując jego sposób sprawowania Mszy świętej widać było, że Karol Wojtyła, wzorując się na wielkim świętym Janie Marii Vianney, proboszczu z Ars, nie miał w sobie nic z księdza „starej daty”. Kapłaństwo nie było dla niego jedynie przynależnością do określonej grupy społecznej, do pewnej kasty, ale obecnością pośród ludu Bożego, w bezpośrednim kontakcie z wiernymi. Kapłan w jego przekonaniu był przede wszystkim szafarzem Bożych tajemnic, dlatego też Msza święta stała się centralnym punktem jego życia każdego dnia.
Miejscem szczególnego spotkania z Bogiem była jego prywatna kaplica. Przebywał w niej możliwie jak najdłużej. Każdego poranka, jeśli tylko był w domu, pozostawał w kaplicy do jedenastej. Tam rozmawiał z Bogiem, słuchał, co mówi mu Pan. Niekiedy, z ciekawości, nasze siostry zerkały do kaplicy i widywały go leżącego krzyżem, pogrążonego w modlitwie. Zwykł tam także pracować, gdy przygotowywał teksty dokumentów, na przykład dotyczących Synodu Krakowskiego, czy listy duszpasterskie. Interesujący był sposób, w jaki oznaczał poszczególne strony. W miejsce cyfr wpisywał wersety modlitw, co pokazuje, że praca była dla niego również czasem żarliwej modlitwy.
Dużą wagę przywiązywał do spowiedzi. Była ona dla niego nie tylko wyznaniem grzechów, ale przede wszystkim doznaniem przebaczenia i odpuszczeniem ich przez Boga, a zatem łaską dającą siły do prowadzenia uczciwego, prawego życia. On sam spowiadał się co tydzień, a także przed większymi uroczystościami i ważnymi okresami liturgicznymi. Nawet jako biskup stawał wraz z innymi penitentami w kolejce do spowiednika w kościele Franciszkanów.
Modlitwa i spowiedź stanowiły duchową podstawę, na której ksiądz Karol, będąc wikariuszem parafii świętego Floriana, oparł pracę duszpasterską ze studentami, co w tamtych czasach było pionierskim przedsięwzięciem. Utrzymywał jednocześnie kontakty ze studentami i profesorami przekonany już wtedy, w połowie lat pięćdziesiątych, w okresie panującego komunizmu, że przyszłość Polski zależy od wykształcenia i formacji środowisk uniwersyteckich.
Przy parafii świętego Floriana ksiądz Karol zgromadził studentów i stał się ich przewodnikiem duchowym. Uczył ich przede wszystkim, jak należy się modlić. Zachęcał do uczestnictwa w sakramentach, szczególnie we Mszy świętej. Kształcił ich w zakresie antropologii teologicznej i filozoficznej oraz wskazywał, jak żyć we wspólnocie, w poszanowaniu innych. Chodził z nimi na wycieczki w góry, uczestniczył w spływach kajakowych. To było jego słynne „apostolstwo wycieczkowe”. Działalność taka była zakazana, więc aby nie dać się rozpoznać Służbie Bezpieczeństwa, ubierał się wtedy po świecku, a młodzi zwali go „Wujkiem”. Tak stworzył grupę osób zjednoczonych przede wszystkim słowem Bożym, ale także sposobem myślenia, troską o Ojczyznę, pragnieniem wspólnego wzrastania.
Karol Wojtyła kontynuował ten apostolat również jako arcybiskup i kardynał. W ciągu roku spotykał się z tym środowiskiem na dniach skupienia, dyskusjach, modlitwie. Dołączał do nich podczas pielgrzymek do znanych sanktuariów, do Kalwarii Zebrzydowskiej lub do Częstochowy, dokąd podążał, aby posłuchać – jak mawiał – serca Matki. Towarzyszył im na poszczególnych etapach życia, błogosławiąc małżeństwa, chrzcząc ich dzieci, łącząc przyjaźń z autentyczną troską duszpasterską. Pozostając przyjacielem, był jednak nade wszystko ojcem, przewodnikiem duchowym i pasterzem.
