- promocja
Świat na nowo - ebook
Świat na nowo - ebook
Historia wyłaniającej się z gruzów Polski, wielkich uczuć, troski i zrozumienia, które miały zbudować świat na nowo.
Kończy się II Wojna Światowa, a w Polsce zaczyna się czas powojennej odbudowy i podnoszenia kraju z gruzów. Porucznik Szczepan Andryszek, służący podczas wojny w Wojsku Polskim pod rozkazami Sowietów, zostaje funkcjonariuszem podległym Urzędowi Bezpieczeństwa. Przez przełożonych zostaje oddelegowany do niewielkiej Nowej Soli na Ziemiach Odzyskanych.
Tymczasem do miasta przybywa jeden z wielu transportów z repatriantami ze Wschodu, a wśród nich z Drohobycza przyjeżdża Lidia Malczewska z ojcem profesorem pianistą, siostrą Zofią i jej rodziną. Lidia zostaje zatrudniona w poniemieckim szpitalu. Tam poznaje Janka Zielińskiego, ciężko rannego partyzanta z Lubelszczyzny, który po śmierci narzeczonej próbuje odnaleźć swoje miejsce. Losy trojga bohaterów splotą się, a przyszłość postawi przed nimi bardzo trudne wybory.
CZY MOGĄ UWIERZYĆ, ŻE ŚWIAT WRÓCI DO NORMALNOŚCI I ZNAJDZIE SIĘ W NIM MIEJSCE NA MIŁOŚĆ?
Gdzieś w głębi serca wiedziała, że myślami wciąż będzie wracać do nieukojonej tęsknoty, do straconej szansy na miłość i do tamtego mężczyzny o szarym spojrzeniu. Do tamtej obietnicy, która nigdy się nie spełniła.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-411-9 |
Rozmiar pliku: | 905 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
lipiec 1945 roku
Drohobycz – obwód lwowski
Lidka siedziała w kącie ciemnej piwnicy, odmawiając w myślach modlitwę. Nogi podkuliła, a dłonie zaciskała tak mocno, że czuła wbijające się w skórę paznokcie. Czuła również zapach własnego potu. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe, a oddech przyspieszył.
Docierał do niej każdy odgłos z góry. Każdy trzask. Każde uderzenie. Słyszała dudnienie ciężkich butów i dźwięki szamotaniny. Wreszcie krzyk. Histeryczny. Wpierw urwany, który później przeszedł w przeciągłe wycie. I jęki. Jęki bólu i grozy.
Lidka zadygotała i zakryła uszy pięściami.
Byle tylko tu nie przyszli. Byle nie odkryli, że chowa się w tej piwnicy jak szczur.
„Boże, zmiłuj się nade mną. Boże, zmiłuj się nade mną” – powtarzała w myślach, próbując zagłuszyć odgłosy rozgrywającej się nad głową tragedii. Ile to trwało? Nie wiedziała. Aż nagle usłyszała strzał. Później drugi. I nastąpiła cisza. Głucha. Przerażająca. Nieprzynosząca uspokojenia.
Lidka wiedziała, że musi teraz wstać i wyjść z kryjówki. Musi stawić czoło temu, co tam zastanie.
Boże, jak dobrze, że jej ojca nie było w mieszkaniu. Jak dobrze, że jak co dzień poszedł na cmentarz, by pomodlić się na grobie mamy i Staszka.
Szła na górę po omacku, czując dygot w każdej komórce ciała. Wiedziała, że jeszcze chwilę temu zbiegali tędy czerwonoarmiści. Przestraszyła się nagle, że może na jednego trafić. Może jednak wciąż któryś z nich tu był. Może nie wszyscy opuścili kamienicę, a ona za szybko wyszła.
Nie wiedziała, skąd miała w sobie tyle odwagi, ale kiedy znalazła się na piętrze, pchnęła niedomknięte drzwi mieszkania sąsiadów i zamarła. Nim zdążyła zareagować jakkolwiek inaczej, chwyciły ją torsje i zwymiotowała resztkę tego, co udało jej się dzisiaj zjeść.
Zataczając się jak pijana, wypadła z budynku na ulicę. Łapiąc powietrze, oparła się ramieniem o rozgrzaną od letniego słońca fasadę. Sukienka lepiła jej się do ciała, a włosy do twarzy. Przymykając powieki, widziała makabryczny obraz zła i okrucieństwa. Dotąd sądziła, że tyle lat wojny uodporniło ją jakoś na takie widoki. Ale jednak do tego nie da się przywyknąć.
Ojca zauważyła po chwili, jak szedł posuwistym krokiem po chodniku, wzdłuż rzędu kamienic. Kiedy znalazł się przy niej, przywarła całym ciałem do ściany.
– Byli żołdacy – wyszeptała trzęsącym się głosem. – Felicja i Władek nie żyją. Mnie się udało… schować. – Z jej gardła wydobył się głuchy szloch.
Ojciec przez jakiś czas nic nie mówił, tylko patrzył na córkę. W końcu spuścił głowę i wyszeptał:
– Na nas też przyjdzie pora.
* * *
lipiec 1945 roku
Poznań
Porucznik Szczepan Andryszek stanął na baczność przed podpułkownikiem Stanisławem Szotem, pseudonim Kot.
Tego dnia było słonecznie, wręcz gorąco, choć jeszcze wczoraj niebo nad całym miastem spowijały burzowe chmury. Teraz żaden, najsilniejszy nawet powiew wiatru nie przynosił ulgi przed spiekotą, a żar wlewał się do gabinetu szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego przez szeroko otwarte okno. Szczepan czuł, że pod wojskowym mundurem pot spływa mu po plecach.
– Spocznijcie, poruczniku. – Podpułkownik wydawał się znużony, najwyraźniej i jemu dokuczał upał.
Szczepan posłusznie wykonał polecenie przełożonego.
Był zdziwiony, że go wezwano. Podobno szef domagał się osobistego widzenia, choć dotąd nie mieli sposobności zamienić ze sobą nawet jednego słowa. Szot, podpułkownik Ludowego Wojska Polskiego, jeszcze rok temu ciężko ranny w walce z Niemcami, obecnie pełnił funkcję kierownika Urzędu Bezpieczeństwa w Poznaniu i należał do struktur władzy Polskiej Partii Robotniczej. Kierował więc komórką UB zgodnie z wytycznymi PPR, w pełnym porozumieniu z radzieckim NKWD.
– Poruczniku – zaczął Szot, tym razem już oficjalnym tonem. – Wiem, że ledwie parę dni temu wstąpiliście do zaszczytnej służby w Wojsku Wewnętrznym. To rola nie do przecenienia, równie ważna jak walka na froncie. Na szczęście dzięki bratniej pomocy Armii Czerwonej okupacja niemiecka dobiegła końca i teraz czeka nas inne ważne zadanie. Trzeba podnieść państwo polskie z ruin. Trzeba zbudować nowe struktury i oczyścić przestrzeń publiczną z niepożądanych elementów. To nie będzie łatwe, ale z ramienia partii zrobimy to, jak należy. Działamy bez zastrzeżeń, bo wiemy, że nasza praca jest słuszna. Rozumiecie to, towarzyszu poruczniku?
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.
Podpułkownik skinął głową z wyraźną satysfakcją, mierząc podwładnego uważnym wzrokiem, ale Szczepan był do tego przyzwyczajony. Zawsze wiedział, jaką przyjąć postawę, żeby zwierzchnik był zadowolony. W przypadku wysokich rangą dowódców było to szczególnie ważne i dlatego porucznik tak łatwo dogadywał się z przełożonymi. Inni być może nazwaliby to uległością, ale on traktował to jak sprawę honoru.