Środowisko to zrodziło osoby, które pozostając wierne wskazówkom i drodze wytyczonej przez Karola Wojtyłę, później odegrały ważną rolę społeczną, kulturalną i gospodarczą, między innymi jako profesorowie uniwersyteccy, nauczyciele, lekarze i inżynierowie. Dziś rośnie już trzecie pokolenie dojrzałych obywateli, ludzi Kościoła, ożywionych tym samym duchem miłości Boga i bliźniego.
Ze „Środowiska” wyszli także ludzie święci, jak Jerzy Ciesielski. Jerzy był inżynierem, wykładowcą na krakowskiej Politechnice. Zgodził się wyjechać do pracy na uniwersytecie w Chartumie, w Afryce. Zginął wraz z dwojgiem swoich dzieci i pasażerami statku, który zatonął na rzece Nil. Ocalała tylko jedna jego córka i jej przyjaciółka. To była ogromna strata. Był człowiekiem młodym, uczciwym, sumiennym w pracy, głęboko wierzącym. Jego życie pozostaje wzorem dla innych, a dokumenty dotyczące procesu beatyfikacyjnego znajdują się obecnie w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.
Jerzy był jednym z najbliższych przyjaciół Karola Wojtyły. Kiedy zmarł, arcybiskup napisał, iż wiara była „miarą jego codziennych obowiązków”.
Takich świeckich, jak Ciesielski, arcybiskup Wojtyła angażował do największych przedsięwzięć w diecezji. Wielokrotnie dawał pełnomocnictwo i powierzał dużą odpowiedzialność osobom wyznaczonym do pełnienia określonej funkcji czy zadania. Choć ksiądz kardynał w rzeczywistości wszystkiego osobiście doglądał, udzielał wskazówek, wytyczał nowe kierunki działalności ewangelizacyjnej. Dzięki temu utrzymywał osobisty kontakt z ludźmi. Widoczne to było szczególnie podczas wizyt duszpasterskich w parafiach. Dla niego nie miały one charakteru wizytacji w sensie administracyjnym, oficjalnej kontroli, ale były włączeniem się biskupa-pasterza w życie wspólnoty parafialnej.
Jako ordynariusz starał się przebywać w parafiach jak najdłużej. Czasami wizytacje trwały kilka tygodni. Brał udział w uroczystościach liturgicznych i w zajęciach proboszczów. Odwiedzał chorych w domach. To z jego inicjatywy powstało w diecezji duszpasterstwo chorych. Spotykał się z rodzinami wielodzietnymi i rodzinami, z których wywodzą się kapłani. Zapraszał na Mszę świętą małżonków dla odnowienia przysięgi małżeńskiej. Pragnął zatrzymać się przy każdej rodzinie, aby przyjrzeć się jej z bliska i wspólnie z nią się pomodlić. Wielką uwagę poświęcał młodzieży. Nie mógł odwiedzać jej w szkołach, gdyż nie pozwalały na to władze, dlatego w kościele spotykał się z dziećmi i młodzieżą uczęszczającą na lekcje religii oraz z nauczycielami. Brali w tym udział ci, którzy mieli odwagę.
W tamtym czasie Polska wciąż jeszcze była krajem zniewolonym. Publiczne wymawianie imienia Bożego było niedozwolone. Zakazane.3
Soborowy przewrót
Kiedy 11 października 1962 roku rozpoczął się Sobór, Karol Wojtyła zajmował jedno z ostatnich miejsc w auli. Kilka miesięcy wcześniej został wybrany wikariuszem kapitulnym i tymczasowym administratorem archidiecezji krakowskiej. Pozostawał też biskupem pomocniczym. Właśnie dlatego znalazł się w głębi, w pobliżu wejścia do Bazyliki świętego Piotra, ale stamtąd też dobrze było widać i słychać. Poza tym, na pierwszej sesji pragnął przede wszystkim słuchać i uczyć się.
Od samego początku młody biskup nie krył swego entuzjazmu dla inicjatywy Jana XXIII. Nie bał się nowości.
Karol Wojtyła przekonany był o konieczności innego spojrzenia na zagadnienia zwłaszcza ekumenizmu, odnowy liturgii, a także aktywniejszego uczestnictwa laikatu w życiu Kościoła. Do tej ostatniej kwestii przywiązywał ogromne znaczenie, na jego wychowanie w wierze katolickiej szczególny wpływ miały bowiem dwie osoby świeckie, ojciec oraz katecheta – Jan Tyranowski. Uważał, że rola kapłana wobec świeckich jest służebna i że to świeccy wraz z kapłanami tworzą Kościół Chrystusowy.