– Nie dalej jak parę dni temu miasto odwiedził premier Mikołajczyk. – Pułkownik Szot wciąż mówił tym samym poważnym i oficjalnym tonem, marszcząc gęste, ciemne brwi. – Przekonaliście się na własne oczy, że poznaniacy niemal oszaleli na jego punkcie. Zupełnie jakby był zbawicielem dla polskiej sprawy. A wiemy przecież, że to zły kierunek. Mikołajczyk to imperialista, który doprowadzi Polskę do zguby. I to dobitnie pokazało nam, żołnierzom Wojska Polskiego i członkom Partii Robotniczej, jak wiele jest do zrobienia w polskim społeczeństwie. Ludzie są zmęczeni, zdezorientowani, nie wiedzą, jak dalej postępować, i stąd ich niezdrowy entuzjazm wobec Mikołajczyka. Trzeba wskazać Polakom właściwy kierunek i należy to robić od podstaw. Od najniższych szczebli. Inaczej wróg znów gotów wykorzystać naszą słabość i uderzyć.
Szczepan przytaknął, co miało oznaczać, że zgadza się z wypowiedzią przełożonego, choć słyszał podobne głosy już tyle razy od innych, że nie robiły na nim szczególnego wrażenia. Wizyta Stanisława Mikołajczyka rzeczywiście odbiła się szerokim echem, bo w dniu przylotu premiera na uchodźstwie w centrum miasta zebrało się kilkadziesiąt tysięcy rozentuzjazmowanych mieszkańców, chcących pokazać delegatowi rządu w Londynie, jaką radość im sprawił, wracając z emigracji. Nic dziwnego – ludzie potrzebowali zapewnienia, że po tej straszliwej wojnie Polska może i musi się odrodzić w duchu dawnej demokracji.
– Traumy wojenne nie pozwalają na właściwy osąd sytuacji – kontynuował podpułkownik. – Musimy zatem wprowadzać nowy porządek, a słowo „nowy” jest tu niezwykle istotne. Jak wiecie, są międzynarodowe traktaty mówiące o nowych granicach. Teraz to, co było niemieckie, jest polskie, a to oznacza, że sprawiedliwości stało się zadość.
Szczepan doskonale o tym wiedział, tak jak wiedziała większość ocalałych z hitlerowskiej okupacji Polaków. I nawet jeśli nie rozumiał sedna polityki ani tego, dlaczego Wielka Trójka w Jałcie ukroiła Polsce kawał terytorium ze Lwowem i Wilnem, to jednak cieszył się, że wschodnie tereny należące do III Rzeszy teraz wcielono do Polski jako Ziemie Odzyskane. Coś się Polsce po latach zniszczeń i hańby należało, a Niemcy zasłużyli na wygnanie i nikt nie powinien mieć ku temu żadnych wątpliwości. Żal tylko ściskał Szczepana za serce, kiedy myślał, że jego ukochany Tarnopol, w którym urodził się i wzrastał, nie należy już do Polski, bo stał się częścią Ukrainy. Walcząc na froncie, wyobrażał sobie, że po wojnie wróci do rodzinnego miasta, odzyska dawny dom rodzinny i ponownie sprowadzi rodziców i siostrę z Akmolińska, dokąd Sowieci wywieźli ich siłą w trzydziestym dziewiątym. Nie przewidział tylko, że po wojnie Tarnopol znajdzie się poza granicami ojczyzny. Nie mieściło mu się to w głowie. Jednak czasy były takie, że nikt nie mógł głośno tego komentować, więc i Szczepan zmuszony był milczeć.
– Trzeba Ziemie Odzyskane oczyścić z niemieckiej zarazy i wprowadzić tam polskie rządy. Wy, poruczniku Andryszek, doskonale się do tego nadajecie. Jesteście młodzi, macie werwę i zapał do pracy.
„I taką samą boleść jak inni” – pomyślał Szczepan. Wszystko to, co przeżył na froncie jako dowódca batalionu, walczący u boku Armii Czerwonej, zamknął głęboko w sobie. I tylko nieraz coś go zabolało, jakby dusza jęczała od straszliwych wspomnień, które paliły żywcem od środka.
– Jak towarzysz pułkownik słusznie zauważył, właśnie przydzielono mnie do służby w Wojsku Wewnętrznym. Mam dbać o bezpieczeństwo i porządek tu, w Poznaniu – odparł nieco ochrypłym głosem.
Szot postukał piórem w blat biurka.
– To za mało. Tym mogą zająć się inni. Wy jesteście potrzebni do ważniejszych spraw. Pilniejszych. Oddelegowuję was do Nowej Soli. To niewielka miejscowość w obwodzie kożuchowskim, niedaleko Zielonej Góry. Podobno ładna i spokojna. Praktycznie niezniszczona, ledwie parę budynków spłonęło, a Niemcy szybko poddali miasto. Od lutego stacjonują tam oddziały Armii Czerwonej. Wy będziecie przedstawicielem Ministerstwa Ziem Odzyskanych, któremu kierowniczy towarzysz Władysław Gomułka. Jak zapewne wiecie, te tereny to poniemiecka rekompensata. Trzeba zaprowadzić tam porządek, przyjąć repatriantów ze Wschodu i nie tylko. Pracy jest wiele, bo struktury miasta nie działają jak należy, ale plus jest taki, że nie ma ruin, które trzeba by odbudowywać. Wasze zadanie to pomóc administracji tchnąć życie w miasto i stworzyć lokalną społeczność. Oczywiście zgodnie z linią przyjętą przez Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej.
– Dlaczego akurat tam, towarzyszu pułkowniku? – Szczepan nie ukrywał zdumienia i lekkiego rozczarowania.
Był pewien, że zostanie na stałe w delegaturze w Poznaniu i będzie mógł spokojnie czekać na przyjazd rodziców i siostry do Polski. Nie spodziewał się, że przełożeni zechcą wysłać go w miejsce, którego nie znał. Już nawet się starał o przydzielenie mu właściwego mieszkania, żeby mieć gdzie ulokować rodzinę.
– Jak już mówiłem, poruczniku Andryszek, potrzebujemy ludzi młodych, zdolnych i oddanych sprawie. Nie każdy się do tego nadaje. Tworzenie struktur państwowych na szczeblach lokalnych to trudna i wyczerpująca praca. Nie mogę posłać tam byle kogo, a do was mam pełne zaufanie. Wiem, że sprawdziliście się na polu walki z hitlerowskim najeźdźcą jako odważny dowódca batalionu i właściwie lokujecie poglądy polityczne. Będziecie potrafili się rozprawić ze szpiegowską zarazą i bandytami.
– Towarzyszu pułkowniku, to zaszczyt. – Szczepan odchrząknął nieco zakłopotany, ale w duchu zadowolony z tej pochwały. – Chciałbym tylko przypomnieć, że obiecano mi już kilka tygodni temu, iż moja rodzina, która została w Akmolińsku, podczas gdy ja… – urwał, bo Szot zmarszczył czoło, jakby niezadowolony.
– Trzeba się wykazać, towarzyszu poruczniku, a z pewnością odwdzięczymy się należycie – stwierdził rzeczowym tonem. – Nigdy nie odmawiamy pomocy obywatelom w potrzebie, zwłaszcza takim, co mają odwagę i honor służyć jedynej, prawdziwej Polsce.
Podpułkownik Szot przez chwilę patrzył Andryszkowi prosto w oczy, aż wreszcie przesunął w jego stronę leżące na biurku papiery.
– Kilka dni temu powierzono mi funkcję sekretarza komitetu partii w Lublinie, więc wkrótce wyjeżdżam z Poznania. Zostawiam was pod nadzorem mojego następcy i to jemu będziecie składać wszelkie raporty z działalności. Tutaj macie wytyczne dotyczące postępowania na Ziemiach Odzyskanych. Niemców wysiedlać, a jak się da, to przenosić do obozów pracy. Repatrianci i inni osiedleńcy muszą mieć karty meldunkowe, więc wszystko dokładnie sprawdzać. Jak nie wiadomo, kto skąd pochodzi i co robił, to przesłuchać i tworzyć raporty. Uważać na szpiegów, bo tych teraz wszędzie pełno. Przede wszystkim jednak zadbać, żeby miasto zaczęło normalnie funkcjonować. Otwierać fabryki, sklepy, szkoły, urzędy. Współpracujcie z władzami na miejscu, ale miejcie oczy i uszy szeroko otwarte. Obejmiecie kierownicze stanowisko w tamtejszym Urzędzie Repatriacyjnym, ale nie zapominajcie, że jesteście przede wszystkim żołnierzem w służbie narodowi.
Szczepan w milczeniu patrzył na leżące przed nim dokumenty. Może to i lepiej, że będzie z dala od głównej delegatury? Może tam, w małym mieście, jest spokojniej. Bezpieczniej. Może tam znajdzie to, czego brakuje mu w Poznaniu – spokój ducha i normalność. Przecież kiedyś bezprawie musi się skończyć. Powinien się cieszyć, że to jemu dano niepowtarzalną szansę budowania nowej, lepszej Polski, nawet jeśli miał to robić tylko w małym poniemieckim miasteczku. Zresztą od czegoś trzeba zacząć, a w takiej lokalnej społeczności łatwiej będzie wykazać się i zdobyć pozycję.
– Gdzie ta wasza rodzina, poruczniku? – zapytał podpułkownik niespodziewanie, świdrując Andryszka wzrokiem.
Szczepan zamrugał, zdumiony tak nagłą zmianą tematu.
– W Akmolińsku, towarzyszu pułkowniku.
– Jak się nazywają?
– Ojciec Emilian Andryszek, matka Janina, a siostra Katarzyna Czarnecka po mężu. Siostra ma dwóch synów, Jędrzeja i Antoniego. Jej mąż, Antoni Czarnecki, zginął na szlaku bojowym w drodze do Berlina.
– Jak znaleźliście się w Akmolińsku?
– Rosjanie wywieźli nas w trzydziestym dziewiątym z Tarnopola. Mnie i szwagrowi udało się dostać do 2 Armii Wojska Polskiego tworzonej przez generała Świerczewskiego, więc razem z nią dotarłem aż tutaj, a rodzina została w Akmolińsku. Chcieliby jednak wrócić do Polski. Od dawna nie miałem z nimi kontaktu.
Dowódca zmarszczył brwi.
– A dostać się do Andersa nie chcieliście? – zapytał podejrzliwie.
– Początkowo chciałem, towarzyszu pułkowniku. Jak każdy. Ale nie zdążyłem i nie żałuję.
Podpułkownik Szot wstał zza biurka, a Szczepan natychmiast zrobił to samo. Przełożony podszedł do niego i poklepał go przyjaźnie po ramieniu, z pobłażliwą miną.
– Będę miał waszą rodzinę na uwadze, towarzyszu poruczniku. Proszę sumiennie wypełniać obowiązki, a szybko zobaczy pan najbliższych. Zapewniam.
– Tak jest, towarzyszu pułkowniku.
Szczepan wyszedł z budynku Urzędu Bezpieczeństwa zdumiony. Mimo że oficjalnie nie wyraził zgody na wyjazd do Nowej Soli, to i tak nie miał wyboru, decyzję podjęto za niego. Już się przyzwyczaił, że w 1939 roku, kiedy to Niemcy napadli na Polskę, stracił prawo decydowania o sobie. Jego życiem zawsze ktoś inny zarządzał. Przerzucali go z miejsca na miejsce jak rzecz, a on wypełniał rozkazy. Nawet to, że z chorążego szybko stał się porucznikiem i dowódcą batalionu, nie było wynikiem jego wyboru; brakowało kadry oficerskiej, więc awansowano każdego, kto wykazywał trochę więcej rozumu i odwagi od innych.
Rodzinny dom w Tarnopolu stał się dla Szczepana jedynie wspomnieniem. Miał dwadzieścia cztery lata, kiedy Hitler, a później Stalin najechali na Polskę. Jego młodość zdeterminował czas wojny i pogardy. Każdy dzień – czy to w Akmolińsku, do którego siłą wywieźli go Sowieci i skierowali do pracy przy budowie kolei, czy później w szeregach 2 Armii Wojska Polskiego, czy teraz, w zrujnowanym Poznaniu – odcisnął na nim swoje piętno. Nikomu go jednak nie ujawniał, żyjąc tylko nadzieją, że kiedyś jeszcze będzie pięknie.
Nigdzie nie zapuścił korzeni. Nie zdążył zżyć się z Poznaniem, tak jak zresztą z żadnym innym miejscem, w którym bywał po trzydziestym dziewiątym. Nie odczuwał więc szczególnego żalu, że znowu gdzieś go przenoszą, rozkazem rzucają w inne miejsce, którego pewnie nigdy sam by nie wybrał.
Kiedy przybył do Poznania wraz ze swoim pułkiem w lutym tego roku, Niemcy byli już w odwrocie i niszczyli wszystko, co mogli. W mieście nie było wody ani światła, panował głód, a miejskie witryny i magazyny rozgrabiała miejscowa ludność. Bezwzględny szaber szczególnie mocno upodobali sobie czerwonoarmiści, traktując łupy jak wojenne trofea. Szczepan z niedowierzaniem i trwogą patrzył na pijanych sowieckich żołdaków, którzy wchodzili do mieszkań, warsztatów i sklepów i wynosili, co się dało, niszcząc po drodze to, czego nie zdołali unieść. Cel ich ataków stanowili również zwykli cywile, a szczególnie kobiety, które nie miały dość sił, by się bronić przed zdemoralizowaną bandą. Brutalne gwałty na ulicach niegdyś były na porządku dziennym. Teraz, po zakończeniu wojny, sytuacja nie wyglądała specjalnie lepiej, choć administracyjne kwestie trafiły z powrotem do rąk Polaków i próbowano opanować chaos i demoralizację. Siłę miasta stanowili ludzie; jakimś cudem wciąż wierzyli w dobry obrót spraw. Przecież wojna dobiegła końca, a wraz z nią odeszli hitlerowcy.
Przed wieczorem Szczepan wszedł do wojskowej kantyny. Bywał tam tak często, jak pozwalały mu na to żołnierskie obowiązki. Lubił to miejsce – zadymione, gwarne, wibrujące od rubasznego śmiechu polskich kompanów. Jedynie sowieccy żołdacy – wiecznie pijani – wszczynali niepotrzebne awantury i domagali się specjalnych przywilejów.
Rutę zobaczył prawie natychmiast. Tak naprawdę już od drzwi szukał jej wzrokiem, bo przyzwyczaił się, że zawsze tu była. Jednego wieczora występowała na malutkiej słabo oświetlonej scenie w jakimś zabawnym numerze kabaretowym, innym razem śpiewała, opierając się kształtnym biodrem o pianino, na którym akompaniował jej któryś z żołnierzy, albo tańczyła na stole, prezentując zgrabne nogi w pończochach. To ostatnie robiła, kiedy towarzystwo było już tak rozbawione, że tylko w ten sposób mogła przyciągnąć ich uwagę i zapobiec kolejnej bijatyce.