Począwszy od 11 października 1962 roku Sobór zdawał się być nieprzerwaną lekcją pogłębiania wiary i konfrontacji problemów duszpasterskich. Biskup Wojtyła pragnął, aby cała diecezja żyła duchem prac soborowych, dlatego utrzymywał kontakt z kapłanami i seminarzystami. Próbował wzbudzić zainteresowanie środowisk ludzi kultury i nauki. Informował o poruszanych kwestiach oraz o treści dokumentów. Dzięki temu w Krakowie żyliśmy tym, co działo się w Rzymie.
Jednocześnie Sobór był dla niego okazją do nieustannej wymiany doświadczeń duszpasterskich i społecznych, poznawania nowych kierunków myśli teologicznej, spotykania wybitnych naukowców i ekspertów, jak znany jezuita Henri de Lubac (który bardzo pozytywnie wypowiedział się na temat kultury i intelektu biskupa pomocniczego z Krakowa), intelektualistów z kręgu kultury niemieckojęzycznej, jak ksiądz Joseph Ratzinger i Hans Küng, Francuzów, jak Yves Congar, Jean Daniélou, Marie-Dominique Chenu, Antoine Wenger. Poznawał znakomite osobistości w gronie biskupów, jak Amerykanin John Król, Francuz Gabriel-Marie Garrone, Niemcy Joachim Meissner, Joseph Höffner i Alfred Bengsch.
Szczególnie godna odnotowania jest jego przyjaźń z kardynałem Franzem Königiem, metropolitą Wiednia, który w dużym stopniu przyczynił się do otwarcia granic Polski. Był jednym z pierwszych purpuratów, którzy pomimo panowania reżimu komunistycznego przybyli do Polski w celu nawiązania kontaktów. To był bardzo istotny gest, gdyż w okresie stalinizmu wszelkie kontakty ze Stolicą Apostolską traktowano jak szpiegostwo. Osoby, które takie kontakty utrzymywały, uważano za szpiegów, wrogów państwa polskiego i systemu komunistycznego.
Nocą 13 sierpnia 1961 roku zbudowano Mur dla powstrzymania nieustannej migracji Niemców ze wschodniej części kraju na Zachód. Był to początek nowego etapu zimnej wojny. Moskwa wezwała kraje satelickie do zaprowadzenia porządku. Wtedy w katolickiej Polsce wznowiono ateistyczną kampanię. W wyniku tego wielu biskupów nie otrzymało paszportu na wyjazd do Rzymu, aby móc wziąć udział w Soborze. Mógł udać się tam tylko prymas, kardynał Stefan Wyszyński, oraz młody krakowski biskup pomocniczy. Wraz z kilkoma innymi biskupami wzięli oni udział we wszystkich czterech sesjach soborowych.
Wkład polskiego episkopatu okazał się istotny dla poznania przez Ojców Soboru sytuacji Kościoła żyjącego w okowach komunizmu. Kościoła, który pomimo prześladowania i brutalnego ateizmu pozostawał żywy i dynamiczny, z pełnymi seminariami, nowymi formami działalności duszpasterskiej i coraz większą liczbą świeckich gotowych dawać świadectwo swej wierze. W Polsce Kościół był oparciem dla ludzi uciśnionych, pozbawionych wolności słowa. W sytuacji, w której prawa osoby ludzkiej były znacznie ograniczone, stanowił on jedyną przestrzeń wolności. Tylko w Kościele naród mógł czuć się prawdziwie wolny. Tylko tam miała szansę rozwinąć się kultura niezależna, kultura chrześcijańska.
Na otwarciu trzeciej sesji Soboru Karol Wojtyła, mianowany tymczasem arcybiskupem, zajął miejsce bliżej ołtarza. Wiązało się z tym przejście od słuchania do tworzenia, to znaczy do aktywnego uczestnictwa w obradach i częstszego zabierania głosu. Dotyczyło to między innymi treści konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes, jednej z największych soborowych nowości. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby Kościół tak mocno i wyraźnie zamanifestował swe zaangażowanie w problemy ludzi, w losy ludzkości i nie traktował a priori świata jak wroga, przeciwnika, którego należy zwalczać.