Teraz stała w niewielkiej wnęce, tuż przy kabaretowej scenie, i paliła papierosa. Uśmiechnęła się lekko do Szczepana, wypuszczając dym z rozchylonych warg, podkreślonych karminową szminką. Porucznik nie zastanawiał się długo, czy do niej podejść. Do tej pory traktował Rutę z dystansem. Była piękna, ale onieśmielała Szczepana ostentacyjnym, bezpruderyjnym zachowaniem. Od zawsze wolał kobiety skromne, nienachalne. Tego wieczoru jednak zapragnął towarzystwa Ruty. Ten pierwszy i ostatni raz.
„Jeśli się zgodzi” – pomyślał, bo nie należał do tych mężczyzn, którzy są natarczywi względem kobiet i zmuszają je do czegokolwiek.
Była śliczna z tymi pasmami jasnych włosów okalających jej delikatną buzię i ze zmysłowymi ustami. Przyciągała wzrok zgrabną figurą. Podobała się mężczyznom i wiedziała o tym, ale nie szła z każdym. Wybierała tylko tych, którzy jej odpowiadali, i miała przy tym surowe zasady. Jej kochanek musiał być czysty, kulturalny i nie mógł być szkopem, choć tym w obecnej sytuacji nie starczyłoby już odwagi, by tknąć polską kobietę.
– Poruczniku? – Uśmiechnęła się, prezentując biel ładnych zębów.
Szczepan dostrzegł błysk zainteresowania w jej jasnych, podkreślonych kredką oczach. Wiedział, że jej się podoba, bo już dawno dała mu to do zrozumienia. Od kilku tygodni wabiła go wzrokiem, uśmiechem, niby przypadkowym dotykiem. Do tej pory stawiał temu opór.
Dzisiaj postanowił to zmienić.
Dzisiaj potrzebował kobiety.
– Dasz się zaprosić na kieliszeczek czegoś mocniejszego? – zagadnął.
Uniosła kształtne brwi w wyrazie przekory i znów zaciągnęła się papierosem.
– Samogon? Wolałabym wypić z tobą szampana, poruczniku Andryszek.
– A ja chciałbym móc cię szampanem poczęstować, ale chwilowo to może być trudne.
Zaśmiała się i westchnęła przeciągle.
– No cóż, czasy mamy takie, jakie mamy, więc niech będzie samogon.
Potrzebował jej ciała. Dawno nie kochał się z kobietą, już nawet nie pamiętał, jak to jest, więc wszystko odczuwał mocniej i bardziej. A Ruta nie pragnęła pięknych słów ani innej zachęty, bo gdy tylko znaleźli się w zaciszu jego pokoju, uniosła wysoko spódnicę. Korzystając z zaproszenia, za pierwszym razem wziął ją gwałtownie, a dopiero później rozebrał całą i delektował się jej pięknem.
– Jeszcze dziś wyjeżdżam z Poznania – oznajmił, kiedy leżeli na rozgrzanym łóżku i wpatrywali się w kolory świtu za oknem.
Popatrzyła mu w oczy i zaśmiała się.
– Nie łudziłam się, że zrobiłeś to ze mną z miłości. Dokąd wyjeżdżasz?
– Do Nowej Soli.
– To daleko?
– Podobno nie.
– Wrócisz?
Westchnął i obrócił się na plecy, zakładając ramiona pod głowę.
– Raczej nieprędko.
Pochyliła się nad nim i pocałowała go w usta, a jej niecierpliwa dłoń zsuwała się coraz niżej.
– Więc zróbmy to raz jeszcze, bo nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna okazja.
Później, gdy opuszczała jego kwaterę, popatrzyła mu w oczy, a on dostrzegł w nich cień żalu. A może tak mu się tylko zdawało.
– Do zobaczenia, poruczniku – wyszeptała.
* * *
listopad 1945 roku
gdzieś na Lubelszczyźnie
Najpierw Janek usłyszał mocne, dudniące kroki. Choć nie odwrócił głowy, bez trudu się domyślił, że to musi być jego dowódca. W całym oddziale tylko major Marian Działyński, pseudonim Duch miał taki twardy, wojskowy krok.
– Janek!
Podkomendny nie zareagował. W innych okolicznościach wstałby, oddał dowódcy honory, teraz jednak nie mógł tego zrobić. Nie był w stanie. Siedział na podłodze pod ścianą, w prawie pustej izbie, i wpatrywał się w mrok wokół siebie. Nie paliła się tu żadna lampa naftowa, żadna świeca. Za oknem już dawno zapadły ciemności, choć wieczór zdawał się jeszcze młody. Porywisty wiatr skrzypiał w drewnianych ścianach starej chaty.
– Janek – powtórzył dowódca, tym razem mniej rozkazującym tonem. – Gospodarze się martwią, bo podobno wyrywasz sobie włosy.
Janek nie spojrzał na majora. Nie chciał na niego patrzeć, bo nie miał mu nic do powiedzenia. Cały gniew, który jeszcze niedawno rozsadzał go od środka, zamienił się w rozpacz. Ogromną, czarną rozpacz, która dławiła go tak, że nie potrafił wykrztusić z siebie słowa. Mógł tylko trwać tak w bezruchu, licząc na to, że czeluści piekła rozstąpią się przed nim i go pochłoną.
Major zdjął z ramienia karabin i oparł go o ścianę, a następnie zbliżył się do Janka.
– Chłopaku, spójrz na mnie.
Młody mężczyzna jęknął.
– Spójrz na mnie! – powtórzył „Duch” stanowczym tonem.
Tym razem Janek posłuchał. Twarz miał bladą, ziemistą, a jasne, nieco przydługie włosy niedbale opadały na jego czoło i policzki. W szarych oczach czaił się ból.
Chwilę wcześniej opróżnił butelkę samogonu, która teraz pusta potoczyła się po podłodze, jakimś cudem jednak nie stracił świadomości. A tego przecież chciał – zapomnieć – i wódka miała być na to najlepszym sposobem.
– Dlaczego cię dzisiaj nie było? – zapytał „Duch”, zaglądając mu w oczy.
– Nie mogłem… – wybełkotał.
– Musisz się z tego otrząsnąć, słyszysz? Musisz! Dla niej!
– Ona nie żyje…
– Dla pamięci o niej!
Janek wykrzywił twarz w grymasie cierpienia. Obrócił się w stronę majora, złapał go niezgrabnie za poły płaszcza i zapłakał. Szlochał, nie zważając na to, że okazuje słabość przed swoim dowódcą. Ramiona mu drżały, pierś falowała, wstrząsana gwałtowną rozpaczą, a on krztusił się od płaczu, wspominając w myślach dziewczynę, która parę godzin wcześniej została złożona do grobu. Dziewczynę, którą zabili żołdacy; strzelili jej w plecy serią z pistoletu maszynowego i porzucili nieżywą na mrozie.
„Duch” objął chłopaka ramieniem i trzymał w uścisku, przyjmując jego ból. Rozumiał go. I próbował pocieszyć.
– Wszyscy ją kochaliśmy – powiedział zmienionym głosem. – Wszystkich nas boli jej śmierć. Cały oddział po niej płacze.
– Była moja… Była moją miłością.
– Wiemy. I tym bardziej współczujemy ci tego, co się stało. Ale ty musisz żyć dalej.