Szczególnie w tej kwestii arcybiskup Wojtyła przewidział nadejście nowych czasów dla Kościoła, zarówno polskiego jak i powszechnego. Był biskupem, który nie lękał się świata i umocniony ewangelicznym przesłaniem odważnie wychodził mu naprzeciw. Potrafił wyłowić istotne wartości współczesnej cywilizacji. Uważał, że poprzez odpowiednie ukierunkowanie i uświęcenie, uda się je przyjąć i zaakceptować. I nie tylko: jego zdaniem należy z nich również czerpać.
Pozostawała jeszcze istotna kwestia wolności religijnej. Karol Wojtyła, poprzez fakt, że pochodził z kraju, w którym stale zmagał się ze zniewalającym reżimem totalitarnym, znacząco przyczynił się tu do rozwoju dyskusji. Jego zaangażowanie dotyczyło zarówno przezwyciężania negatywnego pojęcia wolności, ograniczającego ją wyłącznie do tolerancji, jak również do poparcia wolności wyznania, gdyż stanowi ona najpełniejszy wyraz godności człowieka, jest prawem, które nie może być lekceważone ani tym bardziej negowane przez jakiekolwiek władze.
Zasadniczą nowością, którą arcybiskup Wojtyła wniósł w soborowe obrady, było podkreślenie centralnego miejsca osoby ludzkiej w wizji głęboko chrystocentrycznej oraz otwarcie się poprzez Ewangelię na świat. Otwarcie się w obronie praw człowieka, szczególnie zaś prawa do wolności sumienia i wyznania. Jego późniejszy Pontyfikat stanie się syntezą doświadczeń wyniesionych z Polski oraz tych, które dojrzały w nim podczas Soboru Watykańskiego II. Potwierdziło się tym samym, że życie w systemie komunistycznym pogłębiło jego wizję Kościoła, otwarcie na ekumenizm i zagadnienia społeczne. Doświadczenia te przygotowały go również do pełnienia misji w Kościele powszechnym, a także do roli wiarygodnego partnera w dialogu z innymi Wspólnotami i ze współczesnym światem.
Z jednej strony arcybiskup Wojtyła umiejętnie wzbudzał zainteresowanie i dobry klimat wokół Kościołów Europy Środkowo-Wschodniej, które, pomimo panujących tam warunków, pozostały wewnętrznie wolne i wierne Ewangelii, z drugiej zaś pokazał, w jaki sposób Kościół, szczególnie w Polsce, przygotował się do pokonania nie tylko trudności wynikających z opresji komunizmu, lecz także moralnych problemów docierających z Zachodu, z tzw. liberalnego świata.
Dla Karola Wojtyły Sobór Watykański II był momentem prawdziwie przełomowym. Mawiał, że jest „dłużnikiem Soboru”. Wyniósł z niego ogromny bagaż doświadczeń i nowych poglądów, na podstawie których, jak wspomina również w książce U źródeł odnowy. Szkic o zastosowaniu Soboru Watykańskiego Drugiego, interpretował na nowo swoją posługę biskupią i uformował życie wspólnoty kościoła krakowskiego, między innymi poprzez powołanie synodu diecezjalnego.
Arcybiskup Wojtyła udowodnił, że nie lęka się Soboru. Wręcz przeciwnie, z zaciekawieniem oczekiwał, jakie owoce przyniesie on wspólnocie wierzących. Starał się przeszczepić naukę soborową na grunt polski i duszpasterski, naturalnie z dużą rozwagą, ale bez uprzedzeń, a przede wszystkim z wielką nadzieją i radością. Okres wprowadzania w życie myśli Soboru był czasem szczęśliwym, zarówno dla arcybiskupa Krakowa, jak i dla archidiecezji oraz całego Kościoła w Polsce.4
Kryzys Tysiąclecia
Sobór Watykański II był dla polskich biskupów inspiracją. Po raz pierwszy Kościół publicznie przyznał się do win, które chrześcijanie popełnili na przestrzeni wieków wobec prawdy o Bogu i człowieku. To konstytucja soborowa Gaudium et spes dała początek procesowi rachunku sumienia i skruchy, nazwanemu w późniejszym okresie „oczyszczeniem pamięci”.