– Zabiję go… Tego, który to zrobił. Zemszczę się.
– My to zrobimy. Obiecuję ci, że ten sołdat za to zapłaci. Po stokroć. Wszyscy, którzy podnieśli na nią rękę, za to zapłacą.
– Danusia… Moja Danusia… – Janek nadal płakał, a gwałtowny, urywany szloch rozsadzał mu pierś.
W końcu puścił płaszcz dowódcy i zaległ na gołej drewnianej podłodze. Raz po raz wstrząsały nim spazmy.
„Duch” popatrzył na niego z bezsilnością, po czym wstał i ruszył do wyjścia, zostawiając chłopaka w odmętach rozpaczy.
Janek leżał na podłodze, płacząc, aż pustka i rozpacz sprowadziły na niego sen. Obudził się o świcie, na pierwsze pianie koguta w zagrodzie. Był skostniały z zimna i obolały od trwania w jednej pozycji na twardych deskach. Spróbował wstać i utrzymać się na nogach, ale kręciło mu się w głowie. Zataczając się i przytrzymując ściany, otworzył drzwi i wszedł do głównej izby. Przy stole siedzieli gospodarze: Czesław Mogielnicki i jego żona Józefa Mogielnicka oraz major Marian Działyński.
– Bój się Boga! Jak ty wyglądasz! – Gospodyni zerwała się z krzesła i podbiegła do chwiejącego się Janka. – Wszyscyśmy myśleli, że tej nocy ducha z żalu wyzioniesz! Ale żyjesz, chłopaku! Żyjesz!
– Źle, że nie umarłem – wyszeptał Janek, patrząc tępym wzrokiem na dowódcę.
„Duch” wstał, podszedł do niego i objął go ramieniem.
– Siadaj. Musisz coś zjeść, żeby nabrać sił.
Janek pokiwał przecząco głową.
– Muszę do niej iść. Na grób.
– Dobrze. Ale najpierw coś zjedz, bo nie dojdziesz.
Na malutki wiejski cmentarz pod lasem dotarli godzinę później.
Siarczysty mróz, który przyszedł w nocy, szczypał w policzki, a wiatr wkradał się pod cienkie warstwy ubrania.
Janek, zmarznięty do szpiku kości i blady, stanął przed świeżo usypanym grobem, za który wetknięto wyciosany z brzozy krzyż. Poprzedniego dnia odbył się pogrzeb Danuty Zaremby, ale on na niego nie dotarł. Nie mógł patrzeć, jak koledzy i koleżanki z leśnego oddziału składają ciało jego narzeczonej do piachu. Nie mieściło mu się to w głowie. Jeszcze trzy dni temu był z nią, trzymał ją w ramionach, przytulał. Rozmawiali, że na wiosnę, zaraz po Wielkanocy, pójdą do księdza proboszcza z wioski i poproszą o ślub. Mówili również o tym, że może teraz, kiedy wojna się skończyła, mają szansę na normalne życie. Póki co chcieli jeszcze przez kilka miesięcy wraz z oddziałem majora Działyńskiego dać do wiwatu Sowietom, a później zamieszkać gdzieś z dala od wojny, walki i partyzantki. Z dala od tego wszystkiego. Janek nie przypuszczał, że sołdaci zjawią się w chacie rodziców Danusi i wyciągną ją na przesłuchanie. Jak się okazało, na najbliższy posterunek nawet nie dotarli, bo jednemu z nich, pijanemu, po drodze puściły nerwy i strzelił Danusi w plecy. To nie był jeden strzał. To była salwa z pepeszy, która podziurawiła na sito jej drobne ciało.
– Pochowaliśmy ją z honorami – odezwał się major. – Była jedną z nas. Naszym żołnierzem.
Janek stał jak skamieniały. W myślach wyrywał sobie serce, ale to nie koiło jego bólu. Tak bardzo chciał cofnąć czas. Tak bardzo chciał, żeby Danusia żyła…
– Znajdę go. Tego, który to zrobił. Znajdę i rozszarpię na strzępy, tak jak on rozszarpał moją dziewczynę.
– Już ci mówiłem: my to zrobimy – powiedział spokojnie Działyński. – Mamy podejrzenia, kim byli ci degeneraci. Chłopi z wioski mówią co nieco, choć nie tyle, ile byśmy chcieli.
– To moja sprawa! – upierał się Janek, patrząc na przyprószony białym całunem śniegu grób ukochanej.
– Nie tylko twoja. To sprawa naszego oddziału, bo zginęła nasza sanitariuszka. Ty nie możesz nic zrobić, bo właśnie zwalniam cię z przysięgi.
Janek dopiero teraz jakby się ocknął. Popatrzył na majora zimnym wzrokiem.
– Co pan mówi, majorze?
– To, co słyszysz. Zwalniam cię z przysięgi wierności. Od teraz nie jesteś już żołnierzem. Opuścisz nasz oddział i poszukasz sobie miejsca gdzieś indziej. Z dala od wojaczki.
– Przysięgałem, że…
– Owszem, przysięgałeś, ale ja, jako twój dowódca, mam prawo cię z tej przysięgi zwolnić. I właśnie to robię. Wojna się skończyła. Nasza misja też powoli dobiega końca. Nie będziemy siedzieć w lesie w nieskończoność. Trzeba żyć dalej, Janek.
– Więc ona zginęła na marne?! – krzyknął mężczyzna wzburzony. – Ten Sowiet ją zmasakrował, a pan mi mówi, że walka dobiega końca? Czy nie widzicie, co oni robią? Jak okradają wioski, pozbawiają ludzi dobytku i jedzenia, mordują chłopów i gwałcą kobiety? Naprawdę jesteście aż tak ślepi?
– Janek! – Dowódca złapał go za ramiona. – Widzimy to równie dobrze jak ty. Ale zrozum! To ty nie możesz dalej być z nami! To zbyt niebezpieczne! Już i tak dużo o nas wiedzą, dlatego przyszli po Danusię. Wystarczy jeden nieprzemyślany ruch, a wszystkich nas wykończą. Twoja zapalczywość, chęć zemsty… Są dla nas zagrożeniem. Wyjedź stąd gdzieś daleko. Poszukaj sobie nowego miejsca. Nowego życia. Wiem, że teraz trudno ci w to uwierzyć, ale czas leczy rany. Ona była młoda, śliczna, i wiem, że była twoja. Ale… Już jej nie ma.
Janek odsunął się o krok.
– Nie umiem bez niej żyć. Nie umiem żyć bez was. Jesteście moją rodziną. Las jest moim domem.
– Nauczysz się żyć na nowo. Tutaj nic po tobie, chłopaku. Twoja walka już się skończyła.
Janek spojrzał zbolałym wzrokiem na krzyż. Wiedział, że decyzja „Ducha” jest nieodwołalna i jeśli dowódca zwolnił go z przysięgi, to nic nie mogło przekonać go do zmiany decyzji. Major był twardy i nieugięty.
– Jestem najlepszy – powiedział Janek ponuro, jakby na przekór temu, co usłyszał.
– Byłeś najlepszy. Teraz jesteś złamany.
Janek spuścił głowę.
– Pomścimy ją – zapewnił „Duch”, jakby czytając w myślach młodego partyzanta. – Obiecuję. A ty obiecaj, że spróbujesz żyć.
Janek wykrzywił twarz w grymasie bólu i potrząsnął głową.
– Tego nigdy panu nie obiecam, majorze.
Formacja Wojsk Wewnętrznych została powołana we wrześniu 1944 roku przez Resort Bezpieczeństwa Publicznego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, przeznaczona do działań przeciwko zbrojnemu podziemiu i do ochrony ważnych obiektów państwowych. Po wojnie Wojska Wewnętrzne weszły w skład Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.ROZDZIAŁ 1
luty 1946 roku
Drohobycz – powiat lwowski
Zasłony w oknach były rozsunięte, ale mimo to do salonu nie wpadało zbyt dużo światła. Skostniała od lodowatego oddechu wiatru aura wnikała do wnętrza niemal pustego mieszkania, czyniąc go jeszcze bardziej ponurym i nieprzyjaznym. Skromne meble – te, których nie zdążono spieniężyć – nie zdołały zatrzymać dawnego ciepła i przytulności, które kiedyś mościły się tu w każdym zakamarku. Nawet ciemnozielony aksamitny fotel, w którym Jadwiga Malczewska siadywała dawniej z robótką, stracił urok i miękkość. Lakierowany kredens, niegdyś pełen ręcznie malowanej porcelany, teraz świecił pustkami, a na półkach zbierał się kurz. Jedynie czarny, majestatyczny fortepian z przedwojennej wytwórni Arnolda Fibigera, piękny i lśniący, na misternie rzeźbionych nogach w stylu Ludwika XVI, wciąż zdawał się pełen życia, nachalnie domagając się uwagi pośrodku zimnego salonu i odbijając cień swojego dostojeństwa na drewnianej podłodze. Czarno-biała klawiatura zachęcała do dotyku, niemal błagała o wydobycie spod klawiszy dźwięku, który popłynie w głąb mieszkania. Ileż to razy rodzina Malczewskich słuchała tej muzyki! Ile razy brzmienie fortepianu podrywało ich do tańca, pozwalało się zanurzyć w tkliwej melancholii. To była ich codzienność – fortepian i sławny Tadeusz Malczewski, profesor muzyki, każdego dnia grający na ukochanym instrumencie.
Lidia Malczewska stała w progu i patrzyła na ojca, który zalegał przy fortepianie pochylony, wręcz przykurczony. W tej pozycji wyrażał się jego smutek. Dłonie nie spoczywały jak zawsze na klawiaturze, a na kolanach. Być może ojciec skończył grę, zanim jego córka weszła do mieszkania, a być może nie zdążył jej jeszcze rozpocząć. Cokolwiek zamierzał, nie było już jednak na to czasu.
„To koniec” – pomyślała kobieta i coś gwałtownie ścisnęło ją w gardle. Do tej pory trzymała się twardo, ale teraz poczuła, że coś w niej pęka. Przecież urodziła się tu, w Drohobyczu. Była dzieckiem wolnej Polski – tak mówili o niej rodzice, Jadwiga i Tadeusz, bo jako jedyna z trójki ich dzieci przyszła na świat już po odzyskaniu przez kraj niepodległości. Czy Polska była przed wojną szczęśliwym miejscem? Tego Lidka nie wiedziała, bo niewiele ją to interesowało, ale z całą pewnością ona sama prowadziła szczęśliwe życie. Miała kochającą rodzinę i spokojne dzieciństwo. Rodzice dbali o to, żeby jej, bratu Staszkowi i siostrze Zosi niczego nie brakowało. Zatroszczyli się o dobre wychowanie i właściwe wykształcenie swoich pociech. Nauczyli wiary w Boga i szacunku do ludzi. Jednak ten błogostan trwał tylko do września 1939 roku, kiedy to Hitler, a później Stalin najechali na Polskę i podzielili się nią według własnego rozumienia sprawiedliwości. Wtedy wszystko się zmieniło, jakby nagle ktoś otworzył bramy piekła i wypuścił całe niepojęte zło. Dawny spokojny świat uleciał jak dym, a w głowie Lidii pozostały jedynie okrutnie bolesne wspomnienia. Wojna nie miała w sobie nic z normalnego życia. Okupacja niemiecka, synonim strachu, śmierci i okrucieństwa, zmusiła Lidię i jej rodzinę do życia w konspiracji i heroicznej walki o każdy kolejny dzień. W 1943 roku Niemcy zastrzelili Staszka, który działał w podziemnych szeregach Armii Krajowej, a ledwie dwa miesiące później w wyniku gorączki i silnego osłabienia organizmu zmarła Jadwiga Malczewska. To był okrutny cios dla Lidii i Zosi, ale szczególnie dla ich ojca, który tak mocno jak muzykę kochał jedynie żonę. Lidia została wówczas z ojcem sama w ich mieszkaniu, bo Zosia – od lat mężatka – miała własny dom na przedmieściach Drohobycza. To był dla Lidii czas ogromnego smutku i samotności. Czas strachu i beznadziei, a równocześnie ogromnej woli, by przetrwać. Lidka, na co dzień pracująca jako pielęgniarka w drohobyckim szpitalu, starała się, jak umiała, opiekować ojcem, który stracił zapał do życia i zupełnie odpłynął w świat muzyki. Potrafił przez kilka dni prawie nic nie jeść, karmiąc się jedynie akordami umęczonego grą fortepianu, a bezsilna Lidka coraz częściej uciekała z domu do szpitala, nie mogąc znieść dziwnego szaleństwa ojca. Wiedziała, że nie tylko śmierć mamy i Staszka uczyniła z niego wrak człowieka, ale i świadomość, że ludzie jego pokroju – wielcy artyści, ludzie nauki i sztuki – byli zabijani, prześladowani lub bezprawnie przetrzymywani w więzieniach gestapo. Zdawało się, że w obliczu wszechobecnej śmierci nic więcej wydarzyć się nie może i pozostaje jedynie czekać, aż coś – być może cud – zakończy ten nieludzki czas niemieckiej okupacji.
I wreszcie to się stało.
W sierpniu 1944 roku do Drohobycza wkroczyła zwycięska Armia Czerwona, a wraz z nią rozpoczęła się kolejna gehenna mieszkańców miasta. Lidka, zobaczywszy na własne oczy, co czerwonoarmiści robią z kobietami, każdego dnia żyła w panicznym strachu. Po nocach śniły jej się mord i gwałt, jakiego żołdacy dokonali na młodej sąsiadce Felicji i jej mężu Władku, który walczył w szeregach AK.
W tym okrutnym świecie bardziej można było być pewnym śmierci głodowej, gwałtu albo rozstrzelania niż tego, że ktoś jednym suchym rozkazem wyrzuci ludzi z ich własnego mieszkania.
A jednak tak się stało. W wyniku porozumienia podpisanego przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego z rządem ZSRR, mówiącego o nowej granicy polsko-radzieckiej, która została potwierdzona na konferencji w Jałcie, wszyscy Polacy zamieszkujący Kresy otrzymali rozkaz natychmiastowego wysiedlenia, z równoczesnym przykazem wyjazdu na Ziemie Odzyskane.
Teraz Lidii chciało się płakać. Nie mogła jednak okazać przed ojcem słabości, załamałby się jeszcze bardziej. Żałowała, że uległa jego namowom i nie sprzedała fortepianu. Przez to rozstanie z instrumentem było dla ojca znacznie trudniejsze. Wyglądał tak, jakby przyrósł do ławki, na której siadywał tysiące razy.
– Tatku? – Zrobiła parę kroków w jego stronę, ale ojciec się nie poruszył, zastygły w zgarbionej pozie.
Od śmierci syna i żony poddał się zupełnie. Zrobił się stary i smutny, jakby rzeczywistość nagle go przerosła. Nawet powtarzające się aresztowania przez NKWD nie złamały go tak bardzo jak śmierć najbliższych.