Tak zrodził się pomysł skierowania do biskupów niemieckich listu, który miał ułatwić pojednanie dwóch narodów: wyciągamy do was ręce przebaczając i prosząc o przebaczenie. Bez przemilczania przeszłości, hitlerowskich obozów koncentracyjnych i krematoriów, sporu o zachodnią granicę Polski, cierpienia tysięcy uchodźców i wywłaszczonych Niemców. Pomysł, zasugerowany przez biskupa Bolesława Kominka, w jednej chwili został przyjęty przez Prymasa i poparty przez innych członków episkopatu, zwłaszcza przez Karola Wojtyłę, który był jednym z jego realizatorów.
Wzajemne przebaczenie było gestem o głębokim wymiarze ludzkim i chrześcijańskim, a także przedsięwzięciem dalekowzrocznym, jeśli się weźmie pod uwagę odpowiedź episkopatu niemieckiego i to, że kilka lat później Polska i federalne Niemcy podpisały porozumienie o granicy na Odrze i Nysie. Ta wymiana listów, ze względu na jej ogromną wagę, stała się dla obydwu państw dokumentem zasadniczym nie tylko na płaszczyźnie religijnej, ale przede wszystkim narodowej.
W tym czasie w imperium sowieckim, po usunięciu Chruszczowa, nowe władze Kremla, szczególnie Breżniew, narzuciły surowe reguły gry: na zewnątrz obowiązywała zasada „pokojowego współistnienia” i atmosfera pozornego odprężenia, a w rzeczywistości tłumiono wszelkie formy sprzeciwu. Moskwa nie mogła przecież zgodzić się na to, by poza nią rozważano kwestię granicy polsko-niemieckiej, którą uznawała za swoją prerogatywę.
Władze polskie, posłuszne nakazom, błyskawicznie zaatakowały episkopat, oskarżając go o „mieszanie się w sprawy polityki zagranicznej” i o „rozgrzeszenie nazistowskich zbrodniarzy”. Prasa, prowadząca intensywną propagandę, początkowo zdołała przekonać wielu katolików i przeciwników komunizmu.
Najmocniejszym argumentem w tej nagonce było oskarżenie o brak patriotyzmu, choć było ono absolutnie nieprawdziwe. Władze umiejętnie wykorzystały negatywny stosunek do Niemców, wciąż głęboko zakorzeniony u Polaków na skutek II wojny światowej. Arcybiskup Wojtyła poczuł się w obowiązku zareagować na tę manipulację. W homilii w czasie uroczystości Bożego Ciała w Krakowie wypowiedział znamienne słowa w obronie episkopatu, jasno skierowane do władz komunistycznych: „Nie oni będą nam nakazywać robienie rachunku sumienia i nie oni będą nas uczyć patriotyzmu”.
Ataki jednak nie ucichły. W sejmie zapanowała atmosfera antyklerykalna. Zorganizowano pod oknami kardynała Wyszyńskiego i arcybiskupa Wojtyły bojówki i protesty z hasłami nazywającymi biskupów wrogami państwa.
Przeciw metropolicie krakowskiemu wystąpili, podburzani przez działaczy partyjnych, robotnicy fabryki Solvay, w której młody Karol pracował w czasach okupacji hitlerowskiej. Na łamach prasy ukazał się, zanim trafił do rąk arcybiskupa, haniebny list podpisany przez pracowników zakładów chemicznych. Metropolita zareagował natychmiast zdecydowanie, określając się jako człowiek, który został oskarżony i publicznie oszkalowany, zanim oskarżyciele zdążyli uczciwie poznać główne fakty i motywy.
Jego odpowiedzi nie uwzględniła żadna z liczących się gazet, opublikował ją jedynie lokalny dziennik.
To był niezwykle trudny czas. Prymas zareagował błyskawicznie i roztropnie. W pamięci Polaków utkwiła scena z uroczystości na Jasnej Górze. W obecności niezliczonej rzeszy wiernych kardynał Wyszyński poprosił o przeczytanie najbardziej kontrowersyjnego fragmentu listu skierowanego do biskupów niemieckich, a następnie po modlitwie Ojcze Nasz podniósł głos: „My, wszyscy biskupi polscy, wraz z ludem Bożym, przebaczamy!”. Odpowiedział mu gromki, mocny niczym huk pioruna, okrzyk tłumu: „Przebaczamy!”.