Profesor Tadeusz Malczewski zawsze był pewny siebie. Ta cecha charakteru z prostego chłopaka – syna kolejarza i sekretarki – uczyniła z niego profesora muzyki. Wiele długich lat poświęcił na katorżniczą pracę, żeby wybić się ze swoim talentem muzycznym. A dokonał tego, udowadniając, że można stać się kimś wielkim i poważanym, nie posiadając niczego ponad odwagę, determinację i talent.
Lidka i jej starsze rodzeństwo nie musieli już o nic walczyć, bo troskliwi rodzice zapewnili im spokojne i dostatnie życie. Wielokulturowy, gwarny Drohobycz był ich miastem. Żyli tu we wspólnocie z Polakami, Ukraińcami i Żydami, nie wyobrażając sobie nawet, że nadejdzie czas, który zasieje między nimi podsycaną wielką trwogą nienawiść. Czemu tak się stało? Na to wciąż nie znaleźli odpowiedzi.
– Tatusiu, musimy iść. Zosia i Maciej czekają na dole.
Starszy mężczyzna gwałtownie pokręcił głową i przygarbił się jeszcze bardziej. Pochylił się nad klawiaturą fortepianu tak nisko, jakby zamierzał dotknąć jej czołem. Lidia wystraszyła się, że może ojciec zasłabł, i doskoczyła do niego gwałtownie.
– Tatku, co tobie? – Złapała ojca pod pachy, próbując go unieść znad instrumentu. – Źle się czujesz?
– Lidziu, ja… Nie jadę. Nie mogę.
– Tato, co ty, nie gadaj głupstw. Musimy jechać.
– Ja nie. Zostaję tutaj.
Kobietę ogarnął nagły strach. Co będzie, jeśli nie zdołają stąd odejść, zanim przyjdą czerwonoarmiści? Przecież żołnierze nie pozwolą im tu zostać. Nikt im na to nie pozwoli.
– Tatusiu, wszystko już gotowe do drogi. Przyniosłam dokumenty. Pociąg czeka na stacji. – Starała się, żeby jej głos brzmiał ciepło i kojąco, ale i tak miała wrażenie, że słychać w nim nuty strachu. Nie chciała, żeby ojciec go wyczuł.
– Nie mogę. Tu jest mój dom. Moja muzyka. Grób twojej matki i Staszka. Nie wyjadę.
– Już o tym rozmawialiśmy i wiesz, że tak trzeba. Tłumaczyłam ci to setki razy. I Zosia też. Czeka na dole i pewnie zamartwia się, że jeszcze nas nie ma. Dzieci będą marudzić.
Ojciec znowu uparcie pokręcił głową.
Lidka westchnęła. Martwiły ją jego apatia i głupi upór. Przecież i tak nie mogli nic zmienić, a to, co było, odeszło bezpowrotnie.
– Lidziu, ja się tu urodziłem. W Drohobyczu. To moja Polska.
Poczuła, że coś ściska ją w gardle.
– To już nie jest Polska. – Głos jej się załamał. Próbowała ukryć łzę, która niespodziewanie spłynęła jej po policzku. Gwałtownie starła ją palcami i zaczerpnęła powietrza. – Jedziemy do nowej Polski. Tam będzie dobrze, zobaczysz. Ale… Musimy już iść, bo czas nagli.
– Pamiętasz, córuś, ten koncert we Lwowie? Ten bożonarodzeniowy?
– Pamiętam, tatku. Grałeś go z panem Arturem.
– Tak… Z Rubinsteinem. Ależ to było wydarzenie! Cały Lwów o tym mówił! Wszyscy się zachwycali! Było tyle braw! Taki aplauz!
– Pamiętam, tatusiu.
– Ile lat wtedy miałaś?
– Piętnaście.
– Rzeczywiście. To było w trzydziestym piątym. I kto by wtedy pomyślał…
– Tatku, porozmawiamy o tym w drodze. – Lidka była coraz bardziej zniecierpliwiona i zdenerwowana. – Musimy iść!
Starszy mężczyzna uniósł wychudzoną twarz i spojrzał na córkę. Jego ciemne, głębokie oczy zawsze były pełne ciepła, czułości i zrozumienia. Kryła się w nich wrażliwość pianisty, którą Tadeusz Malczewski zarażał innych. Teraz Lidia dostrzegła w nich jedynie przejmujący ból i dotknęło ją to do żywego. Nie chciała, żeby tata cierpiał. Pragnęła go ochronić, tak jak on niegdyś chronił ją, ale wiedziała, że nie jest w stanie zrobić nic. Przeprowadzka była nieuchronna i Lidka mogła jedynie błagać go, żeby zechciał wstać i opuścić dom.
Z trudem powstrzymała się od płaczu. Ona też odczuwała ten strach. Jej serce również rwało się z rozpaczy na myśl, że muszą na zawsze porzucić ukochane kąty i wyjechać w nieznane. Przecież ona też miała wspomnienia, tęsknoty. Tu zostawiała duszę.
Ale nie było innego wyjścia. Nie mogli tu nadal mieszkać.
– Drohobycz to moja ziemia – mruknął ojciec, nie dając za wygraną i spuszczając wzrok na fortepian. – Tu wzrastałem i tu uczyłem się miłości do muzyki. Tu kształciłem kolejne pokolenie pianistów. Ale przede wszystkim… Tu poznałem twoją matkę, Lidziu. Ona została na tej ziemi razem ze Staszkiem. Ich grób jest tutaj, na drohobyckim cmentarzu. Kto zadba o mogiły, jak mnie nie będzie?
Lidka nie miała na to odpowiedzi. Czuła to samo. Dla niej myśl, że zostawia grób ukochanej mamy i brata, też była nie do zniesienia. Ale jaki mieli wybór? Mogli albo zostać i być zdani na łaskę Sowietów – co w najlepszym przypadku oznaczałoby wywózkę w głąb ZSRR, a w najgorszym śmierć – albo wyjechać w nieznane i szukać szczęścia gdzieś indziej. Większość Polaków już wyjechała, zostali tylko nieliczni, ci najbardziej uparci jak jej ojciec, zaklinający się, że swojej ziemi nie zostawi.
A z dnia na dzień było coraz gorzej. Władze sowieckie rękami żołnierzy z zawziętością oczyszczały z „elementu polskiego” nowe ziemie ukraińskie, które jeszcze do niedawna należały do Polski. Józef Stalin zdecydował inaczej i nie było nic do gadania, bo przecież wygrał wojnę z hitlerowcami i teraz on rozdawał karty. Z jego woli Ukraińcy zajmowali więc domy i mieszkania Polaków żyjących tu od pokoleń. A tych, którzy jeszcze nie wyjechali, wyrzucano na bruk bez niczego, w tym, co mieli na grzbiecie; przecież tam, na zachodzie, zostały po Niemcach wielkie bogactwa. Lidka wiedziała, że gdyby nie ojciec, pewnie już w tamtym roku, zaraz po zakończeniu wojny, wyjechaliby z Zosią i Maćkiem z Drohobycza. Zosia bała się Sowietów bardziej niż Niemców i naciskała na szybki wyjazd. Zagroziła, że jeśli Lidka i ojciec nie zdecydują się na wyjazd, zostawi ich w Drohobyczu i wyruszy z Maćkiem i dziećmi. Miała do tego prawo – była żoną i matką i pragnęła chronić swoją rodzinę. Ojciec zapewniał, że rozumie jej pobudki, ale sam wyjeżdżać nie zamierza. W końcu obie z Lidką zdołały go przekonać, że nie chcą umierać, a on swoim głupim uporem naraża ich wszystkich na śmiertelne niebezpieczeństwo, bo Sowieci w końcu przyjdą i po nich.
– Tatusiu, wiem, że się martwisz. Mnie też nie jest łatwo, ale jeśli tu zostaniemy, za parę godzin wypędzą nas na ulicę, a może i zrobią coś gorszego…
– Więc niech mnie zabiją. Przynajmniej zostanę tu z twoją matką.
– Przestań! Nie będę tego słuchać!
Lidka ze złością złapała ojca za ramię, ale on szarpnął się i gwałtownie od niej odsunął, jakby go parzyła. Przez chwilę trwał w bezruchu ze spuszczoną głową, a kobieta czuła coraz większą złość i niemoc. Nie zostało im zbyt wiele czasu. Mieli już dokumenty ewakuacyjne z Biura Repatriacyjnego, więc lada chwila zjawią się tu czerwonoarmiści albo Ukraińcy, żeby zająć mieszkanie. Jeśli ich zastaną… Lidka nie miała złudzeń. W najlepszym wypadku ich stąd wypędzą. W najgorszym pobiją ojca, ją zgwałcą, a na koniec i tak oboje zabiją. Widziała to już przecież…
I wtedy Tadeusz Malczewski, jakby na przekór wszystkiemu, zaczął grać. Tak jak zawsze. Jak robił to już setki – miliony razy. Do uszu jego córki dotarły pierwsze akordy poloneza As-dur op. 53. Fryderyka Chopina. Lidia wiedziała, że kiedy ojciec gra, nic nie jest w stanie wyrwać go z muzycznego transu. Wbrew sytuacji i ona poczuła znajome, kojące ciepło rozchodzące się po ciele. Każdy dźwięk, każda nuta spod sprawnych palców taty trafiały głęboko do jej serca. Zasłuchana, oparła się o krawędź fortepianu i spod przymrużonych powiek spoglądała na ojca. Ten widok był częścią jej życia od urodzenia. Codziennością tak naturalną jak oddychanie. Tata i fortepian. I jego ukochany Chopin. Wzruszenie ściskało jej gardło, bo wiedziała, że tym utworem tata żegna się ze swoim domem i dawnym życiem. Żegna się z Drohobyczem.
„Ja też zostawiam tu siebie” – pomyślała Lidia. To było jej miejsce, w którym wzrastała i w którym stawała się kobietą. Każdy kąt, każdy skrawek tego wnętrza skrywał cząstkę jej samej, podobnie jak ojca, Zosi, Staszka i mamy. A jednak Lidka tłumaczyła sobie, że życie toczy się dalej i trzeba iść przed siebie, dokądkolwiek los poprowadzi. Bo przecież nie chciała jeszcze umierać.
Nie usłyszała Zosi, która stanęła w progu salonu, ale wyczuła jej obecność. Obejrzała się i popatrzyła siostrze w oczy. Tak jak ona, Zosia zasłuchała się w dźwięki fortepianu. Nie próbowała przerywać ojcowskiej gry, bo czuła, że ten ostatni raz musi mu na to pozwolić. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie akordy i muzyka ucichła, szybkim krokiem przemierzyła salon i podeszła do wciąż pochylonego nad klawiaturą ojca. W rękach trzymała jego zimowy płaszcz i futrzaną czapkę.
– Myślałam, że już nigdy nie zejdziecie na dół – rzuciła poirytowana.
Energicznie złapała ojca pod ramię i podniosła z ławki. Lidka zawsze podziwiała w Zosi tę stanowczość, której jej niestety brakowało. Podczas gdy ona stałaby nad ojcem, nadal prosząc, żeby łaskawie zechciał z nią wyjść, Zosia bez słowa szczelnie okryła go zimowym płaszczem, założyła na głowę czapkę i wyprowadziła z pokoju, jakby to było jedno z jej dzieci.
Lidka już zamierzała iść za nimi, ale jeszcze ostatni raz zwróciła oczy na fortepian i odruchowo przejechała opuszkiem palca po lakierowanej klapie. Ona również grała na nim wielokrotnie. Wspomnienia uderzyły w nią z taką gwałtownością, że prawie straciła oddech ze wzruszenia.
„Co się z tobą stanie?” – pomyślała ze smutkiem i potrząsnęła głową, próbując strzepnąć z siebie te nieprzyjemne myśli. Wybiegła z salonu, wiedząc, że musi. Bo nie ma innego wyjścia.
Na zasypanej śniegiem ulicy, w najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy willowej Drohobycza, stały rozklekotane sanie konne. Malczewskim udało się kupić wałacha za pieniądze ze sprzedaży rzeczy użytku codziennego i mebli. Sanie mieściły cały ich dobytek, który teraz był żałośnie skromny i składał się wyłącznie z ciepłych ubrań, pościeli, koców, niewielkiego zapasu jedzenia, osobistych pamiątek, wśród których znalazły się zdjęcia matki i Staszka, oraz książek z dedykacjami od samych autorów. Wszystko inne musieli zostawić.
Maciej Klimek, mąż Zosi, pomógł teściowi wejść i posadził go wygodnie między dwójką opatulonych kocami dzieci – dziewięcioletnią Marysią i siedmioletnim Wojtusiem.
Lidia podeszła do siostry, szczelniej owijając sobie głowę wełnianą chustą, bo mróz szczypał w policzki.
– Nie płacz, proszę – wyszeptała Zosia, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jej twarz była poważna, bez emocji, jakby wykuta z kamienia.
Lidka przełknęła ślinę i pokiwała głową.
– Nie płaczę.
– Będzie dobrze. Zobaczysz. Najważniejsze, że wciąż żyjemy. Tylko to się liczy. Reszta się ułoży. Przecież gdzieś tam musi być jakieś życie.
– Tak… – Lidka przyznała siostrze rację, jednak odwróciła się jeszcze i zadarła głowę. Ostatni raz spojrzała na znajome duże okna i balkony z ozdobnymi balustradami, elementy przepięknej kamienicy, w której mieszkali. W otoczeniu wirujących płatków śniegu widok zdawał się niemalże bajkowy. Taki swojski i ukochany. I znany najlepiej na świecie.
– Lidka! – Do jej uszu doszedł niski głos Macieja, który zniecierpliwiony ponaglał ją, żeby w końcu wsiadła na sanie. Posłuchała go, ze świadomością, że właśnie robi coś nieodwołalnego, co na zawsze pożegna ją z przeszłością.
Zosia usiadła obok męża, trzymającego lejce i gotowego do drogi. Nie obejrzała się za siebie, kiedy sanie ze skrzypnięciem wolno ruszyły wzdłuż zaśnieżonej ulicy, w stronę stacji kolejowej, gdzie czekał pociąg mający zabrać ich i dziesiątki innych Polaków na Ziemie Odzyskane. Lidka domyślała się, że Zosia też z żalem pożegnała się ze swoim uroczym domem na przedmieściach. Przed laty stworzyli go razem z Maćkiem. Tam byli szczęśliwi. Tam Zosia urodziła dwoje dzieci i przetrwała wojenną zawieruchę. Jednak strach przed gwałtem i śmiercią popchnęły ją i jej najbliższych do ucieczki.
„Ona przynajmniej widzi w tym cel” – pomyślała Lidka z nutą zazdrości. – „Ma dla kogo to robić. Dla kogo żyć”.
Tymczasem ona sama uświadomiła sobie, że nigdy nie czuła się tak samotna jak teraz.
Ciąg dalszy w wersji pełnej