Na rok 1966 zaplanowane były, poprzedzone Wielką Nowenną, obchody rocznicy Chrztu Polski i powstania państwa polskiego. Wydarzenie, które miało być okazją do wielkiego święta religijnego i patriotycznego, doprowadziło do dramatycznego zaostrzenia w stosunkach między Kościołem a władzami państwowymi. Rząd w Warszawie, rozwścieczony listem do biskupów niemieckich, postanowił zbojkotować wszelkie uroczystości religijne Tysiąclecia, podkreślając jedynie świecki wymiar obchodów rocznicy powstania państwa.
Zaczęło się od odebrania paszportu kardynałowi Wyszyńskiemu, następnie uniemożliwiono wizytę papieża Pawła VI w Częstochowie, zamknięto granice w kulminacyjnym momencie uroczystości milenijnych. W czasie gdy obraz Matki Boskiej Jasnogórskiej (kopia oryginału poświęcona przez papieża Piusa XII) pielgrzymował drogami Polski od miasta do miasta, od wsi do wsi – Służba Bezpieczeństwa, chcąc ograniczyć uczestnictwo wiernych, bez przerwy stwarzała problemy, zmuszając do zmiany zaplanowanego wcześniej szlaku pielgrzymki, nakazując, aby obraz powrócił do Częstochowy. W końcu obraz został uwięziony na kilka lat, a pielgrzymowała symbolicznie pusta rama.
Obchody Millennium rozpoczęły się w Gnieźnie 14 kwietnia na pamiątkę chrztu świętego, przyjętego przed tysiącem lat przez Mieszka I. Tego samego dnia władze zorganizowały demonstrację. Pierwszy sekretarz KC PZPR Gomułka wygłosił przemówienie na głównym placu Gniezna dokładnie w chwili, gdy Prymas przemawiał do wiernych zebranych wokół katedry. Ludzie, zmuszeni do udziału w uroczystości państwowej, zaraz po jej zakończeniu biegiem udali się pod katedrę, żeby posłuchać kardynała Wyszyńskiego. Rozumiejąc złożoność sytuacji wierni pragnęli zamanifestować swą przynależność do Kościoła, jedynej siły, która strzegła wolności.
Należy podkreślić, że działalność Kościoła nie była prowadzona w opozycji do reżimu komunistycznego. Kościół unikał konfrontacji z władzami państwowymi. Wypełniał swe posłannictwo w ramach możliwości, jakie dawała mu działalność duszpasterska. Bronił tego posłannictwa, pragnął je zachować.
Pomimo przeszkód, zakazów i propagandy, obchody religijne wywołały wszędzie ogromny entuzjazm, któremu towarzyszyło wielkie ożywienie pobożności i masowy powrót do sakramentów. Także w Krakowie, 7 maja, w przededniu uroczystych obchodów święta Tysiąclecia, została zorganizowana alternatywna „świecka” manifestacja, odwołująca się do bezspornie nośnego wydarzenia: dwudziestej pierwszej rocznicy zakończenia II wojny światowej. Spodziewano się, że następnego dnia na Mszę świętą przyjdzie mało ludzi. A jednak...
Przez całą noc wiele tysięcy osób gromadziło się na wzgórzu wawelskim oraz w katedrze, gdzie wystawiony był obraz Matki Bożej. Było to niezapomniane przeżycie! Arcybiskup w swoich wystąpieniach bronił wolności religijnej, protestując przeciw wszelkim ograniczeniom działalności Kościoła, przeciwko ingerencji w obchody liturgiczne. Mówił z wielką odwagą i stanowczością w sposób niezwykle precyzyjny. Nie prowokował, ale ukazywał bezprawie, którego dopuszczała się komunistyczna władza. Stawał w obronie człowieka, w obronie praw osoby ludzkiej i prawa do wolności zarówno Kościoła, jak i narodu.
26 sierpnia w Częstochowie została odprawiona Msza święta na zakończenie obchodów Millennium. Nie było Papieża, któremu zabroniono przybyć do Polski, był natomiast jego portret ozdobiony girlandą biało-czerwonych róż. W ceremonii wzięły udział tłumy – ponad milion osób. Tamtego dnia nikt nie miał wątpliwości, kto wygrał ten ciężki bój – Kościół czy partia